Ania z Wyspy/Rozdział XXXIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania z Wyspy
Wydawca A. Francuz
Data wyd. ok. 1930
Druk Drukarnia „Grafia“
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIX.
Rozmowy o ślubach.

Ania czuła w pierwszych tygodniach po powrocie na Zielone Wzgórze, że życie brało udział w przełomie, jaki zaszedł dla niej. Czuła brak wesołego nastroju koleżeńskiego „Ustronia Patty“. Podczas ostatniej zimy snuła wiele wspaniałych marzeń, a teraz rozprysły się one wszystkie. W obecnym nastroju samowzgardy nie chciała rozpoczynać znowu marzeń. I odkryła, że podczas gdy samotność z marzeniami jest wspaniała, samotność bez nich mało posiada uroku.
Po bolesnem rozstaniu w pawilonie parkowym nie widziała więcej Roya, ale Dorota odwiedzała ją często przed wyjazdem z Kingsportu.
— Strasznie mi przykro, że nie chcesz poślubić Roya, — mówiła. — Bardzobym chciała mieć w tobie siostrę. Ale masz najzupełniejszą rację. Zanudziłby cię na śmierć. Kocham go, bo jest poczciwym, słodkim chłopcem, ale rzeczywiście jest nieco niezajmujący. Wygląda, jakby musiał być zajmujący, ale nie jest.
— Nie wpłynie to przecież na naszą przyjaźń, prawda, Doroto? — rzekła Ania tęsknie.
— Napewno nie, jesteś zbyt dobra, abym cię chciała stracić. Jeżeli nie mogę mieć w tobie siostry, chcę cię jednak zachować jako koleżankę. I nie trap się o Roya. Czuje się teraz okropnie — codziennie muszę wysłuchiwać jego wynurzeń — ale przezwycięży to. Zawsze się tak dzieje.
— O, zawsze? — zawołała Ania z lekką zmianą tonu. — Więc już i dawniej „przezwyciężał“ to?
— Miły Boże, oczywiście! — odpowiedziała Dorota szczerze — Już dwa razy. I obydwa razy dręczył mię zupełnie tak samo. Tamte właściwie nie dały mu kosza — poprostu ogłosiły swoje zaręczyny z innymi. Oczywiście kiedy spotkał się z tobą po raz pierwszy, przysięgał mi, że dotychczas nigdy prawdziwie nie kochał, że to, co było przedtem, polegało tylko na chłopięcych złudzeniach. Ale nie sądzę, żebyś się musiała tem trapić.
Ania postanowiła nie martwić się. Uczucia jej były mieszaniną ulgi i ubolewania. Roy powiedział jej rzeczywiście, że była jedyną kobietą, którą kiedykolwiek kochał. Bezwątpienia wierzył w to, ale pociechą było jednak zdawać sobie sprawę, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie zburzyła jego życia. Bywały i inne boginie, a ze słów Doroty wynikało, że Roy musiał stale uwielbiać jakiś ołtarz. Nie bacząc na to, życie pozbawione zostało przez ten wypadek jeszcze kilku iluzyj, a Ania skonstatowała ze smutkiem, że wydawało się jej teraz dość nagie.
W wieczór powrotu zeszła z zatroskaną twarzą z facjatki.
— Co się stało z Królową śniegu, Marylo?
— O, wiedziałam, że będziesz tem zmartwiona, — rzekła Maryla. — I ja się zmartwiłam. Drzewko to rosło tu, gdy byłam jeszcze młodą dziewczyną. Wielka zawierucha, jaką mieliśmy w marcu, wyrwała je z korzeniem. Rdzeń jego był już zgniły
— Tak mi go będzie brak! — zawołała Ania ze smutkiem. — Facjatka wydaje mi się bez tej jabłonki nie tym samym pokoikiem. Nigdy już nie będę mogła wyglądać stamtąd przez okno bez uczucia straty. O, i zawsze, gdy przybywałam na Zielone Wzgórze, była tu Diana, aby mię powitać.
— Diana musi teraz myśleć o czemś zupełnie innem, — rzekła pani Linde znacząco.
— Opowiedz mi wszystkie nowiny z Avonlea, — rzekła Ania, siadając na schodkach, gdzie słońce zachodnie padało na jej włosy niby delikatny złoty deszcz.
— Niewiele mamy nowin, prócz tych, o których ci już pisałyśmy, — rzekła pani Linde. — Nie słyszałaś pewnie jeszcze, że Szymon Fletcher złamał w zeszłym tygodniu nogę. Wielkie to wydarzenie dla jego rodziny. Postanowili wykonać teraz wiele rzeczy, które dawno zamierzali zrobić, a nie mogli, póki ten stary przeszkadzał im w tem.
— Pochodzi on z niewesołej rodziny.
— Niewesołej?
— No tak. Matka jego miała zwyczaj wstawać podczas zebrań religijnych i oświadczać, że wszystkie jej dzieci są niedorajdami, prosząc, aby się za nie modlono. Naturalnie doprowadzało ich to do wściekłości.
— Nie opowiedziałaś Ani ostatniej nowiny o Jance, podpowiedziała Maryla.
— O, Janka! — rzekła pani Linde. — No, — dodała zawistnie, — Janka Andrews wróciła znowu w zeszłym tygodniu do domu i ma wyjść za jakiegoś miljonera z Winnipeg. Możesz być pewna, że matka jej nie traciła czasu, aby o tem wszystkiem opowiedzieć.
— Poczciwa, kochana Janka! Tak się z tego cieszę, rzekła Ania serdecznie. — Zasługuje ona na najlepsze w życiu
— O, nic przeciwko temu nie mogę powiedzieć. Janka jest bardzo miłą dziewczyną. Ale nie nadaje się ona do klasy miljonerów, a przekonasz się, że człowiek ten niewiele ma zalet prócz swoich pieniędzy. O to właśnie idzie! Pani Andrews powiada, że jest Anglikiem, który zrobił moc pieniędzy w kopalniach. Ja sądzę jednak, iż okaże się, że jest Jankesem. Oczywiście musi mieć pieniądze, gdyż zasypał Jankę klejnotami. Jej pierścionek zaręczynowy to kupa brylantów tak wielka, że wygląda jak plaster na tłustej łapce Janki.
Pani Linde nie mogła się wyzbyć goryczy w głosie. Oto Janka Andrews, głupia gąska, zaręczyła się z miljonerem, gdy Ania, jak się zdawało, nie miała jeszcze na widoku nikogo, bogatego czy ubogiego. A pani Andrews pyszniła się niemożliwie.
— Co się stało Gilbertowi w uniwersytecie? — zapytała Maryla. — Widziałam go w zeszłym tygodniu: jest taki blady i chudy, że ledwo go poznałam.
— Pracował przez ostatnią zimę z wielkim wysiłkiem, — rzekła Ania. — Wiesz przecież, że zdobył pierwsze odznaczenie w przedmiotach klasycznych i nagrodę Coopera. Nagrody tej od pięciu lat nikt nie otrzymał. Łatwo więc zrozumieć, że jest trochę wyczerpany. Wszyscyśmy trochę zmęczeni.
— Ale ty w każdym razie skończyłaś uniwersytet, a Janka Andrews nie skończyła go i nigdy nie skończy, — rzekła pani Linde z ponurem zadowoleniem.
Gdy minęło kilka wieczorów, Ania poszła z wizytą do Janki, która znajdowała się jednak w Charlottetown, aby „sobie posprawiać trochę garderoby“, jak oznajmiła z dumą jej matka. „Oczywiście krawcowe avonlejskie nie wystarczają Jance w obecnych warunkach“.
— Słyszałam o Jance coś bardzo miłego, — rzekła Ania.
— Tak, Janka poradziła sobie bardzo dobrze, — chociaż nawet nie skończyła uniwersytetu, — rzekła pani Andrews, unosząc dumnie głowę. — Pan Inglis ma miljony, a w podróż poślubną wybierają się do Europy. Kiedy powrócą, zamieszkają we wspaniałym pałacu marmurowym w Winnipeg. Janka ma jedno tylko zmartwienie: umie tak doskonale gotować, a mąż nie pozwoli jej przecież tego robić. Jest tak bogaty, że stać go na dostateczną ilość służby. Będą mieli kucharza i dwie pokojówki, poza tem woźnicę i człowieka do posług. Ale co u ciebie słychać, Aniu? Po tym całym uniwersytecie nie słyszałam nic o twojem zamążpójściu.
— O, — zaśmiała się Ania, — zostanę starą panną. Nie mogę rzeczywiście znaleźć nikogo, ktoby mi odpowiadał.
Było to trochę złośliwe z jej strony. Miało to przypomnieć matce Janki, że gdyby została starą panną, to jednak nie dlatego, aby nie miała niejednej nawet sposobności do małżeństwa. Ale pani Andrews zemściła się szybko.
— No, zbyt wybredne dziewczęta zostają zwykle na lodzie, — zauważyła. — A czy to prawda, co słyszałam o Gilbercie Blythe, że zaręczył się z panną Stuart? Karol Slone opowiadał mi, że jest ona skończenie piękna. Czy to prawda?
— Nie wiem, czy to prawda, że Gilbert zaręczył się z panną Stuart, — odpowiedziała Ania z zupełnem opanowaniem, — ale rzeczywiście prawdą jest, że panna Stuart jest bardzo ładna.
— Zdawało mi się dawniej, że ty i Gilbert pobierzecie się kiedyś, — rzekła pani Andrews. — Jeżeli nie będziesz się miała na baczności, wszyscy twoi adoratorzy wymkną ci się z rąk.
Ania postanowiła nie walczyć dalej z panią Andrews. Trudno walczyć z przeciwnikiem, który na uderzenia rapieru odpowiada ciosami topora.
— Ponieważ Janki niema, — rzekła, wstając z godnością, — nie zostanę tu dłużej. — Przyjdę znowu, kiedy Janka będzie.
— Przyjdź, przyjdź, — rzekła pani Andrews serdecznie. — Janka nie jest ani odrobinę dumna. Ma zamiar obcować nadal z dawnemi przyjaciółkami. Będzie się rzeczywiście cieszyła z twoich odwiedzin.
Miljoner Janki przyjechał ostatniego dnia w maju i zasypał ją znowu klejnotami. Pani Linde była niezmiernie uradowana, że pan Inglis przekroczył już czterdziestkę, był przysadzisty i siwawy. Pani Linde nie krępowała się w wyliczaniu jego wad, tego można było być pewnym.
— Do ozłocenia takiej pigułki jak on, trzeba rzeczywiście mieć wszystkie jego pieniądze, — oznajmiła uroczyście.
— Zdaje się, że jest uprzejmy i ma dobre serce, — wtrąciła Ania lojalnie. — I jestem przekonana, że ma jak najlepsze zamiary wobec Janki.
— Hm, — odpowiedziała pani Małgorzata.
Fila Gordon wyszła zamąż w następnym tygodniu, a Ania pojechała do Bolingbroke, aby być jej druchną. Fila wyglądała w swym stroju ślubnym jak bajka z koronek. Wielebny Janusz promieniał ze szczęścia.
— Będziemy kroczyli jak para kochanków przez krainę ewangelji, — rzekła Fila, — a potem osiądziemy na ulicy Patersona. Matce wydaje się to okropne — uważa, że Jaś powinien przynajmniej postarać się o kościół w jakiemś przyzwoitem miejscu. Ale uboga dzielnica, w której zamieszkamy, będzie dla mnie jak usłana różami, gdy będę tam z Jasiem. O, Aniu, jestem tak szczęśliwa, że serce boli mię z tego.
Ania cieszyła się zawsze ze szczęścia przyjaciółek. Ale niekiedy czuje się człowiek nieco samotny, gdy otacza go ze wszystkich stron szczęście, które nie jest jego własnem. Tak samo czuła się Ania, powróciwszy znowu do Avonlea. Tym razem Diana kąpała się w niezwykłem szczęściu, które jest udziałem kobiety, gdy nowonarodzone dziecię leży obok niej. Ania spoglądała na białą, młodą matkę z niejaką czcią, której nigdy dotąd nie zaznawała w stosunku do Diany. Czyż ta blada kobieta z zachwytem w oczach mogła być ową małą, czarnowłosą, rumianą Dianą, z którą bawiła się Ania w minionych dniach szkolnych? Doznawała dziwnego uczucia osamotnienia, że ona sama należała jeszcze tylko do minionych czasów i nie miała nic wspólnego z teraźniejszością.
— Czy on nie jest piękny? — zapytała Diana z dumą.
Mały tłuścioszek podobny był zupełnie do Alfreda, tak samo był okrąglutki i tak samo czerwony. Ania nie mogła rzeczywiście powiedzieć uczciwie, że wydaje się jej piękny, ale przyznała szczerze, że był słodki, aż się go chciało całować, a naogół — zachwycający.
— Zanim się urodził, pragnęłam dziewczynki, żebym ją mogła nazwać Anią, — rzekła Diana. — Ale teraz, gdy mam tego małego Alfreda, nie zamieniłabym go na miljon dziewczynek.
— Każde małe dziecko jest najsłodsze i najpiękniejsze, — rzekła pani Allan wesoło. — Gdyby się urodziła mała Ania, czułabyś do niej zupełnie to samo.
Pani Allan przybyła do Avonlea po raz pierwszy od czasu, jak je opuściła. Była tak samo wesoła, słodka i sympatyczna jak dawniej. Dziewczęta powitały ją z zachwytem. Żona obecnego pastora była czcigodną panią, ale nie była duchem pokrewnym.
— Trudno mi się wprost doczekać, aż zacznie mówić! — westchnęła Diana. — Tęsknię już za tem, aby usłyszeć z jego ust słowo „mama“. O, i postanowiłam, że pierwsze jego wspomnienie o mnie musi być piękne. Pierwsze wspomnienie, jakie mam o swojej matce, jest, że mię zbiła za coś, co zrobiłam. Jestem pewna, że zasłużyłam na to, a mama była zawsze dobrą matką i kocham ją bardzo. Ale wolałabym, aby pierwsze moje wspomnienie o niej było przyjemniejsze.
— Ja mam tylko jedno wspomnienie o swojej matce, a jest ono najsłodsze ze wszystkich, — rzekła pani Allan. — Miałam pięć lat i pozwolono mi pewnego dnia pójść z dwiema starszemi siostrami do szkoły. Gdy lekcje skończyły się, siostry moje poszły do domu w różnych grupach koleżanek, przyczem każda sądziła, że ja idę z drugą. Tymczasem, ja uciekłam z jakąś małą dziewczynką, z którą się bawiłam w ukryciu. Poszłyśmy do jej domu, położonego wpobliżu szkoły, i zaczęłyśmy robić babki z piasku. Bawiłyśmy się doskonale, aż starsza moja siostra nadbiegła bez tchu i rozgniewana.
„Ty wstrętna dziewczynko!“ zawołała, chwytając mię za rękę i ciągnąc mię z sobą. „Natychmiast chodź do domu! Czekaj, czekaj, oberwiesz już! Mama jest strasznie zła. Stłucze cię porządnie“.
Nigdy mnie nie bito. Przerażenie i lęk wypełniły moje biedne serce. Nigdy w życiu nie czułam się tak okropnie, jak podczas tego powrotu do domu. Nie miałam zamiaru być niegrzeczną. Dziewczyna ta prosiła mię poprostu, żebym z nią poszła do niej do domu, a ja nie wiedziałam, że postępuję źle. A teraz miałam być za to zbita! Gdyśmy przyszły do domu, siostra zaciągnęła mię do kuchni, gdzie matka siedziała o zmroku przy ogniu. Moje biedne, słabe kolanka drżały tak, że ledwo się na nich mogłam utrzymać. A matka, matka chwyciła mię w ramiona, bez słowa nagany lub gniewu, ucałowała mię i przycisnęła do serca.
„Tak się bałam, że zabłądziłaś, kochanie!“ zawołała czule.
Widziałam blask miłości w jej oczach, kiedy spoglądała na mnie. Nie łajała mnie za to, co zrobiłam, ani nie gniewała się, powiedziała tylko, że nigdy nie powinnam chodzić nigdzie, nie pytając jej o pozwolenie. Wkrótce potem umarła. To jest jedyne wspomnienie, jakie mam o niej. Czy nie jest piękne?
Ania czuła się samotniejsza niż kiedykolwiek, gdy powracając do domu szła przez Ścieżkę Brzóz i Szum Wierzb. Od wielu miesięcy nie przechodziła przez tę drogę. Czuła, że byłaby rada, gdyby lato minęło już i gdyby mogła zacząć pracować. Może życie nie wydawałoby się jej już tak puste.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Marceli Tarnowski.