Anielka pracuje/Wiercipięta

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janina Zawisza-Krasucka (opr.)
Tytuł Anielka pracuje
Podtytuł Powieść dla dorastających panienek
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia „Rekord”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wiercipięta.

Radość Anielki na samą myśl o wyjeździe z babcią ozłociła słonecznym blaskiem maleńki światek, który zachowywała głęboko w swem serduszku. O smutku minionych dni zupełnie już nie pamiętała, nawet praca wydawała jej się wesoła i zajmująca. Wszyscy otaczający ją ludzie mieli tak przyjemnie uśmiechnięte twarze i mówili takie przyjemne rzeczy! Przecież świat był jednak piękny.
Gdy wieczorem Anielka wyszła z fabryki, gwiazdy figlarnie mrugały na niebie, niby wielka armja błędnych ogników. Anielka w podskokach biegła do domu grubego szewca, dźwigając wielki bukiet wrzosu. Magdzia jeszcze nic nie wiedziała o tak niedalekiej podróży Anielki. Co ona na to powie? Anielka pragnęła jak najśpieszniej opowiedzieć o tem wszystkiem przyjaciółce.
Ale, gdy wbiegła pośpiesznie do izby grubego szewca, wzrok jej spotkał się z rozgorączkowanemi niepokojem oczami Magdzi.
— Jesteś nareszcie? — zawołała Magdzia. — Powiedziałaś wszystko? Och, Anielciu, tak się bałam o ciebie!
Dopiero teraz Anielka uświadomiła sobie, że u Magdzi nie była już od niedzieli.
— Prawdziwe skaranie boskie z tą dziewczyną, — narzekała żona grubego szewca, — musiałam jej przygotować ubranie. Powiedziała, że natychmiast pobiegnie do fabryki, że wszystko tam opowie, a potem pójdzie do lasu, aby cię za wszelką cenę odnaleźć. Oczywiście siły do takiej wyprawy nie miała! A potem, gdy noc zapadła... ach, ach... zapaliłam już latarnię i zarzuciłam chustkę na siebie... miałam pójść do lasu, ale na drodze spotkałam powroźnika Heronima, który mi powiedział, że widział, jak przed chwilą wracałaś z babcią do domu. Zaczęłyśmy płakać obydwie z radości, ja i Magdzia. Ach, Anielciu, dlaczegoś to zrobiła?
Żona grubego szewca przechyliła na bok głowę, podniosła fartuch i otarła oczy. Magdzia tymczasem chwyciła Anielkę za rękę i zawołała błagalnie:
— Powiedz lepiej, że to ja ten sznur zabrałam. Jak wyzdrowieję to i tak przeniosę się do innej fabryki, a potem ojciec mnie z sobą zabierze.
— Tak, powiedz już wszystko, — podchwyciła żona szewca, — chociaż przecież cała wina nie może spaść na nas.
Gdy dostrzegła jednak stanowczy wzrok Anielki, zorjentowała się, że o żadnej odpowiedzialności nie może być mowy.
— Już nikt nie mówi o tych sznurach, — oświadczyła Anielka, — a za kilka dni wybieram się z babcią do Krzywicy. Może nawet będę tam cały tydzień.
— Do Krzywicy! I właściciel fabryki pozwolił? — Żona grubego szewca nie mogła opanować swego zdziwienia. — O nic nie pytał? Nie wymyślał ci? I nikt już więcej nie mówi o sznurze?
To stanowczo musiał być cud! Ach, jakie szczęście! Więc jednak nie trzeba będzie do wszystkiego się przyznawać! Żona grubego szewca odetchnęła z ulgą. Nie napróżno zauważyła dziś na swej prawej ręce ciemną brodawkę. Nadomiar wszystkiego brodawka była zupełnie sucha, co podobno oznaczało szczęście. Teraz tę brodawkę widać całkiem wyraźnie, więc prawdopodobnie wszystko ułoży się jak najlepiej. Ach!...
Magdzia wciąż głaskała rękę Anielki, słuchała jej opowiadania o Krzywicy i wraz z nią cieszyła się tą niedaleką podróżą.
Gdy Anielka wyszła, nie było już tak ponuro w domu grubego szewca. Na twarzyczce chorej Magdzi odzwierciadlała się głęboka radość. W wychudłych rękach trzymała Magdzia przyniesiony jej przez Anielkę bukiet wrzosów! Było jej teraz całkiem dobrze, pragnęła spokojnie zasnąć.
Anielka tymczasem w podskokach biegła do domu. Teraz, kiedy już podzieliła się swą radością z Magdzią, radość tę odczuwała podwójnie. Odczuwała ją w oczach, w ramionach, w nogach i w całem ciele, a gdy znalazła się w domu i usiadła przy stole, radość ta niby bajeczny czar omotała wszystko, co Anielkę otaczało i udzieliła się nawet rodzeństwu. Miały zresztą dzieciaki nielada jaki powód do śmiechu. Nieczęsto nadarza się taka okazja. W obszernej kuchni Lipków na ławeczce pod piecem, w towarzystwie matki i babci, siedziała Wiercipięta, jedna z wędrownych handlarek, znana ze swej niezwykłej siły, z pięciu krochmalonych spódnic, tyluż kaftanów i wielu brodawek na zawsze błyszczącej twarzy. Wyglądała Wiercipięta, jak mężczyzna, szczególnie na ulicy, gdy ciężkim żołnierskim krokiem chodziła od domu do domu. Nie daj Boże, żeby ktoś głośno Wiercipiętą nazwał! Nie daj Boże, żeby takiego złapała! Dla Wiercipięty każdy miał pewien szacunek, a mimo to jednak wszyscy się śmieli z tej dziwacznej starej kobiety.
Teraz siedziała na ławeczce pod piecem w kuchni Lipków, kiwała głową i opowiadała już po raz dwudziesty w tym roku historję o siodlarzu Bartłomieju, którą zresztą dzieci znały z wszelkiemi szczegółami.
— Znacie siodlarza Bartłomieja, — zaczęła, głośno chichocząc, — ten który miał tę zabawną historję!
— Już kiedyś opowiadaliście nam o tem! — krzyknęła matka Wiercipięcie do ucha.
— Naprawdę! Tak, — skinęła głową handlarka, ciągnąc jednak dalej: — Jak sołtys Fabjan przechodził koło rzeki, przeglądając jakieś papiery, które przyszły z urzędu, Bartłomiej siedział ze swoją kulą na drodze. A miał siodlarz żal do sołtysa, bo go kiedyś oskarżył przed policją o pijaństwo. Ha, ha, ha! Siodlarz nie głupi! Wyciągnął kulę i gdy tak sołtys szedł zaczytany w swych papierach, popchnął go kulą do rzeki. Zaraz jednak porwał się z ziemi, rzucił swą kulę i zawołał: „Ach, panie sołtysie, co się stało, co się stało?” Wyciągnął przerażonego sołtysa z wody, oddał mu rozsypane po ziemi papiery, a sołtys wdzięczny za ratunek, dał jeszcze Bartłomiejowi dwa złote! Mówię szczerą prawdę! To dopiero łotr z tego Bartłomieja. Na własne oczy to widziałam.
Handlarka śmiała się i śmiała, aż wreszcie jedyny ząb, który jej sterczał po prawej stronie, wyleciał i upadł na pasiasty fartuch.
Wówczas dzieci, nie mogąc już dłużej wytrzymać, poczęły się tarzać po ziemi z wesołości. Jakże to musiało śmiesznie wyglądać, jak sołtys leżał w wodzie! Ach! Och!...
Gdy Wiercipięta wetknęła napowrót swój jedyny ząb do dziurki w dziąśle, matka przyłożyła palec do ust, dając dzieciom znak, aby się śmiać przestały. Anielka uspokoiła się najprędzej. Wiercipięta zażyła teraz trochę tabaki i zaczęła kichać bez końca. Tym razem już nietylko dzieci wybuchnęły głośnym śmiechem, lecz zawtórowały im również matka i babcia. Wszyscy obserwowali z zaciekawieniem, jak nos Wiercipięty poczerwieniał nagle, a po chwili stał się zupełnie siny.
Ale dosyć było tej wesołości. Wiercipięta się uspokoiła, matka zaś kazała dzieciom pójść spać. Jakże można wyjść z kuchni, skoro niewiadomo, co jeszcze wesołego zdarzyć się może? Mimo rozkazu matki, dzieciarnia nie ruszyła się z miejsca. A potem na górze śmiechom i żartom nie było końca, że aż matka dwa razy musiała stukać w sufit, żeby rozbawione dzieciaki uspokoić.
Gdy nazajutrz rano dzieci zaciekawione zajrzały do kuchni, Wiercipięty już nie było, tylko na stole leżało pudełeczko zapałek i słoiczek pomady do włosów, które Wiercipięta zostawiła gościnnej gospodyni w podzięce za dobrą kolację i nocleg.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Janina Zawisza-Krasucka.