Anielka w mieście/Mistrz piekarski Bączek

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janina Zawisza-Krasucka (opr.)
Tytuł Anielka w mieście
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia „Rekord”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


11. Mistrz piekarski Bączek.


Drzwi sklepu były zamknięte i Anielka po winna była zadzwonić. Z jakiemś dziwnem wahaniem stała przed piekarnią mistrza Bączka i spoglądała nieufnie na białą porcelanową główkę dziewczynki, którą należało przycisnąć, aby dzwonek zadzwonił. Pani Bielawska dokładnie wytłumaczyła Anielce kiedyś ten nowy wynalazek, a przecież i w domu w Wielkiej Wsi ludzie niejednokrotnie opowiadali o dziwnych dzwonkach w mieście. Mimo to jednak, nikt temu nie wierzył, uśmiechano się tylko i wkrótce cale opowiadanie szło w zapomnienie. Jakim cudem można dzwonić, przyciskając taką porcelanową główkę, zastanawiali się wszyscy. Wojtek nawet ostrzegał Anielkę przed wyjazdem, że takie elektryczne dzwonki mogą czasami sprowadzić na człowieka nieszczęście. I oto nagle stała Anielka przed sklepem mistrza piekarskiego Bączka i właśnie jakby na złość powinna była przycisnąć ów nowomodny dzwonek.
— Co, zamknięte? — zawołał policjant, przechodzący ulicą, dostrzegłszy dziewczynką, stojącą bezradnie przed sklepem. — Niech panienka przyciśnie dzwonek, to ktoś wyjdzie i otworzy.
Ach, Boże święty, jeszcze on tu potrzebny! Żeby chociaż poszedł sobie dalej! Zna nawet Anielkę z widzenia i wie, że pracuje ona u pani Bielawskiej. Gotów teraz rozgadać po calem mieście że Anielka lękała się zadzwonić. Do tego stanowczo dopuścić nie można!
Anielka postanowiła zebrać resztki odwagi. Drżąc na całem ciele, położyła wskazujący palec prawej ręki na białej porcelanowej główce, cofnęła go jednak natychmiast i odwróciła głowę.
Jezus Marja! Z jednego z okien z fabryki czekolady, przyglądał jej się nadomiar wszystkiego młody jasnowłosy chłopiec, który zawsze się do niej uśmiechał. Musi udać, że go wcale nie dostrzega.
Skłoniona ostateczną decyzją, położyła znów palec na białej porcelanowej główce i przycisnęła guziczek. Wewnątrz sklepu coś zadźwięczało! Niby ostrze stali, rozdarł powietrze obcy nieprzyjemny dźwięk, odzywając się echem w całem niemal ciele Anielki. Anielka najprzód spojrzała na swój palec, potem zerknęła nieśmiało przez oszklone drzwi do wnętrza sklepu. Zdawało jej się w tej chwili, że tylko jakimś cudem uniknęła nieszczęśliwego wypadku i cudem uratowała własne życie. Wszystko jednak dokoła biegło takim samym trybem, jak dotychczas, jakby się nic właściwie specjalnego nie staro.
Policjant odszedł wolnym krokiem, zwracając co pewien czas uwagę któremuś z dozorców ulicznych, a w sklepie wreszcie ukazał się gruby mistrz piekarski Bączek, podszedł wolno do drzwi i odsunął rygiel.
— Acha, piękna panienka z Wielkiej Wsi, — powitał Anielkę swoim zwykłym żartobliwym tonem. — Czy coś się stało?
Ale dzisiaj jakoś żarty jego nie trafiały na urodzajną glebę. W sercu Anielki zrodziła się jakaś niewytłumaczona niechęć w stosunku do mistrza piekarskiego, który posiadał nowomodny dzwonek i który zamykał drzwi tylko dlatego, aby każdy klient musiał zwrócić na ów dzwonek uwagę. Z pewnością sam mistrz Bączek spoglądał gdzieś ukradkiem z kąta i śmiał się do rozpuku ze swych przyciskających dzwonek klientów.
— No, wizyta! W niedzielę? Jacyś wspaniali goście? — dziwił się mistrz Bączek, gdy Anielka podała mu swe zamówienie. — Więc któż ma przyjść?
Jakiś figlarny djablik odezwał się w duszy Anielki i zdziwiła się sama, usłyszawszy swą głośną odpowiedź:
— Pan jest zaproszony z żoną i jeszcze kilka osób!
— Co takiego? Panienka mówi poważnie? Czy pani Bielawska upoważniła panienkę do tego zaproszenia?
Znowu djablik upomniał się o swoje prawa i Anielka z powagą skinęła w odpowiedzi głową, a mistrz piekarski Bączek z dumą podkręcił wąsa.
Dobrze mu tak! Bielawscy kupowali u niego dużo, a przecież był ich najbliższym sąsiadem.
— Więc w niedzielę, tak, tak, w niedzielę, — uśmiechał się mistrz piekarski Bączek, zacierając z radością dłonie.
— Niech teraz ma za swoją ciekawość, — triumfowała Anielka.
Spojrzawszy pełnym nienawiści wzrokiem na porcelanowy dzwonek u drzwi, wybiegła śpiesznie ze sklepu i odetchnęła dopiero swobodniej, gdy się znalazła na ulicy.
A co będzie, jak mistrz piekarski Bączek teraz poleci do jej chlebodawców! Ach, niema się czego martwić, sąsiad nigdy do Bielawskich nie przychodził. Zorjentuje się chyba, że Anielka nie mówiła tego poważnie, pocieszała się dziewczynka, nie zdając sobie właściwie sprawy, dlaczego jest taka zagniewana na Bączka.
Dziwny to był dzień ten piątek poprzedzający ową uroczystą niedzielę, dzień, w którym Anielka jak na falach unosiła się, to znów wdół zapadała. Przed chwilą dopiero była wesoła i beztroska, a teraz znów jest poważna i zamyślona.
Wkrótce po obiedzie pani Bielawska zawołała Anielkę do sypialni i podarowała jej nieoczekiwanie prześliczną niebieską suknię z białym kwiatkiem u boku i pięknym jasnym kołnierzykiem u szyi.
— Myślę, że będzie dobra na Anielę, — rzekła dziwnie miękkim głosem. — Będzie Aniela mogła włożyć ją w niedzielę.
Na Anielkę podarunek ten spadł tak nieoczekiwanie, że odniosła takie wrażenie, jakby nagle czarny śnieg zaczął prószyć w pokoju. Niezwykła dobroć chlebodawczyni sprawiła, że Anielka podczas reszty dnia była zupełnie inną Anielką
Stoi naprzykład przy kuchni nad patelnią, podaje pani Bielawskiej białe kawałki ciasta, aby je potem wrzucić do roztopionego tłuszczu i opowiada, że w domu tak samo piekło się placuszki.
Ach, te złoto-żółte, trzeszczące placuszki z Wielkiej Wsi, jakież one były smaczne! Takich rumianych placuszków chyba nikt na świecie nie widział. Jak w Wielkiej Wsi piecze się ciasto, to nikt już nie oszczędza ani masła, ani jajek. Gniecie się ciasto, a potem wałkuje, żeby było cieniutkie, jak bibułka i zaledwie taki placuszek rzuci się na patelnię, już jest złotorumiany i już trzeba go na talerz wyjmować.
Ach, babciu droga! Coby babcia powiedziała na te dzisiejsze placuszki, które można na sznurku zawiesić i które leżąc na patelni, ze wstydu zarumienić się nie mogą, chociaż je pani Bielawska ciągle popycha nożem.
— Z takich placuszków jest chociaż jakiś pożytek, — tłumaczy majstrowa Anielce przyjaźnie, Anielka zaś potakuje tylko skinieniem głowy.
Ach, ta głupia, podarowana suknia! Zawróciła niepotrzebnie głowę Anielce.
Wieczorem, gdy Anielka z panią Bielawską liczyły placuszki, poczem przykryły je czystą ściereczką i wstawiły pod łóżko majstrowej, trzy placuszki posypane cukrem zostały na talerzu, na kuchennym stole.
— Chciałabym je zanieść pani Kudelskiej, — przemknęło Anielce przez głowę. — Z pewnością będzie się cieszyć. Ale może lepiej powiedzieć, że pani Kudelska jest chora, może pani Bielawska każę jej zanieść coś wzmacniającego, skoro mnie dzisiaj podarowała taką piękną suknię.
Głośniej zabiło serce w piersi Anielki, a język począł coraz mocniej świerzbić. Wreszcie Anielka nie wytrzymała i powiedziała wszystko. Ach, ta nieszczęsna niebieska suknia!
Przed zdziwionemi oczami Anielki, pani Bielawska wyrosła aż do sufitu.
— Ładna historja! Naturalnie, że trzeba do niej zajrzeć, — postanowiła, a Anielka skinęła głową, spoglądając wzrokiem pełnym nadziei na majstrową. Ta poczęła nagle biegać w zdenerwowaniu od stołu do komina i od komina do szafy. — Naturalnie pani Kudelska komornego teraz nie będzie płacić, — przyszło jej nagle na myśl, sięgnęła po talerz z placuszkami, wstawiła go do kuchennego kredensu i kredens zamknęła na klucz, nie udzielając żadnych dalszych wyjaśnień.
Anielka przyglądała się temu z rozczarowaniem i przerażeniem. Tuż obok niej, nad kominem pochylała się znowu ta dawna pani Bielawska, z długim nosem i szpiczastym podbródkiem, który dzisiaj przed godziną jeszcze zdawał się być całkiem inny. Nastała taka chwila, kiedy Anielka poczęła wątpić, że istotnie z panią Bielawską o chorobie pani Kudelskiej rozmawiała, zaraz jednak budziło się uświadomienie rzeczywistości i Anielka uczuła żal do samej siebie.
Dlaczego człowiek czasami mówi o rzeczach, na temat których wcale się nie chce zwierzać? Co teras pani Kudelska o niej pomyśli? Co powie Stasiek, jak się o tem dowie? Czy nie możnaby było jak najśpieszniej wszystkiego naprawić?
Nic jednak nie pomogło, że Anielka zaofiarowała się jeszcze dziś ukończyć robotę przeznaczoną na jutro, a potem dopiero pójść na górę do pani Kudelskiej. Sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna.
— Znowu chce się tam kryć Aniela po całych dniach, — gderała majstrowa, nagle jakaś dziwnie złamana i zniechęcona do życia. — Wogóle, wcale nie jestem z tego zadowolona, że Aniela tak często odwiedza tę Kudelską.
Pani Bielawska wyjęła z szuflady czysty fartuch i wilgotnemi palcami przygładziła sobie przed lustrem włosy. Anielka spoglądała na nią bezradnie. Czyż babcia za dawnych lat nie ostrzegała:
„Nie patrzcie nigdy w lusterko, dzieci, bo kiedyś ukarze wam się w lustrze djabeł! schwyci was na swoje długie szpiczaste widły“.
Anielka teraz nie mogła oderwać oczu od pani Bielawskiej. Jeżeli istotnie teraz djabeł ukaże się majstrowej, jeżeli naprawdę to się teraz stanie! Gdy jednak majstrowa całkiem nie przerażona podeszła do stołu kuchennego, Anielka zawstydziła się swych myśli i z tego powodu stała się jeszcze bardziej nieszczęśliwa.
Najgorsza była droga po skrzypiących drewnianych schodach na górę. Anielka musiała iść tui za panią Bielawską, a potem otworzyć przed nią drzwi facjatki, aby pani Bielawska mogła wnieść majestatycznie do izby talerz gorącej zupy i kawałek białego chleba.
Przy łóżku chorej ujrzała Anielka siedzącą matkę Staśka, która zdziwionym wzrokiem spoczęła teraz na drzwiach. Na stoliku nocnym przy łóżku na białym talerzyku trząsł się kawałek owocowej galaretki. Jakby pod wpływem magnetycznej siły, spojrzenie pani Bielawskiej na tej właśnie galaretce zawisło. Jeżeli można kupować sobie galaretkę, to zupa napewno jest niepotrzebna, myśli te, jakby wydrukowane wyraźnemi literami odzwierciadliły się na twarzy pani Bielawskiej.
Pani Miszczakowa podniosła się śpiesznie z miejsca.
— Ach, pani Bielawska, pani sama fatyguje się na górę, — odezwał się jej przyjazny głos, który przerwał nieprzyjemną chwilą milczenia.
Ręce pani Miszczakowej siągnęły po nieszczęsną galaretką i jakby mimowoli przeniosły ją z nocnego stolika na okno.
— I przynosi pani jeszcze kolację dla chorej! Tak, talerz gorącej zupy zawsze dobrze robi. Pozwoli pani, że pomogę?
I tak dalej i dalej koiły naprężoną sytuacją jej słowa pełne pogody, dostarczając jednocześnie zdenerwowanej chorej kilku minut czasu, aby łóżko nieco poprawić, kołdrą się lepiej przykryć, włosy przygładzić i poduszki podnieść nieco w górę.
Anielka przyglądała się temu wszystkiemu szeroko rozwartemi oczami. Spojrzenie chorej, które powędrowało ku niej, było tak pełne żalu i rozczarowania, że Anielka najchętniej ukryłaby się teraz w jakimś ciemnym kącie i długie, długie godziny stamtąd nie wychodziła. Stała jednak ciągle bez ruchu pod ścianą, widziała panią Bielawską krzątającą się po izdebce, jakby była u siebie w domu, widziała śledzące ją oczy chorej, która prawdopodobnie pragnęła teraz wiele rzeczy znajdujących się w pokoju ukryć przed okiem gospodyni.
— Okno trzeba zamknąć, a tam tapeta się oderwała, — zabrzmiał głos pani Bielawskiej. — Przyślę tu na górę mego męża, musi pani tylko kiedyś zostawić klucz u nas na dole.
Turkoczące koło młyńskie pod podłogą zagłuszyło słowa odpowiedzi chorej, zanim dobiegły one do swego miejsca przeznaczenia.
A gdy potem pani Bielawska sama usiadła przy łóżku, podając pani Kudelskiej ostygłą już nieco zupę, Miszczakowa ukradkiem schowała galaretkę, aby jej widokiem nie sprawiać przykrości gospodyni. Anielka stała wciąż jeszcze na tem samem miejscu, jak skamieniała. A gdy matka Staśka zbliżyła się do niej i uścisnęła przyjaźnie rękę, dziewczyna nagle wybuchnęła głośnym płaczem.
— Co, Aniela jest jeszcze tutaj? — odezwał się srogi głos pani Bielawskiej. — Takiej dziwnej dziewczyny, jak ta Aniela jeszcze nigdy w życiu nie widziałam. Trudno jest ją zrozumieć!
Były to ostatnie słowa, jakie Anielka słyszała, bo już chwyciła za klamkę, wybiegła z izdebki i całą duszą oddała się swemu zmartwieniu.
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak była samotna na świecie, dopiero teraz orjentowała się ile zła mogli jej wyrządzić inni ludzie. Ach, żeby zjawił się ktoś, kogo ona chociaż troszeczkę lubi. Mogłaby przyjść teraz do niej chociażby matka Staśka, która z pewnością kilku przyjaznemi słowami potrafiłaby wszystko naprawić!
Tego wieczoru Anielka z ulgą wsunęła się pod kołdrę. Nawet z tego była zadowolona, że pod podłogą woda nie przestawała pluskać i koło młyńskie nie przestawało turkotać, bo chociaż dzięki temu nie odczuwała tak bardzo swojej samotności.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Janina Zawisza-Krasucka.