<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Argonauci |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Po raz pierwszy zapewne w mieście tem, rozdzielonem od Anglii przez lądy i morza, pewna liczba ludzi, bardzo zresztą ograniczona, podziwiać mogła apartamencik kawalerski, ubrany w obicia, rzeźby i szkła malowane, pochodzące z fabryki londyńskiej: Morys, Fokner, Marshal et Compagnie. Salonik był niewielki, ale nie znajdowało się w nim nic zupełnie, coby pochodziło skądinąd, niż z tej fabryki, założonej przez słynnego poetę i członka prerafaelitycznego bractwa. Słynny poeta i malarz, William Morys, stał się przemysłowcem, w celu poprawienia u ogółu estetycznego smaku i napełnienia siedlisk ludzkich dziełami czystego piękna. Te, które się tu znajdowały, były istotnie piękne. Obicie na ścianach przedstawiało szereg obrazów, zaczerpniętych z romansów rycerskich i legend cudownych: Trystan i Izolda na pokładzie okrętu, Flor i Blancheflor w ogrodzie różanym, mnich Alberyk w dominikańskiej szacie zstępujący do piekieł. Obicia na sprzętach pełne skrzydlatych główek i fantastycznych kwiatów, wszędzie wielki kunszt tkania i szlaczki misterne, przypominające marginesy starych modlitewników. Barwy spłowiałe, przygasłe, sprawiające wrażenie rzeczy, dobywających się z mgły wieków i tylko u okna parawan szklany w oprawie z kolumienek i ostrołuków, płonący barwami rubinów, szmaragdów i szafirów. Były to szyby z malowanemi rozetami i postaciami Świętych, w bladych profilach i jaskrawych szatach. Na jednym ze stołów pulpit bronzowy, w kształcie kapliczki gotyckiej; gdzieindziej, postument lampy, wyobrażający Tryumf Śmierci, w postaci niewiasty ze skrzydłami nietoperza, suknią rozwiewną, zakrzywionymi pazurami u nóg i kosą w ręku. Ten postument to rzeźbiona kopia Orcagna, znajdującego się w pizańskiem Campo Santo. Pośrodku jadalni, widzialnej z za drzwi otwartych, stół w stylu w. XIII, zupełnie prosty, taki, pod jaki miasto kobierców kładziono warstwę siana; szafa bufetowa (wiek XIV), z rzeźbami malowanemi, kufer (w. XIV, kopia z muzeum Cluny) z wyrzeźbionemi na wierzchu chimerycznemi zwierzętami, a na przodzie figurynkami w malutkich niszach, wyobrażającemi dwunastu parów Francyi. Drugi kufer, podobny do tamtego, znajdował się w pokoju bawialnym, tylko że okrywające go rzeźby wyobrażały wyświęcenie na króla Ludwika XI w Rheims (muzeum Orleańskie). Stał on u stóp brata Alberyka, w białej szacie spuszczającego się do czarnej czeluści piekielnej i zastępował kanapę, której tu wcale nie było. Oba te kufry, z żelaza i drzewa, ogromnie kunsztowne, chociaż będące kopiami tylko zabytków autentycznych, służyły do chowania przedmiotów artystycznych i zarazem do siedzenia. Oprócz nich, trochę tylko stołków, z poręczami wyrzniętemi w kształt trójliścia (w. XIV i XV) i mniej jeszcze foteli niezmiernie głębokich i szerokich, t. zw. katedr, obitych tkaninami przedziwnemi i — już wszystko, czego było potrzeba, jeżeli mieszkanie zachować miało charakter czysty, średniowieczno stylowy. W powietrzu, zlekka zabarwionem przez szkła jaskrawo malowane, unosił się tu archaizm z egzotyzmem, panowała prastarość z wymyślnością i czuć było zalatującą woń mistycyzmu. Wszystko to zresztą było zupełnie zrozumiałe i naturalne dla każdego, kto znał barona Emila Blauendorfa, właściciela tego mieszkania. Wymyślny i biegły esteta, baron należał w dodatku do szkoły estetów, noszącej nazwę medyiwializmu i jako medyiwialista wyznawał cześć dla średniowiecznych romansów, legend, misternych robót i dobywających się z tego wszystkiego tchnień zaświatowości.
Kiedy przed trzema laty, Maryan Darwid, w towarzystwie, a właściwie pod protektoratem Kranickiego, po raz pierwszy wszedł do tego mieszkania, było ono świeżo urządzone. Baron z jednej z wysp morza Śródziemnego przywiózł był zwłoki świeżo zmarłej matki, objął po niej wielki spadek majątkowy i dla uregulowania interesów osiadł na czas jakiś w mieście rodzinnem. Kranicki, który długo był przyjacielem domu jego rodziców i znał go od dzieciństwa, doświadczył przy powitaniu wybuchu czułości. Rozśmieszyło to barona, ale trochę też i ujęło: Un pen baroque ce pauvre Kranicki ze swoim patosem i sentymentalizmem, pachnącym mumią, ale bon diable en somme: łagodny, zupełnie przyzwoity i uczynny. Bardzo uczynny. Pojechał na granicę państwa, aby z komory celnej odebrać to wszystko, co pod adresem barona przybywało z Anglii, a potem dopomagał mu w urządzeniu mieszkania, spotykającem trudności znaczne. Tapicerzy i inni rzemieślnicy głowy tracili na widok dobywających się z opakowań rycerzy, dam, mnichów, parów Francyi i Tryumfów Śmierci. Kranicki nie dziwił się niczemu, bo o wielu rzeczach czytał i wiedział, ale też i zachwycać się bardzo nie mógł. Gdy instalacya, z czynną i umiejętną pomocą jego, była już ukończona, pomyślał: C'est funebre et peu commode — i zyzem trochę popatrzał na kufry z parami Francyi i Ludwikiem XI-ym, których powierzchnia, twarda i rzeźbami pogarbiona, nie wydawała mu się najprzyjemniejszem z siedzeń. Nie powiedział jednak nic, bo wstydził się przyznać, że nie rozumie, albo nie podziela tego, co było kwiatem najświeższej i egzotycznej mody. Bywał u barona często, w mieszkaniu tem spędzał wiele czasu i wkrótce wprowadził tam drugiego, młodego przyjaciela swego. Maryan Darwid, po raz pierwszy znalazłszy się w towarzystwie i mieszkaniu medyiwialisty, zmieszał się zrazu, jak człowiek, stojący wobec czegoś niezmiernie od siebie wyższego. O dziesięć prawie lat starszy, baron prześcigał go niezmiernie we wszystkich gałęziach wiedzy książkowej i życiowej, a małe mieszkanko jego było cudem oryginalności i kosztowności. Maryan uczuł się ubogim w duchu i materyi. Te sześć tysięcy rocznej pensyi, od ojca otrzymywanej i dotąd mu nie wystarczały, ale teraz wydały się wiórem, godnym tylko popchnięcia nogą. Co zaś do strony duchowej, wprost zawstydził się, że mógł jeszcze znajdować coś przyjemnego w tym świecie, który go otaczał i w tem życiu, jakie prowadził. Pospolitość, powszedniość, gminność! Znaczenie trzech tych wyrazów zrozumiał w pełni, przebywając w towarzystwie barona. I przedtem już uczuwać zaczynał potrzebę czegoś wyżej, czegoś nadto, niż te uciechy zmysłów, umysłu i miłości własnej, znaczne jednak, których doświadczał. Treść i gatunek tych uciech leżały na wierzchu, one same dostępnemi były znacznej liczbie ludzi. Baron zaś, w zwykły sobie sposób, trochę przez nos i przez zęby mawiał:
— Nous autres, doświadczeni i rozczarowani, poszukujemy nowych dreszczów tak, jak średniowieczni alchemicy poszukiwali złota. Nous sommes à la recherche du singulier et du rare!
Na to poszukiwanie rzadkości i szczególności dreszczów, czyli wrażeń wszechstronnych: zmysłowych, umysłowych i estetycznych, Maryan puścił się raz z baronem, drugi raz sam jeden, w podróż po Europie. Zwiedził wiele krajów i stolic. W Anglii, dla zbadania Armii Zbawienia, zaciągnął się był na czas jakiś do jej szeregów; w Niemczech dotarł do legendowej prawie sekty religijno-politycznej, noszącej nazwę Fahrende Leute i znowu przez czas jakiś w olbrzymim wozie, ciągniętym przez olbrzymie meklembury, tułał się pośród wzgórzystych lasów Harcu i nad brzegami malowniczej Saali; najdłużej był w Paryżu, gdzie z teozofami wywoływał duchy i z gronem dekadentów, inaczej inkoherentów, inaczej jeszcze: poetów przeklętych (poètes maudits), w klubie haszyszystów (club des hachichins), doświadczał snów i widzeń, sprowadzanych przez zażycie narkotyku. Zresztą, doświadczał wielu innych jeszcze rzeczy rzadkich i szczególnych, krępowany jednak zawsze szczupłością środków pieniężnych i potrzebą zaciągania wielkich długów, drażniony niepodobieństwem znalezienia czegokolwiek, coby stale, a przynajmniej na długo, zadowolić go mogło. Zadowolenia miewał, ale krótkie. Wszystko, o czem roił, otrzymane — wydawało się mniejszem, gminniejszem, słabszem, niż w rojeniu. Na jaskrawości ukazywały się spłowienia, na blasku skazy; upalne tchnienia, wiejące zdaleka, przy zetknięciu się krzepły, jak oliwa, gdy występuje na wierzch płynu. W smaku rzeczy, ostrość i słodycz przeradzały się w mdłość i ckliwość, zaledwie dotknąwszy podniebienia.
Nie był to wcale przesyt, pozbawiony pragnień, ale owszem tak wielkie wezbranie tych ostatnich, że zbuntowana ich fala uderzała o dziedzinę niepodobieństwa, z gniewem, że wedrzeć się do niej nie może. Było to takie rozognienie wyobraźni, wyrastającej z umysłu ruchliwego, a którą doświadczenia wczesne i liczne wprawiły w stan jątrzącej się rany. Było to także nakoniec umieszczenie samego siebie na jakimś wyimaginowanym szczycie, odosobnionym i wyniosłym, poza wszystkiem i ponad wszystkiem. Ja — i gmin. Co nie jest mną i garścią podobnych do mnie — to jest gminem. Co ma być moje, nie może być gminne; co jest gminne, musi być nie moje. Duma to była nie rodowa, ani pieniężna; nazwać ją można: umysłowo-nerwową. Inne, niż u gminu, szczyty umysłowe i inne wymagania nerwów; najwyższy wykwit cywilizacyi ludzkiej, chorobliwy, ale i najwyższy; degrengolada i zarazem ukoronowanie ludzkości. W tem wszystkiem zasada jedna, ale niezłomna: poszanowanie indywidualności własnej, strzegące jej od wszelkich ograniczeń i przekształceń, mogących przybywać z zewnątrz; poszanowanie, stopnia kultu sięgające. Wszystko może być według czasu i miejsca malowanym garnkiem, ale indywidualność własna, to jest sposób, w jaki wykształciły się u człowieka chęci, smak, sposób myślenia — rzecz święta, jedyna rzecz święta. Tego nie wolno oddawać w niewolę nikomu i niczemu, ani poddawać krytyce, ani poprawkom. Jestem, jakim jestem, ale samym sobą pozostanę. Chcę i powinienem umieć chcieć. Coś nakształt nadludzi, przepowiadanych przez Fryderyka Nietschego.
Apartament barona był nietylko oryginalny i bajecznie kosztowny, lecz posiadał w sobie jeszcze to, co Niemcy określają przez wyraz: Stimmung. Kilku młodych poliglotów długo przebierało słowa w różnych mowach europejskich, w celu znalezienia takiego, któreby jak najlepiej niemieckiemu Stimmung odpowiadało, aż Maryan pierwszy, posiadający największe zdolności lingwistyczne, wpadł na polski wyraz: nastrój. Tak, zgodzono się powszechnie, że mieszkanie barona jest nastrojowe, czyli że nasuwa wrażenia nie tego, co się w niem znajduje, ale czegoś, czego jest tajemnym wyrazem, czyli symbolem. Nasuwa ono mianowicie wrażenie zaświatowości. Wierzyć w zaświatowość nie znaczy to wyznawać jakąś religię. Budda, Zoroaster, Chrystus, ah, par exemple! to było dobre dla czasów i ludów nowych, dziecięcych; stare także przepadają za baśniami, bo istnieje w nich pierwiastek piękna, ale nie pozwalają im wodzić siebie za nos. Zaświatowość zaś to zupełnie coś innego, to dreszcz rozkoszy nieznanych i tylko przeczuwanych, idący od świata, niedostępnego zmysłom ludzkim. Że taki świat istnieje, dowodzi tego ogromne ubóstwo i szalona jednostajność tych źródeł rozkoszy, które zawiera w sobie świat dostępny zmysłom. Poeta jest o tyle poetą, esteta — estetą, o ile zdoła przez intuicyę, przez niesłychane udelikatnienie nerwów, wedrzeć się do świata nadzmysłowego i uczuć jego przedsmak, a raczej przedzapach. Bo warunek konieczny: aby uczucie było mgliste, czemś nakształt woni, albo lepiej jeszcze echa woni. Żadnego klawisza nie naciskać, żadnych wyraźnych rysów nie nakreślać, tylko dawać nastrój. Mieszkanie barona dawało nastrój zaświatowości. On i jego jednomyślni wierzyli w świat inny, zaziemski i zagrobowy, na podstawie ubóstwa i szarości tego przedgrobowego świata, to jest: en désespoir de cause. Nie ulegało też dla nich wątpliwości, że ów świat, którego lekkie wonie zalatywały ich w chwilach nastroju, był napełniony doskonałem pięknem, niczem tylko pięknem, które i na tym świecie samo jedno wznosiło człowieka nad poziom gminności, które gdyby nie istniało, należałoby hartmanowską teoryę o zbiorowem samobójstwie ludzkości zaakceptować i na życie cisnąć «krwawą plwocinę wzgardy». «Krwawa plwocina», jak wiadomo z sonetu Artura Rimbaud’a o samogłoskach, staje przed oczyma każdego, kto wymawia samogłoskę i, tak jak samogłoska a nasuwa obraz «czarnych kosmatych much, które brzęczą dokoła srogich smrodliwości».
— Ah, non, mes amis! Non, non! Przechodzi to moje siły! Au nom du ciel! błagam was, ani słowa więcej!
Z tym wykrzykiem, Artur Kranicki, jak szczupak z wody, wyrzucał się z niezmiernie głębokiej katedry i z ramionami w powietrzu wołał dalej:
— Srogie smrodliwości! Krwawe plwociny! to nie poezya! to nawet nieprzyzwoite! A te kosmate muchy krążące dokoła... tego... Non! czuję mdłości, qui me montent à la gorge! Non, mes amis! Nie zgodzę się nigdy, aby to było poezyą!
Aż mu głos w dyskant wpadał, tak czuł się zraniony w swoich pojęciach estetycznych. Młodzieńcy śmieli się. Ten kochany, poczciwy p. Artur był niewiniątkiem! Pomimo swoich lat czterdziestu kilku bien sonnés, swoich historyi romansowych, swego zamiłowania w gastronomii i innych dobrych rzeczach, najwyższym szczytem wszelakiej luźności byli dla niego: Boccacio, Paul de Cock, Alfred Musset — prostacy, albo dzieci.
Kranicki po przejściu pierwszego wrażenia, doznawał uczucia wstydu.
— Pardon, mes chers! Niewiniątko! Nie takie, jak wam się zdaje! Beaucoup s’en faut, abym był niewiniątkiem. Wszystko rozumiem i wszystkiego doświadczyć jestem zdolny. Tylko, voyez-vous, różnica gustów. Jasność, prostota, harmonia, voilà ce que j’aime, a wasze... wasze...
Znów porywało go oburzenie estetyczne, więc rzucając się w głąb katedry, z rozstawionemi ramionami kończył:
— Wasze poetyzowanie plwocin i smrodliwości, to... savez-vous? to jest skrapianie kloak święconą wodą! Voilà!
W saloniku, pomiędzy parawanem ze szkieł malowanych a tą częścią ściany, na której rycerz okrągłego stołu składał ukłon Izoldzie w szeroko rozstawionej sukni, stał mały organ, a przed organem, w godzinie południowej, siedział baron Emil i grał jedną z najpoważniejszych Fug Sebastyana Bacha. Mały i wątły, w rannem ubraniu z żółtawej flaneli, w pończochach w kolorowe pasy i trzewikach z żółtej skóry, z bardzo zaostrzonymi nosami, plecy opierał o poręcz krzesła, wyrzniętą w trójliść koniczyny (w. XIV), ramiona sztywnie wyciągał i długie, kościste palce opierał na rozmaitych punktach klawiatury. Delikatne jego rysy, z żółtą cerą, oblewał wyraz wielkiej powagi; małe, siwe oczy marząco patrzały w przestrzeń, a od szklanego parawanu, rozżarzonego przez padające z okna światło słoneczne, promyki purpurowe i błękitne padały mu na zwiędłe czoło i rude, nizko ostrzyżone włosy.
Oprócz grającego barona, w pokoju tym znajdował się jeszcze Kranicki, który przyszedł był przed godziną i od kamerdynera usłyszał, że baron śpi jeszcze. Ale nie było to prawdą, bo w kilka minut po wejściu do saloniku, Kranicki usłyszał w głębi mieszkania wybuch kobiecego śmiechu, któremu odpowiedział nosowy, o czemś długo prawiący głos barona. Gość uśmiechnął się i do «Tryumfu Śmierci», na który patrzał, szepnął:
— Lili Kerth!
Potem tak zanurzył się w katedrze, że pomimo wysokiego wzrostu, prawie w niej zniknął. Wkrótce baron ukazał się we drzwiach saloniku i przyzwyczajony do widywania u siebie Kranickiego w porach rozmaitych, z krótkiem: Bon jour! głową mu skinąwszy, skierował się ku organowi.
Siadając przed organem, przez ramię rzucił:
— Ze śniadaniem poczekamy na Maryana.
— A ona? — z głębi szerokich i wysokich poręczy zapytał Kranicki.
Baron odpowiedział:
— Dokończy toalety i pójdzie sobie precz.
Poczem grać zaczął Fugę Bacha. Grał, a Kranicki, zanurzony w katedrze, słuchał i stawało się mu coraz smutniej, smutniej. W dniach ostatnich postarzał widocznie, zmizerniał, na czole przybyło mu zmarszczek, postawie ubyło pewności siebie i sprężystości. Wyglądał na człowieka dotkniętego ciosem ciężkim. Ale był jak zawsze starannie ubrany, otaczała go woń perfumy i kolorowa chusteczka ukazywała się z kieszeni surduta. Przy muzyce barona stawało mu się coraz smutniej. Od tej muzyki, w mieszkaniu czyniło się też coraz bardziej jak w kościele. Święte postacie na parawanie, pod złotemi gloryami, zdawały się zatapiać w żarliwej modlitwie. Tryumf Śmierci skrzydła nietoperzowe rozpościerał na tle spłowiałych barw pokoju; w powietrzu, organ z ciszą śpiewały duet majestatyczny. Kranicki z wielką mocą zaczął doświadczać nastroju. Plecy jego przygarbiły się, machinalnie dobył z kieszeni złotą papierośnicę i okręcając ją w palcach, myślał: — Tout passe! Wszystko jest już za mną... l’amour et le reste!... Grób wszystko kończy... Dni, jak proch, lecą w przeszłość, w wieczność! L’éternité! l’énigme!
Nagle, w duet, śpiewany przez organ i ciszę, wpadło głośne trzaśnięcie drzwiami, potem szelest jedwabnych spódnic, aż przez jadalny pokój przemknęło i we drzwiach saloniku stanęło stworzenie ładne, nieduże, nadzwyczaj szumne i zgrabne. Miało ono suknię krótką, stópki drobne, pelerynę futrzaną najświeższej mody i olbrzymi kapelusz, oskrzydlający twarzyczkę chudą, zmiętą, ciemną, z oczyma pałającemi, jak żużle i włosami błyszczącymi, jak weneckie złoto. Jedwab, sobole, nieprawdopodobnie długie pióra strusie, brylanty w uszach i głośny wybuch śmiechu, który, jak srebrna piła, fugę Bacha rozciął w powietrzu.
— Eh bien, ne veus-tu pas me dire bonjour, toi, grand bêtà? Tiens, voilà!
Z wyrazem: voilà! rozległ się głośny całus, na policzku barona wyciśnięty, poczem Lili Kerth z błyskami jedwabi, brylantów, oczu i włosów, zwróciwszy się ku drzwiom od przedpokoju, spostrzegła Kranickiego:
— Oh, te voilà aussi, vieux beau!
Przyskoczyła ku katedrze i załamując ręce, zawołała:
— Bigre! quelle mine de funerailles!
I dalej mówiła, raczej trzepała po francusku:
— Czy masz zmartwienia? To źle! Trzeba nie dbać o nic. Czyń, jak ja. Mam także zmartwienia, mais je m’en fiche. Oto jak się z niemi obchodzę!
Tu dokonała pas, tak elastycznego, że malutka stópka podleciała w górę i końcem pantofelka dotknęła brody Kranickiego. Było to poglądowe ukazanie sposobu, w jaki obchodzić się należy ze zmartwieniami.
— Et adieu la compagnie! — zawołała, bransoletami zadzwoniła, zniknęła.
W pokoju stała się znowu cisza, wśród której Trystan składał rycerski ukłon przed Izoldą, mnich Alberyk spuszczał się do czeluści piekielnej. Śmierć tryumfująca rozpościerała nietoperzowe skrzydła i Święci w złotych gloryach pobożnie splatali blade ręce na jaskrawych szatach.
Baron siedział przed organem, z głową na pierś spuszczoną. Kranicki, zanurzony w katedrze, kilka sekund głośno sapał, aż zgryźliwym tonem przemówił:
— C’est abominable! Nie lubię, aby mi kobieta nogę na szyję zarzucała, wtedy, gdy myślę o wieczności. Jakie wy macie mieszane gusta! Diantre! Zaraz po wyjściu z objęcia Lili Kerth, grać tego niebiańskiego Bacha! Galimatias! mikstura! Nie jestem mnichem — beaucoup s’en faut! — ale takie skłócenie w jednej flaszce du sacré et du prophane, non, c’est de la cochonerie emmailotée dans l’art. Tak tak! Jeszcze raz proszę o przebaczenie, ale i w Piśmie św. jest coś powiedzianego o złotej bransolecie na ryju świnim. Voilà!
Baron uśmiechał się pod rudym wąsem.
— To subtelne — zaczął po chwili — i nie dla każdego może być zrozumiałe. Fuga Bacha po uściskach Lili Kerth — to zgrzyt, to ironia rzeczy. Czy znasz pan czterowiersz Baudelaire’a...
Wstał i bez deklamacyi, owszem niedbale, przez nos i przez zęby, wypowiedział czterowiersz:
Quand chez le debauché, l’aube blanche et vermeil
Entre en société de l’idéal rongeur,
Par l’opératon d’un mystère vengeur,
Dans la brute assoupie un Ange se réveille!
Z rękoma w kieszeniach flanelowej kurtki, zaczął przechadzać się po pokoju.
— Maryan wcale ładnie przetłómaczył ten czterowiersz.
Nie przerywając powolnej przechadzki, powtarzał przekład:
Gdy wraz ze światłem jutrzenki różanej
Żrący ideał wchodzi do łożnicy,
Zdarza się, że działanie mściwej tajemnicy
Budzi Anioła w bestyi wyuzdanej.
Dzwonek zabrzmiał w przedpokoju; do saloniku wszedł Maryan. Bledszy, niż zwykle, oczy miał podkrążone i bardzo błyszczące. Kranicki wyrzucił się z katedry i młodzieńca za obie ręce pochwycił, z tkliwością w twarz mu patrząc.
— Enfin! enfin! Nie widziałem cię od dwóch tygodni blizko. Z domu nie wychodziłem. Miałem trochę nadziei, że mię odwiedzisz.
— Bon, bon! — odpowiedział Maryan i dotknąwszy jeszcze ręki barona, usiadł na kufrze z pomazaniem Ludwika XI-go, plecy oparł o bose stopy Alberyka i znieruchomiał.
Maryan znieruchomiał tak dalece, że nietylko członki ciała, lecz i rysy twarzy wydawały się zmartwiałymi. Gdyby nie oczy, silnie błyszczące, możnaby go zdaleka wziąć za wypchanego i elegancko ubranego manekina. Baron Emil i Kranicki wiedzieli, co to znaczy. Było to, według wyrażenia Maryana, zastyganie, w które popadał zawsze, ilekroć doświadczał zmartwienia, niepowodzenia, lub rozczarowania. Ogarniał go wtedy brak woli, wszelkie poruszenie, fizyczne nawet, czyniący trudnem i nieznośnem, w połączeniu z taką wzgardą dla wszystkiego w świecie, że nic na poruszenie ręką lub ustami nie zdawało mu się zasługiwać. Jakiś pisarz francuski stan podobny nazwał: wysychaniem wnętrzności serca. Maryan określenie to znajdował bardzo trafnem. Gdy tak nieruchomy, głuchy, niemy, siedział, albo jak automat przez sprężynę nakręcony, chodził, doświadczał wyraźnego uczucia, że mu wnętrzności serca wysychają.
Baron miewał także stany podobne, z niejakiemi jednak różnicami, bo wzgardy doświadczając, zamiast braku woli uczuwał «czerwoną» złość, czyli to, co Francuzi nazywają colère rouge. Porywała go wtedy chęć ściskania pięści, bicia i tłuczenia, jakoż bił czasem służących i tłukł kosztowne przedmioty. Z wysychającemi wnętrznościami serca u przyjaciela obchodził się z szacunkiem, nawet ze współczuciem. Z rękoma w kieszeniach żółtawej flaneli, chodził po saloniku i przez zęby cedził:
— Jesteśmy wszyscy neurastenicy. Nous dégringolons!... bah! il est temps! Świat stary! Dzieci starego ojca rodzą się z rakiem we wnętrznościach!
Kranicki, słuchając, myślał:
«Po co to, zdaje się, degrengolować i dostawać raka, kiedy się ma młodość i majątek?»
Ale nie sprzeczał się. Marysia żal mu było. Patrzał na niego z wyrazem oczu, podobnym do tego, z jakim przywiązane piastunki spoglądają na niemowlęta chore, lub rozkapryszone.
Przy śniadaniu, piękna twarz Maryana, pożółkła i nieruchoma, jak woskowa maska uwypuklała się na tle wysokiej poręczy krzesła. Milczał, jak kamień. Apetytu nie miał. Zjadł tylko trochę kawioru i zaczął pochłaniać nieskończoną liczbę filiżanek czarnej kawy, którą sam baron Emil, według jakiegoś przepisu osobliwego, przyrządzał i nalewał. Baron pił wino kieliszek po kieliszku, a zresztą daleko więcej poziewał, niż jadł. Kranickiemu za to apetyt dopisywał. Po kilku tygodniach chudej kuchni Klemensowej, zmiatał jaja, kotlety, sery, aż oczy mu rozbłysły. Gastronomia była zawsze jego słabą stroną; dawni znajomi dodawali: i kobiety. Pił za to niewiele i w karty nie grywał nigdy. Pomimo dużego jedzenia, nie zapominał o obowiązkach miłego gościa. Podtrzymywał rozmowę z gospodarzem domu, który niedbale dzielił się z nim wiadomością o wynalezionym u jakiegoś kolekcyonisty rzadkim i pięknym obrazie.
— Prawdziwy, autentyczny Overbeck. Mieliśmy go obejrzeć z Maryanem, ale ponieważ Maryan nie przyszedł...
Zwrócił się do młodego Darwida:
— Porquoi n’est-tu pas venu?
Odpowiedzi nie było. Maska woskowa, oparta o poręcz fotelu, pozostała nieruchomą i błyszczącemi oczyma nieruchomo wpatrzoną w pustą przestrzeń.
— Overbeck! — podjął Kranicki i dodał: — prerafaelita?
Po nieruchomych rysach Maryana przebiegło przykre drgnienie. Bez najlżejszego jednak poruszenia rysów lub postaci, mruknął:
— Nazarejczyk!
Kranicki z zawstydzeniem i śpiesznie podchwycił:
— Oui, oui! pardon! Nazarejczyk!
Baron ożywił się.
— Ależ naturalnie! Nazarejczyk pur sang! Zupełnie błędnie profani mieszają nazarejczyków z prerafaelitami. To są osobne szkoły. Ten obraz Overbecka, tutaj, c’est une trouvaille. Więcej powiem: c'est une découverte! Gdyby go wyciągnąć z tej dziury i wywieźć za granicę, możnaby zrobić interes świetny!
Rozgrzany znaczną ilością wina, z cerą nieco zaróżowioną, baron zaczął opowiadać Kranickiemu pomysł, który oddawna chodził mu po głowie: une idée, qui lui troittait dans le cerveau. Jest w Polsce sporo starych rodzin, które majątkowo podupadają, a znajdują się w posiadaniu mnóstwa zabytków starodawnej zamożności. Bywają to nieraz rzeczy wysokiej wartości, nietylko dzieła sztuki czystej, lecz najrozmaitsze wytwory dawnego bogactwa i smaku, jak n. p. makaty, stare pasy, fajanse, kobierce, sprzęty, wyroby jubilerskie etc. Właściciele, przez złe interesy przyciśnięci do muru, sprzedawaliby chętnie i za bezcen przedmioty, mające teraz wielki kurs na obu półkulach świata. Wprawdzie, poszukiwać ich trzeba tak prawie, jak niegdyś humaniści poszukiwali manuskryptów łacińskich i greckich, ale przed tym, ktoby umiał znajdować, nabywać i sprzedawać, otworzyłaby się prawdziwa kopalnia wielkich zysków. W Europie, Anglia jest krajem najwięcej przyjaznym dla operacyi handlowych w tym kierunku, ale grunt najżyźniejszy pod tym względem przedstawia Ameryka. Tu nabywać za bezcen, w Stanach Zjednoczonych sprzedawać na wagę złota. Tylko do tych Stanów Zjednoczonych przed rozpoczęciem interesu pojechać trzeba, teren obejrzeć, stosunki pozawiązywać, kroki wstępne poczynić. Nadewszystko zaś — przystępować do przedsięwzięcia z kapitałem znacznym i znawstwem wielkiem, wielkiem.
Wykładając pomysł i plan operacyi, która oddawna już do głowy mu przychodziła i sącząc z kieliszka wyborny likier, baron ożywił się, odmłodniał, małe oczy jego pod rudemi brwiami silnie rozbłysły. Ale i Maryan nagle głosem mrukliwym wymówił:
— C’est une idée!
— N’est-ce pas? — roześmiał się baron.
Kranicki słuchał z ciekawością i milczał. Potem, wahająco się jakoś, trochę żartobliwie, rzekł:
— Jeżeli ten pomysł będzie urzeczywistniony, niech pan weźmie mnie za agenta swego. Znam się trochę na tych rzeczach, wiem gdzie ich szukać i ofiaruję panu swoje usługi gorliwe... bardzo gorliwe...
Pomimo żartobliwości tonu, we wzroku błagającym i uśmiechu pełnym drgnień nieśmiałych, niepewnych, czuć było gwałtownie uczuwaną potrzebę przywiązania się, przyczepienia się do kogoś i czegoś, uniknięcia wielkiej pustki, rozwierającej się pod stopami.
Paląc cygara, wszyscy trzej weszli do saloniku, gdzie Maryan usiadł znowu na Ludwiku XI-tym, Kranicki zanurzył się w katedrze, a baron u okna rozpostarł arkusz angielskiej gazety, który zasłonił go przed światem od kolan do wierzchu głowy. Dość długo milczeli, aż za papierową kurtyną dał się słyszeć nosowy głos barona:
— C’est renversant!
— Co takiego? — zapytał Kranicki.
— Ta przygotowująca się wystawa w Chicago!
Vibrements divins des mers virides,
Paix des pâtis semés d'animaux;
Silences, traversés des Mondes, des Anges...
— Et des milions — najniespodziewaniej od stóp białego Alberyka ozwał się głos Maryana.
Oderwał plecy od mniszej szaty i rzekł jeszcze:
— Nigdzie niema tak kolosalnych fortun i tak potężnych środków do ich zdobywania, jak na tych pâtis semés d'animaux.
I jakby mu nagle wysychające wnętrzności serca ożyły, wstał, zaczął, szybko przechadzając się po pokoju, rozmijać się z powoli przechadzającym się baronem i mówić:
— C'est une idée! Trzeba się nad tem zastanowić! Tam, czy gdzieindziej, muszę wyjechać, coś z sobą zrobić. Wypędza mię stąd największy z zawodów, jakich kiedykolwiek doświadczyłem. Zstąpiłem wczoraj na dno rozczarowań. Dlatego nie przyszedłem obejrzeć Overbecka. Byłem pogrzebany. Pękł mi ostatni garnek malowany. Zawiodłem się na jedynym człowieku, dla którego miałem coś nakształt czci...
Mówił po angielsku. Baron po angielsku też zapytał:
— Co się stało?
I Kranicki, z trochę gorszym akcentem w tym samym języku, kilka razy pytanie powtórzył. Maryan, ciągle po saloniku chodząc, opowiadał rozmowę swoją z ojcem i postawione mu ultimatum. Baron śmiał się z cicha, Kranicki wydawał okrzyki oburzenia, Maryan z twarzą rozognioną i ruchami gorączkowymi mówił:
— Odkąd zacząłem myśleć, człowiek ten był przedmiotem podziwu mego. Logiczny, konsekwentny, niezwalczony, z jednej bryły wykuty. Wspaniały monolit! Żadnych sentymentów, żadnych przesądów. Niczem nie dające się zachwiać rozwijanie własnej indywidualności. Rozumiałem, że sposób wychowywania mię, a potem popychanie ku najwyższym sferom życia, zmierzały ku temu, abym żył na chwałę jego. Miałem być jedną z kolumn świątyni, którą wznosił na cześć swoją. Ale właśnie ta bezwzględność, z jaką zużytkowywał wszystko dla celów swoich, budziła we mnie uwielbienie. Siła produkcyjności jego była równą sile jego egoizmu. Tak być musi u każdej indywidualności, pomyślanej przez naturę nie szablonowo, lecz oryginalnie. Znałem go niewiele, ale pragnąłem bliższej z nim znajomości. Byłem pewny, że zrozumiemy się zupełnie, że ujrzę zblizka wspaniały monolit. Tymczasem... pełno etykiet, różnych starzyzn, cały okryty pięćdziesięciu plamami przeszłości...
— W porę przypomniał sobie szkołę karności i pracy — zaśmiał się Kranicki.
— Peste! — syknął baron. — Co za reumatyzm myśli!
Kranicki zawołał:
— Zasady moralne!... pięknie je sam praktykuje! Niechże choć połowę swoich milionów odda na wstydzącą się żebrać nędzę! O, que non! Nie uczyni tego! Łatwo to z zasad moralnych na cudzych plecach wyskrobywać różdżki święcone!
— Otóż to! — zawołał Maryan: — trafiłeś, mon vieux, w samo jądro! Na cudzych plecach! Yes! Tyle lat nie dbał o nic, nie oglądał się na nic; teraz, nagle wstrząsnął gmachem przez siebie samego zbudowanym. Nie wiem jak kto, ale co do mnie, obstaję przy swoich prawach. Nie mogę padać ofiarą tego smutnego wypadku, że ojciec mój ma reumatyzm myśli...
Zastanowił się, myślał chwilę, potem dodał:
— To nawet jest więcej, niż reumatyzm myśli. To jest wysięk rozkładającej się przeszłości, napełniający mózg — trupią ropą.
— Trupia ropa! bien trouvée cette trupia ropa! — zawołał baron.
Kranicki skrzywił się w fotelu i zaszeptał:
— Non, non! Quelle horreur! Nie zgodzę się nigdy na trupią ropę!
Ale cichego protestu tego nikt nie słyszał. Baron teraz z kolei, coraz prędzej chodząc po pokoju, mówił.
Maryan siedział na Ludwiku XI-tym, a baron chodził i wyrzekał na ciasnotę stosunków miejscowych i nizki poziom cywilizacyi miejscowej.
— To prawdziwa ojczyzna szkarpetek cerowanych. Wszystko to pachnie tchliną zamkniętych śpichrzów. Brak przestrzeni i wentylacyi. W Anglii np. taki William Morris, wielki poeta, założył fabrykę przedmiotów sztuki stosowanej i robi miliony. Proszę tutaj dokazać czegoś podobnego! Aloizy Darwid zdobył fortunę kolosalną tylko dlatego, że nie był ślepcem, trzymającym się ojczystego płotu. Ojczyste, ojczysty, oj-czy-zna — szkarpetka cerowana, jedna z tych etykiet, któremi oblepiają się ludzie z pstrą powierzchnią, wrota, przed któremi stoją grabarze! Trzeba się z tego wydobyć, trzeba umieć chcieć!
On, baron, gdy tylko pewne zamiary swoje do skutku doprowadzi i majątkowe interesy ureguluje, a nawet przed uregulowaniem interesów, zajmie się wykonaniem swego planu... Zwrócił się do Maryana:
— Będziesz spólnikiem moim? n’est ce pas? Z trudnością mógłbym się obejść bez ciebie. Masz wyborne czucie ze sztuką, jesteś subtelny...
— Czemużby nie? — odpowiedział Maryan. — Trzeba tylko przedewszystkiem dla zbadania terenu pojechać do Ameryki jeszcze przed wystawą...
— Naturalnie przed wystawą, aby w czasie wystawy rozpocząć akcyę. W kwestyi kapitału...
— Sprzedam ruchomość swoją, która niejaką wartość posiada i raz jeszcze zaciągnę dług — niedbale dokończył Maryan.
Baron stanął, myślał chwilę, zwiędła twarz nabierała tego wyrazu filuterności, który Francuzi nazywają polisoneryą. Ogarniała go wesołość.
— Czmychniemy! — zawołał i uczynił przytem taki ruch nogą, jakiego dokonywa ulicznik dla złapania na stopę podrzuconego w powietrze chodaka.
Maryan wstał i zupełnie już otrząsając się z martwoty, prawie wesoło także zawołał:
— C’est une idée! Do Ameryki!
Wtedy z głębi niezmiernie szerokiego i głębokiego fotelu ozwał się głos Kranickiego, nieśmiały, sierocy:
— A mnie czy zabierzecie z sobą, mes chers? Gdy będziecie czmychali, zabierzecie mię z sobą, n’est ce pas?
Odpowiedzi nie było. Baron siedział już przed organem i zaczynał grać jakąś wielką kompozycyę kościelną, w której brzmieniu uroczystem Trystan składał rycerski ukłon przed Izoldą, Tryumf Śmierci czarnym zarysem odbijał na tle białej szaty Alberyka, a malowani Święci u okna, w złotych gloryach, pobożnie splatali blade ręce na jaskrawych szatach.