<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Argonauci
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Dość długi szereg dni przeminął, gdy do rzęsiście oświetlonego gabinetu swego Darwid wszedł po odniesieniu jednego z największych w życiu swym tryumfów. Już nie futro, lecz dość lekkie palto rzucił w przedpokoju na ręce lokaja, bo po tym dniu dla niego szczęśliwym nastąpił wieczór wiosenny i ciepły. Ktokolwiek widział go dziś w chwili, gdy opuszczał wysokie progi najwyższego dygnitarza tego miasta, pomyśleć musiał: «Szczęśliwy!» Pomimo, że w ostatnich czasach schudł był widocznie, z oczu jego, z uśmiechu, wygładzonego czoła były radość i duma. To, o co nadaremnie starał się przez czas długi, posiadał: trzymał w ręku interes kolosalny, szeroką arenę dla pracy żelaznej i grubą żyłę złota. Prawda, że przygotowując się do tej chwili tryumfalnej, jak Benedyktyn spędzał dni i noce nad stosami papierów i książek, rachując, kombinując, liczne arkusze okrywając szeregami cyfr i argumentów. Pracował ogromnie, o niczem oprócz przedmiotu tej pracy nie myśląc i stanął u celu tryumfujący, wszyscy mówili: szczęśliwy! Otrzymał już mnóstwo powinszowań, wyczytał w oczach ludzkich mnóstwo podziwu, wracał teraz z posiedzenia, na którem gruntownością i płynnością wymowy przekonał i podbił liczne grono ludzi niepospolitego znaczenia i rozumu. Tak spędził dzień; teraz, w połowie wieczoru powrócił do domu i lokajowi wydawszy krótki rozkaz: «Nie przyjmować nikogo!» — zapytał jeszcze:
— Gdzie piesek?
Potem usiadł w głębokim fotelu przy okrągłym stole i przez chwilę miał wyraz twarzy człowieka, który budzi się ze snu. Od kilkunastu dni był tak pogrążony w myślach o tym wielkim interesie, a dziś od rana tak pochłonięty uczuciem odniesionego zwycięstwa, że o niczem innem myśleć nie miał czasu; teraz, w pierwszej od dawna chwili bezczynności, doświadczył uczucia budzenia się ze snu, i do myśli wróciło mu zapytanie:
— I cóż? Po co?
Właściwie, zapytanie to było teraz dla niego rzeczywistością, a wszystko inne czynnościami pełnionemi siłą przyzwyczajenia. Pracował, rachował, tryumfował, tak jak ciało kuliste toczy się po powierzchni pochyłej siłą raz nabytą. Pod tem życiem zwierzchniem, od tak dawna mu właściwem, coraz rozleglejszą przestrzeń obejmowało inne, nowe, tajemne dla wszystkich, dla niego dobitniejsze, niż cały świat widzialny. Wyrastała z niego nieprzeparta, natrętna zagadka, zamknięta w krótkich słowach: Po co?
Te dwa krótkie słowa powracały mu do myśli w każdej minucie spoczynku tak, że godziny ruchu i gwaru wydawały się snem, a właśnie one, te dwa słowa, powracające nieustannie, jedyną rzeczywistością prawdziwą, o którą warto było się troszczyć.
Po co wziął na głowę i ręce ten nowy i większy jeszcze od wszystkich innych ciężar pracy? Po co wogóle to wspinanie się po niebotycznej drabinie z wytężeniem całej siły mózgowej i nerwowej? Ku jakiemuż to niebu doprowadzi go ta drabina? Nowe zyski i coraz większe bogactwo? Ależ on przestał już ich pożądać! Jakkolwiek jemu samemu wydaje się to dziwnem, prawdą jest, że przestał. Bo — po co? Małoż posiadał? Ogromnie wiele. Nie należał nigdy do ludzi, którzy wykuwają wóz złoty dlatego, aby na nim zasiąść z Bachusem i bachantkami. A duma? Zaśmiał się. Dobre to było w czasie, gdy jeszcze nie zapoznał się zblizka z olbrzymami, którzy czają się niewidzialni po różnych kątach świata. Teraz ich zna i wie co mogą oni i co może on... Więc — po co? Jakto? A wartość jego, ta wartość, którą ludzie cenią tak wysoko, że prawie do stóp mu się ścielą? Czy tylko jemu do stóp się ścielą, albo jego złotemu wozowi? Czy gdyby wóz ten z pod stóp mu umknął, zachowałby nazwy: Cyda nowożytnego, tytana, nadczłowieka? Dziwna rzecz, jak wyraźnie widzi w tej chwili na tym fotelu siedzącego Maryana i jak dobitnie słyszy głos jego, mówiący: «Jakim był cel pracy twojej, ojcze? Cel? cel? To rozstrzyga wszystko. Co było celem? Przecież nie zbawianie świata!» Zaśmiał się znowu. Co tu długo rozmyślać! Celem było osiąganie zysków coraz nowych, bogactwa coraz większego, a ponieważ teraz pragnąć ich już przestał, więc — po co?
Jaki to jednak genialny chłopak ten Maryan! Pytaniami swemi w istotę jego sięgnął tak głęboko, że pozostały w niej i dalej prowadzą swą inkwizytorską pracę. Piękny i genialny chłopak! Książątko i prawie myśliciel. Cóż z tego? skoro... brak mu czegoś? Czego mu tak brakuje, że jakby nic nie posiadał. Czego mu brakuje?
Ruchem powolnym, w którym malowało się znużenie, okręcił szyję i twarz zwrócił ku biurku, obficie oświetlonemu świecami, palącemi się w wysokich świecznikach. Coś mu te świeczniki przypominają? Ach, tak, pamięta! Jeden z nich podawał raz w głębi mieszkania Karze, aby palącą się w nim świecą przyświecała sobie w dalszej drodze. Jak, pod ciężarem jego, gdy go drobną ręką ujęła, ugięło się wówczas jej szczupłe ramię podlotka i jak ładnie płomyk świecy odbił się w ciemnych źrenicach, na niego patrzących z taką... Z czem? Z taką egzaltacyą! Jednak, jakie to dziwne, wielkie było szczęście, gdy dziecko to żyło i tak go kochało! ono jedno! Potem, prosto przed różową twarzą trzymając świecę w ciężkim lichtarzu, poszła w ciemność...
Znowu obejrzał się, ale ruchem nie jak przedtem znużonym, lecz owszem porywczym. Obejrzał się na drzwi, za któremi, nieprzejrzanie ukrywając w sobie szereg salonów, stała gruba ciemność. Było to podobne do stojącej za drzwiami czarnej ściany. Po plecach Darwida przebiegło poruszenie skóry takie, jakiego doświadcza człowiek czujący, że mu coś ciężkiego z tyłu kładzie się na plecy, nachodzi, lub najeżdża. Ta czarna ściana, w której zaklęty milczał szereg pustych salonów, zdawała się na niego kłaść... Ale znowu spoglądał ku biurku. Tam, pomiędzy mnóstwem innych papierów leżał list Maryana, przed wielu już dniami otrzymany. Nie schował go, ani zniszczył, ale sam nie wiedząc dlaczego, pozostawił na biurku. List ten, w tym wielkim gabinecie, od zieleni malachowitowych przyborów do pisania, białością wyraźnie odbijał. Żaden zresztą list. Kilka wierszy. Pisał, że chcąc sobie i jemu oszczędzić jednej więcej rozmowy osobistej, listownie donosi o swoim wyjeździe do Ameryki. Ale i do pisania listów jest leniwy, więc ogranicza się kilku słowami. Ponieważ niepojęty brak logiki w kierowaniu jego życiem postawił go w konieczności zostania wyrobnikiem, woli teren i sposoby wybrać według indywidualności własnej. Spieniężył ruchomość swą, co mu przyniosło sumę znaczną, inną sumę pożyczył, za co nie prosi o przebaczenie, bo jest to naturalną konsekwencyą położenia, którego on nie był twórcą, lecz raczej jest ofiarą. Zresztą, wyrzutów nie czyni żadnych, będąc zawsze zdania, że wszelkie takie rzeczy, jak winy i zasługi, cnoty i występki, to zupa gotowana z kości pradziadków i w malowanych garnkach podawana na pokarm pastuszkom. Wszystko to zakończone było komplementem gładkim, okrągłym, wybornie pod względem stylowym pomyślanym i wykończonym.
Brak logiki! Dwa te wyrazy listu utkwiły w pamięci Darwida i po wyrazach «po co?» powtarzały się w niej najczęściej. Mogłyby naprawdę stosować się do niego? Czy istotnie popełnił błąd logiczny? Tak, zdaje się. Więc zawiódł go jasny, trzeźwy, logiczny rozum?... Wstał i profilem do drzwi zwrócony, uczuł znowu więcej, niż zobaczył, stojącą za drzwiami czarną ścianę ciemności. Znowu też skóra zadrgała mu na plecach, które nieco skurczyły się i przygarbiły. Tak poszedł do biurka, z którego wziął list inny, przed chwilą tam rzucony i jeszcze nie przeczytany. Coś w pokoju zaszeleściło; jakieś drobne kroki cicho biegły po kobiercu. To Pufik obudził się i przybiegłszy, zaczął wić się mu u nóg.
— Pufik! — rzekł Darwid i zaczął czytać list. Było to zaproszenie do księstwa Zenonostwa na wielki wieczór pożegnalny; wyjeżdżali zagranicę i wielkim wieczorem pragnęli pożegnać znajomych, a w pierwszym rzędzie «nowożytnego Cyda». Książę Zenon często przydomek ten Darwidowi nadawał. Ale dziś «Cyd nowożytny» czytał list zapraszający z ustami wykrzywionemi od niesmaku. Nie był to ów sławny uśmiech, najeżony szpilkami, lecz wprost takie przykre skrzywienie warg, które towarzyszy przełykaniu rzeczy ze smakiem ckliwym, nudzącym. Wyobraził sobie towarzystwo, z którem niedawno spędził dni kilka na wyprawie myśliwskiej, które w dniu oznaczonym napełnić miało salony księcia i do znalezienia się pośród towarzystwa tego uczuł nietylko zupełny brak chęci, lecz nawet wstręt. Nie dlatego, aby względem ludzi tych miał nienawiść, lecz że byli mu doskonale obojętni. Zarzutów przeciw nim nie czynił żadnych, ale gdy o nich myślał, doświadczył znowu uczucia przestrzeni bezgranicznej i pustej, która go z nimi rozdzielała. Wyobraził sobie salony księcia, napełniające twarze, stroje, rozmowy, stoły karciane i wydało mu się, że wszystko to istnieje w ogromnej od niego odległości, po drugiej stronie przestrzeni nieprzejrzanej i pustej. Na jednej krawędzi tej przestrzeni on, na drugiej oni. Pomiędzy nim a nimi pusto, żadnej nici, chociażby tak cienkiej, jak pajęcza.
Pośrodku wysokiego pokoju, nad okrągłym stołem, lampa płonęła światłem wielkiem i spokojnem, na biurku w ciężkich świecznikach paliły się świece. W tem obfitem oświetleniu Darwid stał u biurka i z plecami przygarbionemi, ze snopem zmarszczek pomiędzy brwiami, nizko pochylał twarz nad papierem, który trzymał w ręku. U stóp jego, na kobiercu, jak drobny posążek nieruchomy, siedział Pufik i z podniesioną głową, z za opadających jedwabiów szerści, w twarz mu patrzał. Ale on nie widział pieska i nie czytał wypisanych na papierze słów pochlebnych, tylko w myśli powtarzał słyszane niegdyś słowa:
— Po co ci tak wiele ludzi, ojczulku? Czy ty ich kochasz? Czy oni ciebie kochają? Co z tego wynika? Przyjemność czy korzyść? Po co to wszystko?
— Nie kocham ich, maleńka i oni mię nie kochają. Wynikała mi z tego korzyść, znaczenie w świecie.
— A na co ci, ojczulku, znaczenie? Dlaczego pragniesz znaczenia? Czy ono daje szczęście?
Tym razem po ustach przewinął się mu sławny w świecie uśmiech pełen szpilek.
— Nie dało, maleńka!
To dziecko, podówczas, na zapytaniach swych, jak na niciach spuszczało myśl jego na dno rzeczy, którego oglądać czasu nie miał. Teraz oglądał i uśmiech jego jeżył się coraz ostrzejszemi szpilkami ironii. Myślał długo, aż głośno wymówił:
— Więc cóż?
A potem, tonem pytającym, prawie krzyknął:
— Czy omyłka?
W błysku myśli, że życie jego, razem z trudami, walkami i zdobyczami swemi mogło być — omyłką, ujrzał znowu twarz bladego przerażenia.
Pufik, może przelękniony krzykiem, który wydarł się z ust jego pana, szczeknął kilka razy. Darwid odwrócił się od biurka i wzrokiem spotkał stojącą za drzwiami czarną ścianę.
— Omyłka? — powtórzył zapytanie.
Ciemność milczała i obliczem bez oczu zdawała się patrzeć na niego uważnie, uparcie. Szybko postąpił kilka kroków i przycisnął guzik dzwonka. Do wchodzącego lokaja, drzwi wskazując, rzekł:
— Oświetlić mieszkanie!
Po kilku minutach, szereg salonów wynurzył się z ciemności i stanął w świetle pozapalanych lamp i świeczników. Kuliste lampy, u ścian płonące, rozlewały mgliste pół światło, w którem gdzieniegdzie migotały złote połyski i majaczyły zarysy malowanych twarzy i pejzażów. Z cienistych kątów dobywały się niepełne kształty waz wysmukłych i pękatych, urywki białych girland na ścianach, delikatne mgły spłowiałych kolorów na gobelinach, jaskrawy szkarłat i błękit jedwabnych draperyi. Dalej, w małym saloniku, w dwu kandelabrach paliły się snopy świec, u których zwisały wieńce kryształów, błyszczących jak sople lodowe, lub jak ogromne, zastygłe łzy. Najdalej, w sali jadalnej z ciemnemi ścianami, punktem świetlistym jaśniała wielka, bronzami nad stołem ociekająca lampa. Ten punkt od drzwi gabinetu Darwida wydawał się bardzo dalekim, a na całej przestrzeni, która go od niego oddzielała, nie było żadnego głosu, ani szmeru — nic żywego. Pomimo mnóstwa rozrzuconych lub gęsto skupionych przedmiotów, rozlegała się tu pustka, na którą kładła się cisza.
Od drzwi gabinetu do tych, za któremi, jak punkt świetlisty, bronzami nad stołem ociekała największa z lamp, Darwid przechadzał się krokiem zrazu powolnym, z twarzą schyloną, z gasnącą, to znowu błyskającą iskrą zapalonego papierosa przy ustach. Za nim, tuż za jego stopami, końcem pyszczka prawie dotykając ziemi, toczył się do kłębuszka peli podobny Pufik. Po chwili, krok przechadzającego się człowieka stawać się zaczął prędszym i nierówniejszym; odbijał się w nim niepokój coraz większy. To światło, rozkładające się po przestrzeni pustej i milczącej, rozległość tej przestrzeni i on sam po niej błądzący... Co wszystko to znaczy? Tu i owdzie, w pozłotach i politurach, jak gnomki figlarne mrugają błyski drżące; gdzieindziej, z zarzuconych na sprzęty gobelinów, wychylają się twarze blade, na tłach błękitnawych; tam jeszcze wielkie zwierciadło odbija dwa snopy świec, ociekające kryształowymi soplami i wydłużając perspektywę, czyni przestrzeń jeszcze rozleglejszą i światło rzęsistszem; tu, z za błękitnych fałd, zwieszających się nad drzwiami, wychyla się waza z porcelany chińskiej i w tej chwili przybiera w oczach Darwida pozór dziwny. Duża, okryta malowidłem błękitnem, posiada kształt wydęty pośrodku, a u góry skupiony w długą szyję i nie cała widoczna, zdaje się wychylać z za fałd firanki, spoglądać na przechadzającego się człowieka, śledzić kroki jego, śmiać się. Tak, waza chińska śmieje się... Tułów jej zdaje się coraz więcej rozdymać od śmiechu, a wśród błękitnych malowideł, białe tło ma tu i owdzie łudzące podobieństwo do wyszczerzonych zębów. Darwid usiłuje ominąć wzrokiem wazę i kroku przyspiesza; za nim spieszniej też drepcą po podłodze kosmate łapki Pufika, ale w drodze powrotnej, porcelanowy potwór znowu długą szyję z za firanki wychyla, na przechadzającego się człowieka zerka i szczerząc zęby, zdaje się pękać od śmiechu. Z innej zaś strony salonu, na tle błękitnawem, leży blada twarz starca i z nad siwej brody patryarchy wlepia w niego oczy badawcze i smutne.
Co to wszystko znaczy? Pośrodku jednego z salonów stanął; tuż za stopami jego kłębuszek peli na kosmatych łapkach zatrzymał się także. Co on tu robi wśród tych pustych salonów i po co oświetlić je rozkazał? Ma to pozór szaleństwa. Przypomniał sobie niedawne dzieje króla obłąkańca, który w rzęsiście oświetlonym gmachu samotnie słuchał śpiewu aktorów. Czy on także zaczyna być obłąkańcem? Dlaczego nie pracuje raczej? Tyle ma do roboty! Szybko postąpił naprzód i znowu stanął. Waza chińska, do połowy z za firanki wychylona, pękała ze śmiechu. Pracować? Po co? Cel? Cel? Jaki cel? To rozstrzyga wszystko! Od szczerzącego zęby potwora wzrok odwrócił i spotkał się nim z bladą twarzą patryarchy, którego oczy, z tła błękitnawego i z nad brody siwej badawczo i smutnie na niego patrząc, mówiły: «Zmylona droga!»
On — zmylił drogę! Tylko przyzwyczajenie do powściągania wewnętrznych poruszeń i ich objawów sprawiło, że nie krzyknął: «Ratunku!» Ale krzyk ten miał w sobie i krokiem szybkim, nierównym poszedł w kierunku wielkiej lampy, płonącej u końca perspektywy, wśród ciemnych ścian sali jadalnej. Za nim, przy ziemi, całą szybkością kosmatych łapek biegł Pufik.
Wtem, w jednym z salonów, zegar uderzać zaczął godzinę jedenastą. Raz, dwa, trzy... Dźwięki basowe zwolna rozchodziły się po pustce, na którą kładła się cisza, aż kędyś, u innego końca perspektywy, dzwonić zaczęły i tamtym jakby odpowiadać inne, cieńsze i spieszniejsze. Wydawało się to głosem i echem, tajemniczą rozmową, przez rzeczy nieżyjące prowadzoną.
Darwid wszedł do gabinetu swego i przycisnąwszy znowu guzik dzwonka, rzekł do lokaja:
— Zgasić światło!
Usiadł na jednym z fotelów przy okrągłym stole i uczuł obejmujące go od wierzchu czaszki do stóp niewymowne znużenie. Coś lekkiego wskoczyło mu na kolana. Położył dłoń na jedwabistej szerści tulącego się do niego stworzenia i rzekł:
— Pufik!
Myślał, że tego kolosalnego interesu, o który dobijał się tak długo, stanowczo zrzec się musi, bo do pracy tak ogromnej brakuje mu siły i — ochoty, zwłaszcza ochoty. Jest tak zmęczony... Ale gdy pracę opuści, co czynić będzie? Po co żyć?
Siedział naprzeciw drzwi, za któremi stała znowu czarna ściana ciemności i myślał.
— Cel życia? Cel? cel? Po co żyć?
Ciemność milczała i obliczem bez oczu zdawała się patrzeć na niego uważnie, uparcie.
W kilka godzin potem, w sypialni ubranej przez najbieglejszego z dekoratorów stołecznych, lampa nocna, na gzemsie kominka umieszczona, oświecała łóżko zdobne w bogate rzeźby, rękę białą i suchą, wyciągniętą na jedwabnej kołdrze, i twarz suchą także, w rudawych faworytach, do rzeźby z kości słoniowej podobną i świecącą dwojgiem siwych oczu. Były one bezsenne i błądziły po obszernym, wpół oświetlonym pokoju spojrzeniem ciężkiem, zmartwionem. Nagle Darwid podniósł się na łóżku i z łokciem opartym na poduszkach zaczął patrzeć w górę. W górze, u ściany, unosiła się w powietrzu twarz dziewczęca, drobna, okrągła, różowa, z rozrzuconą nad greckiem czołem gęstwiną jasnych włosów, i ruchem powiek zdawała się patrzącego na nią człowieka wołać ku sobie. Ponsowemi usty uśmiechała się miłośnie, a powiekami czyniła wyraźny, wyraźny ruch przyzywający. Z podniesionemi brwiami i czołem skupionem w kilka grubych zmarszczek, ze wzrokiem ku górnemu zjawisku wzniesionym, Darwid więcej jeszcze pochylił się naprzód i drgającemi wargami szepnął: — «Maleńka!» Ale zaraz potem przetarł dłonią oczy i uśmiechnął się. Obrazek Greuza! Dwa ich tu było: jeden prawie niewidzialny w cieniu, drugi ten, wydobywający się z cienia na półświatło w taki sposób, że wymalowana na nim główka dziewczęca nabierała wypukłości doskonałej i zdawała się być zawieszoną w powietrzu.
— Podobna, bardzo podobna do Kary! Ten sam typ... Takie same szczególne usta, czoło, włosy...
Wiedział już o tem, że była to twarz malowana, jednak, z głową na poduszkach, co chwila oczy ku niej podnosił, a ilekroć je podniósł, widział uśmiech miłosny na ponsowych wargach i wyraźny ruch powiek, który zdawał się go wołać, przyzywać.
Pomyślał, że jest zdenerwowany, chory, i że musi wezwać porady lekarskiej. Nazajutrz, w gabinecie słynnego lekarza usłyszał istotnie, że jest silnie zdenerwowany. Zmartwienie, wynikłe z ciosu, który go dotknął, przepracowanie... Za wiele pracował. Rada jedyna: odpoczynek zupełny i długi. Wyjazd za granicę. Zmiana wrażeń, po pracy fachowej i suchej, przypatrywanie się dziełom sztuki, przebywanie wśród pięknej natury.
Zastanawiając się potem nad tą radą lekarską, myślał, że do spełnienia jej nie czuje ochoty najmniejszej. Ani sztuka, ani natura nie wywierały na niego żadnej siły pociągu. Przez całe życie nie miał na nie czasu, a teraz na nową naukę było za późno. Jeżeli zaś nie dlatego, to dlaczegóż podróż ma przedsiębrać? Podróżował w życiu swem bardzo wiele, ale zawsze dla interesu, z jasno określonym celem. Bez interesu i celu, jeżdżenie po świecie wydało mu się rzeczą zupełnie podobną do tego chodzenia wśród nocy po oświetlonem, pustem mieszkaniu, czyli, wyglądającą na obłąkanie.
Więc cóż? Kilka dni przeszło znowu w pracy, wśród narad, rachunków, sporządzania bilansów i sprawozdań. Ciało kuliste toczyło się siłą nabytą. W godzinach oznaczonych przyjmował wizyty. Przyjął też księcia Zenona, który przybywał, aby pożegnać go na długie miesięcy kilka, aż do następnej zimy.
— Rozpraszamy się wszyscy — mówił książę. — Jak ptaki na wiosnę, lecimy tam, gdzie słońce najpiękniej świeci. Pan także wyjedzie zapewne. Dokąd? Na Południe, czy na Wschód? Może na wieś, gdzie małżonka i córka pana przebywają ciężkie dni żałoby rodzinnej? A propos wsi. Wie pan... ce pauvre Kranicki... był u mnie z pożegnaniem. Opuścił miasto, zupełnie opuścił. Przeniósł się na wieś. Stale zamieszkać ma w swoim majątku... małym, niezbyt wesoło położonym. Byłem tam niegdyś, odwiedzając jego matkę, z którą wiązało mię pokrewieństwo. Nudna dziura! Ale que voulez-vous? Ten piękny i miły niegdyś człowiek strasznie postarzał, miał tu długi, warunki życia ciężkie... więc wyjechał. Syn pana odbywa także daleką podróż. Czy już jest w Stanach Zjednoczonych? Baron Blauendorf wyjeżdża tam także, wczoraj właśnie nas żegnał. Rozpraszamy się po świecie, ale — do nowego spotkania, nie prawdaż? Koniecznie do nowego spotkania, bo byłbym zrozpaczony, gdybym znajomość tak cenną i miłą, jak pańska, utracił!
Ach, jakże wszystko jedno było Darwidowi, czy zachowa lub utraci znajomość z księciem! Spostrzegał i przyznawał w nim wiele pięknych i miłych przymiotów, ale wolał nie widzieć go wcale, tak, jak i wszystkich innych ludzi. Obcy, obojętni... Z najprzyjemniejszymi i najdostojniejszymi nawet rozmowa nużyła go i nudziła. «Po co ci, ojczulku, tyle ludzi? Czy ty ich kochasz? Czy oni ciebie kochają?»
Pochłaniała go teraz myśl jedna. Ce pauvre Kranicki opuścił miasto, aby stale w swoim majątku zamieszkać, wioszczynie raczej, położonej w tych samych stronach, co Kryniczna, nie zbyt blizko, ale w tych samych stronach. Zapewne będzie częstym gościem Krynicznej... A może nie. Pewno nawet nie. Przecież zerwała z nim, i był w niej istotnie ogromny wstyd, ból... Zaśmiał się. Magdalena pokutująca! I dokończył myśli: — Nieszczęśliwa!
Ale co to on miał dziś jeszcze do zrobienia? A! umówił się z tym młodym rzeźbiarzem, że przed wieczorem znajdą się razem na cmentarzu dla pomówienia o grobowcu Kary. Ma to być grobowiec niezmiernie piękny i cenny, nowa góra złota... która przytłoczy «maleńką».
Wielki cmentarz stał w jasnej zieleni liści, świeżo na drzewach rozwiniętych i w upajającej woni fijołków. Nad mogiłą Kary, którą okrywał kobierzec nie skromnych fijołków, lecz najwyszukańszych drogocennych kwiatów cieplarnianych, Darwid długo rozmawiał z młodym rzeźbiarzem i kilku innymi ludźmi, zdania i rady, tyczące się ustawienia grobowca, wypowiadając uprzejmie i płynnie. Zarazem wzrok jego opuszczał się chwilami na mogiłę i tkwił w niej z taką siłą, jakby chciał przebić kobierzec kwiatowy, warstwę cegieł, znajdujące się pod nią wieko trumny i zobaczyć... to, co pod wiekiem. Nakoniec, grzecznem uchyleniem kapelusza pożegnawszy towarzyszów, poszedł ścieżką, wśród oplecionych koronkami jasnych liści urn, kolumn i posągów, w głąb rozległego miasta umarłych. Takie miasto zwiedzić miał po raz pierwszy w życiu. Znał mnóstwo miast rozmaitych, ale takich nie poznawał nigdy. Zaglądał do nich niekiedy z potrzeby, na krótko, z głową pełną myśli, zupełnie im obcych. Teraz poszedł w głąb cmentarza, z myślą. Więc tak kończy się wszystko!... Długo nie wracał. Powóz odkryty, z poduszkami obitemi szafirowym adamaszkiem i para pięknych koni, w karnej nieruchomości zastygłych, długo stały przed cmentarnemi wrotami. U szczytu kaplicy zabrzmiała i przebrzmiała srebrna muzyka dzwonu, do modlitwy wieczornej wzywającego; na świeżą zieleń drzew i gęsto wśród niej rozsypane urny, kolumny, posągi zmierzch spadać zaczął, gdy Darwid, od wrót cmentarnych odjeżdżając, myślał:
— Kiedy kościoły tak dzwonią, ludzie modlą się. Czy myślą, że Bóg ich słucha? Czy Bóg jest? Może, nawet podobno jest napewno, ale aby zajmował się ludźmi i ich prośbami!... Zresztą, nie wiem. Nie zastanawiałem się nad tem nigdy. I zdaje się, że nikt nie wie. Kłócą się o to ludzie od wieków i — nie wiedzą. Tajemnica. Wszędzie pełno tajemnic, a rozum jest niby potęgą wielką... To omyłka! Nędza! która tak się kończy! Wszystko się kończy — głupio! Wszystko — głupstwo!
Wstępując na schody mieszkania, pomyślał, że czuje się bardzo znużonym. Czy to już starość? Niedawno przecież czuł się jeszcze zupełnie młodym. Ale to widać tak bywa. Przyjdzie i pochwyci. Jeszcze jedna olbrzymka... Zdaje się mu, że ma sto lat. To samo z Malwiną. Jaka ona była zmieniona w czasie tej ostatniej ich rozmowy! Tak długo zachowywała młodość i nagle — postarzała. Musiała bardzo cierpieć. Nieszczęśliwa!
Wszedł do gabinetu, usiadł przy biurku. Pufik zaraz wskoczył mu na kolana. Jedną rękę położył na szerści pieska, a drugą otworzył szufladę biurka, w głąb jej zajrzał, zasunął znowu i wygodnie o poręcz fotela plecy oparłszy, nieruchomym, zmartwiałym wzrokiem w przestrzeń patrzał.
Był zbyt rozumny, aby prędzej lub później mogła nie stanąć przed nim sroga ironia, zawarta w rzeczach ludzkich. Stawała już oddawna, lecz za woalami, którymi ją okrywały: praca, powodzenie, wieczny brak czasu. Teraz woale spadły. Widział ją wyraźnie. Wcieliła się w wazę z porcelany chińskiej, która choć w tym pokoju nie istniejąca, wychylała się jednak z kąta, skośnemi oczyma szafirowych malowideł zerkała na niego, szerzyła wśród tych malowideł białe zęby i wydętym tułowiem pękała ze śmiechu. Coby naprzeciw tego potwora postawić? czem go zasłonić? — nie wiedział. Jasno zdawał sobie sprawę, że na dnie tego wszystkiego leży omyłka. Na drodze życia czegoś nie dostrzegł, w sobie samym czegoś nie rozpoznał, z rąk, tak zdobywczych jednak, coś upuścił; budowniczy, z wielką pilnością strzegący we wznoszonych gmachach prawa równowagi, nie zachował go we własnym gmachu, tak, że mieszkać w nim dłużej już mu trudno i pragnie z niego wyjść...
Jak wyjdzie, wszystkim będzie lepiej. I jemu i wszystkim. Ta nieszczęśliwa stanie się wolną i będzie mogła zostać — szczęśliwą. Maryan powróci z końca świata, choćby dla odebrania dziedzictwa. Irena wejdzie napowrót w świat. Irena! Jaki to dziwny charakter! Taka głęboka czułość i takie zuchwalstwo! Jak ona zuchwale rzuciła mu w oczy słowo: «nikczemność!» Ale miała słuszność. Popełnił wówczas nikczemność, tak samo, jak i wogóle popełnić musiał wiele głupstw... No, ale «okrucieństwo nadaremne» wynagrodzi... Irena dowie się, że nie był tak... Nie, ani ona, ani nikt nie dowie się o pobudkach jego czynu. Podniósł głowę, w której raz jeszcze uczuł przypływ dumy. Nie, z pobudek swoich zdawać sprawy, spowiadać się, w postawie grzesznika skruszonego klękać, ani też pozy bohatera przybierać, przed nikim nie będzie. Niech myślą co chcą. Cóż go to obchodzić może? Nic go nie obchodzi.
Wypadkiem wzniósł oczy w górę i ujrzał zawieszoną w powietrzu twarz dziewczęcą, okrągłą, różową, w jasnych włosach, która uśmiechała się do niego miłośnie i powiekami czyniła wyraźny ruch przyzywający. Obrazka Greuza tu nie było, jednak zjawisko było. Ze wzrokiem ku niemu wzniesionym, uśmiechnął się:
— Dobrze, maleńka, zaraz!
Wziął pióro i zaczął pisać depeszę telegraficzną pod adresem Ireny. Skreślił adres, a potem napisał: «Przyjedź jak najprędzej dla zabrania Pufka». Nic więcej. Położył pióro, zadzwonił i lokajowi powiedział, aby depesza natychmiast wysłaną była. Potem, dłoń przesuwając po szerści śpiącego pieska, długo siedział zamyślony. Stał przed nim świat, ze wszystkiem, co kiedykolwiek on na nim widział, posiadał, używał. Kraje, miasta, ludzie, ich mieszkania i rozmowy, banki, giełdy, targowiska, dostojeństwa, gwary, tłumy, walki, gonitwy, ruch, zamęt — życie! Wszystko to nie stało właściwie przed nim, lecz jakby na olbrzymiej rzece odpływało od niego coraz dalej, dalej, aż znalazło się na przeciwnym brzegu przestrzeni rozległej, zupełnie z nim rozdzielone i zupełnie mu obojętne. Gdy pomyślał, że mógłby przestrzeń tę przeskoczyć i znowu w to wszystko się wmieszać, uczuł odrazę i trwogę, wstrząsnął przecząco głową i rzekł do siebie: «Nie chcę!»
Był bardzo spokojny. Po twarzy rozlewać się mu zaczął wyraz błogości. Gdyby go ktokolwiek pochwycił teraz i chciał przerzucić na tę stronę rozległej przestrzeni, po której znajdował się — świat, oparłby się z całej siły i w potrzebie błagałby nawet, aby módz zostać po tej...
Spojrzał w górę i uśmiechnął się.
— Już, maleńka, idę!
Odsunął szufladę biurka.

∗             ∗


Nazajutrz rozeszła się po mieście wieść piorunująca, że słynny spekulant, finansista i bogacz, Aloizy Darwid, wśród nocy, w gabinecie swoim, wystrzałem z rewolweru życie sobie odebrał. Pierwszem przypuszczeniem powszechnem było — bankructwo. Ale nie. Wkrótce stało się jawnem i najpewniejszem, że okręt z rozwiniętemi w pełni żaglami płynął po szerokiej rzece pomyślności i wiózł ogromne, błyszczące Runo Złote. Tylko Argonauta nie wiedzieć dlaczego, z przyczyn zupełnie nikomu nieznanych, skoczył z pokładu w ciemną i tajemniczą otchłań.


koniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.