<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Artykuł pana Wojciecha
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Kalendarz Illustrowany „Echa“ na Rok Zwyczajny 1878
Wydawca Jan Noskowski
Data wyd. 1878
Druk Jan Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZWARTY I OSTATNI.
W którym będzie rzecz o wpływie platonicznej miłości
na dziennikarstwo — i różne inne rzeczy.

Biedny on.
Kochał ją miłością zacną, uczciwą, czystą jak kryształ, a prawdziwszą niż sama prawda nawet.
Kochał ją do tego stopnia, że nie powiedział jej tego nigdy, przez co uczucie jego było dla niej zupełnie obcem...
Rzuciłby był do jej nóżek drobnych i życie swoje, i Świstuły Wielkie lit. C., i gniadą czwórkę, i wierzchówkę kasztanowatą bez feleru, i gdyby krwi jego dla niej było potrzeba, toczyłby ją tak obficie, jak studnia wodę toczy.
Chciał zdobyć dla siebie sympatyę jej ojca, i wziął się dla tego do pióra, które mu się z początku tak ciężkiem wydawało, iż o mały włos nie upadł pod jego ciężarem.
Pracował dnie i noce, przemyślał, przedumał, zamazał librę papieru, poprawił, przepisał i znów przemazał i znów przepisał i wydobył z tego esencyę samą, same rzeczy ważne i pożyteczne.
I napisał korespondencyę długą i odrazu stał się znakomitością powiatową i zdawało mu się, że już zrównał poziom, na którym z panem Janem stanąć mu przyjdzie.
I sądził w prostocie ducha i szczerości serca swego, że teraz nic już do szczęścia jego nie braknie, jak tylko dwóch słów potwierdzających, z których jedno miało się przecisnąć przez szpakowate wąsy pana Jana, a drugie sfrunąć jak ptaszek z różanych usteczek Małgosi.
Tymczasem w panu Janie wzbudziła się zazdrość, a mur nieśmiałości oddzielającej zamiary pana Wojciecha od przedmiotu jego marzeń, stawał się coraz wyższym, wyższym, rósł jak koński ząb lub konopie i z Wierzbicy Suchej uczynił fortecę, bardziej niż Gibraltar nieprzystępną. I nie wiedział o tem nic ten męczennik i wyznawca czystej, idealnej miłości, że bóstwo jego śliczne, tyle wielbione i kochane tyle, wsiadło pewnego wieczoru do powozu z ciocią Krupiszewską razem, że owinęło się w salopkę, skryło różowy od zimna nosek za woalem gęstym i odwiezione zostało na kolej.
Nie wiedział o tem, że para potężna, dysząc i sapiąc, uniosła je do krewnych, nad piękne nadniemeńskie wybrzeża i że tam, potomkowie Kriwe-Kriwejtów dobijali się o względy tej Biruty uroczej.
I zkądże miał wiedzieć, kiedy od pół roku blizko noga jego nie postała w Wierzbicy, a relacyj żadnych ztamtąd nie miewał, boć po cóż miał miewać!... kochał ją i czekał, a to mu wystarczało zupełnie.
Prawdziwie zakochany człowiek podobnym jest do żyda.
Może czekać i czekać do nieskończoności: samo przekonanie o istnieniu uczucia jest dla niego procentem, przelotne spojrzenie korcem kartofli lub gęsią i niekiedy tylko bardzo delikatnie człowiek taki pyta sam siebie:
— Co będzie?
I znowu czeka.
Pan Wojciech nie czekał z założonemi rękami. Powodzenie pierwszej pracy zachęciło go i umocniło w tem przekonaniu, że każdy człowiek, chociażby w najciaśniejszym partykularzu osiadły, jeżeli tylko szczerze pragnie, może się przyczynić do dobra swych współbraci, i działania swego zakres rozszerzyć tak, aby sięgało ono nietylko po za własny jego płot, ale i poza płoty sąsiednie, jednem słowem aby rozrzuciło się na obszar ziemi ukochanej.
Boć wszyscy przecie kochać musimy tę poczciwą, czarną matkę naszą, która rokrocznie obdarza nas chlebem i wodą...
Zabrał się do pracy z zapałem, z gorącem przeświadczeniem o pożytku z tej pracy wynikającym, a zimowe miesiące przechodziły dla niego szybko, i niepostrzeżenie jedne za drugiemi mijały.
Czas schodził mu na pracy około gospodarstwa i na pracy nad samym sobą, bo w samotności nieraz przychodziło mu to na myśl, że człowiek jest także gospodarstwem, że jest rolą, która koniecznie uprawy ciągłej i deszczu wymaga, bo inaczej takiem zielskiem i perzem porośnie, tak zjałowieje i zmarnieje, że tylko chyba dzikie jakieś osty pożywienie znajdą tam dla siebie.
Od czasu do czasu przychodziły do Świstuł książki z Warszawy, od czasu do czasu pojawiała się jakaś praca pana Wojciecha w dzienniku, praca i ludowych dotycząca kłopotów, a szacunek powszechny i poważanie dla tego zakochanego człowieka, wzrastały ciągle i szybko.
Widzisz więc panie, który powiadasz różne rzeczy mądre, że owa miłość, która jest dźwignią wielu a wielu spraw tego świata, każdej, a więc i społecznej pracy i dziennikarstwu, oddaje znakomite usługi.
Kto nie kochał nigdy kobiety, ten nie jest człowiekiem. Kogo zaś uczucie dotknęło, kogo otoczyło urokiem i wpływem swoim potężnym, ten się uzacnił i uszlachetnił zawsze.
Ukochał on bowiem otoczenie swoje, i ziemię, i ludzi, i cudowną harmonię przyrody, i siłę, która wszystkie siły potrafi w równowadze utrzymać, która rządzi wszystkiem i która po warszawsku nazywa się siłą, po ludzku zaś Bogiem.
Tak więc, jako się wyżej posiedziało, miłość uczyniła pana Wojciecha człowiekiem, bardzo dla całego otoczenia swego pożytecznym, a w miarę jak imię jego w powiecie nabierało blasku gwiazdy pierwszej wielkości, tak znowuż sławne niegdyś nazwisko pana Jana bladło i zaledwie kiedy niekiedy o nim wspominano.
Wybrano pana Wojciecha na sędziego, radzono go się w różnych sprawach gminę obchodzących, jego dozorowi powszechnie powierzano budowy dróg, mostów i wszystkie takie przedsięwzięcia, które wznoszono kosztem ogólnego, krwawo zapracowanego grosza.
I grosz ten nigdy podobno lepszego nie miał strażnika.
Lecz pan Jan za to nienawidził Wojciecha, mijał go chmurny, ledwie końcem palca dotykając czapki; ależ raz przecie ta nienawiść musiała się skończyć.
I skończyła się istotnie.
Raz, zgromadzenie było liczne, zabierali głos ci i owi, radzono w gminie nad kwestyą postawienia domu na szkołę. Pan Wojciech, zanim głos zabrał, odezwał się:
— Nim przedstawię zebraniu moje zdanie w tym przedmiocie, chciałbym wpierw usłyszeć co też powie i starszy wiekiem i bogaty doświadczeniem sąsiad nasz z Wierzbicy, którego w imieniu całego zgromadzenia uprzejmie o udzielenie swej rady proszę...
Złość pana Jana od tej pory zginęła już na zawsze. Szlacheckie bowiem serce może wytrwale kochać, ale nie może i nie potrafi nienawidzieć długo.
Pan Jan zaprosił sąsiada do siebie, a kiedy ten, przezwyciężywszy wrodzoną nieśmiałość, zapytał go, nie bez pewnego wahania, o córkę, pan Jan odpowiedział:
— Mój bracie, tarde venientibus ossa. Poszła już za mąż na Litwie, przed dwoma tygodniami był jej ślub i niedługo już ją tu jako mężatkę zobaczysz.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Odwieczny zegar, antyk z kurantem, stojący w sypialni pana Wojciecha, widział niekiedy, dość często nawet, jak zadumany samotnik patrzył przed siebie, jakby w dal jakąś ciemną, a wtenczas w poczciwych jego oczach błyszczały łzy...
Chowały się one jednak prędko, a pan Wojciech, chodząc po dużej izbie szerokiemi kroki, mówił do siebie:
— I cóż że za innego wyszła? Czyż przestałem ją kochać dla tego? Czy nie powinno wystarczać mi to że ją widzę szczęśliwą, że przez nią wstąpiło we mnie życie nowe? że przez nią tylko ukochałem to wszystko co mnie otacza?... Czyż nie jestem szczęśliwy? A że mi smutno bez niej, wieluż to ludziom smutniej jeszcze na świecie, wieluż więcej cierpiało odemnie!...
Tak sobie wpół z uśmiechem, wpół ze łzami, filozofował człowiek zakochany w mężatce.
Wprawdzie nie po Dumasowsku była ta miłość pojęta, ale rzecz się też działa nie w Paryżu, tylko w Świstułach wielkich lit. C.
To różnica — i dość znaczna podobno. Według skreślonego wyżej programu płynęło dalej życie p. Wojciecha: co wieczór, gdy lato nadeszło, siadywał on samotny w grabowej alei i dumał, i nieraz patrzył się na to, jak dwa wróble biły się o ziarnka pszenicy, jak na nie czaił się kot, na kota pies, a na psa zasmolony kuchta...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .
Klemens Junosza.
14 Września, 1877 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.