<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Jaroszyński
Tytuł Asekuracja
Pochodzenie Oko za oko
Wydawca I. Rzepecki
Data wyd. 1912
Druk Bilińskiego i Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ASEKURACJA


— Cudzie mój, skarbie nieprzepłacony, promienna światłości mej duszy, długoż jeszcze będę znosił okrutne tortury oczekiwania?
— Cóż ja... ja, pan wie, panie Heniu... jabym... No, mój Boże, niech pan pomówi z mamą!...
— Ach, z mamą!...
Wiadomo. Z mamą sprawa była zdecydowana. Pani Motecka, jako wdowa po wytrawnym buchalterze, wszystko załatwiała z kredką w ręku. Po wyjściu ostatniego ze stołowników, na brudnej serwecie stołu jadalnego nakreśliła ołówkiem przypuszczalny budżet młodego małżeństwa. Najściślej ustaliła pozycje nieodzowne jedna za drugą, biorąc za podstawę rachunku ceny, przy obecnej drożyźnie, najniższe i możliwie najoszczędniej wykalkulowane.
Znała się przecież na tem wybornie.
Z dodania niestety strasznie długiego liczb szeregu, wypadło że skromna pensyjka początkującego architekta jest poprostu w żadnym stosunku do sumy, jakiej wymaga, najskromniej choćby urządzone, domowe ognisko.
— Widzi pan — tłomaczy poczciwie troskliwa matka — że tu o małżeństwie nawet myśleć na razie nie podobna. Ja, jak pan wie nic, ale to absolutnie nic Wici pomódz nie będę w możności, a pańskie dochody...
— Ależ — przerwie młodzieniec — niechże pani uwierzy, że skoro tylko dostanę pierwszą budowę... że... skoro raz zaprojektuję gmach jakiś wspanialszy... że zarobki architektów... wogóle... pani wie przecież...
To może nastąpić lada chwila... za miesiąc... może za tydzień, może jutro...
— W takim razie czekajmy. Zresztą, po co się macie spieszyć. Tacyście oboje młodzi, tacy młodzi!
Henryk się żachnął niecierpliwie i nie mówiąc już nic więcej, siedział nadąsany.
Pani Motecka nie chciała zrażać bądźcobądź nader obiecującego młodzieńca, tedy zdobywając się na ton możliwie najserdeczniejszy, starała się osłodzić gorzką pigułkę.
Położyła rękę na jego ręku i zaczęła przekładać:
— Panie Heniu, niech pan do nas nie ma żalu. Mówię to panu, jako kobieta starsza i doświadczona, jako osoba znająca życie nie z jednej strony. Od lat sześciu opuszczona, bez żadnej pomocy, utrzymuję siebie i dzieci jedynie własnym przemysłem, własną pracą i energją. Znam doskonale ciężary egzystencji i mogę pana zapewnić, że zezwolenie na wasze małżeństwo w tej chwili byłoby szaleństwem, którego mnie, jako matce, uczynić nie wolno.
— Nie będę taiła — ciągnęła dalej — że warunki nasze materjalne są arcyskromne. Przy tych kilku stołownikach z Wicią i młodszemi dziećmi mogę jeszcze wyżywić się jako tako, ale gdyby przyszło sprawić cokolwiek, to, utnij głowę, ani myśleć o tem nie podobna. Mówię panu otwarcie jak jest, ażebyś nie posądzał nas o złe dla siebie intencje. Wicia, biedactwo, niema nic literalnie... no, nic... tyle, co na sobie...
— Ależ ja nie wymagani.
— Tra, ta, ta, ta! Nie wymagam!... Tak nie może być. Musi dziewczyna mieć co na siebie włożyć. Tak, szanowny panie Henryku. Szukałam dla niej zajęcia. Drugi rok, jak skończyła pensję — siedzi w domu. Albo to łatwo znaleźć dla dziewczyny zajęcie? Aż dopiero teraz redaktor... Ten, wie pan, co u nas jada...
— Co?
— Wyrobił Wici engagement do teatru pana Wiechetka.
Henryk porwał się, jakby go przypieczono gorącem żelazem.
— Co?
— Powiada, że dziewczyna posiada prześliczne warunki sceniczne, no i nie jest bez talentu.
— Co?
— Obiecują jej czterdzieści rubli miesięcznie.
Henryk chwycił się za głowę w rozpaczy.
— Pani Motecka, pani to mówi?! Pani, rodzona matka, pani, osoba znająca życie nie z jednej strony, pani, kobieta starsza i doświadczona! Czyż pani nie wie na ile niebezpieczeństw narażona jest w teatrze dziewczyna młoda i piękna? Czyż pani nie rozumie w jakie trzęsawisko okropne wtrąca, pani to dziecko czyste i niewinne? O, pani Motecka, pani Motecka!
Oburzyła się trochę na te słowa, dbająca o dobro dziecięcia, matka i nie bez pewnego rozdrażnienia przywołała młodzieńca do porządku. Wyjaśniła mu trzeźwo i rozsądnie, że ludzie biedni muszą być zawsze przygotowani na tysiące niebezpieczeństw, i właśnie dzięki przygotowaniu temu wychodzą z nich ręką obronną;
— Zresztą, kończyła — sama bym wołała dać dziewczynie jakiś inny sposób zarobkowania, skoro jednak nie można, no... to nie można.
— Dlaczego nie można? — zawołał gwałtownie Henryk, którego myśl o tem, że jego Wicia ubóstwiana miałaby znaleźć się za kulisami prywatnego teatrzyku, o jakąś ślepą tępą furję przyprawiała.
Nie, nie, za nic w świecie do tego nie dopuści.
Dlaczego nie można? — krzyczał z pasją, wymachując rękami.
No, to znajdź jej pan jakie porządne zajęcie, kiedyś taki mechanik.
— A znajdę, znajdę.
Wybiegł.
Pani Motecka posłała za nim pogardliwe wzruszenie ramion.
— Także opiekun!
Na drugi dzień rano do mieszkania wdowy wpadł Henryk zadyszany, zaczerwieniony, rozpromieniony.
— Mam miejsce dla panny Wici.
Nie posiadał się z radości.
— Panno Wiciu! — wołał w ferworze — niech się pani ubiera! Kolega mój szkolny, Kara-Mustafiński, został prezesem sto dwudziestej dziewiątej kasy pożyczkowo-oszczędnościowej.
— Więc co?
— Przyrzekł mi solennie, że znajdzie dla pani zajęcie. Idziemy.
Dziewczyna klasnęła w ręce, chwyciła swój turban aksamitny, włożyła go na głowę bez lustra i dopiero na wschodach, przybiła ogromnemi szpilkami do swych bajecznie, złotych włosów.
— Jaki pan poczciwy.
— Spieszmy się, spieszmy — strach co tam kandydatek na to jedno biedne miejsce wyczekuje.
Przez miasto jak szaleni pędzili na skrzydłach nadziei.
W gabinecie jednak pana prezesa, obniżył się nieco djapazon uciechy. Okazało się, że wakuje miejsce inkansenta... do wymuszania wkładów.
— Kobiety?...
— Wogóle wszystko robimy kobietami. Są tańsze, milsze w stosunkach i nie palą.
— No, rozmaicie bywa.
— Palących nie przyjmujemy.
— Tak, ale do noszenia pieniędzy po mieście... hm... przyznasz — tłomaczył Henryk — przyznasz... dziś w tych czasach niespokojnych... wobec tak częstych napadów... wobec grożącego na każdym kroku niebezpieczeństwa... kiedy mężczyźni silni i uzbrojeni, tak często padają pod kulami lub nożami bandytów...
— O, protegowana twoja — przerwie pan Kara Mustafiński — nie ma się czego obawiać — my, inkasentki nasze asekurujemy.
— Jakto? Możecie zaasekurować przed napadem, możecie zapewnić, że jej nic złego się nie stanie, kiedy będzie przenosiła znaczniejsze sumy po ulicach.
— No, tego nie... ale towarzystwo asekuracyjne zwraca instytucji całą sumę zrabowanych pieniędzy.
— Ach, tak!...
Panna Wicia słysząc te wyjaśnienia, przybladła nieco i nieśmiało zdecydowała.
— To... to już chyba wolę niebezpieczeństwa teatru bez asekuracji.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Jaroszyński.