Autobiografia w listach/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Antoni Wodziński (przedmowa)
Tytuł Autobiografia w listach
Data wyd. 1910
Źródło skany na Commons
Indeks stron

ELIZA ORZESZKOWA

(Autobiografia w listach).




W roku 1896 — dawne to zatem dzieje — zamierzając umieścić w „Nouvelle Revue,“ której od lat kilku w zakresie rzeczy tyczących się Polski byłem stałym współpracownikiem, dłuższy artykuł o działalności literackiej znakomitej naszej autorki, zgłosiłem się do niej z prośbą, aby mi udzielić raczyła niektórych szczegółów, rzucających światło na jej życie, twórczość duchową, na myśli, wierzenia, poglądy i przekonania społeczne.
Wtenczas to, ku wielkiemu memu a radosnemu ździwieniu, otrzymałem ten oto pamiętnik, zawierający w sobie prawdziwą, szczerą, obszerną autobiografię.
Sądzę, że podając ją dzisiaj szerszym kołom publiczności, nie uchybiam czci należnej wielkiej pamięci naszej narodowej pisarki. Wzniosłe i piękne myśli, jak dobre ziarno, winny być rozsiane, aby z nich w duszach wyrosły bujne, czerstwe kłosy błogosławionego i zbawiennego żniwa.


Praca moja pod tytułem ogólnym „Les femmes auteurs en Pologne“ (M-me Elisé Orzeszko) ukazała się w „Nouvelle Revue“ na początku 1897 r.
„Numer „Przeglądu Francuskiego“ — pisała do mnie ta, którą dzisiaj opłakujemy, z Wiesbadenu pod datą 14 września tegoż samego roku — z uszczęśliwiającym mnie artykułem Szanownego Pana przybył do Grodna już po wyjeździe moim stamtąd, niezawodnie od redakcyi „Nouvelle Revue.“ Jak dalece prace takie są dla nas pożyteczne, widzieć można z efektu, wywołanego tu przez ten artykuł.
„Pożyczyłam go do przeczytania pewnej sąsiadce, Holenderce, bardzo dobrze wychowanej i wykształconej osobie, od której przechodzić zaczęła z rąk do rąk, a zarazem wyrazy: Pologne, littérature polonaise, auteurs polonais — przechodziły z ust do ust. Było to dla pewnej grupy gości wiesbadeńskich odkryciem jednego więcej w Europie narodu. Gdyby więcej prac takich, cały ich szereg, albo lepiej system, utworzyłoby to pomiędzy nami a naszym kamieniem grobowym szeroką szczelinę.”
Dzisiaj, zdaje się, to życzenie zostało spełnione, literaturą polską zajmuje się świat cały.
Lecz naówczas dostąpiłem i tego zaszczytu, iż wyżej wspomniany artykuł ściągnął na mnie gromy zapalczywego generała Komarowa w „Świecie”. Jakto! jakiś tam polski pismak ośmielił się napisać, iż krwawe represye Murawjewa wstrząsnęły młodocianym a wrażliwym umysłem Elizy i niezatartem piętnem odbić się później musiały na całej jej autorskiej twórczości! i to gdzie! w piśmie pani Adam, tej najżarliwszej popleczniczki sojuszu francusko-rosyjskiego. Odpowiedziałem generałowi listem otwartym, ogłoszonym w „Kraju,” a powtórzonym przez całą niemal prasę rosyjską. Niestety! były to czasy, kiedy w młodzieńczej jeszcze naiwności sądziłem, iż dość z naszej strony wyciągnąć rękę, by w niej wnet spoczęła przeciwnika dłoń, w tem wzajemnem przekonaniu, że dwa największe narody słowiańskie jedynie we wspólnem porozumieniu i działaniu osiągnąć zdołają pełny rozwój swych przeznaczeń dziejowych...



Chciałbym zakończyć te notatki wspomnieniem o moich dalszych zabiegach, aby słowa wielkiej pisarki szeroko rozjaśniała na Zachodzie. Niech mi to nie będzie poczytanem za brak skromności, lecz raczej za chęć złożenia czci i hołdu cieniom zmarłej. Stosownie do jej życzenia, jeszcze w 1902 roku przełożyłem Meïra Ezofowicza na język francuski, przełożyłem w całej rozciągłości, trzymając się jaknajściślej tekstu. Przekład ten ukazał się w przeszłym dopiero roku na pułkach księgarskich w Paryżu. Opracował go, skrócił, przetworzył swym świetnym, barwnym stylem, wreszcie powołał do życia na mocy swych rozległych stosunków i wpływów literackich p. Br. Kozakiewicz. On sam się podjął, wszystkich zabiegów wydawniczych i dlatego słusznie — za moją zgodą — jego tylko imię i nazwisko figuruje na okładce książki. Lecz niechże dzisiaj, w tym dniu narodowej naszej żałoby, to ciche moje współpracownictwo, które tu ujawniam, będzie jakoby asfodelą, rzuconą przezemnie na mogiłę, w której snem wiecznym na zawsze spoczęły — wielkie serce, wielki umysł i wielka polska dusza.

Antoni Wodziński.

I.

Grodno, 22 lipca 1896 roku.

Nie zajęcia, z pomiędzy których list ten poczytywałam za najpilniejsze, lecz długa serya upałów prawdziwie afrykańskich, a potem trochę osłabienia i niezdrowia, przeszkodziły mi wcześniej spełnić życzenie Pana. Niewiem czy i teraz sprostać zadaniu będę mogła. Nic nie jest tak trudnem, jak kreślić portret własny. W szczerość wyznań Ś-go Augustyna wierzyć wypada, jako w nadprzyrodzoną cnotę świętego; ale wszystkie inne Confessions zawierają mnóstwo toalety, raczej tatuażu, na czarno lub na różowo, jak autorowi wydawało się korzystniej, lecz zawsze tatuażu. Przytem odwykłam od zwierzeń. Oddawna już odkryłam, że zwierzenia — to strumyki, które z serc zwierzających się wytryskując, nie dosięgają serc słuchaczy, bo po drodze krzepną im na ustach w kształcie — poziewania. Doświadczam więc ambarasu wielkiego, mając pisać o sobie, niewiem poprostu, jak i co mianowicie pisać o sobie, tembardziej, że jak Pan zapewne spostrzegał, każdy z nas ma w życiu swojem, w duszy swej, coś takiego, czego dla różnych przyczyn wykryć nie może, a co częstokroć rozwiązuje właśnie zagadkę jego życia i duszy. Jednak za ambaras doświadczany wdzięczną jestem Panu, bo któryż z autorów nie posiada ambicyi być poznanym na szerokim świecie? Pisać więc będę, nawet długo, ale racz Pan przebaczyć, że prędko i bezładnie, bo gdybym rozważała i komponowała, nie napisałabym nic wcale, tak lękam się tatuażu, tak byłabym prześladowana myślą o metamorfozie zwierzeń moich w Pana — poziewanie.
Spisem tytułów wszystkiego, co napisałam, uwagi Pana trudzić nie będę. Jest tych tytułów: powieści i nowel, pewno około półtorej setki. Tomów 47 wydał S. Lewental i ten spis dostać łatwo; ja go u siebie nie mam. W to zbiorowe wydanie wiele rzeczy późniejszych nie weszło. O ile pamiętam, istnieją poza niem: „Pierwotni,” „Mirtala,” „Czciciel potęgi,” „Wieczór zimowy” (zbiór nowel), „Panna Antonina” (zbiór nowel), „Jędza,” „Dwa bieguny,” „Westalka,” „Bene Nati,” „Australczyk,” „Pieśń przerwana,” „Melancholicy” (zbiór nowel), oprócz tego obrazki i nowele rozrzucone po pismach i jeszcze w książkę nie zebrane, także społeczne rozprawki, np. „Kilka słów o kobietach,” „Patryotyzm i kosmopolityzm” etc. Pod względem ilościowym to dużo. Nikt z moich współczesnych współtowarzyszy pióra więcej, albo i tyle nie napisał. Pod względem jakościowym? nie bardzo wiem, co o tem sądzić; trochę jednak sądzę, zanim jednak sąd mój o prasach swoich wypowiem, muszę wyznać, że posiadania zdolności pisarskich, nawet w mierze znacznej, pewną jestem. Co z nich uczyniłam, może raczej, co życie pozwalało mi z nich uczynić, rzecz inna, ale istniały one we mnie od kolebki, były siłą, która zarządziła mojem życiem. Pierwszy tego dowód czerpię z niezwykłych cech mego dzieciństwa. O tem dzieciństwie mojem znajdzie Pan trochę szczegółów w studyum Piotra Chmielowskiego, które poprzedza powieść „Bene Nati” (piękne wydanie z illustracyami Stachiewicza), także w obrazkach „Z pożogi,” w tomie zbioru Lewentala p. t. „Drobiazgi.” Nie powtarzając tego, co już drukowane, wysnuję tu dla Pana, z mgieł przeszłości, kilka znamiennych szczegółów.
Zupełnie nie pamiętam siebie nie umiejącą czytać po polsku i po francusku. Ta umiejętność musiała mi przyjść z niezmierną łatwością, bo zupełnie nie pamiętam ani kto, ani kiedy, ani jak mnie uczył. Pomiędzy 5-ym a 10-ym rokiem życia, to jest od pierwszych wspomnień wyraźnych do wejścia mego na pensyę, przepadałam za czytaniem, w lat 6 czy 7 także za pisaniem i za robotami ręcznemi, o ile były barwne, bo jak dziki człowiek miałam namiętność do barw i — eheu! Zachowałam ją dotąd. Teraz jeszcze dobieranie barwnych włóczek, jedwabiów, kwiatów sprawia mi przyjemność, w dzieciństwie już sprawiała bardzo żywą. Wzrastałam dość samotnie, bez rówieśnic, w towarzystwie jednej tylko siostry, nieco starszej, z którą kochałyśmy się bardzo i miałyśmy upodobania jednostajne, która jednak, jako starsza, więc systematyczniej ucząca się, a potem słaba fizycznie, nie zawsze dotrzymywała mi towarzystwa. Ale lubiłam być samą, nie nudziłam się nigdy, wiecznie zajęta, nawet zentuzyazmowana jakąś książką, myślą, robotą. Już wtedy ogarniało mię i unosić zaczynało na fali samotnej życie umysłowe i potrochu artystyczne. Pomiędzy 5-ym a 10-m rokiem życia byłam zdolną całemi godzinami czytać, bazgrać, wyszywać na tkaninach barwne wzory z głębokiem zadowoleniem, sprawianem przez żywość wrażeń, których przy tych zajęciach doświadczałam. Konieczne przerwy znosiłam z przykrością i do przedmiotu zajęcia wracałam z zapałem, gdy tylko mogłam. Co czytałam? Rzeczy najrozmaitsze. Dom był pełen książek. Co pisałam? Powiastki. Rzecz dość dziwna: układałam także dramaty, ale tylko w głowie; odegrywałam je nawet przed samą sobą, albo przed siostrą, ale żadnego z nich nie napisałam. Powiastki pisałam zawzięcie. Nad niektóremi z nich pamiętam siebie płaczącą rzewnemi łzami; były wielce dramatyczne — szło w nich o kogoś niewinnie posądzonego, skrzywdzonego, więzionego, wcześnie umierającego i t. d. Siostra moja także pisała, ale więcej rysowała. Ciągle rysowała, dopóki drobnej ręki jej nie obezwładniła śmierć. Jedna z nauczycielek, których miałyśmy wiele, przepowiadała nam przyszłość autorską i artystyczną. Matka nasza słuchała tego niechętnie. Wiele czasu upłynęło zanim zrozumiałam głęboką, macierzyńską racyę tej niechęci. Pragnęła przedewszystkiem dla córek swych szczęścia, które gnieździ się najchętniej w naturach najpospolitszych. Nie zachęcając, matka nasza nie przeszkadzała nam iść ku przeznaczeniu. Byłyśmy swobodne i samotne. Zabawy nasze przybierały zawsze postać improwizowanych dramatów, bajek i t.d. Były w tem reminiscencye czytywanych książek, ale i wiele fantazyi własnej. O tem wszystkiem trochę szczegółów w źródłach wyżej wspomnianych. Gdy siostra moja, bardzo chora, nie wstawała już z pościeli, godzinami przesiadywałam przy niej, opowiadając jej bajki i powiastki naprędce improwizowane. Ona wzajem opowiadała mi swoje niby sny, niby marzenia, w których, doprawdy, o ile pamiętam, bywały rzeczy śliczne, pełne fantazyi lotnej i gorącej. Pomimo jej choroby i mego nad nią żalu, bawiłyśmy się wówczas wybornie. Rozwijałyśmy się, jak kwiaty przedwczesne nad śniegiem; bujniejszy zginął, drobniejszy przetrwał, na zawsze smutny tem, że został samotnym.
Więc niezwykle wcześnie rozwijające się życie umysłowe. A druga rzecz: skłonność do usposobienia, którego inaczej nazwać nie umiem, jak melancholią. Byłam wesołą, lada co cieszyło mię i rozśmieszało; ilekroć nie oddawałam się ulubionym zajęciom, kąty domu były pełne mego gadania i śmiechu. Ale ze zwykłym towarzyszem dzieciństwa, chochlikiem figlów i śmiechu, mieszkał we mnie duszek inny, który często, bez wiadomej przyczyny, rozżalał się i szlochał. Budziły go do życia zewnętrzne zjawiska najrozmaitsze. Naprzykład: szara godzina, salon pusty, obszerny, w jednym z jego kątów siedzę na szerokiej kanapie, otoczona lalkami i papierowymi figurkami, z których razem z siostrą układałam przed chwilą jakąś scenę historyczną, np. wjazd do Krakowa Władysława Jagiełły, wesele Jana Zamoyskiego z Gryzeldą, ucztę w Czarnolesiu (wedle opisu w odpowiednich książkach). Siostra odbiegła, zostałam sama, zajęta, wesoła, w tem ktoś w dalekim pokoju zagrał na fortepianie, innym razem katarynka uliczna zajęczała za oknem, — we mnie, razem z muzyką i zapewne z zapadającym zmrokiem, powstaje smutek — nie wiedzieć czego, tęsknota, nie wiedzieć za czem, opuszczam ręce, nieruchomieję, zapominam o zabawie, o niczem nie myślę, tylko czuję, że mi coraz smutniej... smutniej... jakby niewidzialna dłoń jakaś cisnęła mi w dół czaszkę, jakby z dna piersi podnosiła się mgła ciężka i boląca. Sama nie wiem, co mi jest, tylko czuję, że jest mi źle, w tem muzyka ustaje, do pokoju wnoszą lampę, mój duszek rozżalony milknie, ucieka, pozostawiając dziecko znowu wesołe, wiecznie czemś zajęte, zentuzyazmowane.
Albo: na wsi, w chmurny i chłodny dzień letni, wyprowadzają nas na ganek, abyśmy nieco odetchnęły świeżym powietrzem. Ciepło ubrana, siedzę na ławce i patrzę, jak topole, okrążające dziedziniec, pochylają szczyty ku sobie i odchylają je, w niedużym wietrze. Wiatr nieduży, więc ruchy drzew powolne, rytmiczne, szum cichy. Patrzę, słucham i zaczyna mi robić się smutno, coraz smutniej, nie wiem i nie zapytuję siebie dlaczego? Dla niczego zupełnie, dlatego tylko, że topole kołyszą się pod chmurami zwolna, rytmicznie.
Ciepły ranek jesienny. Wychodzimy z nauczycielką za ogród. Niebo białe, nad polami stoją szarawe mgły. W dali, za mgłą, widać czarny pas lasu i od niego to nie mogę wprost oczu oderwać. Stoję i patrzę na las czerniejący w półokrąg za mgłą szarawą, uprowadzona dalej, przystaję ciągle, oglądam się i jeszcze patrzę, czując zarazem, że mi smutno, tak smutno! a po głowie wiją się pytania: co tam za tą mgłą? co za tym lasem? Wyraźnie pamiętam te pytania i ten smutek, budzone we mnie przez widok czarnego lasu, stojącego za cichemi polami i szarawemi mgłami.
Te bezprzyczynowe smutki i tęsknoty szły na mnie także od zórz wieczornych, płonących na niebie szkarłatem i złotem, z dna wszelkiej ciszy, napełniającej bądź dom, bądź ogród lub pole, z uderzeń zegara wśród ciszy, z odgłosu wielkich dzwonów, z ech, lecących lasem. Tak, jak na barwy, byłam niezmiernie czułą na dźwięki i obie te wrażliwości pozostały mi na zawsze. Pozostała także skłonność do smutku, tylko, że teraz widzę jasno jego przyczyny, usiewające, jak ziarna, naturę świata i moją.
To drugi szczegół znamienny mego dzieciństwa. A trzecim było wybujałe do namiętności uczucie patryotyzmu. To już nie było bez przyczyn zupełnie jasnych. Odziedziczenie i wychowanie. Po ojcu i matce pochodziłam z rodzin szlacheckich, posiadających tradycye męczeństw i poświęceń. Dom był pełen patryotycznych emblematów, rysunków, wierszy, książek i — opowiadań. Babka moja pamiętała z dzieciństwa dwór Stanisława Augusta; bona staruszka, Niemka spolszczona, widziała ostatni sejm grodzieński i znała niektórych panów, którzy w nim udział brali. W Grodnie, gdzieśmy spędzały zimy, istniały (istnieją jeszcze) obszerne wspomnienia: dom, w którym umarł Batory, zamek, w którym zdesperowany Rejtan leżał u progu sali sejmowej, dworki, w których mieszkali przybyli na sejmy Ogrońscy, Sapiechowie etc., gmachy wzniesione i ogrody zasadzone przez Tyzenhausa. Wszystkie nazwiska te pamiętam od tak dawna, jak samą siebie, z każdem z nich wiązały się w domu naszym opowiadania, podania, legendy; o nich, o mnóstwie innych imion i scen polskich mówiono w domu wiele. Zaledwie odrosłyśmy nieco od ziemi, deklamowałyśmy na pamięć śpiewy historyczne Niemcewicza, wkrótce potem wyjątki z „Wallenroda” i „Tadeusza”. Wszystko to wzniecało egzaltacyę w dzieciach bardzo do niej skłonnych. Bywały dnie, w których, pod wpływem lektur i rozmów, poprostu kochałyśmy się w Zamoyskim, Chodkiewiczu, Batorym, Czarneckim, Kościuszce. Przychodziły nam do głowy myśli o potrzebie przygotowywania się do bohaterskich ofiar i czynów. Przez czas pewien, aby wyrobić w sobie wyrzeczenie się i męstwo, nie jadałyśmy potraw i przysmaków najulubieńszych, udając przed starszymi, że już ich nie lubimy; gdy cokolwiek bolało nas fizycznie, lub spotykała nas przykrość jakakolwiek, nie skarżyłyśmy się przed nikim, znosiłyśmy cichutko, zachęcając się wzajem do cierpliwości i milczenia. Bo — mówiłyśmy sobie — nie będziemy przecież płakać i jęczeć, cierpiąc za ojczyznę. Wiadomość o takich cierpieniach dochodziła nas rożnemi drogami: przez książki, opowiadania i zdarzenia rodzinne, ale była w nas obu strunka bohaterska, która skłaniała umysły dziecinne do szczególnego lubowania się w ich obrazach i niejako brania w nich udziału intencyą, chęcią, admiracyą. Dominowało nad tem wszystkiem głębokie uczucie krzywdy, głębokie przekonanie, ze Polska jest skrzywdzoną — donkiszotowskie też pragnienie stawania w obronie skrzywdzonej.
Więc wsześnie rozbudzone życie umysłowe, wrażliwości na objawy świata zewnętrznego takie, jak barwy, dźwięki, zmroki, blaski, cisze etc., bezprzyczynowe smutki, entuzyazmy i egzaltacye uczuwane dla abstrakcyi, dla idei, a przytem wszystkiem, czysto kobieca, bardzo śmieszna, wybujała — próżność. Przepadałam za strojami, za pięknym zaprzęgiem u powozu, za ładnymi sprzętami w mieszkaniu. Szczególniej do wstążek miałam prawdziwą namiętność; gdyby pozwalano, obwieszałabym się niemi, jak fetysz, ale nie pozwalano, więc wymarzałam sobie cudowne stroje z nich i usiłowałam w części przynajmniej spełniać te marzenia. Nigdy żadna suknia nie była dla mnie dość ładną i gdy mi dawano błękitną, chciałam różowej. Raz zalewałam się łzami dlatego, że nie założono koni w mój ulubiony sposób, przestając pomnieć, że trzeba będzie mężnie cierpieć za ojczyznę. Bardzo lubiłam pochwały, chętnie popisywałam się ze wczesnemi umiejętnościami memi: biegłością we francuszczyźnie, erudycyą historyczną, wyszywaniem na kanwie wszelkimi możliwymi ściegami. Lubiłabym też zapewne, gdyby chwalono moje utwory literackie, ale chwaliła je tylko siostra i jedna z nauczycielek; inni nie zwracali na nie uwagi, może dlatego, że matka nasza nie była im przychylną...
Tyle tylko o tej epoce życia — od lat mniej więcej 5-ciu do 10-ciu, zakończonej śmiercią mojej jedynej siostry, Klemusi, i oddaniem mię na pensyę pp. Sakramentek warszawskich. Dlatego na tę pensyę, że się na niej wychowały dwie blizkie krewne mojej matki. Tam przepędziłam pięć lat, wywożąc z klasztoru na całe życie wspomnienie miłe i wdzięczne. Nauki były małe, ale strona moralna wysoka i czysta. To oddało mi w przyszłości usługi ogromne, ustrzegło przed wielu rafami tej strasznej rzeki, którą częstokroć bywa życie. Bazgrałam na pensyi wiele i prozą i wierszami, nauka, jaka tam była, wydawała mi się łatwą zabawą, trochę miałam biedy z koniugacją niemiecką, ale to tylko dlatego, że niemczyzny wogóle nie lubiłam. Co lubiłam, tego uczyłam się jednym haustem, wpadając w zdumienie na widok mozołów i utrapień koleżanek. Na bazgranie wiele czasu zostawało, lecz wkrótce miała zajść w niem kilkuletnia przerwa. W rok niespełna po powrocie z pensyi, w niespełna 16 lat życia, wyszłam za mąż. Dlaczego tak wcześnie? Nie mogę powiedzieć. Mnóstwa rzeczy, mówiąc o sobie, człowiek uczciwy powiedzieć nie może, bo nie jego tylko tyczą się, lecz i innych. Używać tatuażu dla upiększenia siebie — nieładnie, ale dla oszpecenia innych — nie wolno. Dlatego przeskakuję dużą i ważną część mego życia i w drugiej części tego pisania ukażę się już Panu — autorką.
Ale tę drugą część wyślę osobno, a tę posyłam teraz, jako znak życia, aby mię Pan nie posądzał dłużej o zaniedbanie w spełnieniu przyrzeczenia.
Racz Pan najłaskawiej oznajmić mi dwoma słowy, czy kartki te doszły Pana i czy na cokolwiek się przydadzą, a ja tymczasem pisać będę dalsze.

Z wysokim szacunkiem
El. Orzeszkowa-Nahorska.


II.

Grodno, 27 sierpnia 1896 roku.


Początek odpowiedzi na zapytania Szanownego Pana wysłałam przed kilku dniami. Teraz ciąg dalszy.
Każdy z nas, gdyby pilnie wpatrzył się w swoją istotę psychiczną, odkryłby w niej jakąś skłonność, zdolność, jakieś pożądanie główne, z którego wyciekły wszystkie cienie i jasności jego życia. Czynniki perturbacyjne, krzyżujące drogę głównych popędów naszych, mogą tylko uszczuplać lub kaleczyć ich wyniki, lecz zniszczyć ich, sprawić, aby nie zarządziły i duszą naszą i losem — nie mogą.
Daremnie, po bardzo wczesnem wyjściu za mąż, spędziłam kilka lat wśród życia oddalonego od zajęć umysłowych i od abstrakcyjnych uczuć i idei, wśród towarzystw wiejskich tylko, ale licznych, wesołych, dość świetnych. Przed r. 1863-im, jak najczęściej przed wielkiemi katastrofami publicznemi, bawiono się na Litwie bardzo dużo. Były to sąsiedzkie wizyty, wieczory kostiumowe, teatry amatorskie, wielkie obiady, piękne salony, wyprawy myśliwskie, muzyka, flirty, stroje. Brałam w tem wszystkiem udział żywy, ku zadowoleniu mieszkającego we mnie ducha wesołości i próżności. Daremnie. Ów drugi duch, który niegdyś budził moje dziecinne melancholie i zapały, stokroć silniejszy od tamtego, wkrótce miał ożyć z mocą, której już nigdy nie utracił.
Stałam się dwudziestoletnim świadkiem jednej z katastrof społecznych najokropniejszych, jakie dostępnemi być mogą oczom śmiertelnych. Widziałam domy ludne i gwarne wymiecione z ludzi, jak w średniowieczne mory, wielkie mogiły, wznoszące się wśród lasów, kryjące tych, z którymi niedawno tańczyłam, nawiedzane tylko przez leśnych ptaków; widziałam szubienice, rysujące na niebie suche profile, blade strachy idących na śmierć, konające nadzieje, krwawe bóle, ponure żałoby, orszaki więźniów, dzwoniących łańcuchami w drodze na Sybir, z długimi za sobą orszakami rodzin osieroconych i wtrąconych w nędzę. Słyszałam odgłosy bitew, staczanych w wielkich lasach poleskich, wieści, dochodzące zdala o zbiorowych śmierciach, spadających nie na setki, lecz na tysiące ludzi po etapach sybirskich, od chłodu, nędzy, ścisku, zarazy. Widziałam najazd zwycięzców, rozpierający się na wszystkich miejscach, depcący wszystko, plwający na wszystko, co było naszem: na resztę ludzi, pozostałych na gruncie, na język, religie, zwyczaje. Widziałam ustawy prawne, jawne i tajemne (przed Europą tajone), które jak grad gęsty spadały na nas, odsądzając nas od posiadania ziemi, prawa do pracy, zarobku, zasługi, mówienia własnym językiem, uczenia dzieci naszych wiary i historyi przodków w języku przodków. Nietylko nie przesadzam, ale na ćwiartce papieru nie mogę zawrzeć tysiącznej części tej tragedyi, która płomieniem wiecznem uderzyła w moje dwudziestoletnie oczy i serce. Aby ją w pełni opisać, trzebaby tomy pisać. A to, co napisałam, zmierza ku wyjaśnieniu momentu powstania mojej drogi autorskiej.
Katastrofa znalazła mię na Polesiu litewskiem, blizko granicy Wołynia, w majątku męża, Ludwinowie. Ten majątek, znaczny i z ładną rezydencyą, został mężowi memu zabrany, on sam wysłany na Syberyę. Cała rodzina moja, oprócz matki, i liczniejsza daleko męża mego, oprócz kilku osób starszych i chorych, zniknęły. Wyrzuceni ze swoich domów, wszyscy nie żyli, albo żyli daleko na Wschodzie i Zachodzie. Cudem jakimś ocalałam; dotąd nie wiem, jakiemu trafowi mam to przypisać. Posiadałam po ojcu majątek dość duży, posiadający wartości 100,000 rubli, nazywający się Milkowszczyzna, w okolicach Grodna. W dzieciństwie spędzałam tam czasem z matką i siostrą miesiące letnie, od wyjazdu na pensyę nigdy w nim nie byłam. W 1864 roku przyjechałam do tej rodzinnej wsi mojej i osiadłam w niej zupełnie sama jedna. Matka moja, powtórnie zamężna, mieszkała w majątku, który do niej osobiście należał, o kilka mil od Milkowszczyzny, pod samem Grodnem. Dla różnych przyczyn, dość naturalnych i żadnej z nas nie uwłaczających, nie mogłyśmy mieszkać razem. Nie chciałabym poetyzować ani życia swego, ani siebie, pilnie strzegąc się w tem piśmie — tatuażu; jednak, zdaje mi się, że nie ulegam różowej iluzyi, mniemając, że moment, w którym rozpoczęłam zawód pisarski, zawierał w sobie dużo oryginalnej poezyi. Pierwiastki jej istniały zarówno wkoło mnie, jak we mnie.
Był to duży dom o 14-stu pokojach, stary, trochę zrujnowany, bo nie zamieszkiwany stale od śmierci mego ojca, zaszłej kiedy miałam półtora roku życia, — z trochą pięknych obrazów na ścianach, ze sprzętami staroświeckimi, bo wszystko, co było modnem i ozdobnem, znajdowało się w Ludwinowie i wraz z nim zginęło. Tu więc, w obszernych pokojach, pod nizkimi sufitami, stały wielkie, ciężkie kanapy, rozłożyste, głębokie fotele, odwieczne biórka i szafki, z zardzewiałemi ozdobami z bronzu; w jednym z pokojów para wielkich szaf z książkami, biblioteka mego ojca. Jedna strona domu, od południa i zwrócona ku dziedzińcowi, była jasną i słoneczną; druga, od północy i ogrodu, bardzo ocieniona przez drzewa, w dnie nawet słoneczne pełna zmroku i chłodu.
Z trzech stron domu ogród rozległy: cieniste alee z lip bardzo starych i trochę angielszczyzny, złożonej z klombów, trawników, ścieżek i stawu. Za stawem, za ogrodem pola równe, rozległe, otoczone lasem, tym samym, na który w dzieciństwie oglądałam się uparcie, gdy osłaniała go mgła tajemnicza, zapytując w myśli: co tam za mgłą? co za lasem? W ogrodzie, wśród lip, kapliczka, do której co tydzień przyjeżdżał proboszcz ze Mszą, dopóki jej (w 1866 r.) nie zamknęli urzędnicy rosyjscy.
Równolegle ze sztachetami ogrodu szlak drogi publicznej, t.zw. traktu wileńskiego, osadzony klonami i jarzębiną, ze stacją pocztową, otoczoną topolami włoskiemi, które także obejmowały dziedziniec dworski wielkim półokręgiem. Za dziedzińcem, z tyłu zabudowań gospodarskich, od domu znacznie oddalonych, gęsty las liściasty, w którym na wiosnę szczebiotały prawdziwe ludy ptactwa, zanosiły się od śpiewu chóry słowików i w purpurowych światłach zachodów letnich wołały, śmiały się chóry kukułek. W lipach ogrodowych znowu, w wydrążeniach głębokich i licznych, w zimowe wieczory i noce hukały sowy, skomliły lelaki. W jednym z pokojów było dwoje drzwi szklanych, przez które ogród wydawał się w księżycowe noce bajką, zaludnioną przez olbrzymy, ubrane w srebrzyste światło, a w ciemne, otchłanią, nalaną po brzegi szumami posępnymi lub ciszą grobową.
W tem miejscu przeżyłam sama jedna, z kilku służącymi tylko, sześć lat, od 21-go do 27-go roku życia. Czasem, jakaś rówieśnica, koleżanka z pensyi lub z ludwinowskich zabaw, przyjechała, zabawiła kilka dni czy tygodni i odjeżdżała. Czasem odwiedziłam moją matkę, spędzałam parę dni w Grodnie dla sprawunków lub interesów majątkowych. Wśród tych przerw krótkich, tygodnie, często miesiące, samotności absolutnej, ciszy pustego domu, milczenia kamedulskiego, przysłuchiwania się głosom natury i własnej duszy. Była to wtedy dusza biedna, słaba, prawie dziecinna, lecz głęboko zraniona i dziwnie przerażona. Rany i przerażenia nie były natury przeważnie osobistej. Małżeństwo moje, zawarte zbyt wcześnie, nie przyniosło mi szczęścia, a nie przyszła była jeszcze pora przekonania, że bez szczęścia obejść się można, niekiedy nawet święcie należy. Spieszę dodać, że brak szczęścia, o którem mówię, nie pochodził z winy tamtej strony, owszem, był raczej winą moją, nieustalonego charakteru mego, marzycielskich i źle wówczas skierowanych moich usposobień. Jakkolwiekbądź, nie pojechałam z mężem moim na Syberyę, a dlatego, że go nie kochałam. Wówczas nie rozumiałam dobrze tego co czynię; potem stało się to dla mnie wyrzutem sumienia, który trwa dotąd. Ten brak ofiarności dla człowieka, który cierpiał za sprawę najdroższą, poczytuję sobie za jeden z najważniejszych, popełnionych w życiu błędów etycznych. Zdaje mi się, że byłabym go naprawiła, bo wkrótce niepokoić mię zaczął, gdyby nie rychły powrót i wnet po nim zaszła śmierć wygnańca. Więc chociaż przedstawia to moją istotę ówczesną w świetle ujemnem, wyznaję z pokorą, że mało cierpiałam z powodu zburzonego gniazda, które właściwie gniazdem rodzinnem nie było, pozbawione dwu jego podstaw: przywiązania wzajemnego i dzieci.
Strat majątkowych nie umiałam zrazu oceniać, ani spostrzegać zbliżającej się ruiny. Bóle i przerażenia, których przez czas jakiś byłam pastwą, pochodziły z krwawych całunów, które zasłały widnokrąg społeczny, z morza współczucia dla tego, co przedemną leżało w męce i upokorzeniu, przepływającego mi przez głowę i serce falą gorzką i gwałtowną. Kochanka dzieciństwa mego, ojczyzna, wróciła do mnie, wstąpiła we mnie, wielkim płaczem napełniła serce kobiety, przez czas pewien pustej, próżnej i wesołej. Identyfikowałam się z nią tak bardzo, tak prawie mistycznie, że chwilami doświadczałam takiego uczucia, jakbym to ja sama, osobiście, z ciałem i duszą, rzuconą była na ziemię i deptaną przez ciężkie stopy, jakbym sama, z przestrachem i zawrotem głowy zlatywała w przepaść bez dna, bez światła, bez nadziei ani ratunku. Był to stan psychiczny zupełnie niezwykły, tak jak i okoliczności publiczne i prywatne, wśród których powstał. Potęgowała go nagła zmiana sposobu życia, samotność, nie odpowiadająca ani wiekowi, ani przyzwyczajeniom moim, wrodzona skłonność do rozżaleń się i smutków. Nie miałam z kim rozmawiać o tem, co zajmowało mię namiętnie, więc egzaltowałam się w ciszy i milczeniu.
Niebawem przybyły troski osobiste. Zaczęłam spostrzegać, że znajduję się w pobliżu ruiny majątkowej. Przyczyny tej ruiny były w pewnej części publiczne i powszechne: tak zwana kontrybucya, uwłaszczenie włościan, nie uwzględniające warunków własnościowych i gospodarskich dworu, opłakany stan ekonomiczny prowincyi, ale w pewnej części były to też i przyczyny prywatne, których wyjaśniać nie mogę i nie trzeba. Dość, że ubóstwo, którego nie znałam, poczęło zaglądać mi w oczy i wyznaję, że budziło we mnie trwogę, ale też zarazem i pewien gatunek dumy, którego dotąd nie znałam, a którego przedmiotem było wystarczanie samej sobie, pracowanie na siebie. Gdybym była więcej praktyczną i doświadczoną, możebym i zdołała utrzymać w ręku ten piękny kawał ziemi, ale gdzie tam! O prowadzeniu interesów, procesów, manipulacyach z gruntami, lasami, pieniędzmi pojęcia nie miałam, zupełnie tak jak o innym świecie i co najważniejsze, nie miałam też do nich najmniejszej zdolności. Każdy dzierżawca, oficyalista, Żyd, plenipotent mógł mię wyprowadzić w pole, jak daleko sam chciał. Każdemu człowiekowi na świecie ufałam, a w dodatku, gdy mi o tych rzeczach mówiono, po pięciu już minutach zaczynałam myśleć o czem innem i dlatego, aby módz swobodnie myśleć, zgadzałam się na wszystko, byleby tylko prędzej, prędzej był temu koniec. Pomimo jednak całej niepraktyczności, coraz jaśniej widziałam, że prędzej lub później wypadnę z Milkowszczyzny.
Zaczęłam myśleć, z pewnem uczuciem szczęścia marzyć o pracy. Wyobraźni mojej przedstawiały się dwa zawody: nauczycielki i telegrafistki. Drugi wydał mi się mniej uciążliwym, przedewszystkiem mniej niewolniczym. Wiedziałam z gazet, że zaczęło przyjmować kobiety na urzędy telegrafistek. Znałam cztery języki, uśmiechało się mi życie w Warszawie, pełnej księgami, redakcyj, dzienników i moich koleżanek z pensyi. Więc, zdobywszy się na energię, pojechałam do Warszawy, poszłam do jakiegoś dostojnika i zapytałam go, czy mogę otrzymać pracę przy telegrafach warszawskich, przedstawiając mu swoje językowe kwalifikacye. Otrzymałam odpowiedź, okraszoną wprawdzie przez wielką grzeczność uśmiechu i ukłonu, że na urzędy telegraficzne przyjmowane są wyłącznie Rosyanki, a dla Polek są one niedostępne. Nie umiem opowiedzieć wrażenia, jakie fakt ten wywarł na mnie. Powróciłam już do domu, a jeszcze przy każdem wspomnieniu dosłownie drżałam z oburzenia, nie za siebie tylko, lecz prawie wyłącznie — za nas. Jakto! w Warszawie my, Polki, nie mamy prawa pracować!... etc. etc.
Już wiedziałam wówczas, że jest na ziemi coś takiego, co ma imię: racya stanu; ale jeszcze za mało żyłam, abym godzić się mogła ze wszystkiem, co istnieje. Muszę powiedzieć, że na moje ówczesne zamiary pracowania i starania o pracę nie wpływały wcale żadne idee emancypacyjne. Myślałam wiele o idei, ale nie emancypacyi kobiet; nawet jeszcze o niej i na świecie mówiono niewiele. Motywy moje było bardzo proste: spostrzegałam, że wkrótce nie będę miała majątku — pracuję, pragnęłam pracować, miałam wstręt do przyjmowania pomocy czyjejkolwiek.
Ale ta próba bez powodzenia, którą opisałam, zaszła wtedy, gdy posiadałam już niewyczerpane źródło pociech i wzmocnień: pracę umysłową i pracę pisarską. Wkrótce bowiem po przybyciu mojem do Milkowszczyzny i zanurzeniu się w morzu ciszy, samotnych rozmyślań, ciężkich smutków i łagodnych, długich melancholij, wydobyła mi się na wierzch duszy i życia druga z głównych cech mego dzieciństwa: obok miłości ojczyzny, miłość i ciekawość książek. Miałam ich wiele. Otworzyłam szafy, zawierające kilkojęzykową bibliotekę mego ojca, napisałam o katalogi i książki do księgarni Gebethnera i Wolffa, z którą od owego czasu (r. 1864—5) stosunki moje trwają nieustannie.
Czytałam... czytałam... czytałam... Dowiadując się z książek czytanych mnóstwa rzeczy, o których nie wiedziałam, usiłując je porządkować, zapamiętywać, słowem, ucząc się, doświadczałam rozkoszy głębokich i czystych, dziwnie spokojnych, jednak na wskroś przenikających, wśród których niczego już nie lękałam się i po niczem nie chciałam płakać, lecz owszem, wstępowałam w krainę wysoką, bezcielesnego, duchowego życia. Czego ja wówczas nie czytałam! Starych pisarzy polskich z 16 i 17 wieku, klasyków i encyklopedystów francuskich, Thiersa, Guizota, Buckle'a, Plutarcha, Tacyta, Naruszewicza, Szujskiego, także poezye, powieści, podróże, korespondencye wielkich ludzi, po polsku, po francusku, po niemiecku. Że mi się to wszystko nie obróciło w chaos nierozwikłany — to cud, który przecież stał się. Coraz jaśniejszym stawał mi się świat i jego dzieje, coraz szerszymi widnokręgi, na które patrzałam z ciekawością i niewypowiedzianym zachwytem dowiadywania się i dostrzegania.
Mały obrazek: zmrok jesiennego wieczoru napływa do nizkich pokojów, opuszczam ręce z książką na kotka-faworyta, który szarym kłębkiem leży mi na kolanach i mruczy. Za szklanemi drzwiami gałęzie lip bezlistne kołyszą się powoli, z za ich koronki pobłyskują białe ściany kaplicy. Cisza nieskazitelna; czasem od budynków gospodarskich doleci oddalony głos ludzki albo szczekanie psa, — potem, znowu nic, tylko miękki szmer kołyszących się gałęzi za oknami i monotonne mruczenie śpiącego kota.
Myślę o tem, co czytałam, później o ludziach, rzeczach, których mnóstwo przepłynęło przed memi oczyma i — znikło, znane te i znikłe twarze, postacie, wypadki, charaktery, rozmowy, zaczynają układać się w obrazy, w sceny, widzę tła z mieszkań lub krajobrazów, ruchy, gesty, grę rysów, słyszę głosy, pustka zmienia się w ścisk, cisza w gwar, — porywa mię chęć opowiadania, opisywania tego, co widzę i słyszę, zrywam się, zrzucam z kolan kotka, który biegnie za mną, zapalam na biórku (starem, wielkiem, ojcowskiem) światło i — piszę. Kot włazi na biórko i zaczyna łowić pióro, śmieję się, zrzucam go, powraca, gniewam się, wynoszę do sąsiedniego pokoju, zamykam drzwi mocno i znowu piszę. Pisząc, czuję że przekształcam rzeczywistość, dodaję, ujmuję, wymyślam; nic to, piszę ciągle, śpiesznie przełykam herbatę i piszę znowu, aż ręka bólem i zdrętwieniem stanowczo przerywa pisanie. Wtedy już noc głucha, ciemny dom podobny do grobu, jednak we mnie panuje dziwna radość, beznamiętna, spokojna, ale tak wielka, że nazywam ją szczęściem. Zarazem ciemność, w którą się wpatruję, w tej ciemności tentent zegara, hukanie sowy w ogrodzie, napełniają mię smutkiem niewypowiedzianym. Czasem z pocztowego gościńca dolatuje dzwonek, daleki zrazu, coraz bliższy i budzi we mnie tęsknotę, podobną tej, którą w dzieciństwie lały we umie muzyka, mgła, dzwony, las daleki. Przecież dziwną sprzecznością, smutna i tęskniąca, niewiedzieć za czem, nie przestaję czuć się szczęśliwą. Spoglądam na biurko, oświetlone lampą, na papier zapisany, myślę o tem, co na tym papierze będzie dalej, dalej... i nie oddałabym mojej ciszy grobowej i mego pisania za żadne zabawy i rozkosze świata.
Wtedy to poznałam i posiadłam tajemnicę jednoczesnego uczuwania smutku i szczęścia, która dotychczas jest moją własnością, ilekroć piszę. W porach, w których nie piszę, smutki przychodzą bez tej miłej kompanii, a zadowoleniu, choćby największemu, zawsze czegoś niedostaje.
O tyle przecież byłam silną, aby nie uderzyć czołem przed samą sobą, czuć potrzebę wzrastania i — wzrastać. Powieści i nowele moje z drugiego i trzeciego dziesiątka lat mojej drogi pisarskiej są nietylko lepsze, ale niejako inne od swych poprzedniczek. Lepiej skomponowane, ani rozwlekłe są już, ani w ujemnem znaczeniu tendencyjne. Oddawna już przestałam pisać des romans à thèse, ale tamte, początkowe, nie przestają oddawać późniejszym złych usług; wytworzyły w krytyce, a po części w publiczności, uprzedzenie.
Jeden z moich znajomych mawiał, że do każdego człowieka przylepić się musi w życiu jakiś plaster, którego żadnym sposobem zrzucić z siebie nie może. Do mnie, jako do autorki, przylepiło się oskarżenie o rozwlekłość i tendencyjność, a chociaż rana zgoiła się prawie całkowicie, — plaster trwa. Trwa, ale nie bardzo boli. Stosunek mój do krytyki jest takim: że ujemne martwią mię słabo i na krótko, dodatnie cieszą silnie, choć także na krótko. Wspominałam wyżej, że w dzieciństwie i młodości byłam próżną. Zostałam taką na zawsze: lubię pochwały. Nie uczyniłabym nic nieuczciwego dla ich zdobycia, lecz gdy przybywają bez szkody moralnej, sprawiają mi uciechę, nie tyle przecież głęboką, aby mogła być trwałą. Mogę ją porównać do przyjemnej woni, która przylatuje z powiewem wiatru, sprawia przyjemność i z powiewem wiatru odlatuje. Pozostaje dłużej co innego, mianowicie: wzmocnienie wiary w siebie, w wartość swojej pracy. Chwieje się ta wiara we mnie często, im dłużej żyję coraz częściej, a gdy się zachwieje, pisać nie mogę. Wiem, że mam talent, ale w świetle większego nadeń wykształcenia umysłowego, maleje mi on często w sposób obudzający zniechęcenie.
Wobec mistrzów piśmiennictwa, których znam zblizka, czuję się żakiem albo karłem. Niezmiernie wrażliwa na piękności prac cudzych, po przeczytaniu niektórych opuszczam ręce, mówiąc sobie: „Nie godnam mieszkać w świątyni, mającej takich kapłanów!“ Naprzykład, zdarza mi się to po przeczytaniu (z pomiędzy współczesnych i polskich) prawie każdej powieści Sienkiewicza. Ogarnia mię wtedy melancholia, pęka główna sprężyna życia, przeszłość wydaje się chybioną, przyszłość pustą. Wtedy głos krzepiący i zachęcający jest mi niezmiernie potrzebnym i gdy przybywa pod postacią krytyki pochlebnej (byleby rozsądnej) wywiera na mnie wpływ dobroczynny. Podnoszę się sama w sobie, myślę, że jestem wprawdzie szczygłem, ale śpiewającym ładnie i potrzebnym w tym skrzydlatym chórze, który przypomina ludziom skrzydła i sfery wyższe nad ziemskie padoły i bagna.
Zresztą, na miarę powodzenia swego nietylko nie czuję się w prawie wyrzekać, ale owszem, znajduję, że jest bardzo znaczną. Zapytuje mię Pan: które powieści swoje poczytuję za najlepsze? Powiem naprzód, które zdobyły największy rozgłos. Pierwszą z takich była „Marta“ (r. 1873). Gdy wyszła w świat, wielki ruch stał się między niewiastami. Po raz pierwszy zaczęłam otrzymywać listy od nieznajomych, w których kobiety różnych położeń towarzyskich, zajęć i wieków dziękowały mi za tę książkę, prosiły o rady, wypowiadały różne swoje zamiary i entuzyazmy, którymi je ta książka natchnęła. Było podobno wiele takich, które, czytając ją, zalewały się łzami, uczuwały wielką trwogę przed przyszłością, rzucały się do nauki i pracy. Dużo później, w kilkanaście i dwadzieścia lat potem, spotykałam dość wiele kobiet poważnych i szanowanych, które z rozrzewnieniem mówiły mi, że pierwszą pobudką, która zwróciła je na drogę moralnego i umysłowego kształcenia się, było przeczytanie „Marty“. Mam piękny obraz, ofiarowany mi przez kobiety, pracujące w przemyśle warszawskim, z napisem: autorce „Marty“. To od kobiet.
A potem, po wydrukowaniu „Meira Ezofowicza“ ta sama historya od Żydów. Trudno mi opowiedzieć w kilku słowach, ile z powodu tej powieści miałam wizyt, listów, dziękczynień. Wiem o pewnej ilości Żydów zrusyfikowanych lub zniemczonych, którzy nauczyli się po polsku, aby tę powieść czytać w oryginale, chociaż mogli się z nią zapoznać w rozmaitych przekładach.
„Widma“ były przez czas jakiś ogromnie czytane przez polską młodzież uniwersytecką, zjednały mi nieprzyjaźń socyalistów i kosmopolitów, lecz wiele objawów gorącej życzliwości od tych, w których uczucia narodowe albo nie wygasły, albo odżyły podobno pod wpływem tej powieści. Że odżywały, pisali mi o tem, po jej wyjściu z druku, dość licznie studenci, zwłaszcza genewscy i petersburscy. Listy te posiadam.
Największy jednak i najogólniejszy rozgłos, w krytyce i u publiczności, obudziły: „Nad Niemnem“ i „Cham.“ Kilka głosów w krytyce wymówiło przy pierwszej z tych powieści wyraz: „epopea,“ przy drugiej „arcydzieło.“ Tę przesadę usprawiedliwiają przyczyny następujące: „Nad Niemnem“ jest z pomiędzy powieści moich tą, w której na najszerszem tle natury rodzimej, najszerzej są przedstawione stosunki polskie na Litwie. Tu także, po raz pierwszy w powieści polskiej, ukazała się grupa społeczna szczerze narodowa: tak zwana zagrodowa szlachta. Przedstawiał ją w poezyi Mickiewicz („Pan Tadeusz“), ale w prozie nikt jej przedemną nie dotykał. Są to echa katastrofy 1863 roku, podania z dawnej przeszłości, rany teraźniejszego istnienia. Wszystko to poruszyło u krytyków i u ogółu struny najczulsze, zaślepiło na wady (kompozycyjne) powieści i zjednało jej aplauz huczny i gorący. Oprócz entuzjastycznych recenzyj, były znowu listy, wizyty. W pierwszych znajdowałam często oceny prawdziwie uszczęśliwiające. Jakaś pani z Białorusi dziękowała mi za wpływ dobroczynny, który ta powieść wywarła na jej młodziutkich synów; jakiś pan z Podola połączył w liście swoim tę powieść z „Potopem“ Sienkiewicza, który wyszedł prawie jednocześnie i opisawszy wrażenie, które te dwa utwory sprawiły na nim i na kole jego rodzinnem, zakończył list słowami: „Bądźcie błogosławieni!“ Ktoś inny, z Wilna, pisał do mnie: „Po przeczytaniu „Nad Niemnem“ popadłem w zadumę, wśród której zdało mi się, że czuję na głowie pocałunek powstałej z grobu ukochanej Matki!“ Dziwnym zbiegiem myśli, trzy listy od trzech osób, daleko od siebie mieszkających, zawierały prawie jednostajne wyrazy: „Czy pozwoli mi Pani przyjechać i pocałować rękę, która napisała „Nad Niemnem“? Zaraz potem odjadę, aby Pani czasu nie zabierać.“
Takie głosy dochodziły mię często, prawie przez dwa lata, w ciągu których rozeszły się trzy wydania powieści, aż na 4-em cenzura położyła veto. Dalsze wydania tej powieści są wzbronione. Jest to mój największy tryumf.
„Chamowi“ także powiodło się w świecie wybornie, w dodatku, bez przyczyn postronnych, które rzucały urok na „Nad Niemnem.“ Jest to też istotnie jedna z najlepszych moich powieści, z punktu artystycznego.
Za równie wolne od zwykłych przywar mego pióra uważam „Pierwotnych“ i „Bene Nati.“ Niezłe też pod względem artystycznym są: „Niziny,“ „Jędza,“ „Dwa bieguny,“ ale może najlepszemi pod tymże względem niektóre nowele, zawarte w 4-ch zbiorach: 1) „Z różnych sfer,“ 2) „Panna Antonina“ i „Wieczór zimowy,“ 3) „Melancholicy,“ 4) „Stare obrazki.“ Z pomiędzy melancholików najwięcej lubię „Ascetkę“ i „Ogniwa.“ Sądów tych moich o własnych pracach nie motywuję, bo pociągnęłoby to za sobą długą dysertacyę, którą utrudzać Pana nie chcę.
A kiedy mowa o t. zw. sławie, powinnam wspomnieć o tej, która mi jest najmilszą. Dlaczego jest najmilszą? Powiem u końca.
Powieści moje licznie są tłómaczone w czterech krajach: w Czechach, Niemczech, Szwecyi i Rosyi; przybywają też do mnie stamtąd liczne echa przyjazne. Posiadam mnóstwo odezw zbiorowych od stowarzyszeń kobiecych niemieckich i czeskich, dyplomy na honorowego członka tamtejszych instytucyj literackich, książki przysyłane mi stamtąd przez autorów obu płci. Pisują do mnie Czesi, Szwedzi, Niemcy i Rosyanie, także obu płci. Odpisuję zwykle wszystkim po francusku, z wyjątkiem tłómaczy, do których piszę po polsku. W zeszłym roku miałam oryginalną wizytę młodej pary Finlandczyków (profesor uniwersytetu helsingfordzkiego z żoną), którzy tłómaczą mię na język fiński.
„Marta“ sprawiła pośród kobiet niemieckich takież prawie wrażenie, jak pośród polskich. Rozmaite Vereiny kobiece szerzyły ją za pomocą tanich wydań i publicznych czytań. W Pradze czeskiej, przed trzema laty, robiono mi owacye huczne i kwieciste. Jednak największą miarę powodzenie to otrzymało w Rosyi!
Faktem dziś mało spostrzeganym, lecz który dla przyszłości będzie zdumiewającym i znamiennym, jest szacunek i sympatya, którą w momencie obecnym uczuwają dla polskiego słowa ci sami, którzy nieubłaganie pracują nad zdmuchnięciem go z powierzchni ziemi. Wygnane ze szkoły, sądu, rządu, a na rozległej przestrzeni nawet z ulicy i kolejowego dworca, staje się czczonem u samej kolebki swych prześladowców. Niemam prawa, bez ściągnięcia na siebie brutalnych przykrości i kar pieniężnych, przemówić po polsku na ojczystej ziemi w jakiemkolwiek innem miejscu, jak ściśle zwarte ściany domowe, lecz to, co napiszę po polsku, przeodziane w szatę innej mowy, roznosi się po szerokich przestrzeniach państwa i budzi zajęcie, sympatyę, nawet zapał. Jeżeli, jak mniemam, prowadzimy długi i ciężki proces historyczny, to chętne, niemal chciwe słuchanie mowy zamordowywanego, stanowi dość ważny dokument. Nie będę opisywała szczegółów; ale faktem jest, że wespół z Sienkiewiczem, po części z Konopnicką i Prusem, zajmujemy gorąco przekładami pism naszych szerokie koła publiczności rosyjskiej, od mistrzów ich piśmiennictwa do studentów i dzieci. To jest prawdą. Mam listy, pełne dziecinnej admiracyi, od gimnazistów i gimnazistek rosyjskich, otrzymuję też je od profesorów, pisarzy, wydawców najpoważniejszych dzienników, kobiet różnych sfer i wieków. Przysyłają mi stamtąd odezwy zbiorowe od redakcyj i stowarzyszeń, książki w kosztownych oprawach, znaczną ilość pism peryodycznych.
Jest to zapewne sława, ale jaka? Nie jestem tak ciemną, abym nie wiedziała, że są na ziemi stokroć większe, wobec których moja, to świeczka wobec słońca. Za wiele też mam chmur w sercu, aby sława, stokroć większa nawet, mogła mi wrócić słoneczną radość życia. Mam jeszcze w sobie głębokie poczucie marności, małości, znikomości wszystkich ziemskich zdobyczy i tryumfów. Wiem dobrze, ile we wszelkich popędach ludzkich jest owczego pędu i we wszelkich chórach głosów mówiących pacierz za panią matką. Wiem nakoniec, że znaczną część każdej sławy przypisać należy różnym trafom i ubocznym przyczynom, że ta próżnia, którą są komplementy, zwiększa ogromnie wagę każdej sławy.
Jednak, pomimo to wszystko, cieszę się, czasem namiętnie i prawie dziecinnie, czasem do rzęsistych łez cieszę się, gdy w listach, odezwach, studyach, ku mnie skierowanych, obok mego imienia, prawem naturalnej konieczności sprowadzone, brzmi inne imię...
Nie mnie, Polsko, nie mnie, ale imieniu Twojemu! zdeptanemu, oplwanemu, lub zapomnianemu przez świat imieniu Twojemu! A przez Ciebie i wielką krzywdę Twoją, sprawiedliwości, miłości i — Bogu!
Sienkiewicz, ten słowik wśród szczygłów, solista wśród śpiewaków, tworzących chór, gdzieś bardzo ładnie powiedział: „Sława ma tę wartość, że można ją złożyć u stóp kochanej kobiety“. Parafrazuję to określenie mego genialnego współtowarzysza pracy w sposób następujący: „Sława ma tę wartość, że można nią przy ozdobić upokorzone oblicze Ojczyzny.“
Na dziś dosyć. W następnem i już ostatniem pisaniu mojem do Pana, skreślę w ogólnych zarysach te zasady moralne i pojęcia filozoficzne, na których oddawna i stale opieram swoje duchowe życie. Teraz, chciej Pan przyjąć wyrazy wysokiego szacunku i bardzo uprzejmego pozdrowienia.

El. Orzeszkowa-Nahorska.


III.

Grodno, 10 września 1896 roku.

Więc pewną jestem posiadania zdolności umysłowych wogóle, a specyalnie pisarskich, bo wyraźne piętno złożyły na dzieciństwie i pierwszej młodości, zarówno jak na późniejszem życiu mojem. Gdyby — jak to się zdarza niekiedy — były złudzeniem, ustąpiłyby rychło przed jakimkolwiek rzeczywistym czynnikiem psychicznym; gdyby były drobne i słabe, nie stałyby się motywem życia stałym i tak naglącym, że sprawia czasem udręczenie. Po tych latach, które opisałam, miałam, jak każdy człowiek, swoje historye sercowe, majątkowe etc., lecz było to pasmo tak gęsto przeplecione tym złotym sznurem, że często barwy swe od niego zmieniało. Bo kiedy czytałam, uczyłam się, zwłaszcza pisałam, niedostatek materyalny czy moralny nie był mi niedostatkiem, i ani trochę troską; znosiłam je łatwo, posiadając w sobie źródło wiecznie bijące nadzieją i uciechą.
Jak na każdego człowieka, przyszły z czasem i na mnie ciężkie bóle i zgryzoty; wówczas musiałam tylko zdobyć się na energię oddania się, pomimo wszystko, pracy swojej, a gdy to uczyniłam, czułam, że Moc wysoka i miłosierna kładzie mi na rany balsam gojący i z goryczą, która przegryza siły, mięsza krople wzmacniającego wina. Z innej strony, odrazu, od samego jej rozpoczęcia, związało mi się z pracą pisarską uczucie obowiązku i nabywania przez nią dla siebie wartości moralnej, tak, że zawsze i dotychczas, ilekroć jej nie pełnię, zdaje mi się, że grzeszę, ilekroć pełnię, mam w sobie to, co nazywa się spokojem sumienia. Mniemam, że są to wyraźne znamiona powołania, czyli wewnętrznego głosu, który przemaga wszystkie inne. Poczytuję też siebie za należącą do pisarzy t. zw. rasowych, to jest takich, u których praca pisarska jest naturalnym wykwitem organizacyi, kardynalną częścią duszy, potrzeb i zadowolenia.
Ale zdolność pisarska — nazywajmy ją dla skrócenia talentem — nawet rzeczywista, nawet duża, posiada zazwyczaj strony silne i słabe, bogactwa i niedostatki. Wszechstronnie silnym i bogatym bywa tylko geniusz, ten słowik pośród szczygłów, solista pośród śpiewaków tworzących chór czyli tłum. W ogólnej ekonomice ogrodu czy lasu, szczygły są bardzo potrzebne, bez nich, tylko ze słowikami, których bywa bardzo mało, powietrzu i drzewom brakowałaby chórów. Ale szczygieł staje się gęsią, gdy popada w złudzenie, że jest słowikiem. Nie uległam tej metamorfozie; zdaję sobie dość dokładną sprawę z przymiotów i niedostatków swego głosu, śpiewającego w chórze.
Z pośród składników, tworzących talent, posiadam w stopniu wysokim ciekawość umysłową, spostrzegawczość, wrażliwość na zjawiska świata, jasność i dobitność wewnętrznego widzenia i słyszenia rzeczy opisywanych. Kuleją we mnie — lękam się, że mocno kuleją! — inwencya i zdolność kompozytorska. Nie mogę powstrzymać się od wypowiedzenia paru uwag o pierwszym z pośród wymienionych składników zdolności twórczej.
Zdaniem mojem, twórcy studyów nad autorami zbyt mało zwracają uwagi na ciekawość umysłową, która jest dla tworzenia siłą pierwszego rzędu. Są autorowie nieciekawi i ciekawi. Pierwsi, radzi poprzestają na szczupłym zasobie wiedzy o świecie, na ciasnym kręgu zjawisk najbliższych, na tem, co samo przez się wpada do oczu i wyobraźni. Tacy, to co widzą, mogą widzieć i następnie przedstawiać wybornie, ale widzą mało, więc też i piszą niewiele, albo, jeżeli wiele piszą, to obracają się wciąż około małej liczby przedmiotów, krążą ciągle po jednym pokoju, nie czując potrzeby zobaczenia, co może znajdować się za zamkniętemi drzwiami? Drudzy, to jest: ciekawi noszą w głowach wieczne zapytania: co za mgłą? co za lasem? przedzierają się przez mgły i lasy, usiłują otworzyć wszystkie drzwi, podnieść wszystkie zasłony, dotrzeć stref najmniej zwiedzanych, przyjrzeć się temu, na co patrzało najmniej oczu, - dowiadywać się o tem, o czem wie najmniej głów. Tacy, to co widzą, mogą dla rozmaitych niedostatków swoich przedstawiać niedoskonale, ale widzą wiele i najczęściej dobrze, bo ciekawość, prowadząca ich umysł w dal, prowadzi go też w głąb. Objawy zewnętrzne, jakkolwiek drogocenne dla malowniczości i plastyki, nie zadawalają pisarza ciekawego, pragnie on jeszcze przejrzeć nawskroś to, co pod ciałami i sukniami, samą Psychę zjawiska i dociec jej przyczyn twórczych.
Od większej lub mniejszej ciekawości umysłowej autora zależy przestrzeń jego widnokręgu, liczba rozpoznanych za nim punktów i ich pogłębienia. To, co nazywamy u autora szczerością i głębokością umysłu, ma pierwsze swoje źródło w ciekawości umysłowej, mniej lub więcej wspomaganej przez czynniki pomocnicze: spostrzegawczość i wrażliwość na objawy świata.
Bardzo żywej, w dzieciństwie zapalonej i nigdy nie gasnącej ciekawości umysłowej zawdzięczam to, że powieści moje obejmują znaczną przestrzeń społeczną i przebiegają długą skalę położeń towarzyskich i procesów psychicznych. Od niej pochodzi wdzieranie się moje w świat żydowski, chłopski, mieszczański, drobnoszlachecki, z których wyprowadziłam pewną liczbę typów w literaturze nowych. Dzięki jej uczyłam się mnóstwa rzeczy i nie uległam temu, co jakiś pisarz francuski nazwał: poczytywaniem końca swojego nosa za kraniec świata.
Ze spostrzegawczości i wrażliwości swojej jestem także dość zadowoloną, dla celów pisarskich, bo w życiu osobistem płatają mi one często wcale nieprzyjemne psoty. Niekiedy dość mi jednego gestu, błysku oka, drgnienia muskułu, abym odgadła w człowieku myśl czy uczucie, których nikt się nie domyśla, z których on sam nie zdał sobie jeszcze dokładnej sprawy. Psuje mi to złudzenie, w które, ufna z natury, popadam często, lecz na krótko, a stosunki ludzkie bez złudzeń, to głogi obrane z kwiatów. Ale dla celów pisarskich pożyteczniej jest mieć ciernie w dłoni, niż opaskę na oczach.
W naturze barwy, dźwięki, światła, cienie dotykają bardzo silnie moją wrażliwość. Szczególniej dźwięki. Wystarcza niekiedy kilka oddalonych tonów muzycznych, albo uderzeń dzwonu, abym uczuła się wzruszoną, czemś nieokreślonem wyegzaltowaną, niby nagle zapaloną świecą. W powierzchowności ludzkiej organ głosu ma dla mnie znaczenie ogromne; szorstki, twardy, monotonny, sprawia mi przykrość wprost fizyczną, czysty, dobrze wymodulowany obudzą sympatyę, czasem wywiera czar, przeciw któremu bronić się muszę, aby nie wprawił mię w złudzenie. Z zamkniętemi oczyma rozpoznać mogę szum każdego gatunku drzewa: sosny, lipy, klonu, osiny i t. d.; klekot strumienia, plusk fali, o brzeg uderzającej, szmer wody, którą porze wiosło, wprawiają mię w stan spokojnego i bardzo miłego upojenia, ale gwałtowne szumy wichru, albo zgiełk i turkot uliczny, wszelki hałas, zrazu drażnią mię, sprawiają przykrość niewypowiedzianą, a potem wprost ogłupiają. Tak silnie słyszę, że czynność ta zabija we mnie wszystkie inne, ilekroć jest zbyt pobudzaną. Słowem, są kategorye dźwięków, które niezmiernie sprzyjają rozwojowi moich procesów uczuciowych i myślowych; są też takie, które je unicestwiają.
Wrażliwość moja wzrokowa, mniejsza od słuchowej, jest jednak wielką; obie sprawiają, że w człowieku, zarówno jak w krajobrazie, istnieje dla mnie zawsze pełno szczegółów, których inni nie spostrzegają i nie odczuwają, że, co więcej, często najsilniej uderzają mię te szczegóły, które najmniej zwracają uwagi u innych. Stąd wynika wyrzeźbianie się w pamięci i w wyobraźni postaci ludzkich i obrazów natury, wyrzeźbianie się jasne i twarde, które w czasie pisania sprawia dokładność i jasność widzeń i słyszeń wewnętrznych. Ale o tych ostatnich powiem nieco obszerniej wtedy, gdy będę odpowiadała na zapytanie Pana: jak tworzę? Teraz trochę o bolesnych i zawstydzających niedostatkach moich.
Naprzód, inwencya. Ta jest słabą, mianowicie w kierunku wynajdywania zdarzeń i sytuacyj, w którychby bohaterowie moi mogli przed czytelnikiem ukazywać się ze stron wszystkich. Tworzenie tego, co się nazywa bajką powieściową, przedstawiało zawsze dla mnie największą z trudności. Sytuacyę główną, w której spoczywa zawiązek całej akcyi, tło, charaktery, ideę, zawartą w sytuacyi i charakterach, otrzymuję z łatwością, lecz późniejsze kolizye, te niby placyki, na których ustawia się osoby w sposób różny, bardzo skąpo przychodzą mi do głowy. W plątaniu nici powieściowych i wiązaniu ich w węzełki — słaba jestem. Z tego wynika zbyteczna prostota linii, po której rozwija się powieść, i brak w niej siły zaciekawiania czytelnika. Dlatego wiele osób znajduje, że powieści moje są nudne, chociaż znajdują się w nich sceny zajmujące.
To jedno. A drugie: kompozycya. Rzeczą godną uwagi jest to, że wszyscy słowiańscy powieściopisarze mniej lub więcej szwankują z tej strony, w której mistrzami są Francuzi. Najgenialniejsi powieściopisarze rosyjscy są bardzo mizernymi konstruktorami. Niektóre utwory Dostojewskiego, skądinąd genialne, tak sławne dzieło, jak „Wojna i pokój“ L. Tołstoja, pod względem kompozycyi są tem, co się u nas w trywialnej mowie nazywa: groch z kapustą. Prawie to samo powiedziećby można o mistrzach polskiej powieści, tylko że ja nie powiem, bo o współtowarzyszach i — współzawodnikach, jak o umarłych, można jedynie mówić dobrze, albo wcale nie mówić. Jakkolwiekbądź, wspólność tej wszechsłowiańskiej cechy nie pociesza mię wcale w żalu nad ułomnością własną. Nie umiem komponować, to jest utrzymywać się ściśle w granicach jedności akcyi, zastosowywać pod względem rozmiarów szczegóły do całości, sprawiać, aby w utworze nie było nic zbytecznego, a wszystko było nieodzowne i t. d. Wiem dobrze czem jest kompozycya; znając słabość moją, czytałam, uczyłam się, uczyłam się nawet z książek archeologicznych budownictwa greckiego. Ale gdy kto już czego niema, to niema. Z nowelami niedoświadczam pod tym względem biedy żadnej, z powieścią jednotomową jeszcze nie wielką, ale gdy idzie o dwa, trzy tomy, basta! Zawsze się tam coś przyplącze, bez czego powieść stałaby wybornie na obu nogach, coś rozwlecze się, zboczy na strunę, nie w tem miejscu, gdzie potrzeba, przerwie się lub nawiąże. I co już jest najbardziej pożałowania godne, to, że spostrzegam, czuję, widzę złe ustawienie cegieł, a przestawić ich nie umiem, wprost nie umiem. I to zresztą prawda, że najczęściej zaczynam czynić te spostrzeżenia, czuć i widzieć, gdy czytam rzecz już wydrukowaną, gdy więc klamka zapadła. A co sprawia złe skomponowanie powieści? To, że wydaje się rozwlekłą, chociaż niekiedy taką nie jest, że wywiera wrażenie daleko słabsze, niż z powodu innych przymiotów swoich wywrzeć powinna. Niedostatkiem, najbardziej wyrzucanym mi przez krytykę, była rozwlekłość. Zarzut ten był po części tylko słusznym. Nie zawsze bywałam rozwlekłą; owszem, posiadłam z czasem sztukę zwięzłego pisania, lecz wady w ułożeniu różnych części powieści, czyli w kompozycyi, czyniły wrażenie rozwlekłości. Dla uwyraźnienia myśli mojej przytoczę przykład słynnej powieści wspomnianego wyżej Tołstoja, „Anny Kareniny.“ Utwór ten z wielu względów wspaniały, sprawia wrażenie rozwlekłości. W samej rzeczy, żaden jego ustęp, sam w sobie nie jest rozwlekłym, ale są w nim ustępy dla całości nie potrzebne. Jest tam np. opis polowania na słomki, sam w sobie bardzo piękny, ale dla rozwoju akcyi lub charakterów niepotrzebny, więc rozwleka akcję i osłabia wrażenie. Powieść ta, słusznie admirowana, jest jednak źle skomponowaną.
Jeszcze jeden niedostatek. Najpowszechniejszym zarzutem przeciw powieściom moim była, obok rozwlekłości, tendencyjność. Przez pierwszy dziesiątek lat zarzut ten był słusznym, potem wynikał już tylko z uprzedzenia. Zanim zdanie to usprawiedliwię, powiem kilka słów o poglądzie moim na ideę w powieści.
Nie byłam i nie jestem zwolenniczką teoryi estetycznej, wyrażanej w słowach: sztuka dla sztuki. Zdaniem mojem, posługiwać ona może tylko artystom, zbyt małym dla wielkich krosien. Na wielkich krosnach sztuka tka bogate wzory nietylko z piękna, lecz także z dobra i prawdy. Gdzie dwa ostatnie pierwiastki zmieścić się nie mogą, tam powstają cacka artystyczne, drobne i kruche. Mogą być piękne w swoim rodzaju, ale jest to rodzaj mały. Wybornie powiedział o tem Brunetière w jednem ze swoich studyów: „Si je comprends que l'on n'ait par d'idée, je ne comprends pas que l'on s'en fasse mérite; et bien moins encore que l'on se moque de ceux qui en ont.“ To z jednej strony; ale z drugiej, przewaga pierwiastku ideowego, refleksyjnego nad uczuciowym, dramatycznym, psuje dzieło sztuki, przez sposoby rozmaite, nad którymi tutaj zastanawiać się nie będę. W powieściach moich z pierwszych lat kilku panuje ta przewaga szkodliwa dla artyzmu, a główną przyczyną tego niedostatku było to, że znajdowałam się wówczas pod potężnym wpływem nieszczęść publicznych i że panującem we mnie pragnieniem było: służyć ojczyźnie. Na widok zguby, grożącej temu, co najwięcej kochałam, cierpień, rozlewających się morzem gorzkiem i wzburzonem po ziemi ojczystej i głowach braterskich, moja głowa zaroiła się myślami o noszeniu cegieł do upadającego gmachu, o wznoszeniu ratunkowych mostów dla tonących. Jednocześnie ogromne lektury napełniały mi umysł wszelkiego rodzaju ideami, w których urzeczywistnieniu wydawało mi się, że spoczywała moc naprawiająca, krzepiąca i ratunkowa. Wiec pomimo woli i wiedzy mojej te idee wysuwały się w pisaniu na plan pierwszy, dawały przewagę refleksyjności nad artyzmem, sprowadzały prace moje do poziomu tych, dość słusznie lekceważonych tworów, które Francuzi nazywają: romans à thèse. Było w tem zresztą wiele niezręczności młodej pisarki, braku wprawy i jeszcze — braku pomocy. Śmiało powiedzieć mogę, że w znaczeniu literackiem, jestem: fille des mes oeuvres. Nikt nigdy nie doradzał mi, nie wpływał na mnie, nie przychodził mi z jakąkolwiek pomocą umysłową. George Sand tworzyła wśród rozmów z najprzedniejszymi umysłami swego czasu, pod wpływem Sainte Beuve'a, Musseta, Flauberta, przy muzyce Szopena; George Elliota mistrzem, przyjacielem, powiernikiem był Herbert Spencer. Ja, córka „kraju krzyżów,“ młodość i wiek dojrzały spędziłam na wsi głuchej i w mieście prowincyonalnem, zalanem obczyzną, z którego zwycięzcy wygnali inteligencyę polską, odmawiając jej tu prawa do pracy i kawałka chleba. Długi szereg lat upłynął mi w ciasnych mieszkaniach i ciasnych kółkach ludzi najbliższych, bez szerokich przestrzeni, bez umysłowych przyjaźni i rozmów, bez żadnych wewnętrznych dźwigni i pomocy. Dwa razy tylko wyjeżdżałam zagranicę, lata upływały, w których niewidziałam żadnego dzieła sztuki i nie słyszałam nawet muzyki; kolegów moich po piórze, mieszkających w Warszawie lub zagranicą, znam ze słyszenia, z dzieł, czasem z widzenia tylko. Dlaczego wszystko tak było — opowiadać nie mogę. Jak zwykle, przyczyn wiele składa się na fakt jeden. Dość, że myśl moja szła samotnie, a nie była dość silną, aby idąc samotnie, nie błądzić.
Jakkolwiek niedojrzała jeszcze umysłowo i moralnie, byłam jednak dość rozsądną, czytałam zbyt wiele, aby po przejściu pierwszego zapału pisania, módz nie ocenić jego niedołęstwa i zwłaszcza nieporządku. Pierwsze dwie powieści, które napisałam, były patryotyczne, na tle powstania i późniejszych wydarzeń politycznych; nazywały się.: 1) „Ludzie i robaki,“ 2) „Pan Marszałek.“ Potem czytałam historyę Szwecyi i jeden jej ustęp tak uderzył moją wyobraźnię, że napisałam na tle jego spore opowiadanie p. t. „Gustaw Waza w zamku Petersona.“ Potem jeszcze nabazgrałam jakiś niby pamiętnik bogatej panny, która po utraceniu majątku została nauczycielką i bohatersko przenosiła twardą dolę; nazwałam go od imienia bohaterki: „Beata.“ Wszystkie te cztery rękopisy-foliały powstały co do daty 1864—1866 r., o posyłaniu ich do druku ani pomyślałam, bo spostrzegałam sama, że to kasza bez kompozycyi i wykończenia, chociaż mająca ustępy, które zupełnie naiwnie mię zachwycały. Nieco później, kiedy już i inne rzeczy moje drukowano, te, w części spaliłam, w części zatraciłam. Pracy tej przecież nie poczytuję za zmarnowaną: utrzymywała mi umysł i serce na wyżynach, dalekich od płochości i próżności, których zadatki miałam w sobie, znakomicie dopomogła mi do zniesienia ówczesnej mojej dziwnej, samotnej, niebezpiecznej doli. Pamiętam momenty, w których błękitne świtanie padało na biurko i papier, czyniąc światło lampy podobnem do gromnicy, skłaniając mię do podniesienia głowy z nad papieru. Za półkolem topoli niebo różowiało od jutrzenki, po trawach i liściach przebiegały pierwsze dreszcze nadciągającego dnia. Zrywałam się, wybiegałam z domu, szłam na pas łąki, rozesłany pod blizkim, gęstym lasem, przyglądałam się wschodowi słońca nad różowem od jutrzenki polem, przysłuchiwałam się ożywającemu stopniowo i do potężnego chóru wzbierającemu szczebiotowi ptactwa, budzącym się we dworze i wsi niedalekiej głosom ludzkiego życia. W trawach i rosie, pod liśćmi drzew, dostającymi złotej podszewki od ukośnych strzał słonecznych, stałam, chodziłam, rzeźwa, wesoła, wezbrana radością życia i pełnią nadziei nieokreślonych, żadnem słowem nie sformułowanych, lecz żywym strumieniem wytryskujących z piękności natury i z mojej młodości, myśli i pracy.
W r. 1866, na wiosnę, pod wpływem przypomnienia sobie pewnego smutnego wypadku, zaszłego w okolicach Ludwinowa, dużo jeszcze przed mojem tam przybyciem, napisałam krótki obrazek, kilka stronic, i poraz pierwszy pomyślałam o wysłaniu pisania mego do druku. Wykonałam ten zamiar. W parę tygodni potem, powróciwszy z przejażdżki, zobaczyłam na biurku przyniesioną ze stacyi pocztowej pakę dzienników. Zaczęłam przeglądać je dość obojętnie, wcale nie spodziewałam się rychłej odpowiedzi na list i posyłkę moją. Nagle, gdy otworzyłam „Tygodnik Illustrowany,” uderzyło mi w oczy wydrukowane moje nazwisko. Była to odpowiedź redaktora, p. Ludwika Jenikego, zawierająca w kilku wierszach entuzyastyczną pochwałę mego „Obrazka z lat głodowych”, obietnicę drukowania go rychłego, zachętę do pracy pisarskiej i żądanie nadsyłania wszystkiego, co tylko napiszę. Pamiętam, że przy czytaniu tych słów doświadczyłam takiego wrażenia, jak gdyby oblano mię warem, potem przebiegły mię dreszcze, potem jeszcze rozpłakałam się, nakoniec zaczęłam gonić po pokojach szarego, swawolnego kotka i, porwawszy go z ziemi, nosić i całować. Uspokoiwszy się, ze spotęgowanym zapałem zabrałam się do czytania i do pisania także, ale czegoś takiego, czego nigdy do druku nie oddałam, bo dokończyć nie potrafiłam. Zaczęła mi wtedy roić się sława, wyznaję, że upragniona, bo jak wspomniałam parę razy, byłam próżną, lecz zarazem i coś innego jeszcze. Miałam wyraźny przebłysk pojęcia, że na tej drodze będę jeszcze mogła służyć temu, co mieszkało i płakało w mojem sercu, co nazywałam — ojczyzną.
Bardzo wkrótce potem przybył numer „Tygodnika Illustrowanego,” zawierający druk mego obrazka. Każdy człowiek ma w swojem życiu moment najważniejszy; dla mnie ten był takim. Do brzegu mego podpłynęła łódka, na której miałam płynąć nad odmętami i otchłaniami rzeki, zowiącej się życiem; nad samotną głową moją Bóg zawieszał tarczę i zapalał gwiazdę.
Oto są okoliczności, otoczenie, wpływy, psychiczne nastroje, pośród których zostałam autorką...

Eliza Orzeszkowa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.