Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Awantura
Podtytuł Powieść osnuta na plotce
Pochodzenie „Świt“, 1885, nr 44-66
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1885
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tego wieczora powróciwszy do domu, gdy począł matusi opisywać Olesię, mówić o niéj, z zapałem, powtarzać, co od niéj słyszał, nie było temu końca. Pawłowiczowa, lękając się wszystkiego dla syna, zaczęła się obawiać, aby się nie zakochał. Nie powiedziała mu jednak, co myślała.
Słuchała nie przerywając prawie.
— Zobaczysz ją, matusiu, zobaczysz i będziesz jak ja zachwyconą — dodał Lutek. — Wszyscy jéj to przyznają, nawet zazdrosni, że piękniejszéj nad nią blondynki niéma na świecie. Ale to nic, powiadam matusi, kto jéj bliżéj nie poznał.
— Ale jakże ty możesz sobie pochlebiać, abyś, parę razy ją widząc, znał już bliżéj? — spytała matka.
— A bo ona taka jest — odparł Lutek — otwarta, szczera, niemal dziecinna...
Rola młodego kochanka nie wymagała nic więcéj nad przyzwoite ubranie poranne, ale Pawłowiczowa, niespokojna, chciała, aby to było coś nadzwyczaj wykończonego, pięknego, i poleciła zamówić u najpiérwszego krawca.
Oprócz tego Lutek powinien był miéć drugie ubranie wieczorowe na wypadek, gdyby go zaproszono po teatrze razem z innymi artystami.
Pawłowiczowa miała zręczność przy tém kupić dwie szpilki paryzkie i dwa brylantowe guziczki do koszuli dla Lutka, bo chłopak musiał jak paniczyk się prezentować. Cieszyła się zawczasu ważeniem, jakie piękność jego uczyni.
Po wielu a wielu próbach, ostatnia, w kostiumach już, w teatrze samym, mogła uchodzić za przedstawienie. Zaproszonych gości znalazło się mnóztwo. Lutek i Olesia byli doskonale przygotowani, tak, że bez suflera mogli się obejść.
Jemu brakło w piérwszéj scenie odwagi, ale przytomność, śmiałość, swoboda, z jaką wystąpiła Olesia, pomogła nastroić się do tego diapazonu.
Oklaskami okryto oboje. Pawłowicz! Co za Pawłowicz? To chyba pseudonym, odzywano się po kątach. Prześliczny chłopak, et si distingué.
Kilka starszych pań kazało go sobie prezentować. Z nałogu się odzywały po francuzku, a odpowiedź Lutka zachwyciła je akcentem doskonałym i swobodą.
Mężczyźni naturalnie piérwszeństwo przyznawali Olesi, gasł przy niéj Lutek, którego znajdowano trochę sztywnym i wymuszonym. Komedyjka podobała się nadzwyczajnie, a druga, po niéj następująca, nie uczyniła tak dobrego na słuchaczach wrażenia, naturalnie przypisano to autorowi.
Był daleko i szczęściem nie wiedział o tém.
W spoczynku za kulisami Olesia jak ze starym znajomym spotkała się z Lutkiem.
— Dobrze pan grałeś — odezwała się, podając mu rączkę — bardzo dobrze, ale czuć było, że grałeś i żeś nie zapomniał o publice, która patrzyła i płakała. Mnie się zdaje, że należy koniecznie ignorować publiczność.
— Gdyby można! — westchnął Lutek.
— Ja, przyznaję się panu, nie mam dla niéj tak wielkiego szacunku, abym się troszczyła o nią — dodała, uśmiechając się Olesia. — Sprobój pan pojedyńczo ocenić, z czego się ten tłum składa, a przekonasz się, iż nie jest straszny. Co mnie obchodzą te zera, gdy cyfry niéma przy nich?
— Więcéj jeszcze niż o publiczność, idzie mi o to, abyś pani nie gniewała się na mnie — rzekł Lutek.
— Nie, ja daję panu oznakę mego najwyższego zadowolenia — rozśmiała się Olesia — tylko nie gniewaj się pan na mnie. O ile ja stworzoną może jestem na komedyantkę, w panu nie widzę talentu i winszuję mu tego. Grać rolę kochanka, gdy się ma lat... ile pan ma lat?
— Zaczynam dziewiętnasty — rzekł Lutek, rumieniąc się.
— Domyślałam się, masz ośmnaście — śmiejąc się, poprawiła Olesia. — W tym wieku nie trudno kochać, ale ja, ja, wiész pan, mogłabym grać rolę staréj, złośliwéj czarownicy!
Zaprotestować chciał Pawłowicz, uciekła.
W dniu przedstawienia teatrzyk Dobroczynności był przepełniony i ledwie starczył dla elity towarzystwa, tak, że z góry przepowiadano, iż dla pospolitéj rzeszy potrzeba będzie powtórzyć.
W piérwszym rzędzie krzeseł sam Lutek umieścił ubraną przez siebie matusię. Staranie, z jakiém ją wystroił poczciwy chłopak, nie nadało jéj wprawdzie dystynkcyi, któréj nie miała nigdy, ale uczyniło z niéj śliczny portret flamandzki, w którym słodycz i dobroć uderzały.
Cała prawie czarno, z małemi tylko dodatkami fioletu, Pawłowiczowa opatrzyć się musiała we dwie chustki, bo z góry była pewną, iż się z radości rozpłacze.
Ocierała łzy przez cały czas, gdy grał Lutek.
Wśród świetnego towarzystwa nie mogło braknąć ani hrabiów Strzeleckich, ani hrabiego Witolda.
Hrabina Idalia, nie spodziewając się wcale, aby ją widowisko zbyt zająć mogło, umieściła się tak, że przy podniesieniu zasłony nie widziała nawet występujących artystów.
Nagle głos Lutka usłyszawszy, jakby sprężyną jaką rzucona, odwróciła się blada, wlepiła oczy w niego, zaczęła drżéć, wargi się jéj poruszały i przez czas jakiś siedziała tak osłupiona.
Hrabia Witold siedział obok. Dostrzegł on, iż coś musiało mocno dotknąć sąsiadkę i piérwszą myślą jego było, że mogła tu spotkać Bartskich, ale staruszków nie było.
— Co ci jest? — szepnął po cichu.
— Mówić nie mogę — odparła hrabina Idalia.
Dopiéro po opadnięciu zasłony między aktami pochyliła się do ucha hrabiemu Witoldowi.
— Cud... ten chłopiec, który grał kochanka — rzekła — to żywy obraz Ryszarda. Jak upiór stanął on przedemną. To jego syn! to mój syn, to dziecko moje!
W głosie tym nie było radości, ale przestrach i uczucie, jakiego w ciągu lat wielu nigdy jeszcze hrabia Witold nie dostrzegł w téj kobiecie.
Mimowolnie uczuła się matką, zadrgały fibry macierzyńskie.
— Na miłość Boga — odezwała się do Witolda — idź za kulisy, dowiedz się, kto on jest? jak się nazywa?
— Niepodobieństwo — rzekł Witold — nie przecisnę się. Po skończeniu widowiska przyniosę wiadomość, przecież tajemnicy w tém niéma.
Idalia drżała z niecierpliwości.
Wchodząc w jéj położenie, przyjaciel począł sąsiadów badać, ale nikt a nikt nie znał tego pięknego młodzieńca. Domyślano się kogoś ze wsi, rzucano na chybił trafił imiona arystokratyczne.
Idalia mruczała ciągle na ucho Witoldowi:
— To on! to on! podobieństwo jest uderzające, nadzwyczajne, nie mogę się mylić. Głos, ruchy, postawa, cera, wszystko jak wykapane. To on! A! jaki piękny. Co za dystyngcya!
Hrabia Witold szydersko się uśmiechał.
Przyszedł mu na myśl Trybulski, który właśnie tego rana pisał do niego, oznajmując swoje przybycie. W liście nie było nic więcéj, ale hrabia gotów był przysiądz, że nie powraca z niczém.
Milczéć musiał. Wszystko to zdawało mu się dosyć zabawném.
Znalazłszy naostatek zręczność wymknięcia się na chwilę, Witold powrócił do Idalii, oznajmując jéj, że młodzieniec, syn kupca i mieszczanina ze Starego Miasta, nazywał się Pawłowicz, był majętny i nie było najmniejszego podobieństwa, aby przybraném był dzieckiem. Osoby znające Pawłowiczów upewniały, że był synem i spadkobiercą swego ojca.
Słuchając hrabina zakąsiła wargi.
— Bądź co bądź — odpowiedziała — ja muszę go poznać bliżéj. To mój Maks, nie może być kto inny. Ja to czuję.
— A! la voix du sang! — rozśmiał się hrabia. — Stare to dzieje, ale od czasów pani Radcliffe chyba już nikt w to nie wierzy.
Idalia nie odpowiedziała.
Piérwszy raz szyderstwo Witolda wydało się jéj nieznośném, a on sam obrzydliwym. Odwróciła głowę.
Głos ten krwi opierał się na niezmierném, uderzającém podobieństwie do ojca, którego mało co starszym poznała Idalia. Smutna, awanturnicza młodość stawała jéj przed oczyma. Brzemię to nosiła dotąd, bo przeszłości własnéj nigdy się pozbyć nie można. Ściga ona nas i mści się aż do zgonu.
Zaraz po widowisku postanowioném i ogłoszoném zostało, że ono w trzy dni późniéj ma być powtórzone. Olesia wychodziła, przeprowadzana przez Lutka, który zarazem matce rękę podawał, gdy na pożegnaniu zwróciła się ku niemu.
— Czy mogę pana prosić, abyś był łaskaw przyjść na jeszcze jedną próbę jutro do teatru. Mam w myśli zrobić niespodziankę widzom i grać gorzéj, czy lepiéj, nie wiem, ale inaczéj. Pan mi do tego jesteś potrzebny.
Lutek przyrzekł się stawić. Przez ten czas, gdy szli razem, Pawłowiczowa miała okazyę przypatrzéć się Olesi; znalazła ją piękną, ale śmiałość zbytnia dziewczęcia nie bardzo się jéj podobała.
Olesia ze łzami na oczach miała zręczność szepnąć na ucho Lutkowi:
— Jaki pan jesteś szczęśliwy, mając taką matusię. O! mój Boże, dałabym za nią jedną wszystkie moje hrabine.
— I bądź pani pewną — odparł półgłosem chłopak — że jabym jéj nie oddał za nie.
Miała słuszność piękna Kurszanka, iż stworzoną była, a raczéj, że ją los jéj usposobił na artystkę. W téj roli, którą grała, znajdowała tyle odcieni, iż na drugie przedstawienie chciała ją zupełnie uczynić odmienną, a równie naturalną.
Lutek, choć był zachwycony pomysłem, znajdował, że każda rola tylko w jeden sposób dobrze i właściwie odegraną być mogła. On starał się odgadnąć autora, ona lekceważyła sobie go i chciała miéć swobodę interpretacyi.
Wymogła nawet na Lutku w końcu, że, ulegając jéj życzeniu, trochę grę swą zmienić musiał, ale Olesia niezbyt była z niego kontenta.
— Pan nie jesteś stworzonym na artystę — mówiła, potrząsając główką.
— Ja nie wiem, na co i do czego jestem stworzony — odpowiedział Lutek — ale to pewna, że teatr bardzo lubię.
— To co innego — mówiła Olesia. — Pan mi się przyznałeś, że tak samo lubisz muzykę, malarstwo i różne ładne rzeczy, ale miłośnictwo sztuki a powołanie do niéj to są rzeczy dwie bardzo różne.
— I zdaje mi się, że ja skromnym miłośnikiem będę musiał pozostać na zawsze — rozśmiał się Lutek.
— Tak — dodała Olesia, zawsze śmiała i nie umiejąca się powstrzymać — ale kto chce być miłośnikiem tych rzeczy pięknych i sztuk pięknych, powinien się z góry do tego przygotować, że go to wiele pieniędzy kosztować będzie. Zbieraj więc ich pan jak najwięcéj. Artyści robią pieniądze, dyletanci je tracą.
— Ale i pani nigdy nie będziesz artystką — przerwał Lutek, ośmielony trochę. — Masz pani tyle cioć hrabin, krewnych bogatych i tytułowanych, że jéj pewnie nie pozwolą się skompromitować.
— A! a! ale ja o pozwolenie ich pytać nie będę, gdy mi przyjdzie fantazya — rozśmiała się Olesia — a, wierz mi pan, one tak będą szczęśliwe, iż się mnie wyrzec znajdą powód słuszny, iż gotowe przebaczyć potém, szczególniéj, gdy zostanę sławną. Naówczas będę przypominać Ristori i t. p.
Dobrym tym swoim humorem i otwartością Olesia zupełnie podbiła Pawłowicza, rozkochał się i nadzwyczaj mu było przykro pomyśléć, że po teatrze amatorskim więcéj już jéj nie zobaczy.
Smutny, między aktami przyszedł się z nią pożegnać.
— Muszę pani podziękować — odezwał się — żeś mnie raczyła przyjąć do grania z sobą. Było to dla mnie wielkiém szczęściem, ale po niém zostanie mi smutek, bo gdy raz ostatni zapadnie zasłona, wszystko skończone, i muszę sobie powiedziéć, że żegnam panią na zawsze!
Olesia uważnie, długo wpatrzyła się w niego i podała mu rączkę, z początku nic nie mówiąc. Nie przybrała nawet zrazu szyderskiego tonu swego i odezwała się tylko:
— Dlaczego to ma być pożegnanie na zawsze? Ludzie się dziwnie na świecie spotykają.
— W tych kołach, w których pani żyjesz, ja nie bywam wcale — odparł Lutek — dobijać się do nich ani mogę, ani chcę.
— Dobrze czynisz — przerwała Olesia — gra świecy nie warta, trudności mnóztwo, a na zupełne przyswojenie rachować nigdy nie należy. Posługiwanoby się panem, dając mu czuć ciągle, że jesteś na łasce. Po cóż się tak upokarzać nadaremnie?
Możemy się jednak spotkać jeszcze gdzieś na świecie, bo ja prawdopodobnie wyśliznę się z tych kół. Mam lat piętnaście dopiéro, choć czuję się znacznie starszą. Uciekać teraz byłoby zawcześnie, lecz mam niewzruszone postawienie, jak tylko będę mogła zdobyć sobie niezależność.
— To najłatwiejsze — rzekł Lutek — bo, wychodząc za mąż, znajdziesz ją pani, a za mąż wyjść będzie bardzo łatwo.
Zaczęła potrząsać głową.
— Jakie to pan masz wyobrażenie o mnie — rzekła. — Dzisiejsza moja niewola nie jest przynajmniéj wiekuistą, gdy małżeństwo straszniejsze daleko. Ja téż za mąż iść! a! niech Pan Bóg broni! ani myślę! Prędzéj artystką zostanę, to mi się nawet uśmiecha. Nie żegnam więc pana, bo jesteś miłośnikiem teatru i rachuję na jego oklaski.
Uśmiechnęła mu się, popatrzyła w oczy i tak się rozstali.