Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Awantura
Podtytuł Powieść osnuta na plotce
Pochodzenie „Świt“, 1885, nr 44-66
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1885
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z drugiego przedstawienia w teatrzyku dobroczynności, na którém hrabina Idalia była także, wróciła do domu jeszcze mocniéj rozgorączkowana, zniecierpliwiona, zaklinając hrabiego Witolda, aby jéj koniecznie w jakikolwiek sposób ułatwił poznanie Pawłowicza.
Napróżno jéj tłómaczył, że się wywiadywał o niego, iż niepodobieństwem było widziéć w nim Bartskiego, że miał żyjącą matkę, do któréj był nadzwyczaj przywiązany; hrabina Idalia upierała się przy swojém, płakała, złościła się, nie odstępowała od przekonania, że to być musiał jéj Maks.
Trwała jeszcze ta walka z hrabią Witoldem, która go męczyć i nudzić zaczynała, gdy rano, na ciepłe nóżki wszedł Trybulski, a raczéj wtoczył się swym kaczkowatym chodem i, ocierając pot, usiadł przy łóżku panicza.
— Z próżnemi rękoma wracasz, Trybula?
— Jakto? — uśmiechnął się dumnie gość. — Hrabia przecie wiész, że ja nie zwykłem wracać z niczém.
— Masz chłopca?
Trybulski zrobił minę dwuznaczną.
— No, mam — rzekł — ale jest rzecz taka. Choć ja nie jestem głupi, widzi pan, zawsze co wasze oko, to nie moje. Ja prostaczek, wy, panie hrabio, ho! ho!
Schylił się ku niemu.
— Nim się popiszę z chłopakiem, żeby pan téż go zobaczył i wyegzaminował, hę?
— Jakimże tytułem?
— Przez prostą ciekawość — rzekł Trybulski. — Pański jeden rzut oka zaraz dostrzeże, jeśli co jest, coby zdradzić mogło. Tylko dodać muszę, że ja to tak zrobiłem, iż chłopcu wmówiłem, że jest w istocie Bartskim, a potém douczyłem reszty. Biedaczysko, uśmiecha mu się być bogatym, gotów na wszystko.
— Gdzież on jest?
— Czeka na dole. Pozwoli hrabia, to ja go tu sprowadzę.
Podniósł się z siedzenia Trybulski. Witold pomyślał.
— Przyprowadź go do salonu, ja tymczasem choć szlafrok włożę.
Potoczył się Trybulski na schody i w kilka minut potém czekał w salonie razem z chłopakiem, którego z sobą przyprowadził.
Przybyły młodzieniec miał minę strwożoną i powierzchowność niezbyt pociągającą. Mógł miéć lat mniéj więcéj około dziewiętnastu, był brunet, rysów twarzy nie brzydkich, ale pospolitych i nic nie wyrażających, oprócz zahukania. Ruchy miał niezgrabne i w tak młodym wieku widoczną skłonność do otyłości. Umysł zdawał się w nim uśpiony. Ani stać, ani siedziéć, ani chodzić nie umiał, a zrobiwszy krok, trwożliwie się zaraz oglądał na swego kornaka.
Pańskiéj krwi, pochodzenia arystokratycznego nie było w nim najmniejszéj cechy, ni śladu.
Spoglądał z ukosa, nie dając sobie patrzéć w oczy.
Cera twarzy opalona, ręce namulane, dowodziły, że nie musiał próżnować. Trybulski starał się różnemi kosmetykami oddziałać na skórę i dokazał tylko tego, że była bardzo czerwoną.
Stali tak, milcząc, wpośrodku salonu, a przybysz ów nawet ciekawości nie okazywał przypatrzenia się dosyć eleganckiemu mieszkaniu, wbiwszy wejrzenie w podłogę, gdy hrabia Witold w pysznym szlafroku i fezie na głowie wszedł nagle.
Jedno spojrzenie na przyprowadzonego rzuciwszy, ramionami ruszył.
— Chłopisko jakieś — rzekł w duchu.
— Mam honor panu hrabiemu zaprezentować — rozpoczął, jąkając się Trybulski — młodzieńca, o którym mówiłem, godnego ze wszechmiar, aby się nim ktoś zajął. Los go bardzo nieszczęśliwy ścigał. Jest to sierota po panu Ryszardzie Bartskim.
Słysząc wymówione to nazwisko, młodzieniec, jak student lekcyi wyuczony, podniósł głowę i zaczął recytować żywo:
— Po śmierci... po śmierci nieboszczyka taty — tu się zająknął — po śmierci, matka biedna, nie mogąc, nie mogąc się mną zająć, oddała mnie starym państwu tu, w Warszawie, w Ogrodzie Krasińskich, ale ja tego mało co pamiętam, a potém oni mnie oddali na wieś, i takem się tułał, biedował, tylko to zawsze pamiętam, że mam imię Maks, że ojcu było Ryszard, a matce Idalia.
Gruby głos chłopca, wyrażanie się trudne, wzrok błędny, czyniły przykre wrażenie. Witold patrzył, nie mówiąc nic.
Wyrecytowawszy lekcyę, chłopak aż odetchnął swobodniéj i spojrzał na Trybulskiego, który się krzywił.
Hrabia Witold, nieporuszony, zimny, długo się wcale nie odzywał.
Znający go dobrze pan Oskar czuł już, że subjektum owe wcale mu się nie podobało, i dorzucił:
— Widać po nim, jakie to było zaniedbane, ale niechno, niechno odżyje, odje się, ośmieli, będzie z niego człowiek.
Uderzył się po czole.
— W głowie nieźle, ale nie miał czasu się rozgarnąć, musiał pracować ciężko.
— Siadaj pan — przebąknął Witold do młodego chłopca, który nieśmiało zaczął się oglądać, nie wiedział gdzie i jak ma siąść, nie umiał sobie poradzić z kapeluszem; zajął w końcu miejsce i spojrzał na Trybulskiego.
— Gdzież pan byłeś? — począł badać hrabia Witold.
— Na Wołyniu, proszę pana hrabiego — przebąknął mniemany Maks. — Na ostatku u hrabiów Czackich przy prowencie.
— A w szkołach?
— Tylko w elementarnéj — zamruczał Maks.
— Będziesz więc dużo miał teraz do uczenia się — szydersko trochę dodał hrabia Witold.
— A dlaczegoż jabym się nie chciał uczyć, to i owszem — rzekł bojaźliwie młodzieniec. — Ja nie od tego.
Niepodobna było mówić z nim dłużéj.
Witold, nie chcąc go upokarzać, dał znak Trybulskiemu i wyszedł z nim do sypialni, Maksa pozostawiając w salonie.
— Nie mam ci czego powinszować — odezwał się, drzwi zamykając za sobą. — Egzemplarz nieosobliwy. Ba! na bezrybiu i rak ryba, to prawda; ale się lękam, że ani matka, ani dziadowstwo nie zechcą się przyznać do niego. Okrutnie jest niezgrabny i bałwanowaty. Czy można będzie z niego co wykrzesać? Wąs mu się sypie.
Trybulski potarł głowę.
— No, nie mogłem innego sprokurować, to darmo! — odparł, ręce rozkładając. — Gdy żadnego niéma, nie powinni być trudni, a ja jestem pewny, że, dobrze go wytresowawszy, będzie z niego taki panicz, trochę ekscentryczny, jakich wielu.
— Honoru Bartskim nie zrobi! — rozśmiał się Witold.
— Dopytywałem pilno o obyczaje — szepnął Trybulski — wszyscy ręczą, że nie kradł, był pisarzem poczciwym, obowiązki spełniał pilnie. Ekonom dawał mu najlepsze świadectwo. Prawda, że za dziewczętami latał, że wódkę pije tęgo, no, ale to nie może być inaczéj. Na to młodość. Inni piją wino, on musiał gorzałkę.
Rozśmiał się Witold.
— Mówiłem ci, Trybulo — rzekł po namyśle — iż ja się w to nie mieszam. Prowadź go do hrabiny, jeżeli ona przyjmie, a Bartscy go od niéj wezmą, daléj niech sobie już będzie co chce.
— A moje tysiąc dukatów? — zagadnął Trybulski.
— Jabym ci za takiego bałwana i pięciuset nie dał — odezwał się Witold — lecz...
Ręką zamachnął.
Trybulskiego nie znała osobiście hrabina Idalia. Hrabia Witold przyrzekł jéj go wraz z Bartskim zameldować, ale niczego się więcéj nie podejmował.
Pan Oskar miał oczekiwać na wezwanie i oznaczenie godziny w małym hoteliku na Dziekance.
Następujący dzień upłynął cały, a Trybulski z elewem swym, nie ruszając na krok z ciemnéj izby, miał czas go mustrować, uczyć, przestrzegać. Mniemany Maks słuchał, chociaż potém się odzywając, strzelał okrutne bąki.
Z jednéj tylko funkcyi wywiązał się doskonale. Przyniesiono obiad niegodziwy z garkuchni, gdyż Trybulski nawykł był lada jakiém jadłem się obchodzić. Młodzieniec tak go zmiótł, talerze chlebem powycierał, kości poogryzał, że resztkami i pies-by się był nie pożywił. Chleba nie zostało ani okruszyny.
Trybulski go potém spytał, czy nie był głodny, zawahał się i odpowiedział skromnie:
— Żeby tak bardzo, to nie, ale-by się co przetrąciło.
Poprosił potém o piwo, wypił butelkę, a że z drugiéj pół zostało, wypróżnił i tę ze smakiem, poczém utrudzony, jak siedział na stołku, usnął i chrapać zaczął.
Trybulskiemu smętno się zrobiło.
Nazajutrz o oznaczonéj godzinie wprowadzono Trybulskiego z jego towarzyszem na dole w pałacu Strzeleckich do odosobnionego pokoju.
Nie czekali tu długo na hrabinę, która wbiegła poruszona mocno, oczy wlepiła w stojącego naprzeciw Maksa i aż się wzdrygnęła.
Nie witając się, nie mówiąc nic, padła na krzesło, zasłoniła oczy.
Trybulski się skromnie trzymał na boku.
Upłynęło dosyć czasu nim z trwogą i odrazą hrabina Idalia mogła przystąpić do egzaminu.
Najgorszém było to, że skłamała przed Bartskimi, iż wnuk ich wychowywał się w jednym z najznakomitszych zakładów pedagogicznych za granicą, a miała im przyprowadzić nieuka, który ledwie czytać i pisać umiał.
Należało więc przyznać się do fałszu, oskarżyć o zaniedbanie i narazić się na to, że Bartscy mogli takiego wnuka wcale nie chciéć odebrać, nie mając nadziei zrobić z niego człowieka.
Maks fałszywy tém okropniejszym się jéj wydawał, że świeżo miała widzenie prawdziwego, i obraz ślicznego chłopca, jak dwie krople wody podobnego do ojca, stał przed jéj oczyma.
Lecz tamtego ani dostąpić, ani pochwycić nie miała najmniejszéj nadziei, ni sposobu.
Im więcéj pytań zadawała temu synowi, tém bardziéj on się mieszał, bo do niektórych był całkiem nieprzygotowanym, a nie miał najmniejszéj zdolności i wykształcenia. Chcąc zaś skłamać, czynił to tak niezgrabnie, że rumieniec wywoływał na lica hrabiny, a Trybulski zęby aż ścinał.
Posłuchanie trwało bardzo długo.
Hrabina Idalia wahała się, rozpaczała, nie była pewna, co pocznie, nic stanowczego nie powiedziała Trybulskiemu, kazała czekać, wzięła adres i wyszła, nie okazując Maksowi, aby go za swe dziecię uznawała.
Ledwie była za drzwiami, gdy zmęczony młodzieniec szarpnął za rękaw Trybulskiego.
— Chodźmy jeść, mnie aż ckliwo, żeby byli choć dali się czém posilić — odezwał się grubiańsko. — Od Anasza do Kajfasza, człowiekowi pot ciecze z czoła, w żołądku burczy. Nim do tego państwa obiecanego przyjdzie, tylko się darmo męczyć trzeba.
Rad nie rad Trybulski musiał go do piérwszéj garkuchni zaprowadzić i pozwolił mu sobie samemu zadysponować, co chciał, aby miał wyobrażenie, co ten żarłok strzymać może.
Rozweselony młodzieniec tak się popisał, poczynając od miętówki, a kończąc na piwie, iż dwa razy mu pieczeń i po dwakroć flaki dawać musiano. Szczęściem nie był wybredny, i w końcu, poklepawszy się po żołądku, wyznał, że do wieczora gotów już być na czczo.
Następny dzień upłynął znowu na śnie i posilaniu się na Dziekance.
Hrabina Idalia pojechała do Bartskich.
Staruszkowie, już niemal straciwszy nadzieję, uwodzeni ciągle, wybierać się chcieli na wieś z powrotem.
Ukazanie się synowéj było im nadzwyczaj pożądaném.
Ale przybywała smutna, pognębiona.
Wyznała otwarcie pani Bartskiéj, że całym powodem zwłoki było to, iż, niestety, na cudze ręce zdane dziecko, nadzwyczaj zaniedbane, znalazła tak zbiedzone, ogłupiałe, zahukane, iż dotąd pracowała nad niém, aby się mogło lepiéj przedstawić dziadostwu.
— Niestety! wina to moja! położenia, okoliczności i ludzi, którzy moje zaufanie zawiedli — dodała. — Chłopiec jest takim, że mi go wstyd państwu okazać. Oszukano mnie, okradziono...
Zaczęła płakać, co jéj przychodziło z łatwością wielką.
Bartscy, znużeni oczekiwaniem, gotowi byli wnuka jakim był choć zobaczyć, aby się przekonać, co z nieszczęśliwego zrobiono.
Przestraszyli się, ale zarazem litość się w nich obudziła. Cóż sierota nieszczęśliwy winien był temu? Za co on miał winę matki okupować niedolą?
Bartska tylko uczuła wzgardę dla kobiety, która co krok kłamała, a dowodziła, iż wcale nie miała serca.
Naznaczono dzień następny dla zaprezentowania wnuka, a stary Bartski wymówił to sobie, ażeby nie mówiono mu, do kogo go wieziono.
Hrabina Idalia natychmiast posłała po Trybulskiego, i zamknęła się z przywiezionym Maksem.
Żywa, niecierpliwa, despotyczna, wzięła się do niego gorączkowo, ale gniewnie. Poczynając od chodzenia, ukłonu, miny, pokazywała mu wszystko, kazała powtarzać za sobą.
Zadawała pytania, poprawiała odpowiedzi, kazała je powtarzać po kilka razy, gniewała się.
Młodzieniec z początku znosił to dosyć cierpliwie, lecz po kilku godzinach okazał, na Trybulskiego się oglądając, chętkę do buntu.
— Jak Boga kocham! — zawołał do hrabiny — już nie wytrzymam. Wolę pójść w piecu palić u żyda.
Hrabina Idalia zdrętwiała.
Zaczęto go łagodzić i miękczyć, a Trybulski podszepnął jako najlepszy środek, aby go nakarmić.
Jakoż okazało się, że, podjadłszy dobrze, nawet stał się pojętniejszym.
Trwały znowu nauki różne do wieczora niemal, a nazajutrz, ubranego w suknie nowe, miała hrabina zabrać z Dziekanki.
— Pamiętaj to sobie — rzekła do odjeżdżającego — jeżeli się nie podobasz starym, znajdziesz się grubiańsko i głupio, powrócisz tam, zkąd przybyłeś.
Tego sobie nie życzył Maks i, gdy wyszli z pałacu, rzekł do Trybulskiego:
— Po co mnie wielkie państwo przy takiéj niewoli? Niechby dali parę tysięcy rubli tylko, dałbym sobie radę. A no, tyle muszą dać, choć dlatego, żebym milczał.
— I bez tego milczéć musisz — dorzucił Trybulski — lepiéj staraj się przypodobać, zrobią z ciebie człowieka; a jak zostaniesz magnatem, weź mnie za plenipotenta.
Maks obejrzał się na niego i głową poruszył dosyć dwuznacznie.
Z jak bijącemi sercami czekali staruszkowie Bartscy tego zapowiedzianego wnuka! Zapowiedź matki nie dozwalała się nic dobrego spodziewać, trapiło ich to zawczasu. Sama jéjmość, choć o tém nie mówiła mężowi, miała najmocniejsze postanowienie przyjąć takim syna Ryszarda, jakim go nieszczęsny los, niegodna matka oddawała.
Chciała sprobować, bądź co bądź. Podstawienie fałszywego wnuka ani na myśl im nie przychodziło, zdawało się niemożliwém.
Bartski, niewiele sobie obiecując po zaniedbanym ośmnastoletnim chłopcu, pragnął tylko, aby przynajmniéj powierzchowność miał przyzwoitą. Spodziewał się, że choć do pięknego Ryszarda był podobnym.
Gdy się drzwi salonu otwarły, a niemi weszła najprzód hrabina Idalia, za nią zaś strwożony znowu i onieśmielony pseudo-Maks, oboje Bartscy wstali i poruszyli się, śpiesząc ku niemu.
Chłopiec, taki, jakimeśmy go widzieli, nieokrzesany, niezdara, miał jedno dobre uczucie — szanował starych. Pamiętał tych, którzy się nim opiekowali sierotą, siwe włosy budziły w nim niemal religijne poszanowanie. W sercu téż złym nie był, choć bieda i opuszczenie zezwierzęciły go. Na widok Bartskich spokorniał, zląkł się i począł, nic nie mówiąc, całować ich po rękach, schylać się do kolan.
Uczyniło to niespodziane, a najlepsze wrażenie, rozpłakali się staruszkowie. Z za łez widzieli wprawdzie wielce niezgrabne stworzenie, lecz ono litość w nich nie odrazę budziło.
Przez chwilę oprócz płaczu nic słychać nie było. Piérwsze słowa, które na zapytanie dziadka odpowiedział Maks, zdradziły w istocie wielkie zaniedbanie, umysł mało rozwinięty, lecz dla tych, co kochać potrzebowali, były to rzeczy podrzędne.
Główna — mieli wnuka, mieli dziedzica imienia, cel w życiu.
Kazano Maksowi natychmiast pozostać u dziadostwa. Przystał na to z chęcią. Matka go pocałowała z czułością dosyć dobrze odegraną i pożegnała się wkrótce, wychodząc z bijącém sercem. Wszystko teraz zależéć miało od losu, od wypadku, od usposobienia dwojga staruszków.
Trybulski, gdy Maks mu nie powrócił, począł zacierać ręce.
— Tysiąc czątych — rzekł — nie chodzi piechotą, ale jeśli, uchowaj Boże, zechcą one wędrować przez palce hrabiego Witolda, oberznie mi je niezawodnie, bo o porękawiczném nigdy nie zapomina.
Nie będziemy opisywali piérwszych chwil pisarza prowentowego, spędzonych na łonie nowéj rodziny.
Dziad i babka w ciągu wieczora płakali razy kilka. Zdumiewali się ciągle. Młodzieniec najwięcéj był zachwycony naprzód wieczerzą hotelu, o jakiéj wyobrażenia nie miał, a ta go wprawiła w humor brylantowy; potém łóżkiem, na którém wyciągnąwszy się, rzekł do siebie:
— Jak Boga kocham, jestem Bartski i nie ustąpię. Będę jadł jak król, pił jak pan i spał jak aniołowie na obłokach. Niech robią ze mną, co chcą, poddam się wszystkiemu, a do prowentu nie powrócę! Adie!