<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Bańka mydlana
Podtytuł Obrazek miejski
Pochodzenie Z różnych sfer
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Nie można-by bez niesprawiedliwości twierdzić, że skargi i złe humory Mirewicza żadnych słusznych nie miały przyczyn. Owszem, nie należąc w społeczeństwie swém do wyjątków, niósł on niejedno brzemię, wszystkim wspólne. Ani gieniuszem, ani bohaterem, ani żadném nadzwyczajném w ludzkości zjawiskiem nie był; lecz wszyscy, znający go zblizka, utrzymywali, i sam on najlepiéj uczuwać musiał, że ta suma energii i zdolności, jaką posiadał, pozwoliła-by mu zająć wyższe stanowisko i zdobyć więcéj zadowolenia wewnętrznego, gdyby... Bardzo być może, że posiadał on w sobie zadatki znakomitego nawet krasomówczego talentu, bo głos jego pełen był brzmień i modulacyi; a gdy mówił o tém, o czém mówić lubił, wyrazy układały mu się tak łatwo i szykownie, że niby w źwierciedle widać w nich było myśl jasną i ładnie ubraną. Czytywał wiele, za muzyką przepadał, każdą wiadomość nową i każde nowe pojęcie pochwytywał z ciekawością badawczą i pojętną. Z tém wszystkiém, pełnił w Ongrodzie funkcyą obrońcy prawnego przy sądach pokoju... Była to pozycya społeczna bardzo skromna i, ponieważ tymczasem postępowała w parze ze skrupulatną uczciwością, wytwarzała pozycyą majątkową bardzo skromną. Cóż więc? Dla czegóż człowiek, niepozbawiony zdolności umysłowych i energii, a w dziedzinie interesów zupełnie uczciwy, nie sięgnął wyżéj?
Odpowiedź wielce prozaiczna: Mirewicz, niestety, należał do tego nieszczęśliwego pokolenia, które, oprócz rzadkich wyjątków, chleba nauki zaledwie skosztować mogło, a z lekka go skosztowawszy, przedwcześnie rozpoczynało pracę zarobkową — jaką? jakąkolwiek, byle módz oddychać na powierzchni kuli ziemskiéj. Jedne z pacholąt tych zaczynały brząkać po ulicach ostrogami i szablami; inne, najliczniejsze, zasiadły do wiekuistego gryzmolenia przy biurowych stołach; inne, najmniéj liczne, wracały na zagon ojczysty — a wszystko to stawało się pod naciskiem przyczyn rozlicznych, lecz ogólnie w miejscu tém i czasie panujących. Były to przyczyny mniéj więcéj podobne do tych, jakie rządzą atomami materyi kosmicznéj, zanim sformuje się z niéj świat, albo jakim ulega świat, gdy, uderzywszy się o inny, rozlatuje się w drzazgi.
Bądź co bądź, Mirewicz, ani majątku, ani możnych stosunków nie posiadając, szczęśliwym wyjątkiem stać się nie mógł. Ubóztwo, choroba ze złego odżywiania się pochodząca, konieczność radzenia sobie, bo ojciec, zagrodowy szlachcic, schorzały i zestarzały, radzić musiał, oprócz niego, dwojgu czy trojgu jeszcze dzieciom, zapewne téż chwilowy wpływ jednego z tych krzywych pojęć, które rojami latały w powietrzu: wszystko to razem, i może inne jeszcze rzeczy, zatamowały mu drogę dalszego kształcenia się. Kształcenie się, szkolne szczególniéj, rzecz to wielce prozaiczna i w żadnéj epopei albo odzie najlżejszéj o niém wzmianki znaleźć niepodobna. W twardém jednak życiu rzeczywistém, prawdą okazuje się niezbitą, że w ścisłéj od niego zależności zostaje mnóztwo rzeczy poetycznych. Mirewicz, po ukończeniu 4-ch klas Ongrodzkiego gimnazyum, wszelkie stosunki z edukacyą publiczną zerwał i, zasiadłszy przy kancelaryjnym stole, oddał się gryzmoleniu, a ta pomiędzy nim i towarzyszami jego zachodziła różnica, iż nigdy pogodzić się on nie mógł z myślą, aby gryzmolenie to wiekuistém być mogło. Inni pogodzili się i, zdobywając sobie możność oddychania na powierzchni kuli ziemskiéj, o wszelkich innych pretensyach do świata i życia powoli lub prędko zapominali. Jemu niemożliwém to było, z tego choćby powodu, że, po dniach całych pisać, a raczéj przepisywać zmuszony, pragnął — mówić. Mówienie było namiętnością i, jak się zdaje, górującą jego zdolnością. Ilekroć, obejrzawszy się dokoła, nie ujrzał w pobliżu żadnego ze zwierzchników, tylekroć prawić zaczynał kolegom o książkach, które wtedy już czytywał chciwie, o poglądach swoich na świat i ludzi, o marzeniach swych, co najmniéj o tyle bujnych, o ile rzeczywistość była poziomą. Koledzy szeptali pomiędzy sobą: — Oto gada! niech go! górnie! jak z książki! jakby rzepę gryzł! — A najuczeńszy z pomiędzy nich przyrównywał go zawsze do Dyogenesa, nigdy i pomimo wielkich wysiłków pamięci rozróżnić go nie mogąc filozofa tego od mówcy, Demostenesa.
W takiém otoczeniu i wieczném przepisywaniu Mirewicz wprost wyżyć nie mógł. Rzucił służbę biurową i puścił się na niepewne wody profesyi wolnéj. Różnie z razu bywało. Miewał obiady i nie miewał ich. Potém stale je miewać zaczął i nawet skromny dostatek zdobył; rzecz zaś główna dla niego była w tém, że zajęcia obrońcy prawnego, jakkolwiek rozwijające się w szczupłych bardzo granicach, dawały więcéj niezależności umysłowéj i działalności społecznéj. Tę ostatnią przecież mnóztwo warunków ogólnych i szczególnych sprowadzało do sumy niesłychanie drobnéj. Raz, idąc z Ludwikiem przez miasto, spotkał gromadę najpoważniejszych obywateli jego, w długich chałatach i mieszczańskich surdutach, ku ratuszowi dążących. — Boże miłosierny! zawołał, — gdybym choć radcą miejskim mógł zostać i nad poprawą bruków pracować! Ażeby jednak zaznać rozkoszy tego jedynego w Ongrodzie życia publicznego, trzeba było posiadać jakąś nieruchomą własność. Zaczął więc marzyć o nabyciu domu z sześciu frontowemi oknami i ogródkiem. Schludność domu i kwiaty ogródka uśmiechały mu się tam zarówno, jak możność zdobycia czynności wpływowéj, choćby nad gatunkiem bruku. Marzenie to, acz skromne, łatwém do spełnienia nie było. Mirewicz, pełniąc sumiennie wszystko, co pełnić był powinien, od czasu do czasu wołał do siebie albo do jedynego powiernika swego: „Czy jestem zbrodniarzem, skazanym na ciężkie prace w podziemiach?” W znacznéj części miał słuszność. Z powodu wielu a wielu przyczyn, żyć w Ongrodzie znaczy to dla pewnéj kategoryi ludzi to samo, co żyć w podziemiu. Trzeba umiéć obchodzić się bez słońca — oto wszystko. Mirewicz o umiejętność tę nie starał się wcale. Utrzymywał, że ma jakieś do czegoś prawa i chodził czasem po brzydkich ulicach miasta z miną człowieka, który szuka czegoś i znaléźć nie może. Gieniusz Kolumba, albo śpiczaste bokobrody posiadać-by musiał ten, ktoby tu znaleźć potrafił coś pociągającego wyobraźnią i dającego umysłowi żywe zajęcie lub miłe wytchnienie.
Teraz, wieczorami, długo i obszernie opowiadał on Pauli wszystko, co kiedykolwiek przeniósł i przemarzył. Skarżył się na to i owo, co zawiodło go, obarczało, nudziło. Ożymski skarżył się także. Koleje jego były mniéj więcéj takież, jak Mirewicza — tylko że, mniéj wybredny, łatwiéj znajdował sobie pociechy i rozrywki. Od dnia przecież, w którym poznał Paulę, o brudnych ścianach cukierni, bilardzie, harfiarkach, nie mógł wspominać bez wstrętu. On także spragnionym był uciech wyższych, umysłowych, artystycznych, tych nakoniec, które znaléźć można w towarzystwie kobiéty, łączącéj w sobie wdzięk niewieści z męzkim charakterem i rozumem. Przed taką kobiétą mógł wyspowiadać się ze wszystkich cierpień i ciężarów życia. Spowiadał się... spowiadali się obaj. Skarżyli się, żalili się, spowiadali się i rozrzewniali nad samymi sobą, a miła powiernica darzyła ich wzamian zdrojami współczucia i skarbami dobrych rad. Rady te odznaczały się wielką energią. Po prostu gromiła ich. Byli oni, według niéj, słabi, jak dzieci. Słabość tę upatrywała nie w tém, że jak dzieci kwilili wciąż na niedostatki i niedogodności swych istnień, ale w tém, że niedostatki i niedogodności te znosili. Jak można cokolwiek znosić? Chyba śmierć, bo z tém już prawem natury walczyć niepodobna. Jéj droga, biedna Regina-Wiktorya umarła i temu nieszczęściu nic już zaradzić nie mogła. Ale we wszelkich innych wypadkach i okolicznościach życia, cierpliwie cokolwiek znosić, było wedle niéj słabością dziecinną, owszem poddawaniem się przesądom i niesprawiedliwościom świata. Jéj zasada wyrażała się jedném słowem: walczyć! walczyć o szczęście osobiste, z pojęciami utartemi, ze światem, z ludźmi, ze wszystkiém. Szczęście osobiste! jest to rzecz, któréj lekceważyć nie należy, bo lekceważenie to sprowadza, w bogatych szczególniéj naturach, połamanie się sprężyn. A człowiek z połamanemi sprężynami nie może być człowiekiem dzielnym i użytecznym. W ten to sposób dobro indywiduów wiąże się z dobrem powszechném. Sprężyny szanowanemi być powinny i od połamania się chronionemi dla powszechnego dobra. W imię powszechnego dobra wzywała ich, aby walczyli z warunkami, które bogatym naturom ich w pełni rozwinąć się nie pozwalały, i emancypowali się z pod nich. Jakim sposobem emancypacya ta uskutecznioną być mogła? Nad tém zastanowią się wspólnie późniéj. Teraz powinni przedewszystkiém postawić sobie za zasadę: żadnego znoszenia! żadnego przymusu! walka o szczęście osobiste w imię dobra powszechnego! Skoro raz przejmą się tą zasadą do głębi i wezmą ją za drogoskaz życia, przekonają się, że wiele nici zerwać, węzłów rozciąć i okrętów popalić raczéj należy, niż narazić bogatą naturę swą na złamanie choćby jednéj sprężyny, a powszechną skarbnicę świata — na utracenie choćby jednéj bogatéj natury.
— Inna zupełnie rzecz — mówiła — gdy się ma do czynienia z naturami ubogiemi, takiemi naprzykład, jak ta wasza panna Józefa, albo... albo... przepraszam cię, Jasiu, ale szczerość jest zasadą moją... albo twoja żona, Jasiu. Natury takie sprężyn mają bardzo mało, a skrzydeł wcale nie mają i bądź one nawet nieszczęśliwemi, szkoda ztąd dla dobra powszechnego bardzo mała lub żadna. Wiadomą jest rzeczą, że w naturze gatunki niższe pochłanianemi są przez wyższe. Walka o byt...
Od tego punktu rozmowa przybierała charakter zupełnie naukowy. Bardzo wiele mówiono o dzikich ludziach, Darwinie, stosunku estetyki do etykiety, o geologii, paleontologii, postępie, fizyologii, muzyce, wolnéj miłości XXII-m wieku, czy bieżącéj, i kwestyi pracy i kapitału. Po niezmiernych przestworach tych Paula szybowała, jak ptak pod obłokami. Mirewicz od chwili do chwili wołał: „poczekaj! poczekaj! jeszcześmy o tamtém nie skończyli!” Ożymski za to, zachwycony, dorównywał jéj lotowi i sarkał na Mirewicza, że lot ten powstrzymuje, zwąc go pedantem.
— Ty bo, Jasiu, chciałbyś tak wszystko krytycznie, systematycznie...
— Ale bo jakże! — śmiał się Jan — Paula fantazyuje trochę...
— Mój Boże! — z oburzeniem wołał Ludwik, — tak żywa, wyobraźnia w połączeniu z tak obszerną wiedzą, to najwyższy urok...
Jan dalekim był od zaprzeczenia, że Paula posiadała wszystkie najwyższe uroki. Uroki te były tak potężne, że zwycięzko walczyły z ogarniającemi go często posępnemi zadumami. Miewał czasem pozór człowieka bardzo nieszczęśliwego. Nie darmo Paula zalecała mu wciąż walkę. Walczyć. Z czém? Z dwoma może różnemi „sprężynami,” z których każda ciągnęła go w inną stronę. Gdy był przy Pauli, gdy rozmawiał z nią, słuchał jéj muzyki, kiedy szczególniéj zostawali we dwoje i w wykwintnym pokoju zapanowywała cisza, przerywana tylko szmerem, wielce do szmeru pocałunków podobnym, czuł się naturalnie nadzwyczaj szczęśliwym. Ale potém, przy otrzeźwiającém świetle dnia, po bardziéj jeszcze otrzeźwiających rozmowach z klientami i odwiedzinach biur, bez muzyki, bez szaréj godziny, bez paleontologii, XXII-go wieku i kwestyi pracy i kapitału, smutniał niezmiernie, bił się widocznie z myślami, otrząść się nie mógł z ogarniających go niepokojów. Niepokoje te rosły, w miarę jak zwiększała się, bardzo widoczna, antypatya wzajemna Pauli i Anny, a stosunek do siebie tych dwóch kobiét przybierać zaczął charakter dość ostry. Właściwie ze strony Pauli nie była to antypatya, ale ta naturalna i konieczna pogarda, z jaką natury bogate spoglądają na natury ubogie. Wprawdzie Paula namiętnie, fanatycznie prawie, wyznawała i głosiła teoryą równości ludzi pomiędzy sobą, równości absolutnéj, wobec prawa, dostojeństw i majątku. Znajdowała nawet i głęboko przejętą była tą zasadą, że zamiatacz ulic więcéj szanowanym i wyżéj wynagradzanym być powinien od gienialnego artysty lub pisarza, dla téj prostéj przyczyny, że zamiatać ulice trudniéj jest i nudniéj, niż malować i pisać. Była téż zwolenniczką prostoty, nadzwyczajnéj prostoty, takiéj, która nie krępuje sprężyn natury żadnemi formami i tak zwanemi przyzwoitościami tego świata. Wszystko to jednak sprawić nie mogło, aby taką niewykształconą i prostą gosposią, jaką była Anna, za równą uważać miała takiéj wykształconéj i wykwintnéj kobiecie, jaką była sama. Zamiatacz ulic i gienialny artysta co innego, a prosta gospodyni i kandydatka na doktorkę medycyny co innego. Z razu druga ignorowała tylko piérwszą, znajdowała się poprostu tak, jakby obecności jéj wcale nie spostrzegała. I było-by może skończyło się na tém całkiem bierném okazywaniu nierówności, gdyby pomiędzy kobiétą niższą i kobiétą wyższą nie istniała, w postaci przystojnego, inteligentnego i wrażeń spragnionego mężczyzny, kość, budząca niezgodę czynną. Wracając z długich przechadzek, sam na sam z Janem odbywanych, Paula od progu już wołała:
— Dziwna to rzecz, Jasiu, jak w tym domu twoim martwo jakoś, sztywnie, zimno... Czuć zaraz, że nie ma tu ręki, która-by przozdobić go, ożywić, ogrzać potrafiła!
Anna z przyległego pokoju słowa te słyszała, ale nie odpowiadała nic. Mirewicz milczał także, albo z cicha przemawiał: Proszę cię Paulo...
Téj jednak prośby jego ona, tak w innych razach względna, nie uwzględniała i nazajutrz przy stole, kiedy Anna pośpiesznie i zręcznie mięsiwa jakieś krajała, na ręce jéj popatrzywszy, ozwała się:
— Nie pojmuję kobiét, pozbawionych zmysłu piękna. Jak można naprzykład do tego stopnia zaniedbywać swoje ręce!
Anna, z naiwném zrazu zdziwieniem, podniosła oczy, a spotkawszy się z błyszczącém i lekceważącém spojrzeniem, zarumieniła się mocno, lecz jeszcze nie odpowiedziała nic. Jednak burza uczuć, która wrzała w niéj przeszło od miesiąca, wybuchać nakoniec zaczęła. Dnia pewnego, przy wieczerzy, Paula patrzała na nią długo, aż ozwała się:
— Nie pojmuję, jak niektóre kobiéty żyć mogą tak... bez celu...
Anny ręce zadrżały, śmiało jednak na mówiącą oczy podniosła.
— Jeżeli to pani do mnie mówi — zaczęła — to, mając męża, dziecko i dom...
— Proszę cię, Anno... — błagalnie szepnął Mirewicz.
Umilkła natychmiast, ale Paula raz rozpoczętéj rozmowy zakończyć nie mogła.
— Mąż, dziecko i dom... — mówiła zwolna — bardzo to piękne rzeczy, ale trzeba pracować... trzeba koniecznie pracować...
— Proszę cie, Paulo... — przerwał Mirewicz.
Ale tym razem Anna wybuchnęła. Po raz piérwszy może w życiu ironia zawitała na dobroduszne jéj usta.
— O, proszę pani! — zawołała — nie trzeba na to być uczoną, aby wiedziéć, że są różne rodzaje pracy. Ale, kiedy się za mąż nie wyszło, to się i nie rozumié zajęć tych, które, dzięki Bogu, nie zostały na koszu.
Paula zerwała się od stołu i wyszła. Mirewicz, z wyrzutem spojrzawszy na żonę, wybiegł za nią. Przyszedł jednak dzień stanowczy, w którym Anna sama wzięła inicyatywę w starciu. Dnia tego zmartwienie jéj dosięgło stopnia najwyższego. Oddawna już niespokojną była o te nadzwyczajne wydatki. Zapytywać o cokolwiek męża zabroniła sobie, ale w czasie nieobecności jego, przez pracownią przechodząc, ujrzała klucz, tkwiący w téj szufladce biurka, w któréj chroniły się wspólne ich, bo wspólnie uzbierane, skarby! Zostawianie otworem szuflady ze skarbami było wynikiem roztargnienia, któremi Jan często ulegał. Anna zapomnienie męża naprawić chciała i szufladę zamknąć, wprzód jednak wysunęła i zajrzała w kąt, w którym spoczywała niedawno spora wiązka papierów publicznych. Zmniejszyła się ona teraz więcéj niż do połowy. Nie zadziwiło to już Anny, ale, spotkawszy Jańcię, bawiącą się w jadalni, gorączkowo ją ucałowała. Ze sposobu, w jaki na nią popatrzała, zgadnąć można było, że myślała o przyszłości dziecka, o wychowaniu dziewczynki, tak kosztowném teraz, a które, wedle zdania jéj i Jana zarówno, powinno było być jak najwyższém. Nie można zaręczyć, czy przez parę godzin, w czasie których zaprawiała w kuchni sos i zupę, a potém w jadalni szyła na maszynie zimową szubkę dla Jańci, nie obmyśliwała ona sposobu dokuczenia téj, od któréj myśl jéj nie mogła oderwać się ani na jednę minutę. Gorączkowo trochę zarumieniona, usiadła do obiadu. Oczy jéj, tak łagodne zazwyczaj, miały ostre połyski. O pogodzie już nie mówiła. Milczała jak ściana i przy drugiéj dopiéro potrawie, patrząc na Paulę, rzekła:
— Kiedyż pani odwiedzi swoję matkę, która podobno bardzo jest słabą?
Paula zarumieniła się gwałtownie i zmieszała się z razu bardzo, co spostrzegłszy, Mirewicz, pośpieszył z objaśnieniem.
— Paula — rzekł — miała list od swéj matki, w którym donosi jéj, że ma się lepiéj.
— A gdyby i nie było tak — zawołała obrażona kobiéta — nie potrzebuję wcale, aby mię ktokolwiek nauczał, co czynić powinnam!
Ze stukiem krzesło swe odsunąwszy od stołu, wstała i wyszła. Po chwili z głębi mieszkania doszedł do jadalni wybuch spazmatycznego śmiechu. Wielka zawierucha powstała w domu. Paula leżała w pokoju swoim na kanapce, z zamkniętemi oczyma, drżąc na całém ciele, szlochając i śmiejąc się, jęcząc i mdlejąc. Kasia poleciała po lekarza. Mirewicz wodą, octem, perfumami trzeźwił chorą z pomocą Anny, która, po raz piérwszy w życiu chorobę taką widząc, przerażona i skruchy pełna, nie wiedziała sama, co czynić, aby okropne skutki postępku swego zażegnać. Przed wieczorem zaledwie do mieszkania wróciła cisza. Lekarz odszedł, Kasia przestał biegać po lekarstwa, Paula siedziała w łóżku w alkowie swéj, blada i milcząca. Mirewicz siedział w pracowni, w zmroku, w posępnéj zadumie pogrążony. Być może, iż w umyśle jego, zdolnym i skłonnym do krytycyzmu, zrodziła się uwaga, że Paula, jako kobiéta wyższa, nie powinna-by się bawić w te podjazdowe batalie docinków i przygryzków, które on w myśli swéj poprostu „babskiemi” zazwyczaj nazywał. Powinna-by ona wysoko, wysoko wznosić się nad małostki takie. Z innéj przecież strony, w naturze tak bogatéj są sprężyny tak rozmaite, tak liczne. Anna! cóż? biedna, poczciwa, kochana Anna, nie może zrozumiéć ani jego, ani jéj, nie jest zdolną wznieść się do łagodnego wyrozumienia téj strasznéj, lecz zarazem roskosznéj sytuacyi, w któréj siłą konieczności, siłą obu natur swych znaleźli się, znaleźć się musieli!
Tak myślał, gdy nagle uczuł na ramieniu swém dotknięcie czyjéjś ręki. Podniósł głowę i ujrzał Annę, która stała przy nim i któréj twarz wydawała się w zmroku bardzo bladą.
— Jasiu — rzekła z cicha — chciała-bym z tobą pomówić...
Wiedział zawsze, że przyjdzie chwila, w któréj zechce ona z nim pomówić, zawsze myślał o chwili téj z przykrością i wdzięcznym był Annie, że dotąd jeszcze mu jéj nie sprowadzała. Milczał.
— Jasiu, ciszéj jeszcze powtórzyła Anna, — ja niechcę ci dokuczać; ja wiem, że... tobie trzeba czego innego... Lecz chcę tylko zapytać cię, czy ty, Jasiu... tak sobie tylko... dla rozrywki, czy na seryo?...
Na żaden sposób jasno i płynnie wypowiedzieć nie mogła pytania swego. Głos jéj wiązł w gardle, stawała się co raz bledszą. Mirewicz, silnie zarumieniony, wstał. Wziął w dłonie swe obie ręce Anny i, cicho, prędko, mówić zaczął:
— Nigdy jeszcze w życiu nie skłamałem. Brzydzę się kłamstwem. To, o czém myślisz, poważne jest bardzo poważne. Czy myślisz, że ja także nie cierpię. Wiész przecież, że łotrem nie jestem, a ty... Jańcia... Ale trudno... Stało się! Są czasem konieczności... Zresztą, prędzéj czy późniéj, ona odjedzie z tąd, a ja? cokolwiek-bym przecierpiał, nie opuszczę cię, ani Jańci, nie...
Przestał mówić, bo ręce Anny wysunęły się z jego dłoni. Oczy jéj zaświeciły teraz w zmroku ogniem, którego dotąd nigdy w nich nie widział.
— Dziękuję ci, że powiedziałeś mi prawdę, — rzekła cichym, lecz pewnym głosem i, cicho, szybko odeszła. W téj-że chwili wszedł do pracowni Ożymski, a w głębi mieszkania ozwała się przyciszona, tęskna muzyka. Przy dochodzących tu dźwiękach muzyki téj dwaj przyjaciele długo i po cichu rozmawiali z sobą; szept Mirewicza zdradzał niepokój i rozdrażnienie; Ożymski pocieszał go i wymownie o czémś przekonywał. W godzinę potém, Paula przyjmowała w pokoju swoim dwu mężczyzn, w penioarze, w pantofelkach i z rozpuszczonemi włosami. Ożymski nigdy jéj jeszcze w stroju tym nie widział, a od razu spostrzedz można było, że dla niego, tak jak dla Mirewicza, stanowił on cząstkę tego ideału niewieściego, o jakim nie raz marzyli wspólnie. Kobieta piękna i wykształcona, w pięknym penioarze i pantofelkach! Co za błyskawica, przerzynająca ciemne ich nieba! Cicha, osłabiona, z długim za sobą obłokiem białych batystów i haftów, Paula obie ręce do Jana wyciągnęła.
— Przebacz mi, Jasiu, że cię dziś zmartwiłam... Ale widzisz... jestem kobietą-burzą... Spokojną byłam, przybywając tutaj... tyś znowu obudził we mnie cały żar uczuć... cały bunt nerwów...
I rzuciła mu na szyję oba swe śnieżne, okrągłe ramiona, wysuwające się z szerokich rękawów penioaru. On, upojony, o wszystkiém, co nią nie było, zapominając, otoczył ją ramionami. Ożymski, dla którego wszystko to oddawna tajemnicą nie było, i który nie po raz piérwszy świadkiem był sceny podobnéj, zsiniałą twarz nad książką pochylił. Widać było, że biedak ten znosił piekielne męki zazdrości; jednak w przestankach szczerze i poczciwie cieszył się szczęściem przyjaciela, a tego wieczoru długo i obszernie rozprawiał o różnych punktach, z których zapatrywać się można było na instytucyą małżeństwa... Paula żywo potwierdzała zdanie jego, a rozweseliwszy się i nazwawszy go najmilszym na świecie chłopcem, upewniła go, że, co do niéj, nie okuje się nigdy w żadne kajdany i nie stanie się owcą z panurgowego stada. Potém oświadczyła jeszcze, że do końca zimy nie opuści Ongrodu, lecz, że, bez pracy żyć nie mogąc i niezłomnie chcąc wszystko saméj sobie zawdzięczać, zajmie się niezwłocznie udzielaniem lekcyi muzyki i języków. Prosiła obu panów, aby dopomogli jéj w wynalezieniu uczennic, co, wedle zapewnienia ich, trudném być nie mogło. Obaj téż wyrazili wysoki swój szacunek dla tego popędu do pracy i dla téj szlachetnéj dumy, która etc. etc.
Tego wieczora i przez dwa dni następne Anna chodziła po domu, jakby senna. Z przyzwyczajenia robiła to, co zwykle, ale nic dokładnie przed sobą nie widząc. Po wyrazie osłupienia, w oczach jéj ukazał się wyraz głębokiego nad czémś rozmyślania. O szaréj godzinie, Jańcię na kolanach trzymając, albo w nocy, przy łóżku dziecka usiadłszy, opierała głowę na dłoni i, ze wzrokiem nieruchomo utkwionym w przestrzeń, rozważała coś widocznie, namyślała się, obmyśliwała. Od rozmowy swéj z Janem nie zapłakała ni razu, tylko policzki jéj schudły trochę i krok stał się powolniejszym, cichszym. Drugiego dnia, o szaréj godzinie, kiedy dziecko spało, a Paula i Jan wyszli do miasta, na jednę ze swych zwykłych, długich przechadzek, Anna wsunęła się do pracowni męża, i z biurka jego wzięła kilka arkuszy listowego papieru i parę kopert. Przyniosła także do sypialnego pokoju kałamarz i pióro, którém codziennie w książce rachunkowej wydatki domowe zapisywała. Nim jednak zapaliła świecę i z przedmiotów tych odpowiedni użytek czynić zaczęła, oparła brodę na dłoni i zamyśliła się znowu. Była tak pogrążona sama w sobie, że do saméj siebie przemówiła:
— Szczęśliwe godziny! szczęśliwe dni!
I ciężko westchnęła.
O jakich to szczęśliwych godzinach i dniach wspominała z żalem i tęsknotą? Czyżby o tych, w których uboga dziewczyna, pełniąca czynność piérwszéj panny w jednéj z pracowni sukien i strojów kobiecych, spotykała codziennie na ulicach miasta młodego ubogiego młodzieńca, pełniącego czynność kancelisty w jedném z biur rządowych? Miała wtedy lat dwadzieścia, garderobę, złożoną z dwóch sukien i dziurawych niekiedy trzewików, dwanaście godzin pracy dziennéj i, nadewszystko, nieocenioną w oczach jéj biegłość w zawodzie krawieckim, którą-to biegłością obdarzyła ją poczciwa jakaś ciotka. Dzięki biegłości téj, posiadała ona swój dach i swój własny kęs chleba, a posiadać-by mogła znaczniejszą ilość sukien i zawsze całe, a nawet i eleganckie, obuwie, gdyby nie to, że dobroczynna ciotka owa z kolei zubożała, i że posyłała jéj ona połowę zdobywanego zarobku. Świeżą wtedy była, jak róża, i wesołą, jak skowronek. Wesoło uśmiechała się zawsze, do wszystkich i do wszystkiego; młodemu więc kanceliście, który szedł z biura na obiad, wtedy, gdy ona z obiadu do pracowni wracała, wydało się raz, jakoby uśmiechnęła się ona do niego. Nazajutrz ukłonił się jéj. Nie wiedziała przyczyny, dla któréj-by odkłonić się mu nie miała. Potém, wieczoru pewnego, padał deszcz duży, a ona biegła z pracowni do domu bez parasola i strasznie mokła. Nagle uczuła nad sobą parasol. Podniosła głowę i zobaczyła tuż przy sobie bardzo przystojną i bardzo poważną twarz męzką. Poważnie i z wielkiém uszanowaniem osłaniał ją parasolem swoim, przepraszając za śmiałość. Ona nie gniewała się. Owszem, uczuła się bardzo wdzięczną. Nikt nigdy, oprócz ciotki, która była teraz biedną, starą, i gdzieś daleko mieszkała, nie osłaniał jéj przed niczém. Powiedziała mu to szczerze i z rozrzewnieniem. Odpowiedział, że i z nim działo się prawie tak samo. Ojciec biedny, stary i daleko mieszkający, przed niczém osłaniać go nie mógł; od lat czternastu pacholęctwa swego sam sobie na świecie radę dawał. Wspólność doli zbliżyła ich, młodość dokonała reszty. W nim pracowitość jéj i uczciwość szacunek wzbudzały; ją od razu wziął on za serce dźwiękiem głosu i takiém piękném mówieniem, jakiego dotąd nie słyszała nigdy. Romans to był prosty i czysty, choć dość długi. Dwa lata czekali, zanim Mirewicz, do innego zawodu przerzuciwszy się, mógł zamarzyć o możności utrzymania rodziny. Czyż-by się grubo myliła, albo istotnie byli z razu szczęśliwi? W dwóch pokoikach, bez sługi, pracowała ona czas jakiś nietylko na siebie, ale potrochu i na męża, mającego jeszcze bardzo małe dochody. Kupowała, gotowała, sprzątała, a nawet czasem i prała sama, szyjąc przytém, jak dawniéj, suknie czy bieliznę, jak się zdarzyło. Potém przyszła na świat Jańcia i wiele czasu zabierać jéj zaczęła. Przytém zarobek jéj stawał się coraz mniej potrzebnym; Jan zarabiać zaczął więcéj, coraz więcéj, skromny dostatek do życia ich zawitał; zaczęli nawet zbierać trochę w celu nabycia tego domu... O! ten dom! był on najwyższą ambicyą jéj i najdroższém marzeniem! On także marzył o nim... Teraz... o!... Gwałtownym prawie ruchem zapaliła świecę i pochwyciła pióro. Potém pisała długo, i gdy robotę tę przerwać musiała, wracała do niéj kilka razy. Widocznie pisanie najłatwiejszą z robót nie było dla ręki jéj, zrosłéj niemal z igłą, zgrubiałéj w gospodarskich zajęciach. Jednak nazajutrz mozolną tę dla niéj pracę ukończyła, a owocem jéj były dwa listy, z których jeden, do Józefy Skiwskiéj zaadresowany, natychmiast sama na pocztę zaniosła, a na kopercie drugiego imię i nazwisko męża umieściwszy, schowała w głąb’ szuflady, którą na klucz zamknęła. Przez cały dzień następny wciąż wychodziła z domu i wracała, wynosiła coś i przynosiła. Zaraz po obiedzie Jan wyszedł na miasto, z interesami klientów jakichś i urzędników, w pokoju Pauli widać było przez drzwi na-pół otwarte zapaloną na stole lampę i postać kobiecą w białym penioarze, leżącą na kanapie z grubą książką w ręku. W sypialni Mirewiczów paliła się świeca i stał na ziemi niewielki kuferek podróżny, jak do drogi zamknięty i sznurami obwiązany. Anna, gorączkowo zarumieniona, z suchemi błyszczącemi oczyma, wyjęła z szuflady list, w przeddzień tam schowany, i w nieruchoméj postawie długo obracała go w ręku. Podniosła do skroni obie dłonie.
— Nie mogę! — jęknęła, — mój Boże! nie mogę!
I palce jéj ścisnęły papier takim ruchem, jakby go podrzéć miała. W tém z głębi mieszkania ozwała się muzyka fortepianu. Huczne fantazye jakieś sypnęły gammę perłowych, śpiewnych tonów. Było to tak, jak gdyby ktoś na Annę z gwałtem wielkim zawołał:
— Prędzéj! prędzéj!
Porwała się z miejsca, przebiegła przez salonik i położyła list na zarzuconém papierami biurku. Nad papierami, na ścianie, wisiało kilka fotografii w ramkach. Anna jednę z nich pochwyciła i do kieszeni wsunęła. Był to wizerunek jéj męża. Po chwili była już w sypialni i zaczęła ubierać Jańcię w ciepłą szubkę i w kapturek. Dziecko ufnie i z radością pozwalało drżącym rękom matki okrywać się, otulać, zawiązywać. Anna śpieszyła się tak, jakby ktoś wołał na nią: „prędzéj! prędzéj!” a po kilku minutach od bramy domu odjechała dorożka, i w stronę dworca kolei żelaznéj powiozła kobietę, dziecko i niewielki kuferek podróżny. Pociąg kolei miał odejść za pół godziny; Anna wiedziała napewno, że gdy mąż jéj w poobiedniéj porze za interesami do miasta wychodził, nie mógł nigdy wracać wcześniéj, jak w parę godzin po odejściu pociągu.
Stylistyka listu, zostawionego przez Annę na biurku Mirewicza, była żadna, i ortografia nie osobliwa, a zawierał on słowa następujące i w następujący sposób napisane:
„Najdroższy Jasiu! Nie wiem, co pomyślisz sobie o mnie, i jak ci się to podoba, ale ja inaczéj zrobić nie mogę. Wyjeżdżam z domu dla dwóch przyczyn: raz, że nie chcę tobie życia zatruwać; powtóre, że wstyd mi mieszkać z tobą, nie będąc już prawdziwą twoją żoną. Dopóki byłam pewną, że masz dla mnie szacunek i przywiązanie, i dopóki pracowaliśmy razem i staraliśmy się dla naszéj Jańci o lepszą przyszłość, niż nasza, uważałam siebie za twoję prawdziwą żonę. Teraz co innego. To nic, że ksiądz połączył nas przed ołtarzem, ale gdzie ludzie nie kochają się wzajemnie i razem o wszystkiém nie myślą, tam niéma prawdziwego małżeństwa, i kobieta darmo jé chléb, zapracowany przez męża, a mąż, kochając drugą, ani poczciwym, ani szczęśliwym być nie może. Ja darmo chleba twego jeść nie chcę, i znosić, nie wiedząc za co, ciężkie poniżenia; a najwięcéj nie chcę, abyś ty, Jasiu, przeze mnie miał plamę na honorze swoim i zgryzotę w sercu. Ja cię kocham nad życie, i wolała-bym umrzéć, niżeli żyć, myśląc, że staję na drodze to twego szczęścia. Przyznam się tobie także, że nie mogę patrzéć na marnowanie twojéj pracy i twego dobra, które przecież jest także dobrem naszego dziecka. Kłócić się z tobą nie chcę, bo masz prawo do swego, i moje wymówki gorzéj-by jeszcze twoje życie zatruły. Ale widziéć, jak gubisz siebie i narażasz przyszłość dziecka, i milczéć, to tak samo, jakby tobie w tém dopomagać. Wyjeżdżam tedy, mój kochany, najdroższy Jasiu. Jadę do Onwilu, gdzie mieszkać będę z Józią i suknie szyć. Mam nadzieję, że jak przed pobraniem się naszém roboty i chleba nigdy mi nie brakło, tak i teraz nie zabraknie. A i to jeszcze myślę sobie, że jak zobaczysz, że ja także żadną próżniaczką ani niedołęgą nie jestem, i niezależność, choć ubogą, zapracować sobie umiem, to będziesz mię więcéj szanował, niż gdybym siedziała w twoim domu, i ani serca, ani zaufania twego nie mając, płakała, czy kłóciła się z tobą. Mój drogi Jasiu, kiedy to piszę, serce okropnie mnie boli, i żeby nie Jańcia, chciała-bym lepiéj umrzéć, ale żalu do ciebie ani gniewu nie mam. Byłam z tobą bardzo szczęśliwa, i dziękuję ci za to. Prawnikiem jesteś, to pewno wiész, czy możesz rozwieść się ze mną, czy nie. Jeżeli możesz, ja ci na przeszkodzie nie stanę, owszem, dopomogę tak, jak zechcesz i jak będzie trzeba. Jeżeli nie, to cóż robić? Każde z nas będzie musiało przecierpiéć swoje. O Jańcię bądź spokojny. Naturalnie, że biorę ją z sobą, ale mam nadzieję, że i jéj przy mnie chleba nie zabraknie. Gdybym kiedy zobaczyła, że dziecko potrzebuje dla zdrowia lepszych wygód, albo, jak przyjdzie czas uczyć ją, napiszę do ciebie, abyś pieniędzy przysłał, bo to twoje dziecko, dla którego masz obowiązki. Tymczasem dwa razy na miesiąc donosić ci będę o zdrowiu Jańci, a jeżeli chcesz, to i o swojém także zdrowiu i powodzeniu. Teraz jednakowoż pieniędzy nie przysyłaj, bo na piérwsze wydatki sprzedałam swoję jedwabną suknią i swoję biżuteryą, a potém znajdzie się i zarobek, i mówię ci to na pewno, że dopóki Jańcia potrzebować tego nie będzie, jeżeli przyślesz — odeślę.
A teraz żegnam cię, mój najdroższy Jasiu, może na zawsze. A może być i tak, że rozczarujesz się kiedy do téj, którą tak mocno pokochałeś. Wtedy pomyśl sobie, że masz na świecie prawdziwą przyjaciółkę, która porzuca cię teraz nie z gniewem i nie z nienawiści, ale tylko dlatego, że nie chce, abyś ty cierpiał przez nią, i dla tego także, aby saméj nie być przy tobie, Bóg wié kim, niewolnicą jakąś, znoszącą wszystkie obrazy i poniżenia. Więc jeżeli spotka cię smutek jaki, czy ciężki kłopot, czy bolesny zawód, pamiętaj, że ja zawsze cierpiéć z tobą i pocieszać cię, jak mogę i umiem, gotowa jestem i będę, bo kocham cię, mój Jasiu, bardzo, nad wszystko, i kochać będę do grobu”.
Kiedy Mirewicz list ten czytał i, silnie wzruszony, ku zapłakanéj Kasi rzucał się z zapytaniami: kiedy i jak się to stało? Anna była już daleko. Po kilkogodzinnéj podróży witała ona Józefę, która ją w Onwilu, na dworcu kolei żelaznéj, spotkała.
Jesień to już była, drobny deszcz padał, chłodna i wilgotna ciemność zalegała dziedziniec, przez który przechodząc, Anna parę razy zachwiała się na nogach. Józefa prowadziła za rękę Jańcię i zastukała do nizkich drzwi, w głębi dziedzińca umieszczonych. Wchodząc do pokoju, dość obficie oświetlonego palącą się na stole lampą, Anna poniosła woalkę, twarz jéj zasłaniającą, i bardzo blada plecami oparła się o ścianę, ani kroku daléj postąpić nie mogąc. Józefa, przysiadłszy na ziemi i zdejmując z Jańci szubkę i kapturek, umyślnie na nią nie patrzała. Po kilku téż minutach Anna wyprostowała się, obu rękami powiodła po bladém czole i wilgotnych oczach, i prędko podróżne odzienie zdejmować z siebie zaczęła. Pokój, w którym się znalazła, był dość obszerny, o dwóch oknach, ale z nizkim, belkowanym sufitem, i grubą, prostą, podłogą. Ściany wilgotne i sinawą farbą pomalowane czyniły go trochę ponurym, całe jednak urządzenie jego ożywione było i wymowne. Były tam dwa łóżka, zasłane szczupłą pościelą, kanapa z podartém trochę obiciem, kilka krzeseł, szafa jakaś i komoda; stół duży, okryty papierami i przyrządami do pisania; drugi stół, na którym wysoko piętrzyły się książki, i jeszcze etażerka z książkami, i przed kanapą niewielki stolik z lampą, z kilku zeszytami jakiegoś dziennika i szczupłą zastawą herbaty. Zastawa ta składała się z czterech szklanek, koszyka z bułkami i małego talerzyka z pokrajaną wędliną. Było to całe przyjęcie, które Józefa dla przyjaciółki i dziecka jéj przygotować mogła. Serdecznie objąwszy ją, posadziła na kanapce, i żwawo z samowaru, stojącego na stołku pod piecem, herbatę nalewać zaczęła.
— Gdzież jest Helka? — zapytała Anna.
Józefa wskazała w głębi pokoju znajdujące się drzwi przymknięte.
— Przy lekcyi.
W téj saméj chwili drzwi te otworzyły się, i przez pokój szybko przeszedł, z daleka tylko skłoniwszy się Józefie, młody mężczyzna, z bladą twarzą, w okularach, spieszący się widocznie, i ani sekundy tracić na próżno niemogący.
— Kto to, Józiu?
— Nauczyciel łaciny...
Anna szeroko oczy otworzyła.
— Na cóż to jest, moja Józiu!
Józefa zaśmiała się wesoło.
— Jakto, na co? Bez łaciny nie mogła-by wstąpić do żadnego z wyższych...
Nie skończyła, bo drzwi przyległego pokoju rozwarły się z wielkim stukiem, i ukazało się w nich zjawisko dość wdzięczne. Były niém dwie dorastające dziewczyny, w ciemnych sukniach, z warkoczami spuszczonemi na plecy, zgrabne, żywe, rozpromienione.
Probos homines laudate, — deklamowała jedna.
Inprobos castigate... — kończyła druga.
Wesołe, śmiały się głośno i błyskały oczyma, pełnemi piętnastoletniego ognia. Starsza z nich, brunetka z bladém czołem, rzuciła się na szyję Anny, a potém, z głośnemi całusami i wykrzykami, małą Jańcię porwała w ramiona. Młodsza, świeża blondynka, jakby pod ziemię zapadła! Na widok osoby nieznanéj, zarumieniła się, dygnęła i zniknęła za drzwiami, prowadzącemi do ciemnych sionek. Helka ze śmiechem wytłómaczyła, że przyjaciółka jéj, tak jak i pani Mirewiczowa, Andzia, — wnuczka sąsiadki ich, staréj pani Ignacowéj, zawstydziła się widać, że tak nieroztropnie, przy obcéj osobie, z łaciną swoją do pokoju wpadła. Klęcząc, poiła herbatą Jańcię i sama z apetytem wielkim zjadała porcyą chleba i bułki; potém prędziutko posłała jedno ze znajdujących się łóżek i, ułożywszy w niém uśpione już dziecko, oświadczyła, że spać będzie w kuchence, a teraz idzie już uczyć się... Przyległy pokój był poprostu kuchenką, czystą, ciepłą, i w któréj nigdy nie gotowało się nic, bo Józefa i sostra jéj, nie mając czasu na sporządzenie sobie obiadów, jadały je u pani Ignacowéj, staréj mieszczki, po drugiéj stronie sionek mieszkającéj. W kuchence téj była drewniana ława, na któréj spać miała siedmioletka, i stał stół z parą krzeseł, przy którym dziewczęta uczyły się i brały lekcye. Było im tam spokojniéj i zaciszniéj, niż w pierwszym pokoju. I teraz także Helka usiadła przy stole tym, a przez drzwi na-pół otwarte widać było młodziutką głowę jéj, pochyloną nad książką, pod światłem niewielkiéj lampy. Wtargnięcie jéj do pokoju, śmiech głośny i dziewczęcy szczebiot, były w mieszkaniu błyskiem słońca i powiewem wiosny. Potém zapanowała w niém znowu cisza, pośród któréj dwie kobiety, na kanapce siedzące, pół głosem z sobą rozmawiały. Długo rozpytywać się wzajem i opowiadać nie miały potrzeby: Anna o mężu powiedziała słów kilka, o Pauli ani wspomniała. Józefa mówiła o siostrze, któréj dwa lata już tylko do ukończenia szkoły gimnazyalnéj pozostawało.
— Za dwa lata wyjedziemy ztąd znowu:.. w świat, na wyższą jeszcze naukę, po przyszłość dla niéj! Ale dokąd? Na północ? na zachód?
Gdy mówiła o tém, wyraz troski okrywał twarz jéj, o cerze bladéj i zmęczonéj, a młoda głowa chyliła się pod ciężarem wielkiego trudu myśli, czy wielkiéj jakiéjś odpowiedzialności. O pół-nocy Anna, zmęczona, zbita, z oczyma zapadłemi, i które co chwila zachodziły łzami, położyła się do snu, i mocno, mocno, przycisnęła do siebie wybornie śpiącą Jańcię. Józefa zaś przeniosła lampę na stół z papierami i czytać, pisać, widocznie uczyć się czegoś, zaczęła.
— Nie idziesz jeszcze spać? — nie śmiało zapytała Anna.
— Nie kładę się nigdy przed drugą... czasu na wszystko tak mało.
I Annie także nie do snu było. Zasnęła późno, lecz jeszcze przy świetle lampy, padającém na schyloną nad książkami głowę Józefy, a gdy z rana obudziła się, w pokoju paliła się znowu lampa; Józefa w krótkiéj spódniczce i jeszcze nieuczesana, ze szczotką w ręku sprzątając pokój, od czasu do czasu dmuchała w nastawiony już samowar. Anna porwała się z pościeli.
— Ubieraj się, — rzeka, — albo lepiéj zaśnij jeszcze trochę... Ja odtąd wszystko to robić będę!
Zmrok jesiennego poranku panował jeszcze na świecie, kiedy Józefa, zarzuciwszy na siebie ciepłe okrycie, wyszła na codzienną swą po mieście wędrówkę. Lekcyi miała dużo, dla przyczyn różnych źle opłacanych, ale dużo. W parę godzin późniéj, Helka, z tornistrem pełnym książek na plecach, wyszła téż do szkoły. Po drodze zabrała przyjaciółkę swą, i Anna widziała przez okno, jak dwie młodziutkie dziewczyny przechodziły przez dziedziniec; blade obie w mglistém i zimném powietrzu jakoś śmiało i silnie po nierównym bruku stąpające. Jańcię herbatą napoiwszy, Anna wydobyła dla niéj z kufra swego kilka zabawek dziecinnych, a sama żwawo na drugą stronę sieni pobiegła. Było tam mieszkanko, złożone także z pokoju i kuchenki, tylko, że kuchenka była większą i palił się w niéj trzeszczący ogień, a w pokoju nie było ani kanapki, ani książek i papierów, tylko ławki, stołki, tapczan jakiś, drelichem obity, prząśnica z lnem i wrzecionem, rozwarte motowidło z pasmem nici, i pończocha z drutami, rzucona na stoje, obok kilku podręczników szkolnych w podartéj oprawie. Prosta i żywa, Anna bardzo prędko i łatwo zaznajomiła się ze starą, prostą téż kobietą, która, wysoka i przygarbiona, w grubéj spódnicy, białym czepku i chustce, skrzyżowanéj na piersi, w chwili wejścia jéj stała przy ogniu, obierając i do garnka rzucając, kartofle. Z pod wysokiego, mnóztwem bruzd zoranego czoła i zaczerwienionych powiek, stara wdowa po rzemieślniku popatrzała na wchodzącą ciekawie, bystro, oczyma, które silnie jeszcze, pośród żółtéj i prawie zgrzybiałéj twarzy, błyszczały.
Po tém badawczém spojrzeniu, zwiędłęmi usty uśmiechnęła się uprzejmie, a w kwadrans późniéj, Anna, włożywszy jéj w rękę pończochę i posadziwszy ją na stołku, zawijała się sama około ognia, garnków i rondli. Stara, uśmiechając się i naprzemian wzdychając, wnet opowiadać zaczęła o minionych dostatkach swych, o nieboszczyku mężu, i szczególniéj, o trzech swoich synach, których utraciła, a z których po jednym została jéj ta właśnie Andzia, gymnazyalistka, przyjaciółka Helki Skiwskiéj; poczém wstała, wyszła, i do matki, gotowaniem zajętéj, przyprowadziła Jańcię. Anna schyliła się i, pomarszczoną, drżącą od starości, a więcéj może od przebytych kolei życia, rękę staréj do ust przycisnęła.
— Pani moja! — błagalnie szepnęła, — całe życie przebyłaś w tém mieście, znajomych musisz miéć wielu... jeżeli gdzie dowiész się o sukniach, albo o bieliźnie do szycia... zarekomenduj mnie... szyję dobrze... a tak bardzo... bardzo... zarobku potrzebuję!
Stara bystro znowu i ciekawie w twarz jéj popatrzała.
— Męża podobno masz, — rzekła, i nad drutami pończochy z niezadowoleniem wstrząsając głową, dodała: — Nie lubię, kiedy kobiety porzucają mężów!
Anna, ciasto jakieś przyrządzając, milczała dość długo; potém, z pochyloną głową i zwilżonemi znowu oczyma, odpowiedziała:
— Nie zrobiłam nic złego, ale... widzi pani... wolałabym nie miéć roboty i z głodu umrzéć, niżeli historyą tę po świecie rozpowiadać.
— To znaczy, — po chwili zastanowienia rzekła stara, — że na męża skarżyć się nie chcesz... podoba mi się to... jednakowoż musiał ci on wypłatać... porządnego psikusa, jeżeli tak z dzieckiem...
— Wcale nie, — z żywym rumieńcem przerwała Anna, — jest on najlepszym, najrozumniejszym i najpoczciwszym człowiekiem na świecie!
Stara uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— No, — rzekła po chwili, — postaram się, abyś miała robotę. To nic, że biedną teraz jestem, alem tu wiek mój zbyła i całe miasto znam. Znam nietylko biednych, ale i bogatych. Jak zawezmę się, salopinę włożę, do znajomych pójdę, to i roboty ci dostarczę... No, wielkich sum zarabiać nie będziesz, ale na kawałek chleba... Tymczasem, jeżeli pieniędzy nie masz, mogę ci przez czas jakiś obiady na kredyt dawać...
Po kilku minutach, wyprostowana na stołku swym, z pończochą, na kolana opuszczoną, opowiadała znowu o trzech swoich synach.
— Jeden, najstarszy, po ojcu warsztat stolarski wziął; rzemieślnik z niego był artystyczny; ożenił się, wiodło mu się pysznie, pani moja... Kiedy, kilkanaście lat temu, ta burza u nas powstała, rzucił wszystko, poszedł i już nie powrócił... Drugi, ślicznie edukowany, urzędnikiem został; ale miejsce mu odebrali, rady sobie z familią dać nie mógł, desperował... pani moja; powiem prawdę, że rozpił się i, nakoniec biedaczysko umarł. Po nim-to została mi ta sierotka, Andzia! Trzeci na doktora sposobił się, już akademią ukończył, ale... razem z tamtym, stolarzem, poszedł i nie powrócił. Tamtych niéma już na świecie, pani moja, a ten żyje jeszcze, żyje, i doktorem sobie jest, i często gęsto, co może, to mi przysyła, ale mieszka daleko... het, na Zachodzie gdzieś... daleko! daleko!
Kiedy ostatnie wyrazy wymawiała, oczy jéj, błękitne niegdyś, teraz spłowiałe, lecz jeszcze błyszczące, z pod drżącéj powieki żałośnie patrzały kędyś daleko... daleko... A wkrótce uśmiechać się zaczęła.
— Po najstarszym, pani moja, to jest, po tym stolarzu, został mi wnuk, Ignaś... Przez caluteńkie gimnazyum go przeprowadziłam, i do uniwersytetu wysłałam, i uczy się sobie teraz na prawnika... śliczne chłopiątko! Jeżeli pani pomieszkasz u nas do lata, to go zobaczysz, bo na wakacye przyjeżdża do mnie zawsze, i ot, za ośm miesięcy już przyjedzie... przyjedzie...
Mówiąc to, uśmiechnęła się z razu, potém tryumfalnie dłońmi po kolanach uderzyła, nakoniec, z cichym, głęboki chichotem, od którego drżała chustka, na piersi jéj skrzyżowana, powtórzyła:
— Przyjedzie! przyjedzie!
Anna przestała wałkować ciasto i, ramieniem o róg pieca oparta, z twarzą w dłoni, gwarzenia staréj słuchała z wielkiém zajęciem. Ze skupioną uwagą patrzała na tę wysoką, cienką kobietę, o przygarbionych plecach, wysokiém czole, białych włosach i ognistych oczach, od któréj piersi oderwało się trzech dorodnych synów, aby na różne sposoby zginąć dla niéj na zawsze, a któréj jednak nie zbrakło siły do wprowadzenia w świat dwóch znowu istot młodych, do rozwijania na grobach nowego kwiatu życia i nadziei.
Życia i nadziei pełnemi były dwa te ubogie mieszkanka. Przedstawiały one widok niby warsztatu, na którym wyrabiała się przyszłość... Robota łatwą nie była. Nocami Anna widywała często, jak po kilkogodzinném czytaniu, pisaniu, uczeniu się, Józefa, z sił obrana, w odzieży dziennéj upadała na łóżko i, nie wiedząc sama jak i kiedy, usypiała ciężkim, niespokojnym snem. Na troskliwe wymówki i rady Anny odpowiadała nazajutrz, że musi uczyć się długo i wiele jeszcze, aby módz za dwa lata, kędyś w wielkiém mieście na północy czy zachodzie, dawaniem lekcyi zapracowywać na utrzymanie swoje i siostry. Kiedy o tém mówiła, wyraz radosnéj nadziei oblewał bladą twarz jéj gorącém światłem. Zwierzyła się Annie, że Helkę prowadzić chce drogą naukową, sposobić ją na lekarkę. Zawód to poważny, już przez kobiety z powodzeniem wyprobowany, zdolnościom i chęciom dziewczęcia odpowiedni. Kiedyś, kiedyś, przy siostrze, która niezależny byt sobie zdobędzie, odpocznie i o własnéj przyszłości pomyśli. Tymczasem ani jednéj minuty za własność swą nie uważając, w szare ranki jesienne wybiegała z domu i w ciemne wieczory wracała, aby, parę godzin spocząwszy zasiąść znowu przy lampie nad drukowanemi i zapisanemi szpargałami, i późno bardzo usypiać, aby wstać bardzo wcześnie. Były dnie, w których zdawała się upadać na siłach, pogoda jéj nikła, a zastępowała ją posępna zaduma. W szubce, zlanéj deszczem, w zmoczonéj chustce na włosach, z migotliwym płomykiem latarenki, uczepionéj do guzika szubki, dla przyświecania krokom jéj w ciemnym labiryncie ubogiéj dzielnicy miasta, wbiegała do mieszkania zwykłym sobie żywym krokiem, lecz ciężko oddychając, z blademi usty, słabła i, chwiejąc się, zaledwie dojść mogła do kanapki, przy któréj Anna czekała jéj z przygotowaną już herbatą. W chwilach takich, patrząc na nią, Anna pomimowoli mówiła:
— Moja ty biedna Józiu! jak téż ta twoja młodość przechodzi! bez przyjemności, bez zabawy, prawie bez odpoczynku!
Józefę słowa te oblewały rumieńcem. Zdawać się mogło, że wstyd jéj było wzywać współczucia choćby najbliższych. Żywo przerywała Annie:
— Nie żałuj mię, Andziu; o! proszę cię, nie roztkliwiaj się nade mną! Cóż mi znowu tak bardzo złego? Obejrzyj się dokoła! Każdy z nas żyje i pracuje nie tak, jak chce i jakby mu zdolności jego pozwalały, ale jak może... jak może! Jakież mam prawo żądać dla siebie nadzwyczajności?
— Ależ, — nieśmiało dodawała jeszcze Anna — ta wasza praca książkowa bardzo ciężka...
Tym razem Józefa żywym ruchem za rękę ją chwytała. Oczy jéj zapalały się.
— Nie, Andziu, nie! nie ubliżaj nauce! Jest ona zdrowiem, siłą, szczęściem... Gdybyś wiedziała, jak ją bardzo, bardzo pokochać można! Tylko, że teraz...
Tu zamyśliła się i z posępnością, która młodemu czołu jéj i ognistym oczu nadawała wyraz tragiczny, po chwili milczenia kończyła:
— Tylko, że teraz, na drodze téj, wszystko jeszcze dla nas tak trudno, nie w porę, drogo, daleko...
A po chwili pogodniéj już dodawała:
— Kiedyś będzie inaczéj!
Wyraz ten wymawiając, patrzała przez na-półotwarte drzwi do kuchenki, na dwie młodziutkie głowy dziewczęce, pochylone nad książkami, czasem pobladłe i zmęczone, ale zamieniające z sobą, szepty pełne uśmiechów. Wstawała i, ożywiona, wesoła znowu, na palcach zakradłszy się, dłońmi zakrywała oczy siostry, wołając:
— Kto to? zgadnij!
Dziewczęta zrywały się ze stołków, po kilkogodzinném niewidzeniu witały starszą przyjaciółkę; w kuchence brzmiały całusy, śmiechy i głośne wzajemne opowiadania. Zima nadeszła; szubka Józefy, wracającéj z lekcyi, białą bywała od okrywającego ją śniegu, a u piersi jéj rzadziéj już migotał płomyk latarki, bo ulice miasta świeciły białemi torami. W mieście karnawał kipiał, po ulicach dzwoniły tłumne kuligi, po domach brzmiały muzyki i tańce. W małém mieszkaniu, zasuniętém w głąb’ dziedzińca, w sobotnie wieczory, kiedy przed niedzielą można było dłużéj zasnąć i pozwolić sobie kilka godzin popróżnować, dokoła stołu przed kanapką rozlegały się gwarne rozmowy. Przy wesołém świetle sporéj lampy, w wieczory te, nietylko już Anna szyła, ale i Józefa, i dwie gimnazyalistki szyły także, wyporządzając i odświeżając swą odzież. Cztery pary rąk poruszały się żywo, błyskając igłami; czworo ust, przeżuwając suche bułki i zapijając je żółtą wodą, noszącą nazwę herbaty, poruszały się w żwawéj rozmowie. Wtedy zawsze prawie otwierały się drzwi od sionek i do pokoju wchodziła wysoka, przygarbiona kobieta, w białym czepcu na siwych włosach, w obu pomarszczonych rękach niosąc przysmak jakiś: salaterkę z dymiącemi kartoflami, albo kółko smażonéj kiełbasy, albo talerz z pączkami własnéj roboty. Powitana chóralnym okrzykiem, stawiała przysmak na stole i, nieodmiennie, z tym mimowolnym uporem starców, wciąż jedno i to samo powtarzających, zapytywała Annę:
— A co? dostarczyłam ci roboty? Prawda? Masz robotę?
Potém podawała Józefie trochę wina w staroświeckim kieliszku i gderać zaczynała.
— Mało śpisz, mało jesz, dużo pracujesz. Zdrowie stracisz... i teraz już wyglądasz, jak owsianka...
Potém jeszcze gładziła dłonią włosy obu młodych dziewcząt i swoim trzęsącym się trochę głosem, przypominała im chłopską przypowieść o jakimś ojcu, który synowi swemu mawiał:
— Ucz się synku, ucz się! królem będziesz!
A gdy już wszystkich nakarmiła, napoiła, wygderała i napominała, siadała w kącie pokoju, jak najdaléj od lampy, któréj światło raziło oczy jéj, latami i przelanemi łzami zmącone, i, szybko migocąc drótami pończochy, rozpoczynała wiekuiste swe opowiadania o trzech swoich synach. Po chwili dróty przestawały migotać, a w cieniu etażerki, piętrzącéj się się książkami, widać było wysoką, cienką postać w białym czepcu, wysokie, żółte, pomarszczone czoło i spłowiałe, lecz jeszcze ogniste, oczy, żałośnie patrzące w dal, a trzęsący się trochę głos przewlekle powtarzał:
— Tamtych niéma już na świecie, a ten żyje, ale daleko... daleko... daleko!...
Potém raźniéj i z cichym chichotem, ten sam głos mówił jeszcze.
— Po tamtym został mi wnuk... przez gimnazyum go przeprowadziłam i daléj wysłałam... śliczne chłopiątko... za cztery miesiące już przyjedzie do mnie... przyjedzie... przyjedzie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.