Banita (Conrad)/Część II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Banita
Wydawca Kurjer Lwowski
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Od lat przeszło czterdziestu Abdulla chadzał wedle przepisów Koranu. Syn bogatego seida, Selima ben Sali, kupca z nad cieśnin Oceanu, już w siedemnastym roku życia, jako zastępca ojca i reprezentant znanej firmy, zjawił się na pokładzie okrętu wysłanego przez ojca dla ochrony udających się do Mekki i grobu Proroka, malajskich pielgrzymów. Żegluga parowa nie była wówczas tak rozpowszechnioną jak dziś, zwłaszcza na tamtych wodach. Podróż morska była długa, uciążliwa lecz i bardziej urozmaicona niż obecnie i oczy młodzieńca nie na jedno patrzały. W księdze przeznaczeń jego, długie i dalekie pielgrzymki zdawały się zapisane, a nic mu bardziej dogodzić nie mogło. Z dni też wczesnej młodości pozostały mu gorące wierzenia w sercu i powaga zewnętrznego wzięcia się.
Zwiedził Bombaj i Kalkutę, opłynął Perskie wody i przepływał niejednokrotnie przez zatokę Suezu, a gdy w dwudziestym siódmym roku życia stracił ojca, wprawną dłonią pochwycił pasma różnorodnych interesów, sieć obejmującą Archipelag od Sumatry do Nowej Gwinei, od Batawji do Palawanu. Wkrótce zdolności jego kupieckie i polityczne, niezłomna, z uporem granicząca wola, spryt, fortuna, postawiły go na czele kupców, któremi obsadził wyspy i wybrzeża. Tu miał brata, tam wuja, szwagra w Batawji, drugiego w Palembangu, tu znów bratanka, a wszystko to działało pod jego kierownictwem, zgodnie z jego interesami, starając się o coraz nowe zyski, w których udział mieli. Śmiało rzec można, że Seid Abdulla, syn możnego Selima ben Sali, sieć kupiecką zarzucił na Archipelag cały: kredytorem był książąt i możnowładców; przeważał w radach państw; dostarczał broni i amunicji, otrzymując w zamian prawo wyładowywania i zarzucania kotwicy w upatrzonych przez się miejscach; równie upragniony sprzymierzeniec jak groźny wróg, ceniony, szanowany dla bogactw swych, mądrości, dobrej rady, potężnego ramienia, znanej pobożności, a no — i szczęścia i towarzyszącego mu stale powodzenia.
Dumny z darów jakiemi go Wszechmocny, tak hojnie obsypał, w sercu wierzącem nosił głębokie i pokorne poddanie się wyrokom przeznaczenia. Dobroczynnym był i wspaniałomyślnym w duchu Koranu, a gdy przechodził od progu swego pałacu z kamieni w okolicy Penangu, do swych obszernych składów towarów w porcie, nie wyjmował rąk z kieszeni lub je chronił przed kornemi i wdzięcznemi pocałunkami swych hojnie obdarzanych współwyznawców, chylących mu się z prośbą lub dziękczynieniem do kolan. Piękny, smagły, w ruchach szlachetny i powolny, jak na prawego przystało Araba. Jego wysokie czoło, czarne, do skrzydeł jaskółczych podobne brwi, nos prosty, kształtny, ciemna skóra, rzeźbionych rysów regularność, ruchów i postawy wrodzona, nie dająca się nabyć szlachetność i wytworność, świadczyły o czystości rasy. Brodę nosił przystrzyżoną krótko i okrągło; ciemnych, aksamitnych, długorzęsnych oczu miękkie, pieszczotliwe spojrzenie, odskakiwało od wązkich warg zaciśniętych z bezlitosnym wyrazem, z całej twarzy i postawy wiały: godność i powaga. Miał niczem nie dającą się zbić wiarę w siebie i swą gwiazdę.
Wierny koczowniczym instynktom swej rasy, krótko i rzadko przebywał w rezydencyi swojej w Penangu, bogatszej i ozdobniejszej od pałaców książęcych. Właściciel mnogich okrętów i statków rozprószonych po mórz przestworzach, najchętniej przebywał na ich pokładach, a w każdym znaczniejszym porcie posiadał dom własny, wyczekujących go krewnych i oficjalistów, oczekujące go, w jedwabne chusty zawinięte rachunki i listy, oraz koperty ze sztemplami wszystkich części świata; księgi rachunkowe, ustne, nie dające się inaczej przesłać, najważniejsze zapewne ze wszystkich komunikaty. Inne, pozostawione przez przygodnych na pozór podróżnych, czekały nań w domu, a wieści bywały zawsze pomyślne, a zawsze i wszędzie otaczały go chorały: podziwu, wdzięczności, próśb pokornych.
Szczęśliwy był możny Abdulla! a szczęśliwość jego była tak wszechstronną i zupełną, że dobre i wspaniałomyślne urodzinom jego błogosławiące wróżki, opatrzyły go nawet w dar nad dary: pragnienia rzeczy niedościgłej, dając mu trudnego do pokonania wroga. Abdulla zazdrościł handlowych transakcji i politycznych, w sferze tychże transakcji, wpływów kapitanowi Luigard’owi. Prześcignąć go stało się jego manją, celem życia, namiętnością domagającą się, bądź co bądź, zadowolenia.
W ostatnich czasach dochodziły go ze Sambiru wieści, pod naciskiem których zdecydował się na walną wyprawę. Już przed paru laty odkrył ujście rzeki, u którego zarzucił obecnie kotwicę tam, gdzie Pantai biegu zwalniając wylewa się leniwie śród biegu piasków, raf podwodnych, w szerokie morze. Pewien był, że płynąc w górę rzeki natrafić można na nieznane bogactwa, lecz nie odważał się na tak ryzykowne przedsięwzięcie, gdyż należał do rasy przezornej w handlu i mniej ufającej wodom niż piaskom pustyni. Zresztą, nie znosił myśli, by mógł być wywiedzionym w pole przez Radży Laut, jak to miało już miejsce z wielu, którzy usiłowali podejść „Króla mórz“. W ostatnich czasach jednak, otrzymane z Sambiru wiadomości zbyt kuszący samego bogdaj Abdullę miały charakter.
Takim był ten, którego Lakamba i Babalatchi wyczekiwali w wieczór powrotu Willems’a do Aïszy. Babalatchi, który przez trzy doby męczył się niepewnością, jaki obrót wezmą jego intrygi, pewnym być mógł teraz uwikłania w swe sieci „białego“ i z lekkiem sercem przypatrywał się czynionym na dworze Lakamby przygotowaniom dla przyjęcia Abdulli. Od wybrzeża do samego domu magnata, leżały stosy smolnych, na pochodnie przeznaczonych gałęzi. Na dziedzińcu w półkole ustawiono bambusowe, kobiercami pokryte ławy. Lakamba postanowił przyjąć na świeżem powietrzu dostojnego gościa i upragnionego sojusznika, chcąc mu się przy tem ukazać w pełnem otoczeniu swych licznych domowników i podwładnych, odzianych w odświętne, białe sarongi zebrane dokoła ciemnych ramion kosztownemi spinkami, z bronią za pasem, z dzidami w dłoni, lub poukładanemi w kozły dokoła biesiadników. Dwa stosy smolnego drzewa płonęły u wnijścia nad sadzawką, a Babalatchi przechadzał się pomiędzy niemi, nadstawiając ucha na najdalsze i najlżejsze szmery. Miesiąca nie było na niebie, pomimo to noc była dość jasna, chociaż mgły osiadały gęste na brzegach Pantai.
Hasło jedno, drugie i zanim Babalatchi odpowiedział na nie, dwie lekkie łodzie przybiły do brzegu i wysiedli z nich najzamożniejsi z krajowców: Dawid Sahamin i Hamet Bahassoen, zaproszeni przez Lakamba. Noc się pogłębiała. Ognie płonęły pod czapkami czarnych dymów; Babalatchi wytężał słuch w dół rzeki... Wreszcie! Zwołał sługi, rozdał im pochodnie, rozstawił w szeregi, niby w szyku bojowym, nad którym na kształt rozpuszczonych chorągwi, powiewały dymy gęste.
Od brzegu biegło wołanie:
— Saïd Abdulla ben Selim przybywa!
Na co obeznany ze wschodnią etykietą Babalatchi odrzekł donośnym głosem:
— Chwała niech będzie Najwyższemu! Allah rozradował serca nasze.
Abdulla opuścił łódź wspierając się na jednookim. W krótkim przejściu na oświecony ogniami dziedziniec domu magnata, ciche z towarzyszącym zamienił słowa:
— Ktoś ty, — pytał?
— Babalatchi, sługa i towarzysz broni ślepego wodza, Omara. Klijent w domu Lakamba.
— Umiesz pisać?
— Słowa me do ciebie pisane były, o! rozdawco łask wszelakich!
Abdulla ze spokojną twarzą i zwykłą sobie godnością zbliżał się do półkola, w którem śród sług swych i domowników stał Lakamba. Ten powitawszy go oprowadzał dokoła dziedzińca. Babalatchi stanął za swym chlebodawcą, za Abdullem postępowało dwóch arabów, jak on odzianych od stóp do głowy w fałdy białych, sztywnych sukien spiętych od brody do pasa, na dwa rzędy drobnych, szczerozłotych guziczków. Zmarszczone rękawy zakończone były złotym galonem. Na głowie ogolonej miał on myckę koloru trawy, ze splecionej słomy. Na nagich, jak w złoconym bronzie utoczonych nogach, słomiane pantofle.
Na około prawej ręki miał okręcony, zwieszający się różaniec z ciężkich i wonnych drewnianych paciorków, które zaczął przesuwać w palcach, skoro zdjąwszy papuzie, usiadł na zaimprowizowanym z poduszek i kobierców dywanie.
Przenaczone dla dostojnego gościa i domowników Lakamba półkole, otwierało się na werandę domu, którą zapełniły do domostwa magnata należące, ściśle zakwefione kobiety. Wychylały się ciekawie po przez otaczającą galerję balustradę, by się lepiej przyjrzeć gościowi i niezwykle uroczystemu przyjęciu. Lakamba zamieniał z gościem do zwykłego ceremoniału należące grzeczności. Babalatchi przykucnął u nóg swego protektora.
Grzeczności były wyczerpane, Abdulla powiódł wzrokiem dokoła szukając wątku rozmowy, raczej łaskawem spojrzeniem zachęcając do niej milczącego dworaka. Ten, ożywił się, począł rozpowiadać wymownie i obrazowo historię Sambiru; zatarg pomiędzy obecnym władcą Patalolo i sułtanem z Koti: najście nowych osadników z Bugis pod wodzą Lakamba. Opowiadając powoływał się na świadectwo krajowców: Sahamin’a i Bahassoen’a, co ci jednozgodnie, kiwając głowami, potwierdzali:
Betul, betul. Tak jest, nie inaczej!
Zachęcony uwagą z jaką go słuchano Babalatchi opowiadał o akcji Luigard’a, której powodzenie polegało jedynie na wewnętrznych zamieszkach i niezgodzie. Teraz głos zniżył a dźwięczała w nim nuta nienawiści i żalu. Kimże był ten obcy przybysz by przywłaszczać sobie bogactwa wyspy i trzymać innych w szachu? Kto mu nadał prawa wielkorządcy? Porozumiał się z Patalolo, ufność jego zagarnął, robi z nim co mu się podoba, utrzymuje go w zatwardziałości serca, w usta jego wkłada ostre i kłamliwe słowa, dłoń mu uzbraja. Niewierny! ujął w twarde ręce rządy nad wiernymi, obuzdał starego słabego Patalolo, w zamian za kopalnię bogactwa, jaką owładnął, narzuca krajowcom liche i jakie mu się spodoba towary; rozporządza kredytem; nieobrachowane ciągnie zyski; rok rocznie ciężkie zdejmuje haracze...
— Tak! tak! tak! — twierdzili jednocześnie Sahamin i Bahassoen.
Babalatchi podziękował im wzrokiem i zwracając się do Abdulli zawołał:
— Słyszysz! świadectwo to sprawiedliwych. O! opiekunie i obrońco pokrzywdzonych! Cośmy począć mieli? Człek nie może obejść się bez handlu, a ten tylko kupiec znalazł do nas drogę i zagarnął wszystko.
Sahamin powstał z miejsca, wsparł się na lausie i mówił:
— Znudziło nas spłacanie tego cośmy winni „białemu“ co jest synem czy zięciem Radży Laut’a. Człowiek ten! Oby grób jego matki znieważonym został! Człowiek ten, nie zadawalnia się przywłaszczoną sobie nad nami władzą. Na życie nasze nastaje, handlowe stosunki ośmiela się zawiązywać z Djaksami, mieszkańcami lasów, do małp podobnymi, bo i tyle warci są, co małpy. Od nich kupuje guttahirattands[1], gdy my z głodu zdychamy. Nie dalej jak onegdaj idę doń i mówię: „Tuan Almayer“ — zmuszeni jesteśmy grzecznie przemawiać do „białych“, do pomiotu samego szatana! — „Tuan Almayer“, mówię, mu, to i to mam do sprzedania, kupuj, a on — psy białe pojęcia nie mają o tem jak przemawiać do nas trzeba! on, „Daoud, mówi, — najszczęśliwszy z ludzi“... Tak mówi, jak gdyby nie wiedział, że samem tem słowem niedolę sprowadzić może na głowę moją i głowy synów moich! „Daoud, mówi, masz szczęście, jeśli posiadasz coś na te złe czasy. Dostaw to co masz do faktorji a przyjmę a konto twej należności“. Tak mówi i klepie mię dłonią po ramieniu. Bogdajby go psa białego...
— Ubilibyśmy go od dawna, — jeślibyśmy mieli wodza i dobre za sobą plecy. Wodzem naszym zostań o Tuan Abdulla!
Abdulla nie uronił słowa; wargi jego poruszały się jednak w miarę jak przesuwał pomiędzy palcami paciorki różańca.
— Pomógłbym wam, — rzekł wreszcie z rozwagą, — jeśliby okręt mój, mógł wpłynąć w koryto rzeki.
— Wpłynie, — zapewnił Babalatchi, — jest tu „biały“ pewien...
— Wiem, — skinął dłonią Abdulla. — Chciałbym się widzieć z Omarem el Badavi i z onym „białym“, o którym pisałeś mi.
Babalatchi zerwał się na równe nogi, wszyscy powstali z miejsc; kobiety znikły szybko z galerji i z tłumnego zbiegowiska na dziedzińcu paru ludzi pośpieszyło zapalić u ognisk smolne łuczywa. Wysłano gońca do wodza Omara a czekając jego powrotu, Abdulla z cicha rozmawiał z Lakambą i z Babalatchi, Sahamin usiadł żując spokojnie liście betelu; Bahassoen, z mieczem w dłoni, rozparł się chełpliwie przed ogniem, wojowniczą postawą budząc podziw sług i domowników magnata. Posłaniec wrócił niebawem.
— Odpowiedź, — pytał Babalatchi?
— Tuan Omar wita Saïda Abdullę jako upragnionego w swych tułaczych progach gościa, — mówił uroczyście posłaniec.
Lakamba tymczasem opowiadał coś snać ciekawego Abdull’owi, gdyż ten słuchał go z widoczną ciekawością:
— Ludzi dostarczyć mogę, — mówił, — osiemdziesięciu w potrzebie, osiemdziesięciu i czternaście łodzi. Brak nam prochu...
— Haï — wtrącił Babalatchi, — obejdzie się bez potyczki. Powaga imienia Saïd Abdulla wystarczy. Samo jego zjawienie się...
— Proch by nie zawadził, — zauważył niedbale Arab — jeśli notabene okręt mój zdoła wpłynąć bezpiecznie w łożysko rzeki?
— Bezpieczeństwem okrętu wola twoja panie! — odrzekł z głębokim ukłonem Babalatchi. — Idźmy widzieć się z Omarem el Badavi i z tym tam, „białym“.
W przygasłem zwykle oku Lakamba, zapaliła się mętna iskra.
— Ostrożnie Tuan Abdulla, — zawołał, — ostrożnie. Zachowanie się tego plugawca jest niebezpieczne: wrzeszczy, pięść wznosi, bije...
— Nic ci o dawco dóbr wszelkich, nie grozi, — uśmiechnął się z pewnością siebie Babalatchi. — Głową mą odpowiadam.
Abdulla patrzał przez chwilę na obu mówiących. I po jego wargach wił się uśmiech. Po chwili zwrócił się ze zwykłą powagą do Babalatchi:
— Idziemy?
— Tędy, — mówił doradca, rozgarniając gałęzie i żywopłoty. — Za chwilę o władco i krzepicielu serc naszych! ujrzysz ślepego, walecznego wodza, Omara el Badavi i „białego“, którego spryt równa się diabelskiej sile jego zapalczywości.
Nieznacznem mrugnieniem oka powstrzymał, u wrót, Lakamba, za Abdullą wpuścił tylko dwóch jego przybocznych Arabów. Przez całą drogę mówił coś z cicha do Saïda, który nie spojrzał nań ani razu, lecz uśmiechał się z zadowoleniem.
— Zobaczysz panie! zobaczysz, — mówił. — Gdym go ujrzał w ręku tej, o której opowiadałem, pewien byłem wygranej, pewny, że zmięknie jak wosk, jak szlam na dnie rzeki. Zrazu odpowiadał mi dumnemi, obrażającemi słowy, jak przemawiać zwykli „biali“, psy niewierne! Jak jej odpowiadał, nie wiem... Wiem że wahał się, walczył z sobą. Znam ich. Jak stal twardzi i jak stal... giętcy. Namówiłem Omara, by z pod opieki Patalolo, przeniósł się, wraz z córką, pod opiekę Lakamba. „Biały“ wpadł w wściekłość, szalał poprostu, jak zgłodniała pantera, nie widząc dziewczyny przez dni trzy. Dziś, dziś właśnie przybył tu... Nie bój się panie! w dobrym on ręku: Aïsza zmiłowania nie zna.
— Tem lepiej — odparł sucho Arab.
— „Biały“ — ciągnął jednooki dyplomata — wprowadzi w rzekę okręt, a jeśli bój wyniknie... no! jeśli bój wyniknie i życie położyć wypadnie, on życie położy. Zaopatrzysz go jeno panie w broń, w krótką broń palną, co ma strzałów wiele...
— Dobrze — odrzekł zamyślony Arab.
— Przy tem — ciągnął doradca — trzeba będzie szeroko dłoń roztworzyć. „Biali“ są nienasyceni o! wspaniałomyślny! chciwość „białych“ granic nie zna, zwłaszcza, gdy w grę wchodzi kobieta, co duszy ludzkiej nie mając, nienasyconą jest świecideł i barwnych szmatek, któremi wdzięki swe potęgować pragnie.
— Potrafię wszelakie zadowolnić zachcianki — odrzekł wzgardliwie Abdulla — stać mię na to, lecz... — Zawahał się, przebierając długiemi palcami w swej brodzie.
— ...Lecz — ciągnął tak cichym szeptem, że Babalatchi bacznem uchem zaledwie słowa jego mógł pochwycić. — Omar jest synem wuja mego ojca, on i to co doń należy, wierzy w Koran, gdy ten... „biały“... jest niewiernym. Nie! nie przystoi to! nie przystoi! Niewierny nie może żyć w cieniu mego ramienia. Pies! Mógłżebym ścierpieć, by na oczach moich żył z kobietą tej samej co ja wiary? Mógłżebym to ścierpieć?
Zaczerpnął wązkiemi wargami powietrze i nie zmieniając głosu spytał:
— Cóż poczniem z nim, gdy wydobędziem zeń to, co nam potrzeba?
Stali teraz w cieniu, milczący, błądząc wzrokiem po zwieszających się nad nimi drzew konarach. Mogli jeszcze dostrzedz poza sobą Lakamba, rozmawiającego z Sahaminem. Mogli dojrzeć rysujące się na czerwonawem tle ognisk, ciemne postacie ludzi, przechadzających się po dziedzińcu rezydencji magnata. Z boku, z czarnego jak noc sama lasu, zawiało chłodem. Dreszcz przebiegł Araba i jednookiego malajczyka.
— Otwórz wrota i wnijdź pierwszy — rozkazał Abdulla. — Wierzę, że nie czyha tu żadna zdrada.
— Na głowę mą, żadna — zaklął Babalatchi, podnosząc drewnianą kołatkę. Uspokoił się, jak ten, co pije świeżą wodę po długich dniach palącego pragnienia.
Popchnął drzwi i znów się zwrócił do Abdulli.
— W wielu, wielu rzeczach i razach — rzekł z pełnem znaczenia mrugnięciem jedynej swej powieki — „biały“ pożytecznym być może.
— O ułomności ludzka. O pokuszenie! — westchnął pobożnie arab. — Moc moja w najwyższym! Mamże żywić własną dłonią do nieskończoności psa niewiernego?
— Dopóki potrzebny będzie — szepnął Baba-[2] westchnął pobożnie Arab. — Moc moja w najwyższego i jedno twe, o rozdawco dóbr wszelakich, słowo wystarczy, gdy...
Dalszy szept usłużnego doradcy zgłuszyły suche uderzenia paciorek, przesuwanych szybko w palcach pobożnego wyznawcy Allaha i jego Proroka.










  1. Drzewo cenne.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Brak części tekstu





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.