Banita (Conrad)/Część II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Banita
Wydawca Kurjer Lwowski
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ II.

I.

Światło dnia upalnego zalało wyspę, a w gorących, oślepiających promieniach legła kraina cała. Żadne żyjące jestestwo nie odważało się narażać na śmiertelne, słoneczne groty. Słabły siły i wola, myśl wlokła się leniwie, pół senna w południowym znoju i same motyle nikłe na słonecznych zawieszone promieniach bujały nad kwiatami, pomiędzy olśniewającem niebem i spaloną upałem ziemią. Cisza w południe znojnego dnia byłaby zupełną, gdyby jej nie przerywał plusk wirów na zielone brzegi rzeki, szum wirów na podwodnych kamieniach, pląsy biegnącej ku morzom fali.
Almayer odprawił robotników na południowy odpoczynek, i niosąc na karku uśpione swe dziecię szukał schronienia w cieniu okalającej dom galerji. Dziecię położył na krześle, podparł wyciągniętemi z hamaku poduszkami i stał chwilę nad uśpionem, przypatrując mu się z czułością. Dziecko zmęczone i zgrzane, zbudziło się i spojrzało na ojca wpół sennem, zamglonem okiem. Podjął z ziemi odłamany liść palmy i zaczął nim powiewać nad główką dziecka. Dziewczynka uśmiechnęła się i zapadła w sen głęboki.
Almayer odszedł cicho, usiadł na bambusowym fotelu, oparł się o bambusową barjerę galerji i wzrok puścił po lśniącej się w słońcu wstędze rzeki. Stopniowo drzewa na przeciwległym brzegu oddalały się, malały mu w oczach, rozpływały. Przed znużonym jego wzrokiem rozciągały się same słońcem przepojone szafiry. Wkrótce i słońce znikło, pociemniało, wpadał w błogi stan pół omdlenia, spokoju. Parę razy jeszcze otworzył ciężkie powieki, zwarł je...
— Almayer!
Porwał się, wstrząsając cały.
— Co? gdzie? jak? — bełkotał, wychylając się za balaski; po chwili cofnął się nieco zdziwiony.
— Widmo, czy mara — szepnął obojętnie.
— Czy mogę wejść? — pytał przyciszony głos pod balkonem.
Almayer wychylił się znów, zniżonym lecz stanowczym mówiąc głosem:
— Ani się waż. Zbudziłbyś mi dziecko. Tylko co zasnęło. Zresztą nic ci nie mam do powiedzenia...
— Ale ja mam ci coś do powiedzenia — odparł głos za balkonem — i to coś niemałej wagi.
— Tak sądzisz?...
— Tak jest.
— Lubisz żartować — mówił po chwili milczenia obojętnie Almayer. — Zawsześ był, pamiętam! kpiarzem i niektórzy podziwiali twój dowcip. Nie jednego brałeś na kawał, ale nie mnie, nie mnie. Nigdy ci, panie Willems, nie wierzyłem na słowo.
— Nie przeczę, żeś przenikliwy, panie Almayer — odparł wzgardliwie, ze źle utajoną niecierpliwością Willems. — Wysłuchanie tego, co mam do powiedzenia przekona mię o tem jeszcze bardziej i możesz pożałować...
— Oj kpiarzu! kpiarzu! — zaśmiał się drzwi odsuwając Almayer. — Wejdź, bo dostaniesz porażenia słońcem na moim progu. Piekielnie gorąco! Wchodźże, lecz cicho, bo dziecko śpi.
Willems stał na progu galerji istne widmo tego, czem był niedawno jeszcze: spólnik najbogatszego na archipelagu malajskim kupca. Kurtę miał na sobie porwaną i zbrukaną, kapelusz zmięty, włosy nie strzyżone przylgnęły mu do oblanego potem czoła, spadały nierównemi kosmykami na oczy zapadłe lecz płonące gorączką, śród wychudłej twarzy, niby dogorywające węgle śród szarego popiołu. Broda obrosła zapadłe jego policzki. Wyciągnięta powitalnie ku gospodarzowi domu ręka drżała, a usta zaciskały się nad niewypowiedzianem jakimś cierpieniem. Bosy był i zdawał się chwiać na nogach ze zmęczenia.
Almayer obrzucił go niechętnem, krytycznem spojrzeniem. Nie wziął wyciągniętej do siebie ręki, która opadła wzdłuż wysokiej i barczystej, ale wychudzonej postaci przybysza.
— Przyszedłem — począł, czerpiąc ustami powietrze Willems.
— Widzę! — zauważył Almayer — i co prawda mógłbyś sobie zaoszczędzić trudu po całych pięciu tygodniach... tak jest pięciu, włóczęgi. Co prawda, nie czułem zgoła braku twego towarzystwa i nie tęskniłem za niem. Radziliśmy tu sobie niezgorzej...
— Słuchaj! powiem ci — przerwał mu przybyły.
— Ciszej! — syknął Almayer — obudzisz mi dziecko. Nie jesteś tu w lasach, śród dziczy, by się tak rozbijać. Powściągnij nabyte tam nawyknienia i pamiętaj, żeś w domu białego, cywilizowanego, obywatela.
Willems wzruszył ramiona.
— Przyszedłem — począł — gdyż idzie zarówno o ciebie, jak o mnie...
— By się odjeść — zaśmiał się Almayer. — Nie osobliwie snać cię karmiono śród nowych twych... jakżeby ich nazwać? nowych twych przyjaciół. Ślepy stary łotr, winien był przepadać za twem towarzystwem. Daruj, że go nazwałem właściwem mianem. Czy ci się zwierzał ze swych morskich sztuczek, rozbójnik stary? A ty sam, czyś tylko zabił, czyś i ograbił kogo w Makasarze?
— Kłamstwo! — oburzył się Willems. — Kłamstwo! pożyczałem, miałem oddać... łgarze są i łotry...
— Ciszej! — syknął znów Almayer, ruchem głowy wskazując uśpione dziecko. — Słyszałem, żeś się przekradł — ciągnął dalej złośliwie — i bałem się, by się to tu nie powtórzyło.
Willems po raz pierwszy spojrzał mu prosto w oczy.
— Och! — pośpieszył na spojrzenie to odpowiedzieć Almayer — nie mówię, nie twierdzę... owszem przyznaję, żem żadnych nie odkrył nadużyć...
— Ale — mówił po chwili żartobliwie — dziewkę tę to już skradłeś chyba, bo i czemże byś ją opłacił staremu łotrowi, ani też zwrócić mu ją możesz taką, jakąś wziął.
Śmiał się cynicznie.
— Milcz! — chłodno i wyniośle przerwał Willems, a było coś w jego tonie i spojrzeniu, co śmiech mroziło na wargach Almayera.
— Słuchaj mię — mówił Willems, przystępując krokiem bliżej. — Słuchaj, jeśli masz w piersi ludzką duszę! Słuchaj, bo cierpię strasznie i to dla ciebie...
— Dla mnie — rzekł, odzyskując zimną krew Almayer — śni ci się chyba.
— Nie wiesz — mówił spiesznie i istotnie jak w gorączce tamten. — Niema jej! uciekła przed dwoma dniami.
— Uciekła! doprawdy! — roześmiał się Almayer. — Prędko się tobą nasyciła, mój mądry, sprytny wspólniku!
Willems oparł się o kolumnę balkonu, wzrok puszczając po rzece. Zdawał się nie słyszeć ni słów, ni śmiechu zjadliwego.
— Życie moje z nią — mówił, jak we śnie, jak do samego siebie — niebem było i piekłem zarazem, lecz dopiero odkąd rzuciła mię, poznałem czem są piekielne katusze...
— Możesz wrócić do mego domu — uspokajał go Almayer. — Teść mój, Luigard, sprzyja ci snać, jeśli cię mojej powierzył opiece. Nikt cię z pod tego dachu nie wypędzał. Robiłeś, coś chciał, raczej podobało ci się nic nie robić. Wyniosłeś się dobrowolnie, bez meldunku, przepadałeś Bóg wie gdzie przez miesiące, tygodnie. Wracasz, jakeś wyszedł, nie proszony. Nie mam pretensji narzucać ci się z moją gościnnością, lecz wiem, com winien kapitanowi. Dom mój otworem ci stoi. Możesz wrócić.
— Wrócić i jej się wyrzec! — zawołał Willems. — Człowieku! czyś oszalał? Jej się wyrzec! Ona ma żyć, ruszać się, oddychać zdala odemnie! Ależ jam zazdrosny o wiatra powiew, o powietrze, którem oddycha, o źdźbła trawy, po których stąpa, o słońce, co ją oświeca... Pomyśl! dwa dni, całe dwa dni nie widziałem jej.
Może wybuch ten szczerości wzruszył Almayera, lecz wzruszenie pokrył pracowitem ziewaniem.
— Czemuś jej nie szukał — rzekł — zamiast mię zabawiać swą tragedią?
— Czemu?...
— Tak! czemu? Nie może być daleko, gdyż żadna łódź obca nie opuściła od dwóch tygodni przystani.
— Wiem to i wiem, gdzie się znajduje — wybuchnął Willems. — Znajduje się tuż, obok, w osadzie Lakamba.
— Phi! — uśmiechnął się Almayer. — Stary lis Patalolo nie doniósł mi — dodał po chwili namysłu — w tem coś tkwi. Wybór schroniska nie podoba ci się?
— Przeraża mię — odrzekł szczerze i śmiało Willems.
— Aha! rozumiem — mówił z ironicznem współczuciem Almayer. — Nie zgadza się z twem poczuciem honoru, byś ją aż tam ścigał. Szlachetny jesteś.
Chwilę trwało milczenie.
— Głupiś — syknął Willems — chciałbym cię zmiażdżyć.
— Nie boję się; nazbyt jesteś słaby. Wyglądasz, jak gdybyś umierał z głodu.
— Istotnie, w ustach nic nie miałem od dwóch dni, od więcej może, niepamiętam... Mniejsza z tem! Pali mię wewnątrz jak roztopione żelazo. Spójrz!
Odkręcił rękaw koszuli.
— Kąsałem siebie, by zgłuszyć ból, tamten — mówił, uderzając się pięścią w piersi.
— Po co te komedje — skrzywił się Almayer — nie wiem doprawdy, co teść mój dopatrzył w tobie. Tyleś wart, co...
— Milcz! — przerwał mu chłodno, przymykając zmęczone powieki Willems. — Tyś duszę za garść holenderskich dukatów zaprzedał.
— Nie tak tanio, jak ci się zdaje — odgryzł się zięć Luigarda — w każdym razie nie tak, jak ty, coś się dzikiej dziewce oddał za darmo, aż cię oszukała, aż krew ci wyssie, aż cię zabije i pożre. Znam je! miłość ich tyle warta, co nienawiść!
— Holenderskie dukaty — ciągnął po chwili zupełnie już spokojnie — rozumiesz przez to pieniądze mego teścia, kapitana Luigarda. Cobądź mu sprzedałem, targu sobie psuć nie dam. Nie dam się podejść nikomu, a tem mniej takiemu, kto nie wart końca butów kapitana Luigarda.
Unosił się, zachłysnął długo tłumioną zawiścią. Willems poczuł się silniejszym.
— Przybyłem tu pod opieką kapitana — rzekł — jako jego spólnik.
Almayer wzruszył ramiona.
— Tak — powtórzył Willems — żądam pracy, udziału w towarach i tego się domagam.
— Tyle tylko! — odparł Almayer i rozpinając surdut dorzucił:
— Mam się podzielić może domem, surdutem, butami. Co?
Ale Willems w innych pogrążony był myślach.
— Słusznem jest — mówił półgłosem, bezwiednie, myślom własnym odpowiadając — słusznie żądam udziału w korzyściach... Pozbyłbym się starego i tamtej...
Zamilkł, czoło mu się rozjaśniło jakiemś wewnętrznem błogiem widzeniem.
—... Moją byłaby, niepodzielnie moją. Wydarł bym ją jej krewnym, rasie, wszystkim! Uprowadził w niedostępne kraje, nagiął, złagodził, oświecił... Starczyłbym jej za świat cały...
Twarz mu się zmieniła, głosem kupca przystępującego do targu, ozwał się, zwracając się do Almayera.
— Nie o dar i nie o jałmużnę proszę. Żądam pożyczki, zwrócę do centa, z procentami zwrócę. W waszym handlu i interesach przeszkadzać wam nie będę. Wyzyskać mogę bogactwa miejscowe, których nie tknęliście jeszcze. Mam gotowe plany i pewien jestem przyzwolenia kapitana. O pożyczkę idzie, o prostą pożyczkę. Wszak się nie oddalę, gotów na każde stawić się wezwanie. Sam widzisz dobrze, że nic nie ryzykujesz...
— A! Kapitan przyzwoli! Kapitan potwierdzi i pochwali jeszcze może — wołał Almayer, pieniąc się na samą tę myśl.
— Widzisz — uspokajał go Willems — nie działam bez pewnej zasady, pewności. Słuszne są żądania moje.
— A niech cię dja...
— Almayer! słuchaj! pozycja twoja nie jest tu tak ugruntowaną, jak ci się zdaje. Zręczny współzawodnik zachwieje ją, ba! zniszczy, w przeciągu krótkich miesięcy. Grozi to zupełną ruiną. Zbyt długa nieobecność szefa, Luigarda, daje pochop niekorzystnych dlań przedsięwzięć. Słuchaj! nie zmarnowałem tak, jak ci się to zdaje, kilku ostatnich tygodni. Wyciągnąłem z nich więcej korzyści, niżbym wyciągnął gnuśniejąc obok ciebie. Wiele widziałem, coś nie coś słyszałem... Szczery będę. Czyniono mi propozycje... Przekonałem się, że jesteś tu strasznie osamotniony i że sam Patalolo...
— Czort z nim — splunął Almayer — jestem samowładnym panem miejsc tych...
— Czyż nie widzisz...
— Widzę, widzę! — wołał, zaperzając się rzekomy samowładca — masz mię za osła i tyle. Jaką wartość mogą mieć twoje tajemnicze ostrzeżenia? Czy ci się zdaje, że siedząc tu, jak na pokucie od lat tylu, nie wiem, co się gdzie święci? Łotrów tych, krajowców, djabłów nieprzymierzając, znam na wylot, stokroć lepiej, niż ich poznać mogłeś, chociażeś się z nimi bratał i swatał, przez tygodni kilka. Znane mi ich wykręty, podejścia, zdrady, lecz kpię z nich sobie. Myślisz może, żeś pierwszy odkrył tego tam, niech go piorun spali! araba, co tu podpływa rok rocznie, no... i nic nie wskórał. Handel jak był, tak i jest w mojem ręku.
— Co to, — mówił po chwili, — wyzwanie, co? Jeśli ma być wojna pomiędzy nami to twoim ptaszku kosztem. Innych nieprzyjaciół znam i sam się ich, bez niczyjej pomocy ustrzedz potrafię. Co do ciebie mógłbym cię rozdeptać jak padalca...
Almayer wpadał we wściekłość, podniesiony głos jego zbudził dziecko. Dziewczynka wzniosła głowę, przestraszyła się dziko wyglądającego nieznajomego, zakrzyczała. Almayer rzucił się do niej, wziął na ręce; idąc nastąpił na rzucony kapelusz Willems’a, strącił nogą na schody, wołając w zapamiętałym gniewie:
— Precz! precz! precz!
Willems usiłował przemówić.
— Precz! — wołał coraz zapamiętalej Almayer. Zbudziłeś mi, przestraszyłeś dziecko! Straszydle przeklęte! precz!
Willems cofał się machinalnie a Almayer kołysząc w ramionach swą córeczkę, uspakajał ją.
— Nie płacz! nie płacz dziecino! Odgonim stracha, wypędzim, zabronim wrócić. Nie wróci. Patrz już odchodzi! Przeląkł się tatusia! Odchodzi skąd przyszedł, do lasu, do dzikiego, do złych, podobnych sobie, do dzikich, czarnych ludzi.
I wznosząc w ramionach uspokojone dziecko po nad balustradą galerji ciągnął:
— O! O! odchodzi! nie wróci! Jeśli by wrócił, tatuś go zastrzeli, ot tak! pif! paf! Wypędź go, aniołku! wypędź: a kysz! a kysz!
Mała podniosła się, czepiając piąstką jasnej i gęstej czupryny ojca i rozbawiona, śmiejąc się po przez łzy, wygrażała drugą piąstką schodzącemu ze schodów Willems’owi, wołając piskliwym głosikiem:
— A kysz! a kysz! a kysz!







II.

Tchnienie jakieś przebiegło pod roziskrzonem niebem, drgnienie po drzemiących wodach, przeciąg powietrza przez otwarte gdzieś na północ wrota świata i zakołysały się drzew gałęzie, podniosły fale, zadrgały rozsypane w powietrzu, słoneczne iskry. W osadzie Lakamba, rozrzarzyły się przygasłe głownie, dymy wzbiły się ponad ognisko, wonie aromatycznych drzew wzmogły się, w cieniu opuszczonych ku ziemi gałęzi. Dzień się chylił ku wieczorowi, zaroiło się od ludzi; tu i ówdzie słyszeć się jeszcze dawało przeciągłe ziewanie; tu i ówdzie swawolne, młode wybuchały śmiechy, głośne nawoływania. Tu i tam formowały się grupy, zbliżały do rozżarzonych ogni. Starsi przykucnięci zawodzili długie, powolne, monotonne, z dnia na dzień powtarzające się gawędki, i rozwlekłe opowiadania, jakiemi zwykli sobie skracać przydługie wczasy ludy pierwotne i barbarzyńcy, którym rozmowy te i opowieści, starczyć muszą za wszystko; za widowiska, sztukę, naukę, historię, czyny, towarzyskie i rodzinne zebrania. Opowieści o odwadze i męstwie jednych, przebiegłości drugich; bywałych i niebywałych wypadkach; o tem co było, być mogło i będzie; o żywych i martwych; o walecznych; o pomście i o miłości.
Lakamba siedział przede drzwiami swego domu, w bambusowym fotelu, w cieniu gęstych liści, zaspany jeszcze i markotny. Przez wpół otwarte drzwi dochodził go z wnętrza domu, świegot kobiet zebranych dokoła warsztatów, na których się tkały i haftowały odświętne jego szaty. Po lewicy swej i prawicy miał siedzących na giętkich matach domowników, których urodzenie lub długoletnie zasługi dopuszczały do obcowania z nim. Jedni przecierali zaspane jeszcze oczy, drudzy grali w kości lub rozstawiali szachy, leżąc na brzuchach, podparci na lewym łokciu, z odwróconemi piętami. Nad nimi piętrzyły się pełne skupionej uwagi twarze widzów a brzeg platformy czy szerokiego i długiego ganku, ostawiony był rzędami sandałów, o barjerę zaś stały oparte piki i karabiny, których stal połyskiwała w słońcu.
Dwunastoletnie może pacholę, obsługujące magnata, siedziało skulone u stóp pana, trzymając otwarte srebrne pudełko. Lakamba wyjął z pudełka zielony liść, szczyptę kory specjalnej zwinął zręcznie i jakgdyby przypomniał coś sobie, zwrócił się leniwie pytając:
— Babalatchi?
— Babalatchi, — pobiegło przez szeregi obecnych, obiło się echem wewnątrz domu, rozbrzmiało rozśpiewane przez kobiet głosy, niby echo powtórzyło się kilkakrotnie w dali. Odpowiedź biegła powracającą falą, aż dobiegła do najbliżej wodza siedzącego staruszka. Babalatchi znajdował się u ślepego Omara.
Lakamba poruszył usty, staruszek zagłębił się w rozgrywającej się u stóp jego partji szachów i milczenie zaległo dziedziniec i ganek. Wódz zdawał się zamyślony, rozparty o poręcz krzesła, z rozstawionemi nogami, przymrużonemi, krwią nabiegłemi oczyma. Rzekłbyś, że go własnych myśli oślepia jasność.
Po południu Babalatchi wybrał się w odwiedziny do starego ślepca. Drażliwość byłego korsarza, zresztą może zręczne manipulacje Aïszy, zmuszały go do mnożenia i przedłużania wizyt u dawnego swego wodza, na co się aż uskarżała stara żona i zarazem niewolnica wspaniałomyślnie podarowana nowemu klientowi przez możnego patrona. Od dni trzech Babalatchi nie sypia nawet w domu, jak upewniała każdego, kto ją chciał słuchać. Ośmieliła się nawet napomknąć o tem, z wyrzutem, samemu wielkiemu Lakamba, który wiadomość tę przyjął jaknajobojętniej. Babalatchi istotnie z ciężkiem od dni kilku nosił się sercem, nie pewny powodzenia swych zabiegów. I tego popołudnia szedł wolnym krokiem, obojętny jak zwykle na to co go otacza, aż doścignął najdalszych granic osady, miejsc gdzie Lakamba przygotował dom z tarcic dla Omara i Aïszy, na wypadek jeśliby się udało namówić ich do opuszczenia dotychczasowego protektora. Jedyna stąd droga do rzeki wiodła przez główny dziedziniec rezydencji magnata, pełen zwykle straży i zbrojnych ludzi. Poza zagrodami ciągnął się tylko wązki pasek skib ryżowych, dalej cisnęły się drzewa lasu zbitym szeregiem, przez który kule nawet nie łatwo by się przebiły. Lecz Babalatchi znał w żywopłocie ukrytą furtkę. Popchnął ją i znalazł się na ubitej jak tok platformie. Na środku wznosiło się olbrzymie, umyślnie snać tu, przy wyrąbywaniu lasu pozostawione drzewo, żerdziami podparte, tworząc nad zagrodą parasol z gęstej tkaniny konarów i liści. Naprzeciw drzewa stało parę, do wymagań ślepego mieszkańca przystosowanych namiotów. Pomiędzy pniem a głównym namiotem garść węgli żarzyła się wśród popiołów. Nad ustawionym nad niemi trójnogiem pochylała się warząca strawy niewiasta, uboga, powinowata Lakamby, przydana do usług Aïszy.
Babalatchi obrzucił dziedziniec jednem swem okiem, rzucając jednocześnie krótkie pytanie kobiecie. Milcząc wskazała mu namiot, u którego uchylonej zasłony błąkały się promienie słońca.
— O; tuan Omar! Wodzu możny! — zawołał przybysz nie przekraczając progu.
Wewnątrz namiotu dał się słyszeć kaszel, szemranie do cichej skargi, do mrukliwego gniewu podobne. Ośmielony Babalatchi uchylił zasłony i po chwili wywiódł ostrożnie, z kobiecą niemal pieczołowitością, ślepego, obu dłońmi o ramiona jego wspierającego się starca. Posadził go na ławie pod drzewem. Starzec oparł się o pień olbrzymi. Rzadkie promienie słońca przedzierały się przez ciemne listowie sklepienia, skupiając się na białej szacie i białym turbanie wychudłego, siedzącego nieruchomie, z wygasłemi źrenicami Omara.
— Czy się już słońce skłania ku zachodowi, — pytał bezdźwięcznym głosem?
— Bliskie jest zachodu, — odrzekł Babalatchi stojący przed nim w pełnej uszanowania postawie.
— Gdzież jestem, — pytał z wyrzutem ślepiec, — czemu uprowadzono mię z miejsc, do których przywykłem? Przyzwyczajenie zastępuje wzrok tym, co go utracą, jest tem, czem wzrok dla widzących. Słońce mówisz chyli się do zachodu, a ja przez dzień cały, dzień długi, nie słyszałem szelestu jej kroków. Obcej, starej kobiety ręka podała mi strawę rano i w południe.
Czemu? Gdzie jest Aïsza?
— Blisko stąd, — rzekł cicho Babalatchi.
— A tamten, — spytał ożywiając się, lecz i głos jednocześnie zniżając Omar. — Gdzie jest? Nie tu? nie tu, — dodał obracając w lewo i w prawo głowę, jak gdyby wygasłym wzrokiem chciał przebić nieprzeniknione ciemności.
— Niema go tu teraz, — rzekł uspakajająco Babalatchi. — Wróci wkrótce.
— Wróci, mówisz? O! przebiegły! chytry! Czy tylko wróci? Przekląłem go trzykrotnie! Niech przeklęty będzie.
— Jest nim niewątpliwie! — uspakajał miotającego się starca Babalatchi, — a jednak, — dodał, — wróci i to zapewne niebawem.
— O! chytry! przebiegły! sam stokroć przeklęty! zdradzasz mię, ty, któregom wywyższył, coś prochem był pod możną stopą moją! Zdradzasz mię! kłamiesz!
— Wierniem walczył u twego wodzu boku, — spokojnie odrzekł Babalatchi.
— Pocóż ma tu wracać, — gniewał się Omar. — By zatruwać powietrze, którem oddycham, urągać mej niedoli, kraść mi serce i ciało mej dziewki? Wiesz przecie, że jest krwią krwi mojej i sercem serca mego! a tak niewzruszona i twarda jak podwodne skały, o które się najmocniejsze rozbijają okręty.
Nagle gniew jego opadł i ciągnął żałośliwie.
— Głodny byłem i nikt mię nie nakarmił; pragnąłem, nie było komu napoić mię; wołałem, nikt mi nie odpowiedział. Niedba o mnie, zaniedbuje mię! Synowie moi polegli, a jej serce pożarł pies niewierny. Czemuś mu pokazał drogę w mojej niedoli ciemne progi?
— Sam ją znalazł o! wodzu mężnych! — odrzekł ze smutkiem Babalatchi — w mojej dłoni jeno splątane nici zguby wrogów, naszej pomsty i wielkości pasmo i jeśli mię Wszechmocny nie oślepia, skończyły się dni naszej niedoli, głodu, upokorzeń; czeka nas sława, wolność, bogactwo.
— Czeka! czeka! — kiwał głową ślepiec, — przedemną rozwarta mogiła!
— Nikt nie policzył dni swoich i nikt przeznaczenia nie ubieży, — szepnął zamyślony doradca.
— Byle nie wracał, — poruszył się niespokojnie na ławie siedzący starzec, — byle nie wracał.
— Przeznaczenia swego nie ubieży, powtórzył z mocą Babalatchi. — Wróci, gdyż tak zapisano w Księdze Przeznaczeń, a wrogowie nasi na miazgę zgnieceni być muszą. O! wodzu! wodzu! ci dwaj „biali“ pożrą się tu wzajemnie!
— Zdaje ci się, że to ujrzysz, lecz ja... — jęknął Omar.
— Prawda, — spuścił głowę jednooki, — nad życiem twem o wodzu! zapanowały ciemności.
— Mylisz się! — uniósł się stary! — palą mię ognie, całego objęły płomienie. Pamiętasz onego ostatniego dnia płomienie? W oczach, na które nocy zasłona opadła, stoją mi po raz ostatni widziane rzeczy — trupy poległych towarzyszy broni, synów mych trupy blade! Jam przeżył to wszystko, wrogom na pośmiewisko, ślepe narzędzie w ręku chytrego sługi!...
— Wodzem i panem jesteś, jak i byłeś, — upewniał go z pokorą w głosie Babalatchi. — Tyś mądry i mądrość twoja natchnie cię, gdy będziesz mówił z Saïdem Abdulla, gdy się ten tu zjawi. Ja, sługa powolny o panie! doradca wierny, com lat tyle walczył u boku twego; czemże jestem? prochem marnym, lecz oko nie widzi, licho słyszy i dlatego ośmielam się słabemi zdolnościami memi wspierać twą mądrość. Saïd Abdulla przybyć może tej jeszcze nocy, a rzecz trzymaną być winna w najściślejszej tajemnicy, gdyż inaczej „biały“ pan miejsc tych dowie się i zamysły nasze zniszczy. Lakamba otrzymał glejt bezpieczeństwa dla swego gościa; Saïd Abdulla dziś tu będzie, okręt jego zarzucił kotwicę u ujścia rzeki.
Mówił ze spuszczonem w dół okiem i nie dostrzegł zbliżającej się cicho Aïszy, tak cicho, że i ślepy Omar szelestu lekkich jej kroków nie słyszał. Stanąwszy przed rozmawiającemi wpatrzyła się w nich wystraszonym wzrokiem, z wpół rozwartemi wargami, gotowa słowa swe dorzucić do narady, lecz ją powstrzymał wymowny i energiczny ruch ręki jednookiego dworaka.
— Aj! wa! — mówił gniewnie Omar — mam być echem słów twoich, chytry Babalatchi! doradzać im, swoim, by zawierzyli „białemu“? Stary jestem, ślepy! słaby! i mądrość moja zgasła...
— Zimno mi, — wstrząsł się po chwili i szeptem już niemal ciągnął:
— Słaby jestem, ślepy, a tamci, czarownic i szatana dzieci, przeklęte przeklętych siemię...
— Powiedzże mi przynajmniej, ty! wszystkowiedzący, — zwrócił się niecierpliwym ruchem do Babalatchi, ilu ich tu jest... „białych?“
— Dwóch, odrzekł szybko doradca, — i ci się wzajemnie zjedzą.
— A ilu ich jeszcze zostanie, zmartwychwstanie ilu, — pytał z gorzką ironją starzec?
Ale Babalatchi wpadał w ton proroczy, odpowiadając ogólnikami:
— Upadek wroga jest pociechą nieszczęsnego. I któż wrogów swoich zliczy?... Liczba ich w ręku Wszechmocnego, zapisana w Przeznaczeń Księdze! Nie dośćże ci, o wodzu! porażki i cierpień niektórych z nich zostać świadkiem?...
— Powiedzże mi przynajmniej, że obaj, obaj zginą, — wołał unosząc się wódz pokonany.
Aïsza wzniosła nagłym ruchem głowę, wstrzymał ją znów ruch ręki Babalatchi’ego.
— Zginą, obaj zginać muszą, — rzekł spokojnie nie spuszczając oka z twarzy Aïszy, — śmierć w przeznaczeniu każdego leży.
— O! chcę śmierci natychmiastowej, chcę dotknąć stygnących twarzy konających, zanim je wola Allaha ostatniem tchnieniem zmrozi! — wołał starzec w uniesieniu.
— Jeśli zapisano tak w twoich wodzu i ich Przeznaczeń Księdze. Allah jest wielki i wielki prorok Jego!
Porwał starca paroksyzm kaszlu, trząsł nim i targał, a gdy minął, Omar oparł się wycieńczony o pień drzewa.
— Sam jestem, sam, opuszczony, — skarżył się rzewnie, urywanym głosem, chwytając rękoma drżącemi powietrze, którego brakło piersiom. Sam jestem. Nie widzę. Boję się obcych, nieznanych mi miejsc...
— Stoję u boku twego, — mówił Babalatchi z lekka dotykając jego ramienia. Stoję wierny od zarania dni, gdyśmy obaj młodzi byli i walczyli ramię o ramię, w jednym, wiernym szeregu.
— Byłyż dni takie, — zawołał z rozpaczą Omar. Wolałbym je zapomnieć! Sam pozostałem na świecie bez dziedzica sławy mej i miecza — z dziewką, co rodzica opuszcza dla psa niewiernego. Straszyła mię dłoń Najmiłościwszego! Biada mi! biada! hańba!
Kiwał się tam i nazad biadając nad swą dolą, poczem nagle i stosunkowo spokojnie spytał:
— Czy słońce już zaszło?
— Złoci wierzchołki najwyższych drzew, jakie dostrzedz mogę, — odrzekł Babalatchi.
— Godzina modlitwy, — rzekł starzec — powstając z miejsca i prostując się.
Babalatchi podparł go ramieniem i obaj odeszli ku namiotowi, z którego Babalatchi wyniósł dywan z wzorami z Koranu i rozciągnął w stronę miasta świętego, Mekki. Polał lustralną wodą, wyciągnięte przed się, drżące ręce starca, pomógł mu uklęknąć na cennym kobiercu, a gdy starzec wymawiał pierwsze zwrotki modlitwy wieczornej, zwracając oczodoły i wyciągnięte, drżące ręce ku idealnemu punktowi ziemskiego globu, gdzie wznosi się Mekka z proroka grobowcem, cofnął się ku Aïszy, stojącej jak wryta opodal.
Gdy się zmierzyli wzrokiem, nie dziewczyna a żołnierz na polu bitwy i w podstępach nieustraszony, opuścił jedyną swą powiekę. Aïsza szybkim i cichszym od wieczornego powiewu ruchem, położyła dłoń na jego ramieniu, drugą wskazując na tańczące pod gałęziami drzewa, skośne promienie zachodzącego słońca.
— Trzeci raz zachodzi, — mówiła ledwie dosłyszalnym szeptem, — i niema go? Oszukałeś mię nędzniku!
— Dotrzymałem słowa, — odrzekł równie cicho, skłaniając się przed nią z największem uszanowaniem Babalatchi. Dziś rano jeszcze Bulangi wypłynął po niego na najbliższej łodzi Lakamba. Obcy on nam jest i cudzy, lecz sprzymierzeniec i czuwać nad nim musimy. O trzeciej wysłałem drugą łódź. Wierz mi, o córko wielkiego Wodza, że ten, którego oczekujesz przybyć może skoro sam zechce. Byle zechciał.
— Niema go! — odparła zagryzając wargi, — czekałam go wczoraj, dziś czekam... jutro sama doń pójdę.
— Jeśli żyć będziesz, — mruknął sam do siebie Babalatchi, a głośniej dodał.
— Czyś o władzy swej i potędze swych wdzięków zwątpiła o hurysko samego proroka! Niewolnikiem jest twoim.
— Niewolnicy — odparła brwi zsuwając, — uciekają czasem i rzeczą pana i właściciela dogonić, ujarzmić.
— Chciałabyśże żyć dalej i umierać o żebraczym chlebie?
— Co mi tam! — załamała dłonie a z rozszerzonych jej czarnych źrenic, skry się posypały, zwiastunki burzy, błyskawice.
— Pst! upomniał ją jednooki, wskazując ruchem głowy modlącego się przed namiotem starca. Pomyśl dziewczyno! czy on sam żyć zdoła o żebraczym chlebie?
— Wielki jest i mężny — zawołała, — dlatego gardzi wami. Mąż to! mąż prawy. Jemu być wodzem!
— Wiesz co mówisz! — mówił Babalatchi powstrzymując wijący mu się na ustach uśmiech. Pamiętaj jednak dziewczyno o mężnem sercu, że chcąc go przytrzymać masz mu być jako morze u warg konającego z pragnienia. Ja ci to mówię, pamiętaj!
Powiedział to z siłą przekonania i zamilkł. Oboje milcząc, powieki trzymali spuszczone a w ciszy słychać było powtarzane przez modlącego się zwrotki Koranu. Ślepy Omar, wódz pokonany, chwalił Boga ojców swoich, mężnych i walecznych Boga! W dali, niby rój pszczół, brzęczały głosy wypełniające osadę. Gama ich podnosiła się to cichła przecięta tu i tam ostrą, od innych oddzielającą się nutą. Coś, gdzieś skrzypnęło, a że właśnie Aïsza odejść miała, Babalatchi przytrzymał ją.
— Poczekaj! — szepnął.
Przez otwartą w żywopłocie furtkę wchodził sam Lakamba, z obnażonym mieczem, skrzywionym na głowie turbanem, w rozpiętej kurcie, widocznie wzburzony. Odsapnął się zanim wykrztusił w gniewie:
— Przybył w łodzi Bulangi i napadł na mnie ze zwykłą tym białym psom wściekłością. Byłem w niebezpieczeństwie Babalatchi! Czyś słyszał kiedy coś podobnego! Plugawy zjadacz świńskiego mięsa, podniósł na mnie dłoń, wbiegł jak szalony do mego domu! Zaledwie go sześciu moich ludzi obezwładnić zdołało...
Wzrastająca wrzawa i zbliżające się krzyki: „Trzymać go! trzymać!... mierzyć w samo czoło“ — przerwały mowę magnata. Nagle wszystko ucichło i słychać tylko było głos Willems’a klnący po niemiecku, angielsku, malajsku.
— Słyszysz! — mówił drżącemi usty Lakamba, — słyszysz! Bluźni, a głos jego podobny głosowi szczekającego psa. Jak psa wściekłego zastrzelić go każę.
— Oszalałeś panie! — zawołał sprytny doradca, a zwracając się do Aïszy, sztywnej, jak zahypnotyzowanej, z rozwartemi szeroko źrenicami i usty, z rozdętemi nozdrzami, gotowej skoczyć po swą zdobycz, lub ściganego własną zasłonić piersią, posłusznej pomimo to dotknięciu dłoni wiernego sługi, rzekł jej z cicha:
— Trzy dni nie upłynęły... widzisz! wierny jestem danemu słowu, ale ostrzegam cię nieustraszona dziewczyno, ostrzegam: pamiętaj! Bądź jako morze cofające się od warg pragnieniem spalonych... jako morze!
Podobna wypuszczonej z napiętego łuku strzale, Aïsza rzuciła się ku furtce i znikła za nią. Lakamba i Babalatchi powiedli za nią wzrokiem. Za furtką wrzało, lecz wrzawę zgłuszył rozkazujący głos kobiecy:
— Puśćcie go! puśćcie!
Przycichło. Po chwili imię Aïszy, pokonanego lecz walecznego wodza, nieustraszonej córki, biegło z ust do ust. U podjętej zasłony namiotu jęczał, leżąc na ziemi Omar. Lakamba zwrócił się wzgardliwie tam skąd go dochodziły jęki i skargi, lecz Babalatchi ujął go pod ramię i wywiódł z zagrody pokonanego wodza.
Staruszka pochylona nad warzącą się przy ognisku wieczerzą, cofnęła się, chroniąc za pień olbrzymiego, parasol swych konarów nad zagrodą rozpinającego drzewa. Wrota główne dziedzińca rozwarły się ukazał się w nich Willems tulący do piersi Aïszę, z wyciągniętym przed siebie pistoletem. Wpadł i leciał jak wicher, minął ognisko, namioty, znikł w mroku z tarcic skleconego, wielkiego i pustego domu.
Teraz cisza grobowa padła na zagrodę, na ryżu wązkie skiby, na nieprzeniknionych lasów piętrzące się wały. Przed namiotem, na dywanie, z wzorami zapożyczonemi z Koranu, ślepiec leżał i ze zwróconem w niebo niewidzącem okiem, jęczał:
— Co to? Ratujcie! wstać mi pomóżcie... Kto w Allaha i w Proroka wierzy, ratujcie! — wołał.
Nawet stara, warząca u ogniska wieczerzę kobieta, wystraszonym wzrokiem wpatrzona w zawarte z trzaskiem, za Aïszą i nieznajomym, drzwi domu, nie zwracała uwagi na wołanie ślepego starca. Leżał jęcząc, wołając, nasłuchując czy nie nadchodzi kto z pomocą, a przekonawszy się, że niema nikogo, opuścił ramiona i cicho legł na kobiercu.
Gałązki drzewa poruszały się w wieczornym powiewie wiatru. Opadł liść suchy i leżał chwilę nieruchomy, wzmagającym się blaskiem rozżarzonych głowni oświecony, aż go porwał wzmagającego się wiatru powiew, porwał i uniósł w dal i w mrok.







III.

Od lat przeszło czterdziestu Abdulla chadzał wedle przepisów Koranu. Syn bogatego seida, Selima ben Sali, kupca z nad cieśnin Oceanu, już w siedemnastym roku życia, jako zastępca ojca i reprezentant znanej firmy, zjawił się na pokładzie okrętu wysłanego przez ojca dla ochrony udających się do Mekki i grobu Proroka, malajskich pielgrzymów. Żegluga parowa nie była wówczas tak rozpowszechnioną jak dziś, zwłaszcza na tamtych wodach. Podróż morska była długa, uciążliwa lecz i bardziej urozmaicona niż obecnie i oczy młodzieńca nie na jedno patrzały. W księdze przeznaczeń jego, długie i dalekie pielgrzymki zdawały się zapisane, a nic mu bardziej dogodzić nie mogło. Z dni też wczesnej młodości pozostały mu gorące wierzenia w sercu i powaga zewnętrznego wzięcia się.
Zwiedził Bombaj i Kalkutę, opłynął Perskie wody i przepływał niejednokrotnie przez zatokę Suezu, a gdy w dwudziestym siódmym roku życia stracił ojca, wprawną dłonią pochwycił pasma różnorodnych interesów, sieć obejmującą Archipelag od Sumatry do Nowej Gwinei, od Batawji do Palawanu. Wkrótce zdolności jego kupieckie i polityczne, niezłomna, z uporem granicząca wola, spryt, fortuna, postawiły go na czele kupców, któremi obsadził wyspy i wybrzeża. Tu miał brata, tam wuja, szwagra w Batawji, drugiego w Palembangu, tu znów bratanka, a wszystko to działało pod jego kierownictwem, zgodnie z jego interesami, starając się o coraz nowe zyski, w których udział mieli. Śmiało rzec można, że Seid Abdulla, syn możnego Selima ben Sali, sieć kupiecką zarzucił na Archipelag cały: kredytorem był książąt i możnowładców; przeważał w radach państw; dostarczał broni i amunicji, otrzymując w zamian prawo wyładowywania i zarzucania kotwicy w upatrzonych przez się miejscach; równie upragniony sprzymierzeniec jak groźny wróg, ceniony, szanowany dla bogactw swych, mądrości, dobrej rady, potężnego ramienia, znanej pobożności, a no — i szczęścia i towarzyszącego mu stale powodzenia.
Dumny z darów jakiemi go Wszechmocny, tak hojnie obsypał, w sercu wierzącem nosił głębokie i pokorne poddanie się wyrokom przeznaczenia. Dobroczynnym był i wspaniałomyślnym w duchu Koranu, a gdy przechodził od progu swego pałacu z kamieni w okolicy Penangu, do swych obszernych składów towarów w porcie, nie wyjmował rąk z kieszeni lub je chronił przed kornemi i wdzięcznemi pocałunkami swych hojnie obdarzanych współwyznawców, chylących mu się z prośbą lub dziękczynieniem do kolan. Piękny, smagły, w ruchach szlachetny i powolny, jak na prawego przystało Araba. Jego wysokie czoło, czarne, do skrzydeł jaskółczych podobne brwi, nos prosty, kształtny, ciemna skóra, rzeźbionych rysów regularność, ruchów i postawy wrodzona, nie dająca się nabyć szlachetność i wytworność, świadczyły o czystości rasy. Brodę nosił przystrzyżoną krótko i okrągło; ciemnych, aksamitnych, długorzęsnych oczu miękkie, pieszczotliwe spojrzenie, odskakiwało od wązkich warg zaciśniętych z bezlitosnym wyrazem, z całej twarzy i postawy wiały: godność i powaga. Miał niczem nie dającą się zbić wiarę w siebie i swą gwiazdę.
Wierny koczowniczym instynktom swej rasy, krótko i rzadko przebywał w rezydencyi swojej w Penangu, bogatszej i ozdobniejszej od pałaców książęcych. Właściciel mnogich okrętów i statków rozprószonych po mórz przestworzach, najchętniej przebywał na ich pokładach, a w każdym znaczniejszym porcie posiadał dom własny, wyczekujących go krewnych i oficjalistów, oczekujące go, w jedwabne chusty zawinięte rachunki i listy, oraz koperty ze sztemplami wszystkich części świata; księgi rachunkowe, ustne, nie dające się inaczej przesłać, najważniejsze zapewne ze wszystkich komunikaty. Inne, pozostawione przez przygodnych na pozór podróżnych, czekały nań w domu, a wieści bywały zawsze pomyślne, a zawsze i wszędzie otaczały go chorały: podziwu, wdzięczności, próśb pokornych.
Szczęśliwy był możny Abdulla! a szczęśliwość jego była tak wszechstronną i zupełną, że dobre i wspaniałomyślne urodzinom jego błogosławiące wróżki, opatrzyły go nawet w dar nad dary: pragnienia rzeczy niedościgłej, dając mu trudnego do pokonania wroga. Abdulla zazdrościł handlowych transakcji i politycznych, w sferze tychże transakcji, wpływów kapitanowi Luigard’owi. Prześcignąć go stało się jego manją, celem życia, namiętnością domagającą się, bądź co bądź, zadowolenia.
W ostatnich czasach dochodziły go ze Sambiru wieści, pod naciskiem których zdecydował się na walną wyprawę. Już przed paru laty odkrył ujście rzeki, u którego zarzucił obecnie kotwicę tam, gdzie Pantai biegu zwalniając wylewa się leniwie śród biegu piasków, raf podwodnych, w szerokie morze. Pewien był, że płynąc w górę rzeki natrafić można na nieznane bogactwa, lecz nie odważał się na tak ryzykowne przedsięwzięcie, gdyż należał do rasy przezornej w handlu i mniej ufającej wodom niż piaskom pustyni. Zresztą, nie znosił myśli, by mógł być wywiedzionym w pole przez Radży Laut, jak to miało już miejsce z wielu, którzy usiłowali podejść „Króla mórz“. W ostatnich czasach jednak, otrzymane z Sambiru wiadomości zbyt kuszący samego bogdaj Abdullę miały charakter.
Takim był ten, którego Lakamba i Babalatchi wyczekiwali w wieczór powrotu Willems’a do Aïszy. Babalatchi, który przez trzy doby męczył się niepewnością, jaki obrót wezmą jego intrygi, pewnym być mógł teraz uwikłania w swe sieci „białego“ i z lekkiem sercem przypatrywał się czynionym na dworze Lakamby przygotowaniom dla przyjęcia Abdulli. Od wybrzeża do samego domu magnata, leżały stosy smolnych, na pochodnie przeznaczonych gałęzi. Na dziedzińcu w półkole ustawiono bambusowe, kobiercami pokryte ławy. Lakamba postanowił przyjąć na świeżem powietrzu dostojnego gościa i upragnionego sojusznika, chcąc mu się przy tem ukazać w pełnem otoczeniu swych licznych domowników i podwładnych, odzianych w odświętne, białe sarongi zebrane dokoła ciemnych ramion kosztownemi spinkami, z bronią za pasem, z dzidami w dłoni, lub poukładanemi w kozły dokoła biesiadników. Dwa stosy smolnego drzewa płonęły u wnijścia nad sadzawką, a Babalatchi przechadzał się pomiędzy niemi, nadstawiając ucha na najdalsze i najlżejsze szmery. Miesiąca nie było na niebie, pomimo to noc była dość jasna, chociaż mgły osiadały gęste na brzegach Pantai.
Hasło jedno, drugie i zanim Babalatchi odpowiedział na nie, dwie lekkie łodzie przybiły do brzegu i wysiedli z nich najzamożniejsi z krajowców: Dawid Sahamin i Hamet Bahassoen, zaproszeni przez Lakamba. Noc się pogłębiała. Ognie płonęły pod czapkami czarnych dymów; Babalatchi wytężał słuch w dół rzeki... Wreszcie! Zwołał sługi, rozdał im pochodnie, rozstawił w szeregi, niby w szyku bojowym, nad którym na kształt rozpuszczonych chorągwi, powiewały dymy gęste.
Od brzegu biegło wołanie:
— Saïd Abdulla ben Selim przybywa!
Na co obeznany ze wschodnią etykietą Babalatchi odrzekł donośnym głosem:
— Chwała niech będzie Najwyższemu! Allah rozradował serca nasze.
Abdulla opuścił łódź wspierając się na jednookim. W krótkim przejściu na oświecony ogniami dziedziniec domu magnata, ciche z towarzyszącym zamienił słowa:
— Ktoś ty, — pytał?
— Babalatchi, sługa i towarzysz broni ślepego wodza, Omara. Klijent w domu Lakamba.
— Umiesz pisać?
— Słowa me do ciebie pisane były, o! rozdawco łask wszelakich!
Abdulla ze spokojną twarzą i zwykłą sobie godnością zbliżał się do półkola, w którem śród sług swych i domowników stał Lakamba. Ten powitawszy go oprowadzał dokoła dziedzińca. Babalatchi stanął za swym chlebodawcą, za Abdullem postępowało dwóch arabów, jak on odzianych od stóp do głowy w fałdy białych, sztywnych sukien spiętych od brody do pasa, na dwa rzędy drobnych, szczerozłotych guziczków. Zmarszczone rękawy zakończone były złotym galonem. Na głowie ogolonej miał on myckę koloru trawy, ze splecionej słomy. Na nagich, jak w złoconym bronzie utoczonych nogach, słomiane pantofle.
Na około prawej ręki miał okręcony, zwieszający się różaniec z ciężkich i wonnych drewnianych paciorków, które zaczął przesuwać w palcach, skoro zdjąwszy papuzie, usiadł na zaimprowizowanym z poduszek i kobierców dywanie.
Przenaczone dla dostojnego gościa i domowników Lakamba półkole, otwierało się na werandę domu, którą zapełniły do domostwa magnata należące, ściśle zakwefione kobiety. Wychylały się ciekawie po przez otaczającą galerję balustradę, by się lepiej przyjrzeć gościowi i niezwykle uroczystemu przyjęciu. Lakamba zamieniał z gościem do zwykłego ceremoniału należące grzeczności. Babalatchi przykucnął u nóg swego protektora.
Grzeczności były wyczerpane, Abdulla powiódł wzrokiem dokoła szukając wątku rozmowy, raczej łaskawem spojrzeniem zachęcając do niej milczącego dworaka. Ten, ożywił się, począł rozpowiadać wymownie i obrazowo historię Sambiru; zatarg pomiędzy obecnym władcą Patalolo i sułtanem z Koti: najście nowych osadników z Bugis pod wodzą Lakamba. Opowiadając powoływał się na świadectwo krajowców: Sahamin’a i Bahassoen’a, co ci jednozgodnie, kiwając głowami, potwierdzali:
Betul, betul. Tak jest, nie inaczej!
Zachęcony uwagą z jaką go słuchano Babalatchi opowiadał o akcji Luigard’a, której powodzenie polegało jedynie na wewnętrznych zamieszkach i niezgodzie. Teraz głos zniżył a dźwięczała w nim nuta nienawiści i żalu. Kimże był ten obcy przybysz by przywłaszczać sobie bogactwa wyspy i trzymać innych w szachu? Kto mu nadał prawa wielkorządcy? Porozumiał się z Patalolo, ufność jego zagarnął, robi z nim co mu się podoba, utrzymuje go w zatwardziałości serca, w usta jego wkłada ostre i kłamliwe słowa, dłoń mu uzbraja. Niewierny! ujął w twarde ręce rządy nad wiernymi, obuzdał starego słabego Patalolo, w zamian za kopalnię bogactwa, jaką owładnął, narzuca krajowcom liche i jakie mu się spodoba towary; rozporządza kredytem; nieobrachowane ciągnie zyski; rok rocznie ciężkie zdejmuje haracze...
— Tak! tak! tak! — twierdzili jednocześnie Sahamin i Bahassoen.
Babalatchi podziękował im wzrokiem i zwracając się do Abdulli zawołał:
— Słyszysz! świadectwo to sprawiedliwych. O! opiekunie i obrońco pokrzywdzonych! Cośmy począć mieli? Człek nie może obejść się bez handlu, a ten tylko kupiec znalazł do nas drogę i zagarnął wszystko.
Sahamin powstał z miejsca, wsparł się na lausie i mówił:
— Znudziło nas spłacanie tego cośmy winni „białemu“ co jest synem czy zięciem Radży Laut’a. Człowiek ten! Oby grób jego matki znieważonym został! Człowiek ten, nie zadawalnia się przywłaszczoną sobie nad nami władzą. Na życie nasze nastaje, handlowe stosunki ośmiela się zawiązywać z Djaksami, mieszkańcami lasów, do małp podobnymi, bo i tyle warci są, co małpy. Od nich kupuje guttahirattands[1], gdy my z głodu zdychamy. Nie dalej jak onegdaj idę doń i mówię: „Tuan Almayer“ — zmuszeni jesteśmy grzecznie przemawiać do „białych“, do pomiotu samego szatana! — „Tuan Almayer“, mówię, mu, to i to mam do sprzedania, kupuj, a on — psy białe pojęcia nie mają o tem jak przemawiać do nas trzeba! on, „Daoud, mówi, — najszczęśliwszy z ludzi“... Tak mówi, jak gdyby nie wiedział, że samem tem słowem niedolę sprowadzić może na głowę moją i głowy synów moich! „Daoud, mówi, masz szczęście, jeśli posiadasz coś na te złe czasy. Dostaw to co masz do faktorji a przyjmę a konto twej należności“. Tak mówi i klepie mię dłonią po ramieniu. Bogdajby go psa białego...
— Ubilibyśmy go od dawna, — jeślibyśmy mieli wodza i dobre za sobą plecy. Wodzem naszym zostań o Tuan Abdulla!
Abdulla nie uronił słowa; wargi jego poruszały się jednak w miarę jak przesuwał pomiędzy palcami paciorki różańca.
— Pomógłbym wam, — rzekł wreszcie z rozwagą, — jeśliby okręt mój, mógł wpłynąć w koryto rzeki.
— Wpłynie, — zapewnił Babalatchi, — jest tu „biały“ pewien...
— Wiem, — skinął dłonią Abdulla. — Chciałbym się widzieć z Omarem el Badavi i z onym „białym“, o którym pisałeś mi.
Babalatchi zerwał się na równe nogi, wszyscy powstali z miejsc; kobiety znikły szybko z galerji i z tłumnego zbiegowiska na dziedzińcu paru ludzi pośpieszyło zapalić u ognisk smolne łuczywa. Wysłano gońca do wodza Omara a czekając jego powrotu, Abdulla z cicha rozmawiał z Lakambą i z Babalatchi, Sahamin usiadł żując spokojnie liście betelu; Bahassoen, z mieczem w dłoni, rozparł się chełpliwie przed ogniem, wojowniczą postawą budząc podziw sług i domowników magnata. Posłaniec wrócił niebawem.
— Odpowiedź, — pytał Babalatchi?
— Tuan Omar wita Saïda Abdullę jako upragnionego w swych tułaczych progach gościa, — mówił uroczyście posłaniec.
Lakamba tymczasem opowiadał coś snać ciekawego Abdull’owi, gdyż ten słuchał go z widoczną ciekawością:
— Ludzi dostarczyć mogę, — mówił, — osiemdziesięciu w potrzebie, osiemdziesięciu i czternaście łodzi. Brak nam prochu...
— Haï — wtrącił Babalatchi, — obejdzie się bez potyczki. Powaga imienia Saïd Abdulla wystarczy. Samo jego zjawienie się...
— Proch by nie zawadził, — zauważył niedbale Arab — jeśli notabene okręt mój zdoła wpłynąć bezpiecznie w łożysko rzeki?
— Bezpieczeństwem okrętu wola twoja panie! — odrzekł z głębokim ukłonem Babalatchi. — Idźmy widzieć się z Omarem el Badavi i z tym tam, „białym“.
W przygasłem zwykle oku Lakamba, zapaliła się mętna iskra.
— Ostrożnie Tuan Abdulla, — zawołał, — ostrożnie. Zachowanie się tego plugawca jest niebezpieczne: wrzeszczy, pięść wznosi, bije...
— Nic ci o dawco dóbr wszelkich, nie grozi, — uśmiechnął się z pewnością siebie Babalatchi. — Głową mą odpowiadam.
Abdulla patrzał przez chwilę na obu mówiących. I po jego wargach wił się uśmiech. Po chwili zwrócił się ze zwykłą powagą do Babalatchi:
— Idziemy?
— Tędy, — mówił doradca, rozgarniając gałęzie i żywopłoty. — Za chwilę o władco i krzepicielu serc naszych! ujrzysz ślepego, walecznego wodza, Omara el Badavi i „białego“, którego spryt równa się diabelskiej sile jego zapalczywości.
Nieznacznem mrugnieniem oka powstrzymał, u wrót, Lakamba, za Abdullą wpuścił tylko dwóch jego przybocznych Arabów. Przez całą drogę mówił coś z cicha do Saïda, który nie spojrzał nań ani razu, lecz uśmiechał się z zadowoleniem.
— Zobaczysz panie! zobaczysz, — mówił. — Gdym go ujrzał w ręku tej, o której opowiadałem, pewien byłem wygranej, pewny, że zmięknie jak wosk, jak szlam na dnie rzeki. Zrazu odpowiadał mi dumnemi, obrażającemi słowy, jak przemawiać zwykli „biali“, psy niewierne! Jak jej odpowiadał, nie wiem... Wiem że wahał się, walczył z sobą. Znam ich. Jak stal twardzi i jak stal... giętcy. Namówiłem Omara, by z pod opieki Patalolo, przeniósł się, wraz z córką, pod opiekę Lakamba. „Biały“ wpadł w wściekłość, szalał poprostu, jak zgłodniała pantera, nie widząc dziewczyny przez dni trzy. Dziś, dziś właśnie przybył tu... Nie bój się panie! w dobrym on ręku: Aïsza zmiłowania nie zna.
— Tem lepiej — odparł sucho Arab.
— „Biały“ — ciągnął jednooki dyplomata — wprowadzi w rzekę okręt, a jeśli bój wyniknie... no! jeśli bój wyniknie i życie położyć wypadnie, on życie położy. Zaopatrzysz go jeno panie w broń, w krótką broń palną, co ma strzałów wiele...
— Dobrze — odrzekł zamyślony Arab.
— Przy tem — ciągnął doradca — trzeba będzie szeroko dłoń roztworzyć. „Biali“ są nienasyceni o! wspaniałomyślny! chciwość „białych“ granic nie zna, zwłaszcza, gdy w grę wchodzi kobieta, co duszy ludzkiej nie mając, nienasyconą jest świecideł i barwnych szmatek, któremi wdzięki swe potęgować pragnie.
— Potrafię wszelakie zadowolnić zachcianki — odrzekł wzgardliwie Abdulla — stać mię na to, lecz... — Zawahał się, przebierając długiemi palcami w swej brodzie.
— ...Lecz — ciągnął tak cichym szeptem, że Babalatchi bacznem uchem zaledwie słowa jego mógł pochwycić. — Omar jest synem wuja mego ojca, on i to co doń należy, wierzy w Koran, gdy ten... „biały“... jest niewiernym. Nie! nie przystoi to! nie przystoi! Niewierny nie może żyć w cieniu mego ramienia. Pies! Mógłżebym ścierpieć, by na oczach moich żył z kobietą tej samej co ja wiary? Mógłżebym to ścierpieć?
Zaczerpnął wązkiemi wargami powietrze i nie zmieniając głosu spytał:
— Cóż poczniem z nim, gdy wydobędziem zeń to, co nam potrzeba?
Stali teraz w cieniu, milczący, błądząc wzrokiem po zwieszających się nad nimi drzew konarach. Mogli jeszcze dostrzedz poza sobą Lakamba, rozmawiającego z Sahaminem. Mogli dojrzeć rysujące się na czerwonawem tle ognisk, ciemne postacie ludzi, przechadzających się po dziedzińcu rezydencji magnata. Z boku, z czarnego jak noc sama lasu, zawiało chłodem. Dreszcz przebiegł Araba i jednookiego malajczyka.
— Otwórz wrota i wnijdź pierwszy — rozkazał Abdulla. — Wierzę, że nie czyha tu żadna zdrada.
— Na głowę mą, żadna — zaklął Babalatchi, podnosząc drewnianą kołatkę. Uspokoił się, jak ten, co pije świeżą wodę po długich dniach palącego pragnienia.
Popchnął drzwi i znów się zwrócił do Abdulli.
— W wielu, wielu rzeczach i razach — rzekł z pełnem znaczenia mrugnięciem jedynej swej powieki — „biały“ pożytecznym być może.
— O ułomności ludzka. O pokuszenie! — westchnął pobożnie arab. — Moc moja w najwyższym! Mamże żywić własną dłonią do nieskończoności psa niewiernego?
— Dopóki potrzebny będzie — szepnął Baba-[2] westchnął pobożnie Arab. — Moc moja w najwyższego i jedno twe, o rozdawco dóbr wszelakich, słowo wystarczy, gdy...
Dalszy szept usłużnego doradcy zgłuszyły suche uderzenia paciorek, przesuwanych szybko w palcach pobożnego wyznawcy Allaha i jego Proroka.







IV.

Babalatchi dowiódł Araba do namiotu Omara, słuchał zamiany słów powitalnych i spostrzegłszy zdziwione tą poufałością spojrzenia towarzyszących Abdullowi Arabów, uchylił się tak jak i oni. Czynił to niechętnie, chociaż zdawał sobie jasno sprawę z niemożności kontrolowania rozmowy. Zbliżył się do ogniska skąd słyszał głosy, słów nie mogąc rozróżnić. Abdulla mówił głosem głębokim, z monotonną powagą, od której odskakiwały tem ostrzej skargi starca. To tylko mógł pochwycić głęboko od czasu do czasu wzdychający Babalatchi. Abdulla obudził w nim zaufanie. Od razu zapomniał, że Arab ma wiele, zbyt wiele może decyzji. Może mu ona nie dopisze do końca?... Cień zwątpienia zaćmił na chwilę świetne nadzieje polityka.
Posłyszał kroki na werandzie domu z tarcic: Willems schodził ze schodów. Na jasnem tle rozwartych do oświeconego domu drzwi zarysowała się postać niewieścia.
Aïsza zeszła z ganku i znikła w mrokach a Babalatchi gubił się w domysłach, gdzie poszła, gdy go z zamyślenia zbudził twardy głos Willems’a pytaniem:
— Gdzież Abdulla?
Wskazał dłonią na namiot skąd się głosy podnosiły i przycichały; rzucił na Willems’a skośne spojrzenie.
— Roznieć ogień — rozkazał Willems — chcę cię mieć na oku.
Babalatchi rzucił na węgle wiązkę suchych gałęzi, nie spuszczając też z oka „białego“, a gdy się odprostował, mimowolnym ruchem upewnił się czy ma broń za pasem. Usiłował być uprzejmym.
— Zdrów jesteś chwała Wszechmocnemu! — rzekł.
— Zdrów! — odpowiedział Willems tak gromkim głosem, że malajczyk drgnął cały. Obie, silne dłonie europejczyka opadły na jego ramiona. Babalatchi skurczył drobną postać, lecz zachował pogodny wygląd twarzy, gdy Willems, spróbowawszy na nim swej mocy, wypuścił go z żelaznych kleszczy i odwróciwszy się zaczął się grzać przy ogniu:
— Tse! tse! — syknął z podziwem Babalatchi — co za siła! co za moc! Człowiek tak silny góry przenosić może...
A że mu odwrócony odeń plecami Willems nie odpowiadał, po chwili milczenia zagadnął znów.
— Tuan! po co się gniewasz na mnie, nie ufasz mi? Nie dałemże ci dowodów przyjaźni? Schroniłem ją we własnym domu, bo, Tuan! dom ten moim jest domem, na moje prośby wybudowany został przez możnego i wspaniałomyślnego Lakamba. Odstąpię ci go chętnie. Zamieszkaj tu z nią. Ha! kto zgadnie co jest w sercu kobiety i jeszcze takiej jak ona kobiety! Nagle zapragnęła ujść od Patalolo. Czemu? po co? Nie mnie pytać, jam sługa jej ojca, ze sług najwierniejszy i tylko rzec mogłem: „Jasności oczu moich, serca mego słodyczy! dom mój, w osadzie Lakamby, na twoje usługi“. Cóż innego począć miałem?
— Powiem ci jedno — odrzekł wyniośle, pozycji nie zmieniając Willems — jeśli ją raz jeszcze zdejmie chętka podróżowania lub przenoszenia się z miejsca na miejsce, ty mi za to odpowiesz. Kark ci łotrze skręcę i tyle.
— W sercu przepełnionem namiętnością — począł łagodnie Babalatchi — niema miejsca na sprawiedliwość. Zabić mię Panie możesz, wola twoja. Sam wiesz przecie najlepiej czego jej brak, czego żąda. Ta, jak kobieta każda, żąda świetności i bogactw, do których prawo jej dają piękność, urodzenie, wszystko. Tyś panie banitą, przez własną brać skrzywdzony. Ona wie o tem, lecz wie jednocześnie, żeś silny, mężny, odważny, mąż prawy, jak trzeba i — pozwól Tuan! że ci to powiem: wiek mój, doświadczenie nauczyło mię, że najlepsi, najodważniejsi mężowie słabną w ręku kobiety! Leży to w przeznaczeniu najsilniejszych i najmężniejszych. Pomyśl Tuan! córka wodza! przystałoż jej żyć w niewoli, w nędzy, karmić się jałmużny gorzkim chlebem? Poddaj się o panie przeznaczeniu twemu, gdyż inaczej...
— Co inaczej! — przerwał mu wyniośle Willems.
— Umknąć ci może — skończył łagodnie Babalatchi.
Willems odwrócił się od ognia tak nagłym ruchem, że się jednooki cofnął, twarz zasłaniając dłonią, jak przed razem.
— Tem gorzej ty na tem wyjdziesz, bo twoja to będzie robota — krzyknął, zgrzytając zębami Willems.
— Haï! — ozwał się z mroków poza rozświeconą przez ognisko linją głos jednookiego. — Słyszałem, słyszałem: ucieknie, a ja głową nałożę! Niech i tak będzie. Nie wróci ci to jej. Tuan! pomyśl! Jeśli mi zależy na tem byś żył bez niej, życiem to odpłacę, lecz swego dopnę.
Tym razem Willems cofnął się, jak się cofa zbyt śmiały podróżnik, czujący, że mu się nagle grunt z pod stóp usuwa. Babalatchi postąpił krokiem naprzód i znalazł się znów w kręgu światła. Jednem swem okiem patrzał wprost w twarz białego.
— Grozisz mi — syknął przez zaciśnięte zęby Willems?
— Ja mam ci grozić Tuan! — mówił z lekką ironją w łagodnym, przyciszonym głosie malajczyk — nie ja groziłem śmiercią, kości i karku łamaniem, nie ja... Na ustach moich miody życiodajnych obietnic. O życiu! o jego słodyczach, o tem co samo ma w niem jakąś cenę, mówiłem. O długiem, szczęśliwem, rozkosznem życiu, mogącem zostać udziałem twym o! Tuan!
Przed nim płonął ogień rozpraszając w wąskim kręgu nasuwające się ciemności. Teraz milczeli, każdy w swych myślach pogrążony, każdy czuł wagę chwili obecnej. Fatalizm, któremu hołdował malajczyk, nie chronił go od niepokoju o przyszłości. Fatalizm nie zmniejsza lęku i niepokoju: zrodzony ze strachu przegranej, wygranej nie zapewnia, a chociaż wiemy, że losy nasze są dziełem rąk naszych, wiemy zarazem jak często ręce nasze są słabe i nieudolne i jak zaradzić temu nie możemy. Babalatchi jedynem swem okiem, spoglądając z podełba na milczącego towarzysza, uśmiechał się w duchu nad łatwością obuzdania „białego“ siłacza. Zostanie on sternikiem Abdulli, ofiarą do złożenia na ołtarzu gniewu i zemsty potężnego Luigard’a, narzędziem zniszczenia Almayer’a. Ileż na raz wyciągnąć zeń można korzyści! Oj! biali! biali! Szaleńcy, siły i mocy pełni, których siłę i moc unicestwić tak łacno. Bądź co bądź Babalatchi nienawidził ich za tę właśnie moc ich i siłę, którą opanować i zniszczyć tak łatwo...
Tymczasem Willems mierzył wystraszonem okiem przepaść, w którą się staczał. On! przedstawiciel rasy białej, której był kością kości, krwią krwi, popadł w sidła „kolorowych“ barbarzyńców, któremi gardził, których się brzydził, a teraz oto igraszką ich jest i narzędziem. Miał dla nich wzgardę, nienawiść odmiennej krwi, etyki, umysłu, odmiennych zdolności, obyczajów, środowisk, ale Aïsza... Rzeczy podobne słyszał, opowiadano mu o kobietach... lecz żeby to się mogła przytrafić jemu... Ha! otrząść się z tego nie mógł, nie widział wyjścia, ratunku, zbawienia. Wina to opatrzności, co mu odmawia sił do otrząśnięcia się z trujących wyziewów namiętności. Almayer’a też wina. Ostrzegał go, ten ostrzeżenie odepchnął, naigrawał się zeń, śmiertelnie obraził, bo czegóż chciał, co usiłował zdobyć banita? Pracę, na początek grosza nieco, możności wyrwania Aïszy z barbarzyńskiego środowiska, przywiązania jej do siebie węzłami potężnej cywilizacji, którą on właśnie reprezentował, podtrzymywał, rozszerzał. To, i to jeno skłoniło go do przezwyciężenia wstrętów obrażonej miłości do Almayer’a. Ten nie zrozumiał go, nie wysłuchał, wyszydził, obraził...
I wnikając w samą głąb serca swego, poznawał z rozpaczą, że ma rację jednooki Malajczyk. Żyć on bez Aïszy nie potrafi. Było w tem coś strasznego i słodkiego zarazem. Przypominał sobie wszystko, od pierwszej chwili spotkania, w lesie, nad ruczajem, postać jej migającą w cieniu to w słońcu, twarz, włosy, spojrzenia, uśmiechy, słowa. Tak, była to dzika kobieta, innej rasy, odmiennego środowiska, bez kultury, której on hołdował, lecz czuł, że bez niej, bez niej właśnie, żyć nie może. Przekonały go o tem aż nadto trzy dni rozłąki i ostatnie, u boku jej spędzone godzin kilka. Tak! Jeśli nie może stąd ją uprowadzić, musi tu z nią pozostać.
Myśl ta przyniosła mu chwilowe ukojenie. Po co walczyć z tem co zwalczonem być nie może. Poddał się upajającej władzy kochanki, niechże tak i będzie. O nic więcej niedbał, niczego się nie bał, niczego, byle jej nie utracić. W napięciu uczucia i wspomnień wyciągnął przed się mimowoli ramiona, mimowoli wołając:
Aïsza!
Blisko snać była, gdyż zjawiła się w rozlanem przez ognisko świetlanem kole. Do stanu owinięta w gęste zwoje białej, jedwabnej, lekkiej tkaniny, której jeden koniec zarzucony na głowę, aż po brwi sobole opadał, drugi przeciągnięty od ramienia zakrywał dół twarzy. Ze zwojów osłaniającej ją białej tkaniny świeciły czarne, żarzące się jak gwiazdy oczy.
Willems cofnął się przed szczelnie zakwefioną, ździwiony, zraniony, bezradny. Ekswspólnik Hudig et C-ie, miał pewne ustalone pojęcia o tem co wypada a co nie uchodzi. W wyobrażeniach tych i pojęciach, zwykł był szukać wewnętrznego poniekąd schroniska przed zalewającem go barbarzyństwem otoczenia, w które popadł, któremu się poddał. Aïsza! Aïsza, w przebraniu tem podobną była do trzeciorzędnej, ogródkowej w Europie aktorki, a ubiór ten przywdziała gwoli przybycia dostojnego, gdyż z tej co ona rasy pochodzącego gościa. Wszak wyraźnie zabronił jej noszenia kwefu, nie usłuchała go. W tak małej nawet rzeczy nie usłuchała. Czy potrafi kiedy zaszczepić w niej własne zasady i wyobrażenia; do swoich nagiąć obyczajów i przyzwyczajeń? Nie! nie potrafi! zawsze mu się wymknie, wyśliznie; do tego, do czego nawykła wróci... Zmienić jej nie zdoła. Obecnie miał tego próbkę. Pomiędzy nimi była przepaść, której namiętność nie wypełni. Uderzyła go nagle oczywistość jak mało co mają z sobą wspólnego: ani myśli, ani wyobrażeń, wspomnień, ani może nawet uczuć. Wszak niezdolną była zrozumieć wahań się jego, wstrętów, rozpaczy, motywów, któremi się kierował a teraz otwarte, harde nieposłuszeństwo... I powiedzieć, że dzikie kobiety na powolne niewolnice są stworzone... I pomyśleć, że on bez niej nie potrafi...
Silny i śmiały mężczyzna, pod którego dłonią drżał przed chwilą Babalatchi, uczuł w sercu ból, jaki tylko słabi uczuć mogą. Drobny fakt nałożenia przez Aïszę zasłony, wbrew jego żądaniu, podziałał nań jak odkrycie wielkiego i nieuniknionego niebezpieczeństwa, dał mu miarę poniżenia w jakie popadł, zostając niewolnikiem namiętności, niezdolny utrzymać władzy, wolę swą poprzeć. Wola, energia, sumienie, wszystko nikło w pożądaniu ponętnej kobiety. Nie zdawał wprawdzie sobie z motywów jasnej sprawy, nie miał po temu dość zimnej krwi, czuł tylko, że się coś w nim złamało niepowrotnie. Instynkt zachowawczy, ostrzegający, pozostał żywy, zaostrzony, nie odpowiadała wola namiętnością skrępowana, namiętnością tem opłakańszą, że nie ślepą, jak ją zwykle mianują ogólnikowo rzeczy te traktujący psychologowie. Porażkę swą czuł Willems, zdawała mu się niesłuszną, tajemniczo groźną i — nieuniknioną. Z burzą uczuć i sumienia wpatrzył się w zjawisko otulonej we wschodnie zasłony kochanki. Doświadczał wściekłości człowieka spoliczkowanego i niezdolnego pomścić swej krzywdy. Nagle wybuchnął śmiechem gorzkim, podobnym do bezsilnego zgrzytu.
I w tej właśnie chwili, stojący naprzeciw niego, po drugiej stronie ogniska Babalatchi, zawołał:
— Tuan Abdulla się zbliża!







V.

Już z progu namiotu Omara Arab spostrzegł Willems’a. Spodziewał się ujrzeć „białego“, lecz nie wiedział, że nim jest ten właśnie, znany mu oddawna spólnik kupieckiego domu Hudig et C-ie, w którym Willems tak wybitne zajmował stanowisko, zarządzając w imieniu szefa faktorją i ciesząc się pełnem jego zaufaniem.
Tylko niełaski w jaką popadł Willems, jako też przyczyn, Abdulla, jak innych wielu, świadom nie był, gdyż rzecz całą, ze względów na stosunki rodzinne szefa, trzymano w faktorji w tajemnicy tak dalece, że wielu w Madagaskarze oczekiwało powrotu Willems’a z dnia na dzień, z dalekiej jakiejś podróży, przedsięwziętej zapewne w celach konfidencjonalnych. Widząc go na tem tle niespodzianem, Arab zawahał się na progu namiotu Omara. Spodziewał się spotkania z jakimś wielkim morskim, żeglarzem obrażonym na króla mórz, jak zwano Luigard’a, z człowiekiem bez czci i wiary, twardym lecz z którym poradziłby sobie łacno. Tymczasem miał się zmierzyć z kimś mającym rozgłos niezwykłego sprytu, niezwykłej znajomości handlu i miejscowych warunków. Jakim sposobem Willems tu popadł? Abdulla opanował zdumienie i pełen godności zbliżywszy się do Willems’a, powitał go uprzejmym skinieniem dłoni.
— Znamy się oddawna, tuan Abdulla — przemówił Wiilems, udając swobodną obojętność.
— Nie jednej dopełniliśmy razem transakcji — odrzekł zwolna Arab — daleko stąd i w odmiennych warunkach.
— Nie przeszkadza to — odparł chłodno Willems, — byśmy tu i w odmiennych warunkach, dokonywać nowych transakcji nie mieli.
— Prawda — potwierdził Arab — miejsca nic nie znaczą, interesy wymagają tylko wzajemnej szczerości i prawości.
— Słusznie tuan! — odrzekł Willems — podstęp obcy mi i gotów jestem powiedzieć ci, jak i dla czego zastajesz mię tu.
— Nie pytam — pośpieszył upewnić go Arab — podróże uczą żyć, podróże uczą zwyciężać! Podróżujesz jak widzę i z tem większem wrócisz do domu doświadczeniem.
— Do domu wracać nie zamierzam — odparł chłodno Wiilems. — Zerwałem z przeszłością, rodziną... braci nie znam. Niesprawiedliwość zrywa węzły solidarności.
Abdulla wzniósł łuki brwi czarnych szkicując nieokreślony ruch dłonią. Dotąd nie zwrócił był uwagi na Aïszę, stojącą w pobliżu. Teraz przemówiła, witając, uprzejmem, z pod fałd zasłony przyciszonem słowem, znamienitego gościa i krewnego. Arab obrzucił ją szybkiem jak błyskawica spojrzeniem, spuszczając natychmiast powieki, jak tego wymaga wschodnich ludów etykieta. Aïsza wyciągnęła do niego dłoń pokrytą fałdami jedwabi, uścisnął ją raz i drugi, poczem zwrócił się do Willems’a. Kobieta zmierzyła dwóch naprzeciw siebie stojących mężów badawczym wzrokiem, poczem cofnęła się, rozpłynęła w cieniu.
— Wiem co cię tu sprowadza, tuan Abdulla — mówił Willems i ukazując ruchem głowy Babalatchi’ego dodał:
— Ten mię objaśnił. Rzecz nie łatwa i ryzykowna.
— Allah wyrówna trudności i odwróci niebezpieczeństwo — ozwał się w cieniu głęboki głos Babalatchi’ego, który jednak uczuł się zmięszany zwróconem na się badawczem spojrzeniem książęcia kupców arabskich i europejczyka. Obaj oddalili się od ogniska i półgłosem odbywali narady, chodząc wzdłuż zagrody. Babalatchi nadstawiał ucha, rzadkie mogąc pochwycić słowa, gdy wynurzając się z cieni mijali ognisko, oświeceni przez nie chwilowo.
Willems mówił:
— Za młodu pływałem z nim po wielu wodach i wielu bieg poznałem...
— Wiedza jest najlepszą przewodniczką — odpowiedział Arab, poczem oddalające się głosy ginęły w mroku.
Babalatchi oparł się o pień olbrzymiego drzewa. I on teraz rozpływał się w mrokach a zajął pozycję dogodną, dozwalającą śledzić bacznie za przechadzającymi się wzdłuż zagrody. Przechodzili czasem tak blisko niego, że musiał powstrzymywać oddech, by się nie zdradzić. Abdulla, średniego zaledwie wzrostu, szczupły, prosty, z podniesioną głową i opuszczonemi ramiony, przesuwający machinalnie w palcach paciorki różańca, których słabe dzwonienie wtórowało przyciszonym słowom rozmawiających; Willems wysoki, barczysty, wyglądający tem wyższy i barczystszy obok swego szczupłego towarzysza, postępujący krokiem śmiałym lecz nierównym, z pochylonem czołem, giestykulujący wielkiemi rękoma, których moc wypróbowały ramiona Babalatchi’ego. Przechodzili koło niego z dziesięć razy i mógł się im przypatrzeć do woli. Od czasu do czasu przystawali: Willems mówił żywo, szybko, Abdulla słuchał uważnie, nieruchomy, potakując od czasu do czasu lekkim skinieniem głowy, zgadzał się snać na czynione sobie propozycje, przyjmował do wiadomości czynione sobie uwagi. Tu i ówdzie wpadało w czujne ucho Babalatchi’ego słowo zaostrzające jego ciekawość. Mijali go właśnie i Willems mówił:
— Suma wypłaconą mi zostanie skoro zjawię się na pokładzie. Mieć ją muszę.
Odpowiedzi Araba dosłyszeć Babalatchi nie mógł, a gdy w powrotnym kierunku przechodzili znów w pobliżu, słyszał jak Willems mówił:
— Życie moje w twem ręku, Said Abdulla. — Łódź co mię dostawi na twój okręt, uwiezie umówioną sumę dla Omara. Miejże ją przygotowaną w opieczętowanym worku.
Oddalili się lecz wprędce przystanęli jeden naprzeciw drugiego: Willems zdawał się wzburzony, wymachiwał ramionami, tupał nawet niecierpliwie nogą; Abdulla zaledwie poruszał wargami. Nagle Babalatchi ujrzał jak europejczyk porwał dłoń Araba wstrząsając nią kilkakrotnie. Odetchnął pełną piersią. Targ był dobity, konferencja skończona. Zbliżył się do rozmawiających. Już się Willems opanował, wyniosły i obojętny na pozór. Babalatchi utkwił niecierpliwe, pytające spojrzenie w nieprzenikliwej spokojnej twarzy Araba. Ten mówił:
— Odchodzę i czekać cię będę tuan Willems, do drugiego zajścia słońca, na pokładzie mego okrętu. Wiem, że na słowo twe liczyć mogę.
— Jedno mam słowo — odparł Willems.
Abdulla, przeprowadzony przez Babalatchi’ego zwrócił się ku wyjściu, Willems pozostał przy ognisku.
— Wszystko układa się pomyślnie — mówił do towarzyszącego mu malajczyka, oddalający się Arab. Zgodził się.
— Kiedy — pytał przyśpieszonym szeptem malajczyk?
— Za dwa dni. Obiecałem wszystko, czego żądał. Dotrzymam wiele.
— Dłoń masz szeroką, o! najwspaniałomyślniejszy z pośród sług Proroka! — zawołał jednooki — i nie pominiesz pokornego sługi, co cię tu wezwał, pewien obfitej zdobyczy. Przekonałeś się o prawdzie pisma mego. W ręku Aïszy, córki ślepego Omara, „biały“ ten silny, jest jako wosk rozgrzany, giętki.
Abdulla uczynił nieokreślony ruch dłoni.
— Bądź co bądź — mówił zwolna — bezpiecznym pozostać musi, jak gdyby był jednym z nas, dopóty, dopóki...
— Dopóki? — ośmielił się mu przerwać, w niecierpliwości swej miarę tracąc, sługus.
— Dopóki mi się spodoba — odrzekł chłodno Abdulla. — Co zaś do Omara...
Zaciął się, zawahał, a potem dodał bardzo cicho:
— Stary jest, bardzo stary.
— Haï! tak! — odrzekł nagle zasmucony Babalatchi — stary i bardzo słaby...
— Nalegał bym go uwolnił od tego „białego“ — mówił spokojnie Abdulla. — Chciałby go mieć trupem.
— Niecierpliwy, gdyż czuje bliskość własnego końca — westchnął Babalatchi.
— Omar — mówił Abdulla — zamieszka zemną gdy... Mniejsza z tem — machnął dłonią. Tymczasem, pamiętaj, „biały“ ma być bezpieczny jak źrenica oka twego.
— Przykryłeś go mocą ramienia swego panie! — rzekł solennie Babalatchi — to wystarcza.
Stali u bram dziedzińca. Babalatchi przykładając rękę do czoła, ust i piersi, cofał się z uszanowaniem. Abdulla przeszedł.
Na obszernym dziedzińcu domostwa Lakamby wszystko się ożywiło. Gospodarz domu śpieszył naprzeciw gościa, pytające spojrzenie rzucając na postępującego za nim, swego doradcę? Babalatchi uspokoił chlebodawcę, lekkiem mrugnięciem jedynej swej źrenicy. Uspokojony Lakamba pytał gościa czy życzy sobie przyjąć pod dachem jego skromny posiłek czy też odpocząć, gdyż dom jego, słudzy, przyjaciele, wszystko było na usługi Said Abdulla ben Selima. Ten przyciskając dłoń gospodarza domu do piersi, upewniał go przyciszonym głosem, że z natury i przyzwyczajeń jest ascetą, mało zażywa pokarmu i wczasu, pewien jest, że towarzysze jego i słudzy ugoszczeni zostali, że pilno mu wracać. Lakamba wypowiedział żal swój: zmieniono przy czółnie wioślarzy; łódź popłynęła szybko i równo z biegiem wody.
Nad brzegiem ruszały się szybko cienie ludzi; rozlegały rozkazy, nawoływania. Wzdłuż rzeki rozpalały się ognie, skry i dymy sypały pochodnie i przy czerwonem ich świetle Babalatchi oznajmił, że wszystko do odjazdu dostojnego gościa w pogotowiu.
W czerwonych łunach i czarnego dymu chmurach stał Abdulla, odziany od stóp do głowy w fałdy białych szat, żegnając uprzejmie gospodarza domu i nowych, a już ukochanych sprzymierzeńców. Powtarzał to po raz niewiadomo już który, wstępując pod błękitny baldachim rozciągnięty nad przeznaczoną dlań, najokazalszą łodzią. Wioślarze podjęli wiosła. Dalej! Nie! ciszej! Said Abdulla ma jeszcze słów kilka do zamienienia z dostojnym Lakamba i jego jednookim, sprytnym doradcą: Zanim słońce trzeciego dnia wstanie, okręt jego pruć będzie łono tej rzeki. Lakamba i Babalatchi powątpiewać o tem nie powinni, gdyż wielki jest Allah i pod skrzydłem mocy Jego, Abdulla ben Selim, nie zaznał jeszcze w zamysłach swych zawodu. Wszyscy oni zresztą w Wszechmogącego ręku: Lakamba z domownikami swymi, Babalatchi mądry i sprytny, on Abdulla ben Selim, najwierniejszy z wiernych wyznawców Proroka i ten „biały“, ziarno piasku na rozsypanych archipelagu wyspach, co spoczywa teraz u ogniska ongi potężnego, dziś pokonanego i ślepego wodza Omara, przyciskając do piersi jego córkę...
Tymczasem łódź pomknęła unosząc przedsiębiorczego kupca ku przystani, gdzie u ujścia rzeki, okręt jego stał na kotwicy.

∗                    ∗
Lakamba, Sahamin, Bahassoen, pozostali na brzegu. Milczenie przerwały pochwały dwóch ostatnich, dla odpływającego, a ożywione przez Abdullę, nadzieje wylewały się coraz śmielsze. Ile to nabuduje i uzbroi łodzi. Już Sahamin obliczał ile i jakie przedsięwziąć zdoła ekspedycje w głąb wyspy, do jakich obrotów służyć mogą nieprzeliczone kapitały Saida Abdully, jak się na nich szybko można wzbogacić. Tymczasem układał sobie w duszy, że raz jeszcze, jutro, uda się do Almayera, by wyzyskać ile się da ostatnie chwile jego władzy i nałapać jak najwięcej towaru na kredyt. Sahamin wiedział, jak wiele zręcznem pochlebstwem zdziałać można. Gardził „psem niewiernym“, „białym pomiotem szatana“, „czarownicy synem“, lecz czemuż by go nie miał wyzyskać i to w przeddzień ekonomicznego i politycznego przewrotu, co odrazu zmieni postać stosunków i z ksiąg rachunkowych — jeśliby ocalały! — wydrze listy należności. Myślami tymi nie dzielił się z towarzyszami swymi i sprzymierzeńcami, pełen starczej ostrożności. Kto zliczył kapitały Abdulli? Roztropniej zbadać w tej mierze gospodarza domu, co rzeczy tych świadom być może, lecz i Lakamba był zamyślony, małomówny, przymykał krwią nabiegłe oczy, wlókł się leniwie i ociężale z powrotem do domu. Bahassoen posiadał natomiast entuzjazm i wylanie młodości. Usta mu się nie zamykały... Handel! co za świetne perspektywy! Byle nie zawiodły! Ha! ha! Nienawistni „biali“ odarci zostaną z bogactw i znaczenia! Ha! ha!

Zapalał się, głos podnosił, obnażonym mieczem groził niewidzialnym wrogom, paplał o walce, wojnie, zwycięstwie, chwalił się swych przodków sławą i walecznością.
Babalatchi milczał i zwalniając kroku pozostawał poza nimi, wzgardliwem spojrzeniem obrzucając przyjaciół i sojuszników swego protektora, do których powagi i świadectwa odwoływał się niedawno. Nie zdawał się być tak pewnym wygranej jak tamci i niezwykł zdobycz liczyć przed bojem. Nadto miał doświadczenie, a bystrość nie dozwalała mu spocząć nawet wobec najświetniejszych zapowiedzi. Odłączył się od towarzystwa i poszedł rozmyślać, kierując kroki wzdłuż rzeki, na której źwierciadle odbijały się drżące na firmamencie gwiazdy. Minął zagrodę Omara, pogrążył się w mroki leśne. Od strony żywopłotu podpatrywał. U dogasającego ogniska majaczyły dwa cienie: mężczyzny i kobiety. Widok ich pobudził go do zanucenia pieśni, lub czegoś, co pieśnią bez rymu i rytmu być miało, improwizacji, nie bez celu, umyślnie zapewne bezładnej. Monotonnym głosem zanucił o jakichś rozbitych okrętach, o bracie zabijającym brata za — haust wody. Straszliwą baśń bez początku i końca, raczej oderwaną od straszliwej baśni zwrotkę, którą powtarzał raz i drugi, podnosząc głos, płosząc śpiące na skibach ryżu ptaszki i te co się na bliskich, niebotycznych gnieździły drzewach. W gąszczu liści zatrzepotały zbudzonych skrzydła; ozwały się urywane i przeciągłe gwizdy i świsty. Cienie siedzących przy ogniu postaci poruszyły się: ten co się zdawał kobiecym znikł, a improwizację spóźnionego piewcy przerwał kaszel ochrypły, starczy. Babalatchi odszedł tak cicho, jak przyszedł, szukając i dla siebie, jeśli nie snu, to spoczynku.







VI.

Skoro Abdulla opuścił zagrodę Omara, Aïsza zbliżyła się do Willemsa. Nie zwracał na nią uwagi, zanim nie dotknęła lekko jego ramienia. Wówczas zwrócił się ku niej gniewnie, zerwał z jej twarzy zasłonę, cisnął o ziemię, zdeptał, w napadzie wściekłości. Patrzała na to ze spokojnym, na poły wyzywającym, na poły ciekawości pełnym uśmiechem, z jakim dzieci przypatrywać się zwykły skomplikowanym, mechanicznym zabawkom. Popuściwszy wodze uniesieniu Willems uspokoił się i stał chwil kilka ponury, z zaciśniętemi wargami i wlepionym w ziemię wzrokiem, lecz pod dotknięciem jej dłoni miękł stopniowo i wargi mu zadrgały. Po chwili obrócił się, pochwycił ją w ramiona, do piersi przytulił nagłym, gorącym uściskiem. Równie nagle odepchnął ją. Zachwiała się na nogach, lecz się roześmiała.
— Szaleńcze! A cóżbyś powiedział, gdybyś mię udusił? Ściskałeś mię z taką mocą, żem dech utraciła — zawołała.
— A żyć pragniesz, by znów uciec odemnie — spytał ja miękko. — Powiedz! powiedz Aïszo.
Przystąpiła do niego, spoglądając nań z boku, z pod opadłych na czoło włosów. Oczarowany wpatrywał się w piękną, świeżą, zalotną.
— Co mam powiedzieć temu, co całe trzy dni ani się o mnie zatroszczył? — odpowiadała wymijająco, wymachując ręką przed oczami kochanka, lecz gdy rękę jej pochwycić usiłował, wymknęła mu się.
— Przemocą mię nie dostaniesz — śmiała się perliście — wróciłam, bom sama tego chciała. Nie rusz się! nie dotykaj mię! o zły, niegrzeczny chłopcze!
Zbliżała się doń coraz bliżej — on stał nieporuszony. Teraz wspięła się na końce palców, by doścignąć potężnego jego ramienia, wdzięcznym ruchem strzęsła z czoła włosy, co falą spłynęły na jej ramiona i podnosząc twarz zatopiła w jego smutnych oczach wzrok tkliwy, błagalny, pokorny i rozkazujący zarazem, słodkich obietnic pełen. Wzrokiem tym piła całą duszę, całe serce kochanka, z jego rozszerzonych, jak w hypnozie źrenic. W oczach Willemsa gasł przebłysk świadomości, oburzenia, żalu. Muskuły twarzy rozciągały mu się w jakiejś zawrotnej błogości, w której tonęły uprzednie gniewy, żale, rozpacze, wahania, sumienia wyrzuty, wszystko. Stał, bojąc się spłoszyć ją lada ruchem i tylko szeptał cicho, miękko, błagalnie:
— Bliżej Aïszo! Aïszo moja!
Leniwym ruchem rzuciła mu ramiona na szyję. Opuściła głowę na jego piersi. Ciężkie włosy jej hebanową kaskadą spadały mu na ręce. Pod ich pieszczotą stał wyprostowany, nieporuszony, niby jeden z odwiecznych otaczających go pni, płonącem okiem wpatrzony w linje jej szyi, karku, ramion. Wzniosła głowę, wspięła się wyżej na palce ruchem rozpieszczonej kotki, otarła policzek o jego brodę. Westchnął. Wzniosła wzrok ku niebu.
— Północ blisko — mówiła — spędzimy resztę nocy przy ogniu. Dobrze tu. Opowiesz mi wszystko: słowa coś mówił i słowa coś słyszał od Abdulli. Słuchając głosu twego, zapomnę o tych trzech, minionych dniach... Widzisz, jakam dobra. Powiedz mi, że dobrą jestem.
— Dobrą jesteś — odrzekł sennym, zmęczonym głosem.
Zerwała się jak ptak, pobiegła do domu z tarcic, po chwili wróciła, niosąc na głowie zwój najcieńszych mat. Willems dorzucił suchych gałęzi do ogniska. Przykucnęła ruchem zwinnym i wdzięku pełnym, on się rozciągnął u nóg jej, oparł głowę o jej kolana, czuł dotknięcie jej ręki na czole, palce jej przesuwały się pomiędzy jego włosami i czuł, jak go bierze w wyłączne i absolutne posiadanie. Wpatrzony w nią przez ciężkie, senne powieki, szepnął:
— Chciałbym umrzeć teraz.
Nie były to czcze słowa, był to szczery i głęboki wyraz jego uczuć. W jej wielkich, czarnych oczach, nie znalazł żadnej odpowiedzi. Słowa jego nie obiły się o jej serce, przeszły, jak powiew wiatru, jak przechodzące po niebie obłoczki. Pomimo rozwiniętego kobiecego instynktu, nie zmierzyła głębi słów tych, nie odczuła nawet, co w nich było miłości, szału, tęsknoty za ukojeniem, które ona, ona sama dać mogła. Nie domyślała się, że ci, co padają ofiarą tak niezmierzonej, wszystko absorbującej miłości, chwilowe upojenie okupują mąk piekłem.
Z brwiami ściągniętemi, snując myśl własną, spytała go:
— Opowiedz mi wszystko. Chcę znać każde zamienione z Abdullem słowo.
Opowiadać, co? jak? Pytanie jej rozbudziło uśpione dotknięciem jej ręki sumienie. Padł pomiędzy nich cień rozdźwięku. Czuł, że się stacza do przepaści, nie mogąc się zatrzymać, lecz upadku swego mierzył głębie. W poczuciu tem było tyleż goryczy, co upojenia, tyle buntu, co biernej rezygnacji. Wstydził się sam przed sobą wewnętrznego tego zamętu. Zresztą, co tam? Skąd wahania? Poco myśleć i mówić o tem, co było postanowione... Skrupuły są dla naiwnych. Rzeczą każdego rozsądnego człowieka zapewnić sobie szczęście, tak i tem, co mu się do szczęścia niezbędnem zdaje. Ażali ślubował Luigardowi dochowanie tajemnicy, ażali go „król mórz“ o to prosił? Miałaż troska o interesy materialne bogatego przedsiębiorcy, ważyć na szali szczęścia Willemsa?
Szczęścia?... A jeśli by się mylił i na fałszywej był drodze? Ha! dotąd i zanim owładnęły go te nowe uczucia, pragnienia, w fortunie, w znaczeniu, w pieniądzach widział szczyt szczęścia, a teraz...
Niecierpliwe, naglące pytania Aïszy, przerwały mu tok ponurych myśli, powstałych z rozterki tego, co się sumieniem zowie, gdy z zasad się rodzi, a w słabem sercu Willemsa nawyknieniem raczej było. Wzniósł wzrok na nią i opowiadał jej z cicha. Słuchała pochylona nad nim, uważnie pijąc wzrokiem z ust jego ulatujące słowa. Dobiegające do cichego ustronia, zgiełki ludnej i niezwykłemi wypadkami dnia tego, podnieconej osady, konały w dali, w nocnego spoczynku zapadając ciszę. Ktoś zanucił gardłową piosenkę, przeciągając ostatnie nuty zwrotki. Willems dźwignął się, jak ostrogą tknięty, ale Aïsza położyła mu dłoń na ustach, nasłuchując uważnie. Chrapliwy kaszel przerwał bezładną melopeę. W gąszcz leśny wpadły oddalających się kroków szelesty i nad pobliską rzeką, nad szeregiem zagród, nad wąskim pasem pól ryżowych, nad głębokim, daleko precz, łono wyspy zarastającym lasem, legła cisza głucha, straszna, bardziej ciężka do zniesienia od gwaru bogdaj potyczki. Cisza ta nieznośną zdawać się musiała Willemsowi, gdyż strącił z warg swych dłoń Aïszy, pytając podniesionym głosem i z gorączkowym pośpiechem:
— Kto śpiewał?
— Albo ja wiem — odrzekła. — Słyszałeś liści szelest? Odszedł. A teraz przyrzec mi, zaprzysięgnij się na to, co ci jest świętem, że nie wrócisz do swoich... nie opuścisz mię.
— Obiecałem ci to już — odrzekł. — Mówiłem, że swoich nie mam, żeś mi wszystkiem.
— Powtórz, powtórz jeszcze, lubię to słyszeć, słuchać bym chciała od nocy do rana i znów od rana do nocy, dziś, jutro, pojutrze, zawsze. O! nie wiesz, jak się boję białych kobiet o bezwstydnem spojrzeniu, które twarzy swych nie zasłaniają. Czy piękne są? — spytała po chwili.
— Albo ja wiem — odrzekł — bywają piękne, lecz zapomniałem o tem.
— Zapomniałeś? Powiedz, czyś i o mnie zapomniał przez te trzy śmiertelnie długie, puste dni, coś spędził zdala odemnie? Niedobry! Czemuś się rozgniewał, gdy ci tam, nad strumieniem, nad naszym! wspomniałam o Abdullu i... o wszystkiem? Ha! wiem! pewnieś wspomniał wówczas sobie kogoś z ziemi, z której przybyłeś? Nie zapieraj się! Kłamałbyś! Wy, biali, umiecie tyle słów fałszywych i na sercu waszem polegać nie można. Wiem to. słyszałam... a jednak...
Spojrzała mu w głąb oczu palącemi jak noc upalna źrenicami.
— ...A jednak — ciągnęła miękko — coś zmusza mię wierzyć ci, gdy mówisz, że mię kochasz. Wierzę i boję się zarazem i drżę...
Porywała go jej płomienna gwałtowność. Twarz jej nachylił ku swym ustom:
— Z tobą jestem — szeptał — wróciłem! Bez ciebie żyć nie potrafię i nie ja to, Aïszo, lecz tyś uciekła odemnie...
— Boś mię nie słuchał, zły! fałszywy biały człowieku. Gdy dopomożesz Abdullowi pobić radży Lauta, najmocniejszego śród białych, pozostanę z tobą zawsze i bać się nie będę niczego.
— Musisz mi wierzyć — mówił — gdy cię zapewniam, że nie kochałem nigdy żadnej kobiety, nie pozostawiłem poza sobą nic, coby warte było żalu, nic, oprócz wrogów gromady.
— Opowiedz, skąd przybyłeś — nalegała. — Opowiedz o ziemi „białych“, poza szerokiem morzem. Stamtąd idą na nas burze, zdrady i nieszczęścia. A tyś mię chciał tam z sobą uprowadzić? Szaleńcze! Dlatego to uciekłam i skryłam się i nie wróciłabym nigdy...
— Nigdy — przerwał jej — nigdy już nie poproszę cię, byś tam poszła za mną... i sam nie wrócę...
— Więc naprawdę żadna tam cię nie czeka kobieta?
— Żadna.
Usta jej szukały ust jego, oślepiały go spadające nań fale ciężkich, wonnemi olejkami przesyconych jej włosów.
— Tyś mię nauczył — szeptała przymykając oczy — kochać, jak kochają tam u was, szatana córki...
Zamilkł. Całowała go i przesuwała palce pomiędzy jego włosami. Leżał cichy i byłby ukojonym, gdyby mu słodyczy jej pieszczot nie truło widmo niejasne, dobrze jednak znanej postaci, co mu się zdawała oddalać od niego, zapadać gdzieś w głąb nieprzeniknionych lasów. Chciałby ją czemprędzej stracić z oczu, a od oddalającej się, malejącej w oddali, oderwać pamięci nie mógł. Czyjaż to była postać tak niejasna, a tak mu dobrze znana. Czyja? — Ach! jego własna. On to...
Wstrząsnął się, strącając z siebie zmorę. Musiał się zdrzemnąć, leżąc na matach miękkich, pod drzewem. Pozostawał jednak nadal pod pognębiającem wrażeniem snu chwilowego i na jawie dalej widział samego siebie, raz wraz zmniejszającego się, raz wraz oddalającego się w dal tajemniczą, ciemną, nieokreślną, o której to tylko wiedział, że jest bez wyjścia. Serce biło mu gwałtownie, jednocześnie oburzał się sam na siebie, za chorobliwą wrażliwość. Nerwy miał rozstrojone, przebiegały go długie, zimne, gorączkowe dreszcze. Spostrzegła to Aïsza i przytuliła jego głowę do swych piersi. To go uspokoiło. Leżał cicho w nocnej, w pustynnej ciszy.
— Czyś bardzo zmęczona — spytał kochankę szeptem, bojąc się spłoszyć błogie ukojenie.
— Śpij! — odrzekła mu miękko. — Czuwam nad tobą.
Spoczywał w rytm serca jej wsłuchany. Dźwięk jego równy, mocny, uspokajał go, wróżył lepszą przyszłość. Wahania i niepokoje, trwogi, żale, wyrzuty sumienia nie byłyż wytworem wyobraźni.. Zresztą zażegnać ją łatwo wobec rzeczywistości jaką jest żywe, pulsujące rytmicznie, ogniem miłości ogrzane kobiece serce. Cierpienia, upokorzenia, zawiedzione nadzieje, skruszone ambicje, wszystko to należało do przeszłości, nikło bez śladu, wobec tego bijącego kobiecego serca, na które skłonił znużoną głowę i wsparł się... jak na opoce... raczej jak na miękkiej, przepływnej, rozbujałej fali...
Zbudził się. Znów się zdrzemnąć musiał. Coś nieprzemożnego skłoniło go zwrócić oczy ku namiotowi Omara. Coś bo tam zaszeleściało, zamajaczyło w mrokach. Na czerwone zasłony u wnijścia padały z dołu blaski ogniska, z góry spuszczały się ciemności nieprzeniknione, zagadkowe, zasadzek pełne. Wpół senna fantazja Willemsa zaczęła zaludniać je niepochwytnemi, w potworne zmieniającemi się linjami i kształtami, do których zaliczyć chyba trzeba było głowę wynurzającą się z mroków, dymów, blasków, bez tułowia, jak odeń odciętą, poruszającą się jednak zwolna, samorzutnie... twarz chudą, pergaminowo żółtą, o opuszczonych, sinych powiekach, z długą białą brodą... Wszystko to, jak w powietrzu zawieszone, nad wydzielającym się z ziemi i podścieliska traw białym oparem, pełzło cicho... cichutko.
W ohydną zmorę Willems wpatrywał się z niemocą zdumienia i nie dającej się odeprzeć trwogi. Zmora zbliżała się i śród mgły snującej się nad ziemią Willems dostrzegał tułów, czołgający się na czworakach, ostrożnie, ciszej od piersi węża. Żółtą bladość twarzy kościstej, nie rozświeconej błyskiem żywych źrenic, podnosiły błyski trzymanego w zębach ostrza stali... Głowa to była Omara... Sen czy jawa... Ach! mniejsza z tem! Niezbyty ciężar obezwładniał Willemsa, czoło i ucho tulił do łona Aïszy i dobrze mu z tem było. Tracił świadomość snu czy jawy. Czuwały nad nim gwiaździste spojrzenia kochanki... błogo pogrążać się w toń zapomnienia znaną palaczom opjum i... kochankom.
Zapomnienie nie długo trwało, Willems otworzył znów oczy i głowę, i tułów, i twarz, o której wcale już nie myślał ujrzał blisko, bliziutko siebie, lecz odwróconą nieco, jak skamieniałą w nasłuchiwaniu niepochwytnych szmerów.
Teraz oprócz żółtą jak pergamin skórą pociągniętej twarzy, o wystających, kościstych policzkach, zapadłych skroniach, odartej z włosów czaszce, zgasłych oczodołach i długiej białej brodzie, widział wysunięte naprzód ku niemu kościste kolano i trupie ramię. Profil całej postaci rysował się wyraźną czarną sylwetką na złotawo-czerwonem tle ogniska.
— Co też strzeliło do głowy staremu — myślał Willems — czołgać się tak po nocy? Ha! zapewne chęć rozgrzania przy ogniu stygnących członków.
Willems wpatrzył się ciekawie w twarz straszliwą i niemą, jak zamknięta księga. Omar dźwignął się pomału, ostrożnie, pozostając w klęczącej pozycji. Wyraźnie połyskiwało ostrze trzymanego w zębach sztyletu. Coś targnęło Willemsa w samem jego wnętrzu, lecz chociaż czuł, że serce w nim zamiera, ani drgnął w objęciu Aïszy. Wiedział dobrze, że się to śmierć zbliża. Rozumiał teraz, co kierowało pełzaniem ślepca: nienawiść do „białego“ i do tej miłości, jaką ku niemu zapałała jego córka. Nieustraszony, nieubłagany niegdyś korsarz, w ostatnim krwawym czynie zamarzył zamknąć swe życie, szukając rozkoszy zemsty, słodszej nad miłość, nad bogactwa i władzę, słodszej temu, kto się upoi krzywd i upokorzeń goryczą.
Willems skamieniał zgrozą zdjęty. Pełzło to ku niemu przeznaczenie jego, jak przeznaczenie ślepe, nieubłagane. Przymknął oczy, słyszał bicie serca Aïszy. Zdejmował go strach, co paraliżuje, pozbawia ruchu i głosu bezbronną ofiarę. Gdyby i chciał krzyknąć, nie mógłby. Nie był to lęk śmierci. Willems nieraz, śmiało patrzał jej w oczy. Nie strach przed „końcem“. Wiedział, że to nie koniec, że słowo jedno, krzyk, ruch jeden, skok, unicestwią zamiary ślepego starca, którego dłoń, omackiem, ostrożnie szukała jego serca... cios miał być ostateczny. Był to strach czegoś potwornego i nieznanego sobie, niedostępnego u źródła przyczyn, niedającego się pochwycić w rozwoju uczuć, pochodzącego od ludzi, rządzącego ludźmi, o których ocierał się wprawdzie zbliska, lecz których lekceważył, gardząc nimi, a których wnętrza odsłaniały mu się dopiero w całej swej zagadkowej nagości. Nie śmierć go przerażała, przerażały objawy życia obce, nieznane. Jakże je opanuje, on, co nic i nikogo, ani nawet samego siebie opanować nie umiał?
Uczuł na swej piersi dotknięcie palca tak lekkie, jak dotknięcie matki śpiącego dziecięcia, tak zimne jak śmierci samej. Omar podnosił prawą ręką sztylet, lewą rozchylając omackiem, ostrożnie kaftan na jego piersiach, twarz miał odwróconą, obojętną na to, co miał spełnić, a widzieć nie mógł.
Willems, ostatecznym wysiłkiem woli i świadomości, podjął wzrok na Aïszę. Siedziała nieporuszona, lecz oczy miała szeroko rozwarte, a ramiona jego krępowała coraz silniejszym, w zwiększającem się naprężeniu, aż konwulsyjnem uściskiem. Willems wzdrygnął się pełen goryczy. Więc i... ta!.. czyha na jego życie! Żal mu było pokładanej w nią ufności. Co? obezwładnić go usiłuje... serce jej miota się tak gwałtownie, jak gdyby wyskoczyć z piersi miało... ucichło... już bicia jego nie słyszy... uszło w noc ciemną i na straszliwem pustkowiu, na przeklętej przekleństw, obcej, bezlitosnej ziemi, pozostawiło go opuszczonym, samotnym, bezbronnym...
Zepchnięta nagłym ruchem z jej kolan głowa jego opadła ciężko na ziemię. Nie podniósł czoła, poco... nie dość, że widział... Co tam! Wszystko mu było obojętne. Powietrze przedarł krzyk śmiertelnej trwogi, nastąpił jęk i głuche mruczenie i szarpanie się walczących, powalonych razem na ziemię. Willems porwał się, Aïsza powaliwszy ojca usiłowała wyrwać mu z rąk sztylet, śmierci narzędzie. Zwróciła się ku kochankowi, wołając stłumionym głosem:
— Ani kroku! Nie zbliżaj się!
Przykuł go do ziemi sam ochrypły dźwięk jej głosu. Aïsza bała się jego gwałtowności, lecz jemu się zdawało, że chce się sama pomścić na ślepym starcu. Po przez mgłę krwawą patrzał na szamotanie się dwóch potwornych istot w ciemnościach nocy. Czuł do Aïszy wstręt i nieskończoną wdzięczność, gotów jednocześnie biedz ku niej i uciekać. Tymczasem stał jak przykuty do miejsca, czekając końca toczącej się w ciemnościach ohydnej walki. Po chwili ujrzał ją dźwigającą z wysiłkiem silnych młodością ramion, zwisłe ciało starca. Zniknęła wraz z nim za zasłoną szałasu. Po długiej, śmiertelnie długiej chwili, usłyszał głos jej. Mówiła szybko, wzburzona. Odpowiedzi ciche były, słabe, do jęku podobne.
— Nie, nie, nigdy — brzmiał twardo głos Aïszy. Zdawało się, że ją starzec ostatniem tchnieniem błaga o ostateczną jakąś łaskę.
— Nigdy! — odpowiadała mu stanowczo — raczej we własnem zatopię sercu.
Cisza. Zasłona namiotu zaszeleściała, na progu stanęła Aïsza. Poza nią rozległy się coraz głośniejsze wołania i przekleństwa, aż się zerwały w głuchym jęku. Z jedną ręką skrytą w fałdach sukni, drugą wzniesioną i wyciągniętą przed siebie ruchem, nakazującym milczenie, stała naprzeciw Willemsa, oświecona blaskiem ogniska, z burzą w rozszerzonych źrenicach, burzą na zaciśniętych wargach. Gdy skargi i przekleństwa zcichły w namiocie, postąpiła krok naprzód, ręka jej opadła, a usta rozwarły się cichą skargą:
— Biada nam! biada tym, co „biali“ nie są!
Wzniosła na Europejczyka wzrok nieskończenie smutny, wystraszony. Willems otrząsł się z osłupienia.
— Aïszo! — zawołał, lecz głos mu się złamał na razie. — Aïszo! — ciągnął — widzisz! nie możesz tu dłużej pozostać! Zaufaj mi, pójdź za mną. Oddalim się stąd daleko.
Gdzie? o to banita w tej chwili nie pytał, uniesiony namiętnością, nienawiścią dla ras niższych, wzgardą dla czarno- i czerwonoskórych, których serca czarniejsze są, bardziej tajemnicze i niedostępne od najczarniejszej nocy. Gdzie miał, gdzie mógł ujść!? Mniejsza z tem. Czuł z nieprzepartą mocą, że od tych przeklętych i przeklinających ujść musi, że nie może pozostać śród nich dłużej; ujść musi i uprowadzić Aïszę, bez której życie nie byłoby mu życiem. Mogłaż się wahać, mogłaż pozostać śród morderców plugawych? Są na świecie zaczarowane, głuche ustronia, gdzie mogliby żyć spokojnie... Jak, gdzie? Mniejsza z tem! Miłość, nienawiść, wzgarda, chęć wyrwania się z wstrętnego środowiska, silniejsze były od logiki, od faktów, od wszystkiego.
O parę kroków przed nim, na rubieży blasków, rzucanych przez ognisko i nieprzeniknionych ciemności nocy, stała Aïsza, naprzód podana, z jedną ręką, skrytą w fałdach sukni, z drugą wyciągniętą przed się, jak dla odparcia lub pochwycenia głuchych słów jego, brzmiących niepowstrzymaną namiętnością, groźbą czegoś nieznanego, nienawiścią, wzgardą, źle hamowaną niecierpliwością. Oczy się jej roztwierały coraz szerzej, jak gdyby się wczytywała w otwartą nagle przeznaczeń księgę, wnikała w słów znaczenie, patrzała na chwiejące się podstawy gmachu wzniesionego przez jej miłość, mierzyła wiarołomstwo kochanka. Przypominały się jej dni — ach! jakże bliskie! Tam nad ruczajem! Inaczej przemawiał wówczas, żebrząc spojrzenia jej, uśmiechu, powolny na ręki skinienie, brwi niedostrzeżone drgnięcie, cały w niej zatopiony. Wówczas w sercu Jego, w pamięci, w myśli nie było miejsca na nic coby nie było nią, nią samą... Nie było rodziny, ni ojczyzny, ni rasy, nic zgoła. Skąd ta teraz zmiana? Nie mogła przecie zeszpetnieć, ani postarzeć z dnia na dzień? Było to tak niedawno... Zdumioną była, upokorzoną się czuła i czuła rosnący w sercu gniew głuchy. Patrzała ponurym wzrokiem w cudzoziemca, w męża odmiennej rasy, co same nieszczęścia przynosi z sobą im, ludziom ras innych. Zamiast zapomnieć o wszystkiem, o samym sobie w jej ramionach, tęsknił do swoich, do krajów zamieszkałych przez tych „białych“, co opanowują każdą piędź ziemi, której stopa ich dotknie. Podbili mórz przestworza, obcy miłosierdziu i prawdzie, własną zaślepieni siłą. Oj! mocni są, mocni! Prawda! Mogłaż ona, wodza córka, pójść za nim na obcą, na wygnania ziemię, znosić razy chłodnych, wzgardliwych spojrzeń, w fałszywych sercach nie znajdując oparcia? Pójść za nim i tam go stracić, bo że straci, o tem nie wątpiła ani przez chwilę.
Nigdy! przenigdy! Szaleńcem trzeba było być by o tem zamarzyć. Nigdy! Lecz i on sam odejść nie powinien. Panem był jej, prawda! lecz i niewolnikiem. Z nią winien żyć lub umierać. Miała prawo do jego miłości i miłość ta brzmiała, nawet w szalonych tych jego słowach. Rzeczą jej, Aïszy, wznieść pomiędzy nim a bracią jego, do której tęskni, której ją, Aïszę, poświęcić gotów, nieprzemożone zapory i dlatego winien tu pozostać. Nietylko pozostać, lecz dotrzymać danego Abdullowi zobowiązania... Wówczas Aïsza pewną go będzie...
— Ujdźmy! — mówił do niej gorącym szeptem. — Z tobą Aïszo! dla ciebie zwalczę wszystkie przeszkody, wszystkim i wszystkiemu czoło stawię. Albo też, słuchaj! Jutro razem będziemy na pokładzie okrętu Abdulli. Razem będziemy i będę mógł może... jeśliby okręt wypadkiem miał tu pozostać, opanujem łódź jaką w zamieszaniu, zbiegniem... Byle deska, jedna deska ratunku! Wszak się nie boisz morza? Dla mnie w niem zbawienie!
Zbliżał się do niej z wyciągniętemi ramionami, mówiąc szybko, bezładnie. Ona się cofała pomału, nie spuszczając oczu utkwionych w jego twarzy, ważąc w myśli znaczenie każdego jego słowa, intonacji każdej. Cofała się stopniowo pogrążając w nieprzeniknione blaskiem ognia ciemności nocy, które ją pochłaniały; w niepochwytny, zaledwie bielejący cień zamieniając. Postępował za nią krok za krokiem, aż się sam znalazł w zamkniętem nocy kole, pod olbrzymiego drzewa nieprzeniknionemi konarami. Zatrzymali się jedno naprzeciw drugiego. Wygnaniec lasów, olbrzym, pozostawiony w odosobnieniu swej wielkości, zapomniany przez lata i stulecia, co tę dokoła niego wytrzebiły pustkę, niszcząc brać jego i młodsze ścinając latorośle; z wierzchołka swej samotności wstrząsał koroną splątanych gałęzi, nad tą parą pigmejów, stojącą pod jego pniem potężnym. W osamotnieniu swej wielkości natrząsał się ze słabych a burzą targanych. A może tylko wstrząsał czoło nad przepaścią dwóch serc ludzkich bijących tak gwałtownie, wobec gwiazd na niebie, których świetlanych korowodów nic zakłócić i zmienić nie mogło.
— Aïszo! — zadrgał w ciemności głos Willems‘a, ostatniem, namiętnem i jak namiętność potężnem, pierś ludzką rozsadzającem zaklęciem. Zadrgał i umilkł bez echa. Tylko liście drzewa szemrały wysoko, tylko zatrzepotały zbudzonych w gnieździe ptaków skrzydła. Nie widział już jej, słyszał tylko w pobliżu jej przyśpieszony oddech, a dalej niewyraźne, tem groźniejsze, że ciemnością nocy zgłuszone i pokryte mruczenie. Wsłuchał się oddech tamując w piersi.
— Słyszysz — mówiła cicho, bardzo cicho Aïsza. — Słyszysz! przeklina mię za to, żem cię pokochała. Cóż mi dała miłość twoja? Walkę i trwogę, cierpienie i rodzicielskie przekleństwo, cięższe od piasków pustyni, jeśli by te zgarnąć i niemi jedną pierś ludzką przysypać. Słyszysz. I ty pragniesz wyrwać mnie stąd i unieść tam gdzie zwiędnę nieznanemi skołatana wichry i ciebie stracę, ciebie coś mem życiem, tchnieniem...
— Nie zbliżaj się — krzyknęła gwałtownie, poczuwszy w ciemności ciepło wyciągających się ku niej ramion. — Nie zbliżaj się i ani słowa więcej. Weź to i... śpij w spokoju.
Coś mignęło w ciemnościach, coś z dźwiękiem metalu padło poza nim na ziemię. Obejrzał się. Przy żarzących się jeszcze węglach leżał sztylet bez pochwy, wązki, zakrzywiony, podobny do czegoś co żyło niedawno, a teraz legło martwe. Pochylił się i podjął dar jej z cichem ukojeniem żebraka na pustyni, podejmującego rzuconą sobie jałmużnę. Byłoż to odpowiedzią na wrzące jego słowa? Nie byłoż raczej obelgą, klingą o ostrzu zatrutem, lecz złamanem. Popatrzał przez chwilę w osłupieniu na dziwaczny przedmiot, opuścił obojętnie na ziemię, zwrócił się... Przed sobą miał noc, noc nieprzeniknioną, w której mu znikła z oczu, w którą wsiąkła.
Wyciągnął przed się jak ślepiec ramiona.
— Aïszo! Aïszo! — zawołał.
Wołanie jego zginęło w nocnych cieniach i głuszy. O! gdyby tylko mógł ją pochwycić w ramiona. Zmiękłaby w jego objęciach, uwierzałaby w miłość gorącą, zakląłby niedowierzania jej, trwogi, nakłonił do swych zamysłów.
— Aïszo!
Cicho, pusto.
Po chwili coś zamajaczyło w ciemnościach. Doszły go dźwięki od strony żywopłotu i zagrody Lakamby. Rzucił się w tę stronę, lecz usłyszał tylko wrót klapnięcie i przyśpieszony szept:
— Prędzej! prędzej!
Wstrząsnął zaryglowane wrota.
— Aïszo! Aïszo! — wołał. Nie odchodź! Posłuchaj. Wróć! Zrobię co zechcesz, jak zechcesz, cały Sambir rzucę na pastwę płomieni, krew niech je gasi! Wszyscy i wszystko niech ginie! byleś wróciła Aïszo! Aïszo moja. Czy słyszysz! Wróć!
Poza wrotami słyszał kobiece przyciszone śmiechy.
— To powiedziano dobrze, bardzo dobrze, jak przystoi... — śmiały się, obce, nieznane głosy.
Ponad niewyraźne szmery, wybił się czysty głos Aïszy:
— Śpij w spokoju! Spocznij! Boję się ciebie, wzburzony jesteś... lecz gdy wrócisz z Saidem Abdullą, wielki będziesz i mocny, wówczas zabierzesz mię z sobą i miłość moja wiekuistą będzie... na życie! na śmierć!
Po tamtej stronie wrót, liczne oddalały się kroki. Darmo by wstrząsał z grubych dylów zbitą bramę. Cofnął się urażony w godności swej i miłości, klnąc tę kobietę tak dziką a tak powabną, nieuchwytną, a władającą wszechwładnie nim i jego zmysłami, klnąc ją, siebie, ziemię, niebo, zatrute powietrze, którem oddychał, czary co nań padły. Klął wszystkich i wszystko, miotając się pod cicho nad głową swą splecionemi gałęźmi olbrzymiego drzewa. Miotał się jak szalony, płosząc sen ptaków w ich gniazdach, a noc biegła głucha, ciemna, nieprzenikniona...










  1. Drzewo cenne.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Brak części tekstu





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.