Banita (Conrad)/Część I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Banita |
Wydawca | Kurjer Lwowski |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | An Outcast of the Islands |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Willems rozminął się z elementarnymi przepisami uczciwości, żywił niezłomne postanowienie wrócić w ciasne może, nudne, monotonne, lecz bądź co bądź bezpieczne granice powszechnej cnoty. Zboczenie z ciasnej tej ścieżki pozostać miało epizodem, nawiasem, czemś mimo chętnem, nadającem się łacno zatrzeć, szybko zapomnieć, zapewne niedostrzedz w toku powszedniego życia. Pewien był, że potem tak jak przedtem, chadzać będzie w słońcu i dziennej jasności, napawać wonią kwiatów ze swego ogrodu i dymem kadzideł pochlebstw swych przyjaciół. Ani mu przez myśl przeszło, że naruszenie bogdaj wypadkowe etyki, zakłóca wszech rzeczy porządek. Pewien był, że potem tak jak przedtem, lekkiem sercem pomiatać będzie swą bladą — powiedzmy odrazu „żółtą“ żoną; obdarzać łaskawą obojętnością swe o mało mniej kolorowe niemowlę; tolerować wyniośle smagłego szwagra, lubującego się w jaskrawych krawatach i chełpiącego się powinowactwem z „białym“ czystej krwi tam gdzie ta czystość bywa tak problematyczną. Nie wyobrażał sobie, by czyn „wypadkowy“ mógł zaćmić dnia jasność i kolegów dobre o nim mniemanie; rozwiać woń kwiatów z jego ogrodu i zgasić mu ognisko domowe; zdmuchnąć, niby puch marny, poddańczość i pokorę jego nieco kolorowej żony, uśmiech głupkowaty bladego synka; odwrócić odeń czołobitność szwagra jego w jaskrawych krawatach, Leonarda da Souza, zachwiać dobre mniemanie kolegów oraz niezliczonych członków sławetnego, quasi portugalskiego rodu da Souza.
Podziw pełen uwielbienia, jakim go rodzina jego żony otaczała sprawiał mu niemałą rozrywkę. Pełną piersią oddychał w dymie kadzideł, utwierdzających go w przekonaniu absolutnej, przyrodzonej, że tak rzec można, wyższości. „Biały“, który raczył poślubić córkę, siostrę, synowicę rodziny Da Souza, musiał być człowiekiem pospolitym, a zaufany oficjalista biura Haudig et C-ie miał otwartą przed sobą nie lada karjerę. Członków rodu Da Souza nikt by nie zliczył. Mnożyli się w nieskończoności odmian i odcieni, zamieszkując bambusowe domy, otoczone zaniedbanemi skibami gruntów, w okolicach Makasaru. Willems trzymał się zdala od nich, nie mając złudzeń co do wartości pół tuzina brudnych, szczupłych obdartusów, oraz całego tuzina bab, rozpływających się w żółtym tłuszczu i czerwonych bawełnianych bluzach, lub młodszych kobiet, o czerwonych, lśniących warkoczach, powłóczystych spojrzeniach czarnych oczu i powłóczystszych jeszcze ruchach królujących w pełnym kurzu i rupieci domostwach. Dość, że karmił i odziewał większą część tych zwyrodniałych potomków bohaterskich portugalczyków, którzy wzamian czołem przed nim bili, wysławiając go na wsze tony. To go zadawalało. Nie wnikał w motywy tego zadowolenia, lecz wiedział, że dość mu zamknąć dłoń i kiesę, by wielbiciele jego marli głodem, odkąd bowiem Willems zstąpił śród nich i pojął Joannę, córkę ich, siostrę, kuzynkę, postradali resztki zdolności do jakiejbądź pracy, żyli z łaski zięcia, szwagra, kuzyna. Stanowiło to potęgę biuralisty Hudig et C-ie, a Willems lubował się w wielkości.
Nie brakło mu też innych przyjemności i rozrywek. Biegłym był graczem, lubił bilard i karty lubił. Poker rozpowszechnił w Makasarze pewien amerykanin, który zniknął również tajemniczo, jak się był zjawił, oprócz pokera pozostawując w djalekcie miejscowym przepis „coctailu“, przechowany po dziś dzień przez kuchtę chińczyka, w hotelu Sauda. Willems znał się na napojach, lecz znawstwem tem i biegłością w grze szczycił się o wiele mniej, niż zaufaniem szefa firmy Hudig et C-ie; o wiele też mniej jak znajomością i oceną samego siebie, czem nie przestawał się zajmować, odkąd się wspinał z powodzeniem, po szczeblach karjery. Wierzył w zdolności swe, w genjusz raczej, lubił się nim chwalić, wszem wobec i każdemu z osobna, wykładając długo i szeroko teorję powodzenia. Wykładał ją najchętniej, stojąc pod światłem lampy z bilardowym kijem w ręku, mierząc w bilardową kulę; wykładał za stołem, z kieliszkiem „coctailu“. Wykładem tym przerywał często zawiłości „pokera“, a wieczorem wracając pustą ulicą do domu, przypominał sobie zasady swej teorji wprowadzonej w życie. Tak! w życiu jak przy bilardzie wygrał partję! Wygrana rozwesela, odwagi dodaje... Pamiętał. Pierwszym kapitalnym interesem, powierzonym mu przez Hudiga, był zakup „pouces“. Potem opjum, proch, broń, tranzakcje z radą z Goak i innych, innych rzeczy wiele. Powodzenie wymaga uczciwości, w pewnej przynajmniej mierze. Brudzić się byle czem nie warto, a w handlu tyle jest dróg pośrednich! Oszustwem zowią to niektórzy: — słabi, lękliwi, niedołężni! Mądry, silny, zręczny w skrupuły się nie bawi. Władza i powodzenie rozbijają się o nie najczęściej... Willems mądry był, silny, zręczny.
Powtarzał to sobie poraz niewiadomo już który, wracając do domu w wieczór trzydziestej rocznicy swych urodzin, po wesoło i hucznie spędzonych chwilach. Może się nie dość przed partnerami przy bilardzie chwalił, lecz powetuje to sobie w domu: rozbudzi żonę, każe przygotować szklankę ponczu i... niech słucha...
Żonę... wzdrygnął się. Taka szpetna, mała, chuderlawa kobiecina z wyłupiastemi oczyma i smętnie zwisłemi końcami ust. Słuchać będzie w obojętnem, znudzonem milczeniu. Tak go teraz zwykła słuchać. Dawniej, na początku, próbowała wyłamać się, nie dać... Ale to było dawniej, teraz słuchała go cierpliwie, dopóty, dopóki nie powie jej „ruszaj spać czarnomoro!“ Teraz nic ją nie wzrusza, nie skarży się, nie płacze. Udało mu się obuzdać ją, tylko szpetna i głupia. Trzebaż było wleźć w jarzmo... Ha! małżeństwo to dogadzało szefowi: Hudig podarował mu dom, ogród, fermę, a rodzina Da Sousa ubóstwiała go niemal. Jeszcze lat kilka powodzenia, wprowadzi żonę w najbardziej zamknięte koła, do salonów samego wielkorządcy.
Myśl ta tak go ucieszyła, że aż wyrzucił w górę kapelusz, wołając:
— Hu-r-r-h-a!
Ochłonął, zawstydził się niewczesnej demonstracji, wsunął ręce głębiej w kieszenie i szedł dalej krokiem niepewnym jeszcze, lecz pełnym powagi.
W cieniu bo werandy, którą mijał, zamigotała mu iskierka cygara, który palił mr. Vinck, kasjer domu Hudig et Cie. Po werandzie przechadzała się miarowym krokiem pani kasjerowa.
— Willems wraca do domu podochocony — zauważył kasjer — zatacza się i wyrzuca w górę kapelusz.
— Ohydne stworzenie! — oburzyła się kasjerowa — bije, słyszałam, żonę.
— O! chyba nie! — odrzekł kasjer. Nie mógł sobie przedstawić kolegę, bijącego kobietę. Po co miał się uciekać do tak prymitywnych sposobów! Miał przecie inne środki do zastosowania do kobiet i do... wszelakich interesów. Zaufanie, jakiem obdarzył Willemsa szef, nie udzieliło się jak widać kasjerowi.
— Zaczyna być niebezpiecznym — myślał, rzucając niedopalone cygaro.
Tymczasem Willems snuł dalej nić błogich marzeń: droga w przyszłość roztaczała się przed nim gładka i coraz szersza, bez żadnych cieni i przeszkód. To, że zboczy na manowce — a zdawał sobie z tego jasno sprawę — było wypadkiem, epizodem, drobnostką, nie przeszkadzało kroczyć dalej utartą koleją. Zresztą nikt się o tem nie dowie, nie spostrzeże. Przywłaszczył sobie wprawdzie należące do szefa pieniądze, ale niepostrzeżenie, chwilowo, pod naciskiem potrzeb chwili bieżącej... Drobne zboczenie genjuszu da się szybko i łatwo naprawić, nikomu żadnej nie przyniesie ujmy, a już najmniej jemu samemu i jego ambitnym widokom.
Wspólnik Hudiga! czemu nie! Nie wiele kroków dzieliło go od tych szczytów, niewiele!
Przed bramą swego domu przystanął, wzmocnił się na nogach. Przyszłość była przed nim, czuł się bezpieczny, niewzruszony, jak tych gór pasmo na horyzoncie, głęboki, jak dno morza, a przezorny i cichy, jak grób...
Morze, słone morze, wyjaławia wybrzeża lecz zachowuje w przedziwnej świeżości serca oddanych sobie synów, tych dawniejszej, wczorajszej doby, co z lat pacholęcych do grobu nie tknęli ksiąg innego żywota, zapatrzeni w wiekuistości kartę roztoczoną na oceanów przestworzu. Na kształt pięknej i skrupułami nie krępującej się kobiety, morze rozrzuca hojnie uśmiechy i grozy, wabi, odpycha, kapryśne, nieobliczalne, straszne i ponętne, przyzywa, czaruje, upaja, unosi w nieskończoność nadziei i nagle, piętrzy się, grozi, szaleje, pochłania. Czemże są jednak kaprysy i grozy morza wobec uroków tajemnicy, nieskończoności obietnic, któremi wabi, czaruje; wobec pieszczot, któremi kołysze, usypia. Mężowie silni duchem i muskułami, jak obry, z gołębią dziecięcą prostotą serca oddają mu się z uśmiechem na łaskę, niełaskę. Takiem było morze przed laty, gdy z falami jego walczyły do jaskółczych skrzydeł podobne żagle, a siłą muskułów i woli w rytm splecione wiosła, pruły spienione fale; zanim dymy kominów nie zaćmiły jasnych tafli oceanów, w których się niebo zwykło przeglądać. Inżynierowie i mechanicy odpędzili skrzydlate żagle, rozdarli opaskę tajemniczej piękności, wdzięki, które drżące dłonie kochanków pieściły z biciem serca poszły na rynek kupiecki i jeśli dawne morze było kapryśną, tajemniczą, okrutną, lecz rozkoszną kochanką, dzisiejsze przedzierzgnęło się w niewolnicę powolną i — nie mniej zdradliwą. Odarte z wielkości, tajemnicy, dziewictwa i uroków, pozostało niezgłębione jeszcze.
Tom Luigard, do dawniejszych marynarzy pokolenia należał. W pacholęcych leciech, na zawsze, nieodwołalne święcił z morzem śluby. Morze utoczyło mu potężne ramiona i muskuły ze stali: morze wypiastowało mu duszę i serce, wichrami spaliło czoło, głos rozdęło w wypukłej piersi, iskrę rozpaliło w głębokiem, lecz wobec słońca, jak wobec błyskawic, nie zmrużonem oku; morze wykołysało jego naiwne, otwarte serce i morze napoiło go tą wielką, niemądrą wiarą w samego siebie, nieograniczonem współczuciem dla wszystkiego, co żyje, pobłażaniem bez granic, surowością przytem pewną, wzgardą niebezpieczeństw, przeźroczystością zamiarów i prostotą w wyborze środków. Wypiastowawszy go sobie wedle ulubionej swej modły, morze poddało mu się, jak wierna kochanka, towarzyszka raczej niż niewolnica, służyło mu, pieściło go, wzbogacało z roku na rok i Luigard wierny morzu sercem całem, wieczyście zakochany w jego piękności, ufny w sojusz, nie tracąc lęku przed potęgą piastunki i kochanki, nabrał wobec potężnego żywiołu poufałej tkliwości dziecka lub rozkoszą pojonego kochanka. Wdzięczny był, sercem gorącem wdzięczny za królewskie dary; ufał wiernem sercem, znając jednak zdradliwą zmienność pani swych myśli.
Mały statek „Flash“, był narzędziem wzbogacenia się Luigarda. Nowy okręt i młody marynarz rozpoczęli razem karjerę w jednej z przystani w Australji, a nie wiele lat upłynęło i nie było przystani na wyspach Oceanu Spokojnego, od Palembangu do Ternate, od Ombawa do Palawanu, gdzieby nie znano kapitana Toma Luigarda i jego okrętu. Lubiano go za jego kupiecką uczciwość, za znaną hojność, bano się zrazu nieco gwałtownego charakteru, lecz przekonano się wprędce, że obawiać się niema czego, że wybuchy jego gniewu były jak piana morska, jako ona opadały, a porywczość nie była szkodliwszą od niejednych układnych uśmiechów i miodowych słówek. Powodzenie jego rosło szybko, a po pierwszej i pomyślnej utarczce z korsarzami, w obronie jachtu napadniętego przez nich w drodze do Karymaty, kapitan zasłużonego nabrał rozgłosu. Coraz nowe odkrywał źródła, coraz nowe rynki handlu, w odkrywaniu ich bardziej zamiłowany niż w zyskach, jakie stąd ciągnął. Postrach korsarzy, wilków morskich, ceniony był przez białych kolonistów i przez nadbrzeżne mnogie plemiona, zamieszkujące wyspy archipelagu Malajskiego. Obdarzony też został przez nich miejscową nazwą „Radży Laut“[1], co ma oznaczać „Król mórz“.
Nazwą zaszczytną cieszył się od lat już wielu, gdy Willems, pachole bosonogie, zbiegł z pomostu niemieckiego okrętu, obrzucając przekleństwy najbliższe swe otoczenie i z naiwną zuchwałością puścił się na obcych wybrzeży drogi. Przypadek chciał, że się kapitan Luigard znalazł w pobliżu. Noc była jasna, gwiaździsta, kapitan czekał na brzegu na łódź, co go do Tlacha dowieźć miała, gdy mu ciszę absolutnej, jak sądził, samotności, przerwał cichy, chłopięcy głosik.
— Pan jest kapitanem okrętu i anglikiem — pytał.
Luigard obrócił się zdziwiony; przed nim stał szczupły, bosonogi chłopak.
— A tyś kto taki? Skądżeś się tu wziął? — spytał.
Chłopak wskazał palcem oddalający się niemiecki okręt. Luigard zrozumiał w czem rzecz.
— Aha! — rzekł. Zbieg. Schowałeś się w zaroślach, prawda? Odpowiadaj że błaźnie tam jakiś. Nie wyrosłeś przecie z pod ziemi, by mię straszyć, co?
Chłopiec tłumaczył się, jak mógł, niezrozumiałą niemal angielszczyzną.
— Kto cię tam zrozumie! — zaklął kapitan — lecz jeśliś już z pomostu „Kosmopolity“ zbiegł, czemuż nie udasz się do swych rodaków. Pełno ich tu masz.
Chłopak zmieszał się.
— Okręt nasz — jąkał się — zawinie do Surabaju, wydali by mię.
— Tem lepiej!
— Tem gorzej — odciął się śmielej chłopak. — Niechcę wracać do domu, wolę tu pozostać... tu można dużo zarobić, a w domu bieda.
Luigard spojrzał nań bacznie.
— Takiś to ptaszek! Pieniędzy ci trzeba! ha! ha! I nie strach że ci tak samemu, na obcem wybrzeżu włóczyć się bez ojca, matki, djable ty mały!
Chłopiec obejrzał się, znać było po nim, że się jeno boi powrotu na „Kosmopolitę“. Luigard łagodniał.
— A wiele masz lat? — spytał.
— Siedemnaście.
— Jak na tyle, toś zuch! Głodnyś może, co?
— Głodny.
Hm! to chodź ze mną.
Chłopak usłuchał milcząc, wśliznął się pod maszt łodzi.
— Zna swoje miejsce — mruknął kapitan — sprytny! Dalej! — rzucił malajczykom, co się przegięli nad wiosłami.
Taki był początek karjery Willemsa.
Był on synem ubogiego okrętowego maklera w Roterdamie. Matki nie pamiętał. Sprytny, lecz leniwy, nie osobliwym był uczniem, a z braku dozoru w domu, włóczył się z pół tuzinem siostrzyczek i braciszków po placach i zaułkach rodzinnego miasta. Ojciec pił i późno wracał do domu. Willems ucieszył się zrazu bardzo, gdy go oddano na „Kosmopolitę“, wkrótce jednak, morze widziane z bliska i z masztów okrętu wydało mu się mniej słodkie od uprzednich swych obiecanek. Doświadczenie skłoniło go do ucieczki, przy pierwszem wylądowaniu. Marynarka nie pociągała go zresztą. Spostrzegł to niebawem Luigard i chciał odesłać chłopca przy pierwszej okazji do Amsterdamu, lecz na gorące jego prośby zaniechał tego zamiaru. Willems miał pismo czyste i foremne, prędko wyuczył się po angielsku, doskonałym był rachmistrzem. Z czasem zdolności handlowe rozwinęły się w nim i Luigard umieścił go u Hudig et Cie, z pewnym żalem, gdyż polubił swego protegowanego, był poniekąd nim dumny, odpowiadał za jego uczciwość. Zrazu nazywał go „sprytnym chłopcem“, potem „obiecującym i inteligentnym młodym człowiekiem“. W krótkim czasie Willems zyskał zaufanie swego szefa, użyty w kilku trudnych i zawiłych sprawach, z których wywiązał się wybornie. Wówczas pierwszy jego protektor: kapitan Luigard, zaczął mówić o nim jak o „niespolicie zdolnym chłopcu“, co go w znajomości handlu i miejscowych stosunków prześcignął. Willems zaś, z wysokości nowego swego stanowiska, począł niemal protekcjonalnie spoglądać na wilka morskiego, na swego protektora, którego zachowanie się, metody i zasady zdawały mu się nieco nazbyt „prymitywne“, chociaż skądinąd Willems żywił szacunek, jeśli nie dla „króla mórz“, to dla jego bogactw. Nazywał go w poufnych rozmowach „diabelnie szczęśliwym przedsiębiorcą“.
— Czyś odkrył wreszcie kopalnię, z której stary czerpie niewyczerpaną gumę? — pytał go czasem Hudig, a Willems nie odrywając oczu od ksiąg rachunkowych, odpowiadał:
— Jeszcze nie, staram się.
— Staraj się, staraj! — zachęcał go ironicznie szef. — Wątpię, czy ci się uda. Stary lis! Znam go od lat trzydziestu, na wszystkie brałem sposoby i niczegom się nie dowiedział.
Chwilę słychać było skrzypienie pióra po papierze.
— Ani go podejść, ani spoić — mruczał Hudig.
— Ani! — potwierdzał Willems, a po chwili pytał uniżenie:
— Jakie pan da na dziś zlecenia?
— Hum! udasz się do Ban Hin, będziesz obecny przy wypłacie i opakowaniu pieniędzy, które pocztowy statek zabierze do Ternate.
— Słucham.
— Jeśliby się statek spóźnił, jak to bywa, pieniądze zostaw w kasie do jutra...
— Słucham.
— ...I nie zapomnij o partji opium. Weźmiesz osobistą mą barkę i dziś jeszcze, z wieczora, przewieziesz z „Karoliny“ na statek arabski... tylko, proszę, nie zawracaj mi głowy żadnemi bajdami o worach i pudłach zatopionych „wypadkiem“.
— Słucham — powtórzył raz jeszcze podwładny, puszczając mimo uszu mrukliwe i obraźliwe słowa szefa, a ten ocierając czerwoną jedwabną chustką pot z niemniej czerwonej twarzy, dodał:
— A powiedz temu osłowi, że jeśli mi tu staranniej powietrza odświeżać nie będzie, wszyskie mu kości połamię.
Willems przymknął cicho za sobą, na zielono pomalowane drzwi biura. Hudig nastawił ucha. Słyszał jak wymyślał chłopcu, poczem zafrasowane, lecz odświeżone świeżemi powiewami czoło, spuścił nad swemi rachunkami. Willems, przechodząc, skłonił niedbale głową panu Vinck, którego biurko z kasą ogniotrwałą stało w przyległym pokoju. Mr. Vinck patrzał długo i niechętnie za jego biało odzianą postacią, oddalającą się śród nagromadzonych na werandzie pak i worów najrozmaitszej zawartości i objętości.
Pokusa przechodziła odporność Willemsa: nadużył zaufania, którem się tak szczycił... Zgrał się był w karty, zawiodły go osobiste jakieś spekulacje, na które liczył, członkowie sławetnej rodziny Da Souza żebraniną swą ustawiczną, kiesę jego wycisnęli jak cytrynę, dość, że zanim się spostrzegł uległ... pokusie. Stało się to tak niepostrzeżenie, że zrazu sam sobie nie zdawał z tego jasnej sprawy, przywykł był bowiem radzić się w życiu własnej wygody i własnych zachcianek, oraz tych rozdziałów z kodeksu powodzenia, które zły duch pisał z myślą o krótkowidztwie ludzkiem i o zatwardziałości serca ludzkiego. Na chwilę, na krótką uczuł się wprawdzie wykolejonym, lecz po chwili stąpał obojętnie, ba! śmiało, po błocie, skoro nie widział na razie innej dogodniejszej ścieżki. Tak dotarł do trzydziestej rocznicy swych urodzin, pewien wygranej, pewien, że zmylił czujność wrogów, pewien też, że doścignął też życiowej zwrotnicy, na której łatwo mu będzie uniknąć cienia bogdaj posądzeń. Zapomniał o prawie, które wywołuje odpływy tak, jak i przypływem rządzi, a prawo to już nań czyhało.
W parę dni potem Mr. Vinck, słysząc trzaśnięcie drzwiami, spuścił głowę nad kręgami, chociaż od niejakiego czasu skwapliwem uchem łowił wybuchy głosów, dochodzące go z gabinetu szefa. Drzwi zamykały się z trzaskiem za Willemsem, który próg ich przestąpił był właśnie po raz ostatni, a przez całe pół godziny przedtem, gabinet Hudiga zwykle cichy, pełen był piekielnych wrzasków, ryku, rzekłbyś gryzących się z sobą bestji dzikich. Willems wychodząc, jednym rzutem oka objął ludzi, znajdujących się w pobliżu miejsc, w których spotkało go największe z upokorzeń. Widział wystraszone oczy posługacza, nieprzeniknione żółte czoła i skośne spojrzenia chińczyków, liczących kupki złota na ziemi; widział pana Vincka zaokrąglone ramiona, z których wystawały czerwone długie uszy. Widział rząd nizkich dachów, ciągnących się wzdłuż dziedzińca do bramy, za którą łatwiej mu będzie może oddychać; dostrzegł nawet kawał powroza rozciągniętego wszerz drogi, niby rozstawione nań sieci. Przekroczył wreszcie bramę, lecz i tu nie miał czem odetchnąć. Automatycznie skierował kroki we własne progi, tam przynajmniej...
Besztające słowa szefa nie przestawały mu dzwonić w uszach i gniew i oburzenie zastępowało piekące uczucie wstydu. Czuł się wściekłym na samego siebie. Trzeba było być głupcem, by się tak fatalnie przerachować! Sam siebie nie poznawał. Zawiodły go zdolności, na które tak bardzo liczył, o których nie wątpił. Podległ zmysłów zaćmieniu...
Tak, niewątpliwie, zdjęła go tajemnicza słabość i oto runęły, w proch się rozsypały, wszystkie jego nadzieje, zamysły, długich lat zabiegi. Co pocznie teraz?
Zanim zdołał, najsumaryczniej bogdaj, odpowiedzieć sobie na to pytanie, znalazł się w ogrodzie, u drzwi własnego domu, tego domu, który mu Hudig był podarował. Spojrzał nań błędnym wzrokiem, jak gdyby się dziwił, że nie runął, że stoi na miejscu: czysty, w porządku, w słońcu i śród kwiecia.
Dom to był mały, lecz zgrabnie zbudowany, otoczony cienistą galerją, po której lekkich bambusowych słupach pięły się pnące rośliny, zarzucając na wysoki, spiczasty dach festony liścia. Willems wstępował zwolna na dwanaście stopni schodów, wiodących na obszerną werandę. Przystawał na każdym stopniu... Musiał opowiedzieć żonie, co zaszło i to go przestraszało, sam zaś ten lęk, z którego niezwykłości doskonale sobie zdawał sprawę, był mu miarą zaszłych w nim samym i do koła niego zmian. Stał się innym: stracił, nie opuszczającą go niegdyś wiarę w siebie i w swą gwiazdę... Nie wiele snać dziś już ważył, skoro się własnej mógł bać żony.
A bał się tak dalece, że nie śmiał przekroczyć drzwi otwartych do jadalni i stał bezradny, oparty o mały stolik, na którym leżała rzucona kobieca robota. Siedząca tuż obok, na drągu czerwonoskrzydła papuga, widząc go zaczęła chrapliwym głosem powtarzać imię: „Johanny“. Wiatr poruszał firankami u okien, skrzypnęły gdzieś, przed natrętnem popołudniowem słońcem spuszczane żaluzje. Willems stał zamyślony, jak też żona przyjmie wiadomość i odnośne rozkazy. Nie obejdzie się bez łez i lamentów, lecz ulegnie mu pokornie, jak zwykle i dalej i zawsze pociągnie za sobą tę kulę, którą dobrowolnie do nóg swych przykuł. Straszne to. Nie mógł przecie opuścić kobiety i ją i dziecko na śmierć głodową skazać. Była to bądź co bądź żona, dziecko było Willemsa, zdolnego, pewną stopa zdobywającego sobie pozycję w świecie, a dziś bank... osz..
Zakrztusił się, prawdy w ciszy własnej świadomości w kształt słów przyoblec nie śmiał. Co mówić dziś będą o nim, przy bilardzie, zwykle przez niego bici partnerzy? Śmiać się będą trjumfująco lub współubolewać litościwie... Niektórzy, dłużni mu byli większe i mniejsze sumy... Nie dopominał się, dyskretnym był wierzycielem... jakże mało jest takich, których upadek bogdaj przyjaciela, nie raduje, nie wzbija w dumę?... Upadł, noga mu się pośliznęła a oni stoją... oni głupcy i marni...
Skinął wzgardliwie ręką z takim rozmachem, że aż papuga zatrzepotała skrzydły, wrzeszcząc przeraźliwie.
W tejże samej chwili ujrzał na werandę wychodzącą żonę. Spuścił oczy. Stali naprzeciw siebie rozdzieleni stołem do roboty, on w ponurem milczeniu, ona w czerwonej perkalowej sukni, związanej szafirową wstążką pod brodą, której barwa i zmięta pospolitość drażniły go zawsze. Zawszeż za sobą miał ciągnąć te zmięte, szpetne, pospolite łachmany, nie rozczesane, niedbale na niezgrabne, lękowate plecy, spadające warkocze. Patrzał na szczupłe, kościste ramiona, żółtą szyję, niezgrabne ręce żony, obejmujące niezręcznie uwieszone u jej piersi dziecko... Kula u nogi! Jarzmo, w które się wprzągł niebacznie...
Milczała, więc począł opowiadać jej rzecz całą pomału, od początku, ze szczególnym naciskiem na świetne początki kariery, co obecnie zawiodła. Ani na chwilę nie wątpił, że kobiecie tej dał pełnię szczęścia, w materjalnem zaspokojeniu jej potrzeb; ani na chwilę nie wątpił, że płacząca, bezradna i śmiertelnie nudna powlecze się za nim jednak chętnie po ciernistej drodze upokorzenia, pracy, walk, a pewność ta nie krzepiła go i nie pocieszała bynajmniej. Pojął ją, by dogodzić szefowi, osłonił aureolą swego powodzenia, zaszczycił, on „biały“ czystej rasy zaszczycił związkiem, którego świetność przewróciła głowy wszystkim członkom sławetnej, quasi portugalskiej rodzinie Da Souza. Nie okładał jej kijem, czegóż więcej żądać mogła? Przypominał jej to wszystko w krótkich, lecz dosadnych słowach. Ach! tak tępą była i tak niedomyślną! Obecnie położenie się zmienia. Zmuszeni są opuścić stanowisko, dom, ba! wyspę samą; udać się, niewiadomo gdzie, do jakiejś, drobnej angielskiej osady zapewne, by nowe tam rozpocząć życie, znaleźć ujście dla zdolności jego, Willemsa, który przecie do nieskończoności nie mógł pleśnieć w zatęchłej norze starego Hudiga.
— Masz Johanno pieniądze — kończył — które dziś rano wręczyłem ci do przechowania: potrzebować ich będziemy.
Skończył, powiedział, co miał powiedzieć. W życiu bywają więzy, których się nie targa, małżeńskie naprzykład, wiedział o tem, dał jej to uczuć dostatecznie, zaznaczył wspólność i solidarność interesów, we wspaniałomyślności swej gotów rzucić płaczącej parę słów zdawkowych pociech... Ale Johanna milczała.
— Cóż! — zawołał niecierpliwie — skamieniałaś, czy co? Czas nagli, musimy natychmiast...
Wzniósł wzrok na żonę i oniemiał.
Stała przed nim, wpatrzona weń swemi wielkiemi, zezowatemi oczyma, co mu się zdały większe i bardziej jeszcze niż kiedybądź zezowate. Mała, brudna twarzyczka śpiącego niemowlęcia przytulona była do obciągniętego czerwonym rękawem ramienia kobiety. Nic nie naruszało ciszy otoczonego ogrodem, w południowej drzemcze pogrążonego domostwa. Końce ust Johanny zwisły w złowrogim jakimś, nieznanym mu uśmiechu wzgardy i goryczy.
— O! Ty! wielki! sławny! — syknęła przez zaciśnięte zęby.
Świst kuli przelatującej u samego jego ucha nie zdziwił by go bardziej od tego zdławionego szeptu.
— Wielki! sławny! — powtarzała, patrząc niespokojnie w prawo, to w lewo, jak gdyby szukając, kędy ma uciec — sądzisz, że pójdę za tobą na głód i wygnanie? Niby mi moja mama i brat Leonard pozwolą na to teraz, gdy jesteś tem, czem jesteś: mniej niż niczem.
— Johanno! — krzyknął porywczo Willems.
— Ciszej! — odparła mu spokojnie. — To, co dziś słyszę nie dziwi mię bynajmniej. Spodziewałam się czegoś podobnego od dawna, odkąd cię poznałam. Przestałam się bać ciebie...
— Nie zbliżaj się do mnie! Precz! precz! — zawołała widząc, że wyciąga rękę. Cofała się z oczyma pełnemi strachu i gniewu. Co się jej stało, co? I ta nędzna przeciw niemu? Wszyscyż się nań sprzysięgli: Hudig, a teraz i ta, którą sobie świat zawiązał! Postąpił ku niej a był wściekły.
— Stój! ratujcie! — wrzasnęła w niebogłosy.
— Ciszej! szalona! — starał się krzyk jej i płacz rozbudzonego na jej ręku dziecka zgłuszyć Willems, wściekle bijąc pięścią w blaszany, biało polakierowany blat stolika.
Lecz już na werandę ze wszystkich drzwi i kątów domu wyglądały żółte, czarnookie twarze członków sławetnej, a dotąd służalczej wobec niego rodziny Da Souza. Za siostrą stanął Leonard, uzbrojony w łom żelazny.
— Nie waż się ruszyć jej — wołał. — Brutalem pan jesteś, panie Willems, my, biali, nie powinniśmy być takimi.
— Co? co? — pytał ze zdumienia osłupiały Willems. — Ty! biały? i ty przeciw mnie? Lokajstwo to zmysły straciło! — zawołał, wzruszył wzgardliwie ramionami, zwrócił się ku schodom. Łom żelazny wypadł ze szczękiem z drżących rąk butnego Leonarda. Willems zwrócił się do żony.
— Spisek uknułaś przeciw mnie — rzekł obojętnie — zgromadziłaś zawczasu całą swą zacną familię. Winszuję.
Postąpiła krokiem naprzód spokojna i śmiała, owszem wyzywająca.
— Tak! — mówiła — wezwałam brata i matkę, by mnie bronili przed twą gwałtownością... przybłędo jakiś!
— Nie „przybłędą“ zwałaś mię — odrzekł wzgardliwie — gdyś się przed ślubem, wieszała u mej szyi, u nóg mi pełzała...
— Wszelkich dokładałeś starań — odparła mu z tłumioną złością — by się po ślubie z moich wyswobodzić ramion. Bawiłeś się, hulałeś, zaniedbywałeś mię. W cóż się teraz obróciła ta twoja wielkość, znamienitość, którą karmiłeś mnie i moją rodzinę, od rana do nocy. W co? O żebraninie teraz żyć będę, z łaski, z jałmużny twego pryncypała, któregoś podszedł, zdradził, okradł. Tak! tak! okradł! wiem to! Przed godziną właśnie przysłał tu Leonarda, by mi to powiedział. Szczęściem dom do mnie należy. Zostanę w nim, a ty idź, gdzie cię oczy poniosą, idź zdychać z głodu...
— Dość! — przerwał jej z rozkazującym ruchem ręki.
Cofnęła się, wystraszona, tuląc do piersi płaczące niemowlę, opuściła się automatycznie na krzesło, kołysząc się na niem.
— Nie bój się, odchodzę — mówił chłodno Willems — odchodzę po raz pierwszy w życiu błogosławiąc ci, wdzięczen za odzyskaną swobodę. Kulą mi byłaś u nogi, zbrzydłaś mi więcej, niż wypowiedzieć to potrafię. Milczałem dopóki żyłem z tobą, teraz odchodzę i mogę wypowiedzieć się z całą szczerością; odchodzę szczęśliwy, żem się ciebie pozbył, pewien tego przynajmniej, że cię nie wspomnę nigdy. Przestałaś istnieć dla mnie. Dziękuję ci za to. Po raz pierwszy w życiu, z całego serca dziękuję.
Odchodził. U bramy ogrodu czyhał nań szwagier.
— Uspokój się pan panie Willems — mówił, drżąc na całem ciele i zniżając głos — uspokój się, nie unoś. My, „biali“, winniśmy przykład dawać otaczającym nas... tubylcom. Jestem, jak to pan wie, panie Willems, z dobrej, portugalskiej rodziny, a pan dziś...
— Co? jak? — spytał, zatrzymując się i spojrzeniem od stóp do głowy mierząc go Willems i już silna dłoń jego spoczywała na karku sławetnego członka portugalskiej rodziny Da Souza i Leonard zanim się spostrzegł, łbem leżał w pyle przydrożnym, u nóg swego szwagra.
Gdy oprzytomniał z gniewu, Willems był już po za miastem, a ziemia tętniała pod szybkiem, mocnem jego stąpaniem. Gdzie idzie? Wrócić wypada. Słońce zaszło i wieczorne spuszczały się cienie. Oprzytomniał a morze goryczy serce mu zalało. Wrócić, po co, do czego, do kogo? Nie był tem, czem był wczoraj, pozostał bez przeszłości, jak bez przyszłości, igraszką losu, upokorzeń, bezsilnego gniewu i żalu. Na ulicy, którą przechodził, zbudzony krokami jego pies zaszczekał, zawył, odpowiedział mu gdzieś drugi, miasto zdawało się w śnie pogrążone, lecz on, banita, wychodźca, gdzie i kiedy do snu głowę złoży? Gdzie, kiedy? Już się czuł śmiertelnie zmęczonym, a świat wydawał mu się tak niezmierzenie szerokim, tak bezmiernie pustym, szarym, ciemnym. Jakieś światełko zamigotało w dali. Była to przy końcu, wchodzącej w morze grobli, latarnia czerwona. Doszedł do niej, oparł się o barjerę, spoglądał w dal. Na horyzoncie rysowały się ciemne sylwetki dwóch na kotwicy stojących okrętów. Jeden krok dzielił go od głębi morskich... Krok jeden paniczny, co położyć może kres wszystkiemu. Czemu nie?... Był to zaiste krok najrozumniejszy, nieodwołalny, ostateczny. Po za nim cóż zostawało? Podziw niemądrych partnerów; stargane węzły rodzinne, w których — i teraz zeznawał to jasno — się dusił; pośliznięcie się fatalne, za które całą karjerą zwichniętą zapłacił... I oto wszystko usuwało się od niego, odpadało. Zdawał się odrywać od samego siebie, egoistycznych celów i uczuć, wychodzić z po za ciasnych, osobistych względów... Wszystko stawało mu się obcem, dalekiem...
Wspomnieniem zawrócił do dawno opuszczonej, precz, za morzami, za oceanami ojczyzny. W pamięci ujrzał tłoczące się domy wysokie, ulice wązkie, ponure, przechodniów o pochylonych, przygarbionych barkach i zwiędłą postać męża pracującego twardo na kawałek chleba dla oczekujących nań w pustej, brudnej izbie dzieci.
Miałże tam wrócić? Kogoż by zastał i pomiędzy nim samym i chłopakiem, co przed laty z tamtej wypłynął przystani, cóż wspólnego pozostać mogło? Fale życia przepłynęły odtąd szersze, burzliwsze od mórz i oceanów, które to wybrzeże jednej z wysp Malajskiego archipelagu dzielą od tamtego, ojczystego wybrzeża, na którem wznosi się Rotterdam. Przeszłość odległa minęła niepowrotnie. Włóczęga, uganiający się wyłącznie za fortuną zbywa się ojczyzny.
Wzdrygnął się. Jakże samotnym był na szerokim świecie, wobec nieznanych, grożących mu zewsząd, niebezpieczeństw. Jakże samotny, słaby, bezradny!
Opuściła go wiara w samego siebie, w swą gwiazdę, powodzenie, a wiara ta była mu jedyną ostoją, a powodzeniu sam tamę położył. Od głębin morza dzielił go krok jeden, skok...
— Mam cię wreszcie — rozległ się za nim głos ochrypły i silna dłoń kapitana Luigarda opuściła się na jego do skoku w morze podane już ramiona. Tym razem stary wilk morski zabiegł mu drogę, jak on Willems, pacholęciem będąc, zabiegł mu ją w którejś z mnogich przystani, archipelagu, a głos Luigarda orzeźwił go z samobójczych zamysłów. Strącił dłoń kapitana ze swych ramion, w mgnieniu pamięci wskrzesła mu chwila świetnie zapowiadającej się karjery. Rozgoryczenie swe zwrócił ku swemu pierwotnemu protektorowi.
— Z twojej to winy — zawołał — a teraz największą mi wyrządzisz łaskę, strącając w te głębie. Dłoń masz potężną, dopomóż u kresu, jakeś dopomógł u wnijścia w życie.
— Dłoń moja — odrzekł chłodno stary — zda się na coś lepszego i nie moja rzecz dostarczać strawy rekinom. Od samego rana szukałem cię po mieście i... a no! dowiedziałem się, co się święci. Powiem ci prosto: świętym nie jesteś i nie ma w tobie materjału na świętego. Fakt to i kamieniem na ciebie nie rzucę. Każdy upaść może, a dźwignąć się musi. No! nie wyrywaj mi się, jak krnąbrny na uczynku pochwycony przez nauczyciela sztubak. Musimy z sobą pomówić spokojnie, rozważnie.
Willems zwyciężony zimną krwią i siłą woli Luigarda, spuścił czoło i oparty o barjerę biegnącej w morze grobli, słuchał. Luigard opowiadał, co słyszał w mieście, czego się domyślał, co wywnioskował. Willemsa śledzili, szpiegowali kasjer Vinck i Leonard Da Souza. Podkupili podwładnych mu chińczyków, biegali z donosami do Hudiga, podkopali jego kredyt, nadużycia rozdęli, przedstawili w najczarniejszych barwach i niebywałych rozmiarach...
Vinck! dobrze! To rozumiał Willems, tego się mógł spodziewać... zazdrość podwładnego... ale Leonard...
— Buty mi lizał! — mówił Willems z goryczą.
— Właśnie! właśnie! — potakiwał Luigard — znamy takich i tych to warto rozdeptywać, gdy do stóp nam się ścielą, bo się mszczą potem za swe własne upodlenie.
— Karmiłem tę zgraję, pieniądze im dawałem, niczego nie skąpiłem — mówił Willems.
— Właśnie! właśnie — potwierdził Luigard — karm ich, pój, obdarzaj, a nienawidzieć cię i upokorzenia twego szukać będą. Zresztą, niema co mówić! Hudig grubsza od ciebie ryba! Tanim kosztem obciąć ją tem wygodnie, gdy się zdarzy sposobność.
— Co rozumiesz przez to, kapitanie — spytał Willems.
— Psy! psy! psy! — zagwizdał Luigard pomału — nie wmówisz we mnie ptaszku! żeś nie wiedział, żeniąc się z Johanną, czyją jest córką? Posądzałem cię nawet, żeś się dla dogodzenia jej ojcu tylko z tą żółtodzióbą ożenił.
Willems cofnął się:
— Słowo honoru! nie wiedziałem... potem dopiero domyśliłem się...
— W takim razie żal mi ciebie — zamruczał, fajkę z ust wyjmując kapitan. — Hm! hm! — pochrząkiwał. — Byłaż dobrą przynajmniej żoną?
— Doskonałą! — odrzekł Willems, patrząc w dal morską, a mroki skradły wzgardliwy i gorżki uśmiech, z jakim wykrztusił ironiczne słowo.
— O! — zdziwił się i jak gdyby uradował się Luigard — ho! to niema jeszcze nic straconego! Ale powiedz mi, czyś doprawdy był dość naiwny, by sądzić, że stary lis, Hudig swata ci kobietę i podarowuje dom piękny, dla twoich pięknych oczu?
— Służyłem mu przecie z pożytkiem dla niego, przez lata, jak to sam wiesz najlepiej kapitanie — odrzekł Willems, a w sercu wzbierała mu coraz większa gorycz. O zasługach swych, pożyteczności, niezbędności był tak głęboko przeświadczony, a tu nawet to powodzenie, w które tak wierzył, którem tak się szczycił, zawdzięczał nie własnym zasługom a pobocznym jakimś, upakarzającym względom. Tak! niedola, w którą popadł, ściągała osłony z pięciu ostatnich lat jego życia.
Po raz pierwszy spotkał Johannę w jeden z tych wiosennych poranków, gdzie kwiat każdy i każda młoda kobieta tchną i nęcą świeżością. Sąsiadką jego była, zamieszkiwała z matką i bratem w schludnym domku. Odwiedzał ich tylko od czasu do czasu ksiądz, pochodzenia jak się zdawało portugalskiego. Z Leonardem Willems spotkał się w mieście; pochlebiała mu usłużność młodzieńca, uwielbienie, jakiem go otoczył. Leonard opowiadał o swym „nieboszczyku“ ojcu, agencie rządowym w Koti, który zmarł na cholerę. Ofiara sumiennie spełnianego zawodu — mawiał. Zresztą Willems chwalił się tem, że niema przesądów i nie dba o krew mieszaną, o niepewność rasy. Przyjął zaproszenie Leonarda na werandę mieszkania jego matki, na kieliszek likieru. Johannę pamiętał w dniu tym w pół leżącą w hamaku wówczas nawet z potarganym warkoczem i w poplamionej, jaskrawej sukni. Nie miał czasu bawić się w zalecanki, lecz zapraszany wstępował coraz częściej do sąsiadki-wdowy, która za każdym razem krzykliwym głosem przywoływała Johannę, by „zabawiała dżentelmana od Hudig et Cie“, pozostawiając go sam na sam z córką. Potem przypomniał Willems sobie niespodziane odwiedziny księdza, przyjaciela rodziny Da Souza; jego obwisłe, żółte policzki, wązkie ramiona, czarne, błyszczące oczy, pojednawcze uśmiechy, napomknienia, których znaczenia na razie nie rozumiał. I przypomniał sobie spotkanie z księdzem na progu gabinetu szefa i niespodzianą zgoła ze starym Hudigiem rozmowę.
— Hm! — odchrząknął był raz z poza ksiąg rachunkowych, biurową przerywając pracę, stary Hudig. Hm! bywasz tam często, ustawicznie, zbyt często. Chyba że... a! tak! młody jesteś i pora by ci... Szanowna, ze wszech miar szacunku godna rodzina! Ojca... znałem dobrze, tak! hm! doskonale. Radziłbym, winszowałbym... z całego serca winszowałbym — hm! winszuję!
Tak to Willems dał się złapać! Trzebaż było być osłem! I nie domyślił się, jaki interes mógł mieć stary Hudig w swataniu mu Johanny, której „znał“ ojca! Brał to za życzliwość szczególną, za ocenienie swych niepospolitych zdolności. Jakże dumnym był z zaproszenia szefa „na wieś“, gdzie pod gościnnym jego dachem spotykał się na stopie równości towarzyskiej, z największemi miejscowemi znakomitościami. Jakże musiano drwić z niego za jego plecami, a Hudig tak mu na pozór serdecznie winszował szerokości jego rasowych poglądów, braku niemądrych przesądów!
Ha! wpadł w pułapkę, związał sobie ręce, zgubił siebie i swą przyszłość... I pomyśleć, że „lis“ przeklęty, Hudig ośmielił się nazwać go „złodziejem“. On to, Willems, został haniebnie oszukany, okradziony, odarty z czci, wiary, swobody, przyszłości...
— Puść mię, kapitanie — zgrzytnął przez zaciśnięte zęby — puść, zabiję starego lisa!
— Tego by jeszcze brakowało — zawołał Luigard, ściskając ramię swego byłego pupila — zwariowałeś! Teraz gdy cię mam, to już pewnie nie puszczę.
Ciągnął go za sobą gwałtownie. Stróż nocny opowiadał nazajutrz swym zwierzchnikom, że dwóch pijaków brało się w nocy za bary na grobli, a było to dwóch „białych“, jak zwykle pijanych, walczących nie na noże, sztylety, lecz pięści. Za co? Kto ich tam wie! Kto powie, za co się „biali“ biorą za bary? Czarni i kolorowi, to zawsze wiedzą o co im idzie, ale tamci...
W chwili, gdy Luigard poczynał wątpić, czy zdoła utrzymać dłużej wyrywającego mu się wściekle Willemsa, poczuł, że muskuły jego przeciwnika się odprężają. Udało mu się przyparć go do obmurowania. Obaj oddychali głośno i szybko.
— Nie duś mię — wykrztusił Willems. — Mów, co masz powiedzieć, kapitanie! słuchać cię będę cierpliwie.
— Tak to lubię — odparł, oddychając ciężko stary. — Co bo cię wprawia w tę wściekłość.
I rozpuściwszy wzrok po mrokach przysłaniających morze, zatrzymał go na sylwetkach, stojących na kotwicy okrętów, mówiąc:
— Za chwilę podpłynie po mnie moja barka, o świcie będziemy na pełnem morzu. Pomyśl i decyduj się.
— Zdecydowany jestem — odparł ponuro Willems, patrząc w dół, poza parapetem.
— Nie w tem rzecz — mówił chłodno, stanowczo Luigard — nie w tem. Gdym cię przygarnął, pamiętasz? bezdomnego, na dalekiem, obcem wybrzeżu, wziąłem na się poniekąd odpowiedzialność za ciebie. Przez cały szereg lat wystarczałeś sam sobie, lecz dziś...
Przerwał mu rytmiczny plusk wody bitej wiosłami. Barka, o której wspominał, nadpływała.
— Słuchaj — mówił w wielkim pośpiechu Luigard — niceś już nie winien Hudigowi. Rachunek uregulowałem przed zachodem słońca, zwróciłem mu straty, koszta, procenty, do ostatniego szeląga i teraz możesz śmiało wracać do żony, mówię ci możesz...
— Do niej! — oburzył się Willems.
— Zaszedłem był do waszego domu — ciągnął kapitan — w poszukiwaniu ciebie. Zastałem ją w rozpaczy. Wzruszyło to mnie niesłychanie. Biedaczka oskarżała siebie, że cię zgubiła i tak dalej. Błagała, bym cię odszukał, ratował...
Willems słuchał w osłupieniu. Ależ naiwny ten „wilk morski“, ale łatwowierny. Chociażby zresztą żal i łzy tej kobiety szczeremi były, tem gorzej. Krew mu się ścinała w żyłach na samą myśl wrócenia do małżeńskiego z nią jarzma. Niech na nią, na nią samą spada zerwanie łańcucha, węzłów, których świętość Willems szanował, lecz w które się dobrowolnie znów oddać nie chciał... Bądź co bądź, w imię tkwiących w nim zasad, przyjął by ją nawróconą, lecz kołatać do jej litości nie będzie... Zawahał się: wtajemniczyć, czy nie wtajemniczać kapitana Luigarda w przebieg domowej sceny, jaką miał ze swą żoną, w ostateczne swe upokorzenie? Odwagi mu zabrakło dla odsłonięcia ran tak wstydliwych, zjadliwych.
Barka przybiła do brzegu, Luigard przerwał ciężkie, obustronne milczenie.
— Zdawało mi się zawsze, — mówił wzdychając, — że ci brak serca, że ci łatwo odtrącać tych właśnie, co ci najwięcej okazują przywiązania. Chciałbym przemówić do tego co dobrem i szlachetnem zostało w twej duszy, zakląć cię, byś nie opuszczał tej kobiety.
— Nie jam ją opuścił — odparł szczerze i z przekonaniem Willems. — Nie ja. Wierną mi była i oddawałem jej kropka w kropkę com jej był winien... lecz wracać... pomiędzy ludzi, co wczoraj proch przedemną kapeluszami zmiatali a jutro traktować mię będą z lekceważeniem lub współczuciem, nie! lepiej, stokroć lepiej! iść na dno wody. Zresztą — widzę, że nie zdajesz sobie kapitanie, sprawy z tego jakie tam było i być może moje życie?
Tyle było szczerości w jego głosie, że Luigard westchnął.
— Trudno, — rzekł, — lecz czyjaż w tem wina?
— Kapitanie, — zawołał Willems szczęśliwą ruszony myślą, — jeśli mię pozostawisz na tem wybrzeżu, duszę mą weźmiesz na swą duszę.
Szerokim giestem wskazał uśpione, w mrokach nocnych czarnemi masami rysujące się miasto.
— Nie wrócę tam, za nic. Dla żony, czy nie dla żony, nie wrócę. Wepchnij mię raczej w nurty morza.
Wilk morski cofnął się.
— Nie próbuj straszyć mię, — rzekł rozważnie i surowo. Głos i słowa desperata poruszyły własne jego sumienie. Pokrywając wzruszenie próbował być ostrym, brutalnym.
— Najlepiejby było, — mówił, — nie przeszkadzać ci w wymierzeniu samemu sobie sprawiedliwości. Nie mieszałbym się w to co jest sprawą własnego twego sumienia, gdybym nie był poniekąd za ciebie odpowiedzialny.
— Pfuj, — splunął, — ani zrozumieć mogę twej głupiej, brudnej pychy.
Postąpił parę kroków naprzód i huknął na kołyszących się w łodzi wioślarzy.
— Zapalić mi lampę i podać ją tu natychmiast. Noc ciemna oczy wyżera.
Zanim spełniono jego rozkaz wyjął z kieszeni notatnik i niecierpliwie gryzł koniec ołówka mrucząc:
— Poradzę z tem sobie kiedyś, wszystko w swoim czasie... teraz pilniejszą mam robotę...
— Ho! — huknął niecierpliwie, — a nie poświecisz mi tu żółwiu ty jakiś. Czekam od godziny.
Światło mdłe lampy, na pustem, mrocznem wybrzeżu morza złagodziło odrazu zawodowy, że tak rzec można, wybuch jego gniewu i wrodzonej mu niecierpliwości. Szybko skreślił słów kilka na wydartej z notatnika kartce papieru.
— Zaniesiesz to do domu tego białego Tuan’a[2] mówił. Za pół godziny wyślę po ciebie barkę.
— Tego Tuan’a, — spytał murzyn świecąc w oczy Willems’owi.
— Niech cię porwą... a śpiesz mi. Wręcz samej pani.
Zwracając się zaś do Willems’a, — mówił spokojnie:
— Napisałem słówko do twej żony, żeby cię teraz nie czekała. Możesz odpłynąć ze mną tak jak stoisz. Biedna kobieta nie powinna się niepokoić. Dotrzymałem danego słowa i moja rzecz byście się coprędzej połączyli. Spuść się tylko na mnie.
Willems wzdrygnął się cały. Po chwili zapatrzony w bezbrzeżne morze uśmiechnął się.
— Niema się czego bać, — upewnił sam siebie w myśli, a głośno dodał:
— Polegam na tobie kapitanie.
Luigard wstępował już do łodzi świecąc sobie i towarzyszowi lampą, którą podnosił wysoko.
— Po raz to drugi, — uśmiechnął się, — biorę cię na mą odpowiedzialność, gotów jestem wyciągnąć z biedy, postawić na nogi. Po raz drugi, ale — zapamiętaj to sobie dobrze — ostatni. Różnica pomiędzy pierwszym a drugim razem ta tylko, żeś był wówczas bosy a dziś obuty jesteś w lakierki, niby londyński dandy! Lat czternaście, kawał życia! Jeśliś się przez czas ten zdobył jeno na lakierki, do nieosobliwych doszedłeś rezultatów.
— Widzisz, — ciągnął poprawiając coś w lampie, — skoszlawiałeś tak śród tych gryzipiórków, że sam sobie drogi utorować nie umiesz. Ot! rezultat życia na lądzie. Człek tak się wyuczy łgać, że potem sam siebie oszukuje.
— Pfi! jedno jest tylko miejsce dla porządnych i uczciwych ludzi, — ciągnął stając przy sterze i zdmuchując lampę, — jedno: morze! Ono was nie zadawalnia, za surowe, za ubogie dla was, mieszczuchów.
Willems usiadł przy nim. Przez chwil kilka słychać było tylko plusk wody, widać srebrzące się w mroku nocnym, pod uderzeniem wioseł fale.
— Widzę, — przerwał milczenie zbieg-banita, że wszystkie twoje, kapitanie, sympatje są dla mej żony. Dla niej współczucie! Miałżebyś mię za wybrańca losu?
— Nie, nie! — odrzekł Luigard z niezwykłą serdecznością. — Znam cię od twego pacholęctwa i niema co mówić o tem kto komu, jak i w jakiej mierze sprzyja. Zbyteczne. Młody jesteś, życie długie...
Westchnął.
— ...Niechże ci to co zaszło przynajmniej za naukę posłuży.
Położył dłoń szeroką i mocy pełną na ramieniu swego towarzysza. W milczeniu dopłynęli do okrętu.
Tu kapitan wydawszy załodze stosowne rozkazy, wiódł gościa na tyły, gdzie sam usiadł na jednym z dział, w które okręt był uzbrojony. Barka odpłynęła po wysłanego z listem wioślarza, tymczasem rozwijano żagle. Zwisały z masztów ciężkiemi fałdami w ciszy gwiaździstej i wilgotnej nocy. Na horyzoncie dniało.
— Być w pogotowiu i skorzystać z pierwszego powiewu wiatru, — zakomenderował kapitan, a pochylając się nad towarzyszem, który siedział ze spuszczoną głową, mówił:
— Zawiozę cię do Sambiru. Nie znasz tej miejscowości? Leży nad moją złotodajną ręką, o której ludzie mówią tak wiele a wiedzą tak mało. Znalazłem tam dopływ dla statku tej co mój oto „Flash“ objętości. Rzecz nie łatwa, zobaczysz. Wytłómaczę ci to, zrozumiesz, bo znasz morze... szkoda jeno żeś w jego służbie nie wytrwał. Twarda to służba lecz zacna, najzacniejsza. Tam gdzie płyniemy mam dom handlowy, placówkę. Almayer’a dopuściłem do spółki. Znasz Almayer’a z czasów gdy służył u Hudig’a. Dziś, na nowem stanowisku żyje sobie niby udzielny książę, jak królewiątko, radży całą gębą. Miejscowy Radży sprzyja mi, wszystkich ich mam w kieszeni i w ręku, posłusznych na me skinienie, gdyż we mnie mają jedynego na swój towar kupca i jedynego dostawcę. W miejscowości tej Almayer jest jedynym białym osadnikiem, ty będziesz drugim zanim wrócę z obecnej mej wyprawy, a potem zobaczym co się da zrobić. Nie bój się, dobrze ci tam będzie, jak w ulu, tylko miód zbierać! cała rzecz byś mej tajemnicy nie wydał. Ani mru, mru, gdy wrócisz do swoich. Rozumiesz, ani mru-mru. Polegam na tobie i więcej ci o tem powiem z czasem. Pfi, niewyczerpane, mówię ci, źródła gumy... nie wyczerpane! A jakie ratany[3].
Słuchając starego przyjaciela Willems ożywił się zrazu, lecz w prędce opuścił znów w ostatecznem zniechęceniu czoło. Przypomniał sobie jak dalece tajemnica kapitana Luigard’a zaciekawiała Hudig’a. Gdyby był mógł wówczas udzielić „szefowi“ upragnionych informacji! Wszystko przychodzi za późno, nie w porę.
— Tymczasem, — ciągnął Luigard, — tak, dla zabicia czasu, zanim wrócę z teraźniejszej mej wyprawy, będziesz pomocnikiem Almayer’a. Sprytny jesteś i przydasz się mu tam bardzo, ja zaś wrócę prędko, za jakie sześć, siedem tygodni.
Ponad ich głowami pierwszy wietrzyk poranny poruszał z cichym szelestem żagle, szyper stanął przed kapitanem.
— Wszystko gotowe, w jaką pan kapitan rozkaże kierować się stronę, — pytał?
Luigard obrzucił wzrokiem przybitą, niechętną, apatyczną postać siedzącego poniżej, na zwoju powrozów, swego towarzysza, zawahał się przez oka mgnienie a potem rzekł:
— Na północ i nie tracąc czasu, każdy powiew wiatru wart stos złota na tych ciężkich wodach.
Powstał z miejsca lecz stał zamyślony, milczący, z zadumy zbudził go dopiero bosy, cicho przed nim przesuwający się okrętowy chłopiec.
— Nastawić ster, — huknął głosem idącym z hukiem morza w zawody a z cienia wychyliła się twarz sternika nad oświeconą budką z kompasem. Ustawiono reje, okręt wypływał z przystani. Morze było spokojne, ledwie lekką marszczyło się falą, szemrząc tkliwym szeptem kochanki, nucąc kołysankę piastunki. W szepty te i kołysanki Luigard, oparty o barjerę pokładu, wsłuchiwał się z tkliwem rozmarzeniem w siwem oku. „Flash“ mijał jedyny pozostający w przystani na kotwicy okręt.
— Spójrz, — zwrócił się do siedzącego ciągle ze smutnie obwisłą głową Willems’a, — okręt ten należy do pewnego araba. „Biali“ nie poradzą sobie ze mną, chociażby nie wiem jak usiłowali podpatrzeć mą tajemnicę, ale ten syn pustyni, nieraz mi w drogę tak włazi, że żywi chyba nadzieję pobicia mię na głowę.
Zaśmiał się.
— Lecz nie uda mu się, dopóki żyję, — ciągnął. Widzisz, wyspie, z której czerpię skarby, dobrobytem się wypłacam i nie samym materialnym dobrobytem. Załatwiam tam zawilsze sprawy, rozstrzygam spory, staram się o pomyślny rozwój tubylców, widzę z radością jak się rozwijają, rosną w dobrobyt pod mem okiem i jestem tam panem nie mniej wszechwładnym jak wice-król Indji. Nie, nie dopuszczę do mych źródeł chytrych arabów, zatruliby mi tam — a nie mnie samemu tylko — powietrze! Nie dopuszczę, chociażbym to całem mem mieniem miał opłacić.
„Flash“ mijał stojący na kotwicy okręt, na którego pomoście zjawiła się postać w białe spowita burnusy, a głos donośny i dźwięczny zawołał:
— Czołem! przed Radży Lat’em:
— Czołem przed szeikiem Abdulla! — odkrzyknął z niemniejszą uprzejmością, chociaż z nietajonem zdziwieniem Luigard — królem mórz zwany, a zwracając się do swego towarzysza zauważył:
— Skąd mu się wzięła ta nagła uprzejmość? W tem coś jest? Mniejsza z tem! Uprzejmość jego tyle waży co i zuchwałość, pociskiem za mną leci... Mniejsza z tem. Moje są wód tych tropy, moje!
Obejrzał się w koło, okiem brał w posiadanie przestworza.
— Napisanem to było w jego przeznaczeń księdze, — mówił Babalatchi, dorzucając smolaków do ogniska, przy którem przykucnął skulony. Lakamba naprzeciw niego, leżał wsparty na ramieniu.
Napisanem było w księdze jego przeznaczeń, przed jego urodzeniem, że życie kończyć będzie w ciemnościach i stał się teraz podobny do człeka chodzącego omackiem, w nocy. Powieki ma szeroko rozwarte a widzieć nie może. Znałem go, znałem gdy miał niewolników i żon wiele i towaru i łodzie handlowe i wojenne łodzie. Hej! ja! znałem. Wojownikiem był wielkim i bohaterem, zanim Litościwy zgasił światło źrenic jego. Pielgrzymem był też i cnót miał wiele: waleczny! dłoń zawsze miał otwartą, rabuś słynny! Przez lat wiele, spragnionych krwi ludzi po morzach wodził, pierwszy w modlitwie i śród bitwy pierwszy. Stałem przed nim, gdy lica miał ku wschodowi zwrócone i przy nim byłem, gdy w pogodę cichą płynęły mnogich okrętów maszty. Szedłem za nim śród śpiących, których przebudzeniem śmierć była. Miecz jego szybki był jak piorun z nieba: zabijał zanim błysnął. Hai! Tuan! Było to w dniach gdy wodzem był i w dniach młodości mojej. Wówczas nie tyle co teraz zbrojnych okrętów pruło mórz fale, a do przystani, gdzie łodzie nasze zawinęły, po przez wzgórza, po przez lasu szczyty latały świszczące granaty, któż ośmieliłby się z bliska i odważnie nas mężnych ścigać.
Pokiwał smętnie głową i dorzucił drew do ogniska. Żywszy ogień oświecił jego ciemną, szeroką, płaską, ospowatą twarz, w której odwinięte grube wargi poplamione sokiem betelu, wyglądały jak krwawiąca rana. Płomię ognia odbiło się w jedynem jego oku, którego zdwojony blask zgasł szybko. Szybkim ruchem obnażonych po ramiona, ciemnych rąk, zgarnął żar, otarł powalane popiołem palce o narzuconą na ramiona, cały jego przeodziewek stanowiącą, płachtę. Splecionemi dłońmi opasał kolana i nisko spuścił głowę. Lakamba przeciągnął się nie zmieniając pozycji i nie odrywając oczu od ognia.
— Tak, — ciągnął Babalatchi głosem monotonnym snując przędzę swych myśli, — tak. Bogaty był i mocny a dziś z jałmużny żyje, stary, złamany, ślepy, samotny, z jedną tylko córką. Radży Patalolo ryżu mu z litości udziela a blada dziewczyna, własna córka jeść mu gotuje, gdyż ani jednej nie mają niewolnicy.
— Widziałem ją zdala, — zamruczał wzgardliwie Lakamba, — suka z białemi zębami, jak zwykle z Orany-Putih.
— Słusznie, słusznie, — szybko potakiwał Babalatchi, — lecz nie widziałeś ją Tuan! z bliska. Matka jej była ze wschodu, z plemienia Baghdadi i lica kryła zasłoną. Ta, nieboga, chodzić teraz musi śród nas jak nasze kobiety, z odkrytą twarzą, uboga jest bowiem, a ojciec ślepiec i któżby zresztą spojrzał na nią. Nie byłeś Tuan po tamtej stronie rzeki?
— Od dawna nie byłem. Jeśli tam kroki zwrócę..
— Tak! tak! wiadomo! — zagadał pojednawczo Babalatchi, — zato ja bywam, tam często w twoim Tuan interesie, patrzę, słucham. Wiem, wiem, że gdy wraz z tobą najdziemy na radży Patalolo obozowiska, pozostaniemy już tam panami na zawsze.
Lakamba podniósł się na ramieniu, ponuro wpatrując się w mówiącego.
— Dobrze to słyszeć raz, dwa, — rzekł, — lecz powtarzanie ciągle nudzi i nurzy, jak paplanina dzieci i kobiet.
— Nie raz, nie dwa, — odrzekł Babalatchi, — słuchałem wichrów podmuchu.
— Mądryś! Musiało to być dawno bo mię już nic nie zagrzewa w twych słowach. Czcze są...
— Niewdzięczność przez usta twe przemawia o! Tuan! — wybuchnął Babalatchi. Oparcie nasze w Mocnym, Jedynym, Mścicielu Krzywd...
— Dość! dość! — przerwał Lakamba, — wszak rozmawiamy z sobą przyjaźnie.
Babalatchi, siedząc ciągle skulony, mamrotał coś niezrozumiałego a potem ozwał się głośno.
— Odkąd radży Laut, wysadził w Sambirze drugiego białego, córka ślepca Omara el Badavi słucha nie mego już tylko głosu.
Lakamba zaśmiał się.
— Przywidziało ci się chyba, — rzekł niedowierzająco, — „biały“ nie raczyłby przemówić do córki żebraka, ślepca.
— Hai! mówię com na własne widział oczy.
— I cóżeś widział ty! jednooki! — zawołał wzgardliwie Lakamba.
— Widziałem, — mówił rozważnie tamten, — własnem widziałem okiem, obcego, białego przybysza przechadzającego się po ważkiej leśnej ścieżce, zanim słońce ranne osuszyło rosy. Słyszałem, na własne uszy, słyszałem dźwięk jego głosu, gdy słodko szeptał do ucha dziewczęciu o bladej twarzy i wielkich oczach. Kobieta to ciałem, lecz mąż duchem, nie zna wstydu lecz i strachu nie zna. I jej głos na własne słyszałem uszy...
Pokiwał głową i zamilkł z jedynem swem okiem wlepionem w zbity wał drzew na przeciwległym brzegu rzeki. Lakamba leżał milcząc, zadumany. Pod niemi rzeka, złotodajna rzeka Luigard’a, niedostępne dla innych źródło bogactwa szemrała z cichym pluskiem o bambusowe żerdzie, podtrzymujące platformę straży, przed którą czuwali.
Przed domem grunt zbiegał wzgórzem ogołoconem już z budulcowych pni, lecz pokrytem gęstą trawą i zaroślami, spalonemi długotrwałą suszą. Wąskie skiby ryżu opasane były z trzech stron, niby murem, dziewiczym lasem, z czwartej zbiegały ku rzece. Na wodach i lądzie nie było najlżejszego powiewu wiatru, lecz wysoko, ponad drzewami strzelającemi w niebo, unosiły się szybkie chmury, to przysłaniając to znów odsłaniając srebrny księżyc w pełni. Daleko, śród biegu rzeki tak spokojnej jak gdyby snem zdjętej, plusnęła od czasu do czasu ryba, cichym pluskiem przerywając głęboką ciszę.
Lakamba zdawał się drzemać, Babalatchi, siedząc przykucnięty, wzdychał opędzając obnażonemi ramionami od nagiego torsu roje moskitów, wznoszące się z poniżej płynącej wody ku czerwonym jasnościom ogniska. Miesiąc na niebie w cichej nocnej wędrówce doścignął szczytu horyzontu i przeglądając przez liście palmy ponad głową Lakamby, rzucał snop bladego światła na jego lica. Babalatchi dorzucił drew do ognia i rozbudził towarzysza.
Lakamba poziewał i wyciągał się, Babalatchi mówił zwolna, spokojnie, głosem podobnym do ciekącego po kamieniach strumienia, cichym i równym, któremu nic się jednak oprzeć nie da. Lakamba słuchał z wzrastającem zajęciem.
Obaj należeli do tych malajskich przedsiębiorczych awanturników, których nazwać można cyganami śród krajowców. Przed laty, zanim rządca miejscowy wybił się z pod władzy sułtana Koti, Lakamba zjawił się na wodach rzeki z dwoma niewielkiemi handlowemi statkami. Nie małego doznał zawodu zastawszy zarys organizacji pomiędzy osadnikami różnorodnymi, uznającemi spokojne rządy starego Patalolo. Nie stało mu dość polityki dla pokrycia tego zawodu. Podał się za mieszkańca wschodu, gdzie panowali „biali“ przybysze; twierdził, że należy do pobitych, lecz jest książęcego rodu. Istotnie miał pozór, a mnogie właściwości księcia-tułacza: zdawał się zgorzkniały, niespokojny, niewdzięczny, zazdrosny, do intryg gotów, pełen kłamstw, czczych obietnic, przechwałek i wykrętów. Uparty był lecz cała siła jego woli zużywała się w krótkotrwałych wybuchach wygórowanej ambicji. Roztropny, podejrzliwy Patalolo przyjął go chłodno. Ze zgodą jego czy bez zgody, Lakamba przywłaszczył sobie kawał gruntów wybrzeżnych o jakie czterdzieści mil od Sambiru. Grunta otoczył palisadą, zbudował tam sobie schronisko. Że miał z sobą równie butnych jak sam towarzyszy, stary Patalolo wolał nie sprzeciwiać mu się zbyt energicznie a Lakamba zaledwie się osiedlił, rozpoczął grę podstępną. On to dzwonił na porozumienie starego radży z sułtanem tylko nie udało mu się go zgubić i Patalolo z walki z dalekim i niemogącym go dosięgnąć wrogiem wyszedł zwycięzko. Odtąd przybysz kopał dołki pod starym, lecz i tu przeszkadzał mu Luigard, zjawiwszy się pewnego dnia na wodach rzeki, z dobrze uzbrojonym statkiem. Grożący palec „Króla mórz“ przykrócił jego wojownicze zamiary, nie przykróciwszy zdradzieckich instynktów i zamysłów. Mało bo kto odważyłby się stawić otwarcie czoło walecznemu kapitanowi i Lakamba, z pozorną rezygnacją, zeszedł do rzędu pół rolnika, pół kupca, wyczekując, za swą palisadą, dogodniejszej dla swych ambicji chwili. Wierny jednak roli książęcia i pretendenta nie przyznawał zwierzchności Patalolo, a posłańców jego domagających się podatku za przywłaszczoną ziemię, odprawiał z niczem. Patalolo, stosując się do roztropnych rad Luigard’a pozostawiał w spokoju niesfornego sąsiada i lennika, i ten śród żon swych i partyzantów wiódł życie wyczekujące, będące przywilejem wszystkich zapoznanych wielkości.
Lecz dnie mijały nie przynosząc wyczekiwanej zręczności; nadzieje słabły, sama ambicja przetrawiała się w szarym popiele powszedności i tylko Babalatchi umiał rozdmuchiwać, od czasu do czasu, jej iskry.
Babalatchi szukał w zapadłej krainie schronienia dla niepewnej na karku głowy. Był on włóczęgą morskim, rozbójnikiem, żyjącym z korsarstwa, napadów na bezbronne łodzie i tonące okręty. W chwilach wolnych od korsarstwa a może i przy rozkwicie tego rzemiosła zapędzał się na dalekie wybrzeża, poznał przepych Bombaju, podziwiał moc sułtana Markati, dobijał się nawet o zaszczyt i szczęście dotknięcia niegodnemi usty świętego węgła świętego miasta, wszędzie zbierając skrzętnie mądrość wielorakich doświadczeń, aż przystał na służbę Omara el Badavi. Odtąd oddał się wyłącznie dewocji, został pielgrzymem, chociaż niepiśmienny, nie zdolen był czytać Koranu i natchnionych słów Proroka. Mężny był w istocie, nieustraszony, mściwy, pełen nienawiści ku „białym“, tym zwłaszcza, co stawali na zawadzie rozbojom, gwałtom, handlom niewolnikami, podpalaniom okrętów, przewozowi kontrabandy i tym podobnym niegodnym prawego żeglarza, zajęciom.
Umiał on zresztą pozyskiwać łaski i zaufanie swych wodzów. Zwłaszcza Omar el Badavi, wódz korsarzy, któremu wiernie służył przez długie lata, okazywał mu szczególne łaski, a gdy po długiej karjerze udałych mordów i gwałtów, rabunku i rozboju, powodzenie wodza zachwianem zostało, Babalatchi nie opuścił go, stojąc mężnie wobec pękających pocisków na tonących okrętach, w płonących warowniach świadek śmierci towarzyszy, jęku kobiet, niemowląt płaczu, ruiny i zniszczenia wszystkiego co uważał za świętość, rozkosz i dostojeństwo życia. Ziemia pomiędzy zgliszczami krwią przesiąkła, mogiły „czarnych“ piętrzyły się, jęki rannych wypełniały zatrute wyziewami rozkładających się trupów powietrze a Babalatchi nieustraszony walczył by ocalić chociażby jedną łódź, deskę zbawienia w dniu sądu, dniu ostatecznym. W chwili wybuchu ostatniej rezerwy prochu udało mu się znaleźć w pobliżu w pół żywego i oślepłego wodza. Synowie Omara byli w boju, przy pokonanym, okaleczonym starcu, pozostała tylko córka Aïsza, nieustraszona tak jak jej bracia. Z pomocą wiernego Babalatchi, dociągnęła ojca do brzegu, do skrytej w zaroślach barki. Za nimi rozległy się strzały i gromy wybuchów, Aïsza podtrzymując krwią ociekłą głowę ojca, spojrzała śmiało w oczy staremu słudze. Nie! nie miał się czego bać, nie miał się za czem oglądać; wróg był w mieście, lecz miasto było w gruzach i nie było w nim nic, oprócz trupów poległych mężów i oszalałych ze strachu i rozpaczy kobiet; nic, oprócz ognia i dymu, trzasku walących się i płonących dachów i zagród.
Babalatchi, tamując dłonią płynącą mu z ramienia krew, westchnął.
— Silni są, — mówił, — i moc ich wielka, w walce z nimi zginąć musimy...
— Nie wszyscy jednak, nie wszyscy, — dodał przez zęby, wyciągając pięść krwawą ku opuszczanym brzegom.
Czas jakiś marzył o zemście bogów — a i ludzi — rozkoszy, lecz marzenia jego zostały rozwiane chłodnem przyjęciem sułtana Sulu, u którego szukał posiłków, a znalazł upokarzającą i skąpą gościnność. Aïsza leczyła okrutne rany ojca, a wierny Babalatchi zaskarbiał sobie łaski władcy i protektora, naszeptując mu projekty zaborcze, na które sułtan odpowiadał ponuro.
— Znam was, ludzi wschodu! Sączycie jady w ucho władców, zachęcacie nieść śmierć i pożogę, z których sami ciągnęlibyście korzyści, nam zostawiając trud i zemstę pobitych. Znam was! Odstąp!
Nie było rady. Tymczasem czasy się zmieniły i dnia pewnego zbliżyła się do wyspy hiszpańska fregata, żądając wydania Omara i jego towarzyszy. Babalatchi nie zdziwił się perspektywą zostania ofiarą politycznych knowań europejczyków, lecz od jasnego zdania sobie sprawy z położenia do pogodzenia się z niem było daleko. Natychmiast uplanował powtórną ucieczkę. Z bronią w ręku i nielicznymi towarzyszami, opanował łódź i wywiózł Omara i jego córkę. Dzieje tej śmiałej i krwawej ucieczki, pozostały w pamięci miejscowej ludności, pozostał żywy obraz nieustraszonej dziewczyny i wiernego sługi, unoszących śród strzałów i nocy, ślepca na nikłą łódź kołyszącą się na wzburzonych morskich falach. Towarzysze broni nowego Eneasza, polegli tak, jak niegdyś jego synowie; duchy ich z ciemności Erebu zdawały się pomagać śmiałej ucieczce wodza, i jeśli o całem tem zajściu wzgardliwie wzmiankują politycy zażywający wczasów w cieniu galerji rezydencji tego lub owego radży (wielkorządcy), żołnierze, straż trzymający w obszernych dziedzińcach, rozpowiadają sobie, przy ogniskach przyciszonym głosem, zaciskając pięści, z ponurem i tęsknem spojrzeniem w noc nieprzeniknioną i nieokreślną dal morza, o ucieczcze ślepego wodza, podziwiając bitnego niegdyś dziś nieszczęsnego, podziwiając nieustraszoną jego córkę, mądrego i przebiegłego sługę i tych co polegli i tych niewielu co przeżyli i na niepewnych wodach walczyli z nocą, burzą, pragnieniem i głodem.
Nie było jednak nic bohaterskiego w wylądowaniu Babalatchi, Omara i Aïszy w Sambirze. Przybyli na wielkiej łodzi, naładowanej kokosowemi orzechami jako właściciele prawni tejże łodzi i jej zawartości. Jakim sposobem Babalatchi, uwożący zbiegów na morskiej łódce nie większej niemal od łupiny kokosowego orzecha, został w ucieczce posiadaczem obszernej łodzi z pokaźnym ładunkiem, to pozostanie tajemnicą tych morskich dróg i szlaków, których nikt dotąd nie zbadał, przestworzy zwierciadlanych a wiecznie ruchomych, tajemnic pełnych. Odyssei swej nie opowiadał i, co prawda, nikt go o nią nie pytał. Była mowa tu i ówdzie o jakiejś zaginionej kupieckiej łodzi, a to co opowiadał Babalatchi, nie trafiało do przekonania przenikliwego bądź co bądź Patalolo. Na jego niedowierzające pytania Babalatchi wzruszał ramionami, dziwiąc się na poły pokornym, na poły drwiącym tonem, jak taki mądry i praktyczny Radży przypuszczać może jakiebądź gwałty i walki o zdobycz tam, gdzie była tylko młoda dziewczyna i dwóch starców, jeden ślepy, drugi jednooki? Czemu nie wierzyć raczej, że zalecane przez Proroka miłosierdzie, podtrzymuje tych, co łask Najwyższego są godni.
Patalolo niedowierzająco potrząsał głową. Wierzył w Proroka i w Najwyższego wierzył, lecz z miłosierdziem rozmijał się jakoś w ciągu długiego i przygód pełnego żywota, to też Babalatchi wolał gościnność sąsiedniego magnata Lakamba, którego łaski zaskarbiał, pozostawiając tymczasem Omara i jego córkę Aïszę pod opieką Patalolo. Łódź wyciągnięto na błotniste wybrzeże u złączenia się rozdwojeń Pantai. Moczyły ją deszcze, słońce paliło, aż się rozpadła na drzazgi, któremi w chłodne noce zasilano ogniska i tylko zapomniany maszt i przegniłych desek parę przypominały chytremu Babalatchi, że jest przybyszem, tułaczem...
Pozatem dobrze i swojsko mu było na dworze — jeśli to dworem nazwać można! — bogatego Lakamba. Wpływy się jego zwiększały z dnia na dzień, nawet śród niewiast. Posiadał iście tułaczą zdolność naginania się do okoliczności i przeróżnych środowisk. Doświadczenie nauczyło go skrywać lub zmieniać stosownie do okoliczności plany i zasady, a biegłości w tem pozazdrościć by mu mógł nie jeden mąż stanu. Skądinąd, nie brakło mu stanowczości i daru przekonywania. Owładnął słabą wolę i wahający się umysł Lakamba. Ten niezdolny chcieć i działać, umiał — jak innych wielu, tonąć w wieczystem, zgorzkniałem niezadowoleniu. Niezadowolenie to zasilać, nienawiść i zawiść niecić, do otrząśnięcia się z ciężących mu więzów zwierzchnictwa Patalolo ustawicznie zachęcać, zostało zadaniem nowego i sprytnego faworyta. Sam gwałtowny, nagiął się w potrzebie do cierpliwej przebiegłości, rozżarzając ambicje swego chlebodawcy i sprzymierzeńca. — W przewidywaniu ewentualności pozyskania dla swych celów, pomocy europejczyków, on, nienawiścią tchnący dla rasy białej, skłaniał protektora swego do zabiegów o ich łaski. Byle nie śpieszyć, wyczekiwać dogodnej chwili; uciekać się do łatwego pozbycia się przez truciznę starego Patalolo, gdyż dopóki w okolicy panuje zwierzchnictwo dotykalne Luigard’a, a zastępca i przedstawiciel jego handlowych interesów, Almayer rządzi z ramienia swego teścia, na nic się zda Lakambie pochwycenie steru, zajętego już przez „białych“ państewka.
Pozbycie się gwałtownemi środkami Luigard’a i Almayer’a nie było łatwe a nazbyt ryzykowne. Przedewszystkiem wypadało szukać możnych i obrotnych sprzymierzeńców, kogoś przychylnego — powiedzmy zainteresowanego — w zamysłach Lakamba i jednocześnie popartego przez niemieckie władze, możnego i bogatego kupca, któryby pobił na głowę starego Patalolo. Z takim sprzymierzyć sie, zyskać jego poparcie u władz w Batawji... Byle znaleźć odpowiedniego i skłonić go, schlebiając jego własnym interesom, do osiedlenia się w wyłącznie dziś przez Luigard’a opanowanym Sambirze. O „białym“ niema co i myśleć. Któż „białym“ zaufać może? Wyspę opanują, obsadzą swoimi i tyle. Szczęście, że są pomiędzy Arabami bogaci, zręczni, przedsiębiorcy. Zazdrość Luigard’a oddala ich od strzeżonych przezeń skarbów. Jednych trzyma strachem, nieświadomością drugich i najwięcej jest takich, co dla niepewnych zysków niechcą się narażać na mściwość nieustraszonego „króla mórz“, jak zowią tego „białego“ przedsiębiorczego awanturnika.
Tu Babalatchi, poczynał wyliczać z żalem wielkim godnych zaufania ludzi, których znał w młodości swej: nieustraszonych, mężnych, przedsiębiorczych, potężnych, bogatych, gotowych do najzuchwalszych przedsięwzięć. Niema ich! niema! pomarli, wyginęli... jeden pozostał chyba... i to niedaleko... Ten mógłby...
Tak i tem podobnie owładnął swego możnego chlebodawcę. Lakamba planom swego doradcy zarzucał powolność. W łaknięciu bogactw i władzy, niedaleko widzący panek, gotów był rzucić się w ręce każdego awanturnika a tu powstrzymywała go przezorność nowego doradcy. Z potęgą i zemstą Luigard’a nie było żartów. Wygrywa ten, kto umie czekać, a dogodną chwilę pochwycić potrafi... Byle rzecz zatrzymać w tajemnicy, przedsięwzięcia nie narażać, nazbyt nie ryzykować. Tymczasem Babalatchi badał miejscowe stosunki i grunt, opinję publiczną i prywatną, rozpowiadając wszem wobec i każdemu z osobna o swym niebawem odjeździe. Wieczorami, na najmniejszej z należących do swego protektora łodzi, puszczał się wzdłuż rzeki, tam, kędy stary, ślepy wódz Omar żył pod pieczą Patalolo, w ubóstwie lecz czczony niby świętość, na polanie śród dziewiczego lasu, w obrębie bambusowych płotów, ogradzających siedzibę radży. Poza plantacją bananów stały dwie niskie chaty w cieniu drzew owocowych, nad strumieniem spływającym w wielką rzekę. Chaty te Patalolo przeznaczył na mieszkanie dla pobitego wodza, którego ostentacyjna pobożność, sentencje mądre, niedola mężnie dźwigana, imponowały mu wielce. Często też władca Sambiru nawiedzał w południowych znojnych godzinach, ślepego Araba, który się też nie gniewał, gdy mu Babalatchi nocny mącił spoczynek. Aïsza, stojąc na progu jednej z chat widziała ojca siedzącego z przybyłym przed ogniskiem, płonącem w zagrodzie okalającej obie chaty.
Przypatrywała się rozmawiającym bacznie, chociaż słów ich słyszeć nie mogła. Nawet gdy starca zmógł sen, gość pozostawał długo jeszcze na miejscu, przykucnięty przy dogorywającym ognisku, w głębokiej pogrążony zadumie. Dziewczyna z uszanowaniem patrzała na mądrego i mężnego, którego przywykła od najwcześniejszego swego dzieciństwa widywać u boku swego rodzica. O czem marzył, co wspominał siedząc zamyślony w noc głęboką, na wygnania ziemi? Kto wie czy nie szukał wyjścia w lepszą, lecz o! jakże niepewną! przyszłość.
Przybycie do Sambiru Willems’a, Babalatchi powitał z trwogą. Nie byłaż to nowa przez nienawistnych „białych“ zajęta placówka? Z czasem uspokoił się. Wieczora pewnego spotkał Willems’a na ścieżce wiodącej do banany, ku mieszkaniu ślepego Araba i nie zdziwiło go, że się starzec ani domyśla o krążeniu obcego człowieka w pobliżu swego domostwa. Innym razem biały surdut europejczyka mignął mu pomiędzy zaroślami na przeciwległym brzegu strumienia. Dnia tego nie spuszczał z oczu Aïszę, gotującą jak zwykle ryż na wieczerzę. Odmówił zaproszeniu Omara, odszedł wcześniej i tegoż jeszcze wieczora, oświadczył zdumionemu Lakambie, że chwila dawno upragniona się zbliża, a na naglące zapytania wskazał ruchem głowy na krzątające się w pobliżu ogniska kobiety. Dopiero gdy osada usnęła powiódł magnata na brzeg rzeki, wsiadł z nim do czółna, które puścił z biegiem wody, płynąc śród łanów ryżu, ku zapomnianej jakiejś lepiance. Tu byli bezpieczni, w oddaleniu od ócz i uszu ludzkich a w potrzebie nocną swą wycieczkę mogli wytłómaczyć zasadzką na jelenie, w które miejscowość ta obfitowała. Tu Babalatchi odsłonił plan swój, dobrze obmyślany, zdziwionemu Lakambie. Willems, we własnej osobie, miał zostać narzędziem zniszczenia potęgi i wpływów Luigard’a.
— Znam ich, „białych“, — mówił połyskując w przezroczystym mroku nocy, jedynem okiem, — znam! Niewolnicy chuci swych, wszędzie i zawsze gotowi stawić moc swą, rozum, fortunę na szalę namiętności. — Przeznaczenie sług Proroka w ręku Wszechmocnego, lecz tych czcicieli bóstw wielorakich przeznaczenie w ręku kobiet, których zostają igraszką. Szaleńcami są z Wszechmocnego woli, z przyrodzenia są szaleńcami, straszni dla wrogów, lecz zawsze gotowi pożerać się między sobą. Znam ich, znam dobrze!
Wyciągnął się przed ogniem i zmrużył swe jedyne oko, śpiąc lub udając że zasypia. Lakamba czuwał zdziwiony, niedowierzający a rozrzażone węgle gasły jedne po drugich. Nad rzeką powstała mgła biaława, księżyc, w ostatniej kwadrze, wychylił się z poza drzew krwawy i przyćmiony, smętny jak tułacz wracający z długiej wędrówki, spragniony spoczynku na kochanki białem łonie.
— Pożycz mi fuzji, — mówił do Almayer’a Willems, po przez stół, na którym stała mętna lampa, i resztki spożytej wieczerzy. — Chciałbym dziś, o wschodzie księżyca, zapolować na sarny.
Almayer oparty łokciami o stół, z głową zwisłą na piersi, z wyciągniętemi nogami, nie odwracał ociężałych powiek od swych miękkich pantofli. Zaśmiał się nagle.
— Mógłbyś odpowiedzieć tak lub nie, bez tego drażniącego śmiechu, — zauważył ze źle tajonem niezadowoleniem Willems.
— Śmieję się, — odrzekł tamten, nie zmieniając pozycji i cedząc ociężale słowa, — gdyż nie wierzę ani słowa temu co opowiadasz. Nie oszukasz mię! Zresztą po co te ceremonje? Wiesz gdzie fuzja, możesz ją sobie brać czy nie brać! Sarny! jelenie! polowanie! Czy nie na gazelę raczej przesławny mój gościu? Na podobne polowanie mój panie łowczy, wypadałoby raczej zaopatrzyć się w jedwabne sieci i złote groty, a o te tu nie łatwo... Ostrzegam cię, nie tak łacno jak ci się zdaje, zwłaszcza spędzając dnie i wieczory śród krajowców... pięknego mam z wasana pomocnika!
— Pijesz nad miarę, — odrzekł chłodno Willems, — a głowę masz słabą. Mocną, o ile pamiętam z dawnych dni Makasfaru, nie była nigdy. Nad miarę pijesz, mówię ci Almayer!
— Piję swoje i za własne pieniądze, — odciął się ostro, ze złośliwem spojrzeniem Almayer.
Dwaj przedstawiciele rasy białej, doskonalszej, dwie pochodnie cywilizacji, zmierzyli się dzikim wzrokiem, niby dwa gotowe skoczyć ku sobie, rozjuszone brytany. Po chwili odwrócili wzrok od siebie, Almayer zsunął z nóg pantofle i odchodząc od stołu wyciągnął się w zawieszonym u pułapu werandy hamaku, a Willems, niezdecydowanym krokiem zeszedł z ganku, kierując się, przez dziedziniec, do kamiennej grobli, przy której stały dwie wielkie, szarpiące się na kotwicy masztowe łodzie i kilka uwiązanych do bambusowych żerdzi czółen. Wskoczył do najmniejszej z takim rozpędem, że o mało nie stracił równowagi. Po chwili dopiero, ująwszy wiosło, stał się panem biegu wody. Almayer podniósł się w hamaku i zawołał w ślad za odpływającym:
— Czy ci już fuzja niepotrzebna? — poczem opadł uśmiechając się do samego siebie a niebawem już chrapał. Willems zapatrzony przed siebie nie zwrócił uwagi na dolatujące go słowa.
Od trzech miesięcy był w Sambirze, pozostawiony tu przez Luigard’a w charakterze pomocnika Almayer’a, z którym bynajmniej nie sympatyzował. Służyli przedtem obaj w biurach Hudig’a i Almayer pamiętał wyniosłą łaskawość swego towarzysza, teraz zazdrościł mu nadto względów swego patrona i poniekąd teścia, gdyż Almayer ożenił się był z dziewczyną malajską, którą Luigard, w jednym ze swych impulsów wspaniałomyślności adoptował. Małżeństwo to nie przyniosło Almayer’owi domowego szczęścia, to też liczył na fortunę przybranego ojca swej żony, jako na należną sobie rekompensatę i zjawienie się Willems’a, któremu Luigard szczególną okazywał przychylność, przykrem mu było tembardziej, że stary „król mórz“ nie wtajemniczył zięcia w okoliczności towarzyszące przesiedleniu się swego protegowanego do Sambiru, ani o swych względem niego zamiarach na przyszłość.
Niechętny Almayer, z pozoru uprzejmie przyjął narzuconego sobie towarzysza, chłodnem zachowaniem się i nieufnością zrażał go, do pomagania mu w sprawach handlowych nie dopuścił i naprężone stosunki wprędce przedzierżgnęły się w otwartą, chociaż milczącą niechęć. Dnie i godziny wlokły się pomiędzy dwoma pionierami europejskiej kultury i handlu, długie, puste, ciężkie i Willems uginał się pod monotonną nudą tego życia, tęskniąc do dawniejszych zajęć, zwyczajów, powodzeń. Leniwym krokiem obchodził składy gutaperki, taranów i innych miejscowych produkcji, oraz ryżu i europejskiej tandety, przywiezionej do składów „Luigard et Cie“ w Sambirze. Milczący zasiadał do wspólnego z Almayerem stołu i czuł, że aczkolwiek nie lada obszary wyspy podlegały przewadze Almayera, nie znajdzie tam ujścia dla swych zdolności i energji. Nie widział dla siebie gruntu poza ciasną palisadą, a człek przyzwyczajony od lat wielu uważać się za niezbędnego, burzył się wobec chłodnej i wzgardliwie podkreślanej gościnności swego towarzysza, wobec przymusowej nieczynności, w jakiej go tenże stale utrzymywał i tej niechęci, co charakteryzuje „białych“ względem siebie, gdy ich los rzuci w osamotnione, jak kopalnie bogactw, dające się eksploatować kąty lądów zamieszkałych przez dzikie, lub za takie uchodzące plemiona.
Willems zgrzytał w bezsilnej wściekłości zębami, myśląc o życiu marnowanem u boku zawistnego, mściwego, pospolitego głupca. Szmer wód, szum liści w lesie, zdawały się wyrzucać mu jego bezczynność. Dokoła niego wszystko ruszało się, żyło, walczyło o bogactwo, o byt, lub chociażby jak dzikie, lub za takie uchodzące plemiona krajowców, o przedłużenie nędznej, lecz samodzielnej egzystencji, on sam tylko, on sam zdawał się wytrącony z biegu wszechrzeczy, spętany, z pożerającą go tęsknotą, z jadowitym, nieustannym żalem, głuchym, gniewnym buntem we wzburzonej duszy.
Większą część dnia trawił na bezcelowych po okolicy wędrówkach. Sambir, co miał zakwitnąć w bliskiej przyszłości, zaledwie się wyłaniał z ziejących zarazą bagnisk i trzęsawisk. Domostwa tłoczyły się na wybrzeżu rzeki, wsuwały się w nią bambusowymi palami i wystającymi platformami, pod którymi biegły i szemrały wody. Przez miasto jedna tylko wiodła droga, wązka i ciemna poza tyłami domów, po drugiej stronie obrzeżona lasem, którego tajemnicza gąszcz o parę kroków dalej, stawała się nie przeniknioną. Las następował na osadę, wabił przechodnia zdradziecką głębią, z którą mało kto ośmielał się zmierzać. Grunta w dostępnych bodaj miejscach niskie były, błotniste trzęsawiska, na których bawoły pasły się w znoju dni gorących. Na przechodzącego wązką ścieżką Willemsa spoglądali obojętnie i ospale rozciągnieni w cieniu drzew mężczyźni, kobiety przewodziły go długiem nieśmiałem spojrzeniem, dzieci pierzchały przed nim, wystraszone jego białą, rumianą twarzą, a ów przestrach dziatwy szczególnie upokarzał przechodnia, szukającego samotności. Skoro zapuszczał się w wytrzebione już części lasu, bawoły wytrzeszczały na niego pełne zagadkowego blasku ślepia lub rzucały się do gromadnej ucieczki, łamiąc i tratując młodsze latorośle drzew. Pewnego dnia zjawienie się jego spłoszyło całe stado, które uciekając i tłocząc się w obrzeżającej osadę ulicy, rozwaliło płoty, zgasiło ogniska, rozpędziło kobiety i dzieci, rozgniewało leniwych mężczyzn, zmuszonych zapędzać spłoszone bawoły kijami i wrzaskiem. Niewinny sprawca tego zamieszania zmuszony był schronić się za płoty obozowiska Almayera. Odtąd w przechadzkach swoich unikał obwodowej, granicę dziewiczych lasów stanowiącej ulicy, wolał puszczać czółno z biegiem Pantai lub walcząc z jej korytem, wdzierać się w głąb wyspy. Poznał brzegi obrosłe splątaną zielenią; przedzierał się pod gąszcza konarów splecionych niby sklepienia w podziemnych kryptach tumów; zatrzymywał się kędy wysmukłe palmy, z wyniosłych swych szczytów zdawały się spoglądać zdziwione wtargającemu w ich państwo śmiałkowi. Tu i tam dostrzegał ślady wytrzebionych czy wydeptanych ścieżek, zapuszczał się w nie, by się przekonać, że są bez wyjścia. Wracał do czółna z głuchem niezadowoleniem doznanego zawodu, wdychając powietrze wilgotne i gorące, woń bagna, rozmokłej ziemi, gnijących, powalonych pni drzew, wybujałej nad miarę roślinności, goniącej za nim, aż na wody rzeki. Chwytał w znużone ramiona wiosło, ku następnej kierował się polanie, by natrafić na tęż samą pustkę, lub nieprzeniknionych lasów ścianę.
Raz, wiosłując wzdłuż zagród okalających osadę Patalolo, przepłynąwszy wody ocienione parasolami szeleszczących palm, wyniośle wyprostowanych po obu brzegach dumnych setkami lat swoich, długo nie zakłóconą samotnością i ciszą, przyglądających się z wysokości swych szczytów krótkotrwałemu śmiałkowi, wdzierającemu się w rzucane przez nie cienie; ujrzał wijący się pomiędzy niemi strumień, czysty i cichy przy ujściu, którem spływał w rzekę. Wzdłuż strumienia biegła wydeptana ścieżka. Willems przybył do brzegu i puścił się skrętami ścieżki, na którą tu i ówdzie, przedzierając się przez splątane gałęzie drzew, złote promienie słońca padały przez wysokie trawy i miękkie, elastyczne mchy. Im dalej, tem się ścieżka zwężała śród splątanych konarów zielonej nawy, zdawała się ginąć, jak innych tyle, w nieprzebitym gąszczu. W tem przed smutnem okiem przechodnia, zamigotały białe i barwy oślepiające jak płatki słońca przedzierającego się przez gąszcz drzew, po których cienie zdają się ciemniejsze. Stanął zatrzymując dech w piersiach. Czy mu się zdało, czy słyszał szelest lekkich kroków? Obejrzał się. Wysokie trawy podnosiły się dopiero co potrącone lekką stopą, której ślady pozostawały jeszcze na srebrnych mchów kobiercu. Ktoś przebiegł tędy. Nie wiatru powiew, bo drzewa stały nieporuszone i trawy wysokie odprostowane stały znów ciche, jak zaklęte, w powietrzu stłumionem, gorącem...
Zagrzany ciekawością Willems, rozgarnął gąszcz splątanych wiciokrzewów, a przed oczami mignęły mu znów białe i kolorowe szaty i czarne, jak noc warkocze kobiety, niosącej na głowie bambusowe, wodą czystą strumienia wypełnione naczynie. Zatrzymała się, słysząc szelest jego kroków, odwróciła się. Willems przystanął też na chwilę, poczem minął ustępującą mu z drogi. Patrzał wprost przed się, tem niemniej nie uronił nic z wdzięcznego zjawiska. Kobieta odwróciła w bok głowę, co uwydatniało siłę i piękny kształt jej ramienia. Masą czarnych włosów starała się jak zasłoną przykryć dół twarzy. Mija ją szybko, sztywny, zahypnotyzowany niespodzianem a tak ponętnem zjawiskiem. Mijając, słyszał jej przyśpieszony oddech, czuł palące spojrzenie wpół przysłoniętych źrenic. Było w tem coś ciężkiego i przenikającego zarazem. Minął ją, lecz wrażenie zaciekawienia, nagle zbudzonego pożądania trwało, obejrzał się.
Wyprostowała się, podtrzymując wdzięcznym ruchem ręki ciężar na głowie, lecz gdy się obejrzał, stanęła znów jak wryta, z gotowością do skoku spłoszonej gazeli. Nad nią gałęzie drzew wiązały się w zielony słońcem i cieńmi przepojony namiot. Świetlane plamy zasypywały jej czarne, bujne, na plecy puszczone warkocze; kładły się złotemi krążkami na brwiach i gładkiem czole; zapalające iskry w szeroko teraz rozwartych i w stojącego na ścieżce mężczyznę, wpatrzonych źrenicach. Willems zapatrzył się oczarowany i przestraszony, poczuciem jakiejś nie dającej się naprawić omyłki, straty niepowetowanej; porażony tem dziwnem uczuciem co ma słodycz długo oczekiwanej pieszczoty i nagłość ogłuszającego gromu, podobne do zbudzenia się ze snu do świadomości nowych i już niezbytych pragnień, lęków, nadziei, zaparcia się siebie.
Posunęła krok naprzód i znów się zatrzymała. Powiew gorącego wiatru poruszył jej włosy, których zapach uderzył go w twarz odurzającem tchnieniem. Wciągnął w piersi powietrze głębokim oddechem, jak gotujący się do bitwy żołnierz, jak gotów w ramiona pochwycić ukochaną kobietę kochanek, tchnieniem czerpiąc siłę na śmierć lub namiętności burzę.
Kimże była? Skąd się tu wzięła? Oczarowany wzrok oderwał od lic jej i powiódł nim pytająco po otaczających ich drzewach, po skrawku rozciągniętych nad nimi szafirów. Podzwrotnikowa, rozrzutna w cieniu lasów przyroda, przytłaczała go swym ciężarem, wybujałością form i barw, blaskiem świeżości i wonności, pod któremi czają się jady śmiertelne. Tknęło go coś niby przeczucie nieuniknionego niebezpieczeństwa, nieuniknionego a ponętnego. Zdało mu się, że wzrokiem przebić zdoła opuszczające się z drzew niebotycznych, ciężkie jak skrzydła złowieszczych ptaków cienie, że przeniknie jakąś czarodziejską tajemnicę.
W grze świateł i cieni, stojąca przed nim kobieta, zdawała mu się niepochwytną a niedostępną, jak senne widziadło; zwodniczą i jasną; zamgloną, ponętną i odpychającą zarazem; istne wcielenie ducha tej ziemi tajemniczej, nieprzeniknionemi porosłej lasy, nurzającej się w mglistych horyzontach i falujących, niepochwytnych linjach. Zjawisko urocze, owiane przeźroczystą zasłoną, tkaną ze słonecznych, migotliwych promieni i równie niepochwytnych zielonkawych cieni.
Zbliżała się do niego. Stał wzruszony, zmięszany oczekiwaniem czegoś nieodzownego, z czego sobie, w pomieszaniu swem, sprawy zdać nie umiał. Ciszę przerwał obcy mu, a jednak własny głos jego:
— Ktoś ty? — pytał nieznajomą.
— Córką jestem ślepego Omara, wodza — odrzekła cichym, lecz pewnym głosem. — Tyś „biały“ kupiec, władca tej wyspy? — pytała.
— Tak — odrzekł, wstrzymując z wysiłkiem palące spojrzenie jej źrenic — białym jestem, lecz — dodał, jak gdyby mówił o kimś innym — banitą, nie kupcem i władcą, lecz z pośród rodaków moich wygnany.
Słuchała go cicha, nieporuszona: pod opadającemi na jej czoło kosmykami czarnych włosów, podobna do posągu złoconego o palących, żywych źrenicach. Przysłoniły je długie rzęsy powoli opadających powiek, a skośne, rzucone nieznajomemu spojrzenie miało ostrość i przenikliwość połyskliwej klingi. Wargi jej pełne i purpurowe zwarte były spokojnie, nozdrza delikatne i ruchome, wpół odwrócona głowa i ruch ramienia nadawały całej wdzięcznej postawie wygląd dzikiej i łatwo dającej się spłoszyć nieufności.
Cień przeniknął na czole przybysza. Rękę podniósł do ust, by powstrzymać cisnące się na nie słowa, pomimo to wyrwały mu się z mocą przekonania i nie dającego się powstrzymać uczucia:
— Piękna jesteś! — zawołał.
Obrzuciła szybkiem spojrzeniem jego ogorzałe i przy samych tylko włosach białe czoło, silne ramiona, wysoką, gibką postać i spuściła oczy. Nikły uśmiech przebiegł po jej purpurowych wargach, podobny błyskowi słońca z poza burzę niosącej chmury promyk, zwiastujący pogodę, a może gromy nowe?
Bywają w życiu chwile i okresy całe, co nie pozostawiają po sobie śladu, zapisując się w sercu samem — uczuć pieśnią. Ruchy, czyny, fakty nikną przysłonięte mgłą słoneczną, migotliwą, przenikającą w samą głąb naszego jestestwa, opromieniającą tę wpół jawę, pół marzenie, z którem się nosim, a które lada nic spłoszyć może. Lada nic, lub śmierć sama, a śmierć, w danej chwili, bywa przywilejem wybranych — nielicznych niestety.
Willems nie potrafiłby opowiedzieć ani przypomnieć sobie jak i kiedy rozłączył się dnia tego z Aïszą. Ocknął się ze snu czarodziejskiego, czerpiąc dłonią mętne wody rzeki i chłodząc niemi spieczone wargi. Czółno jego dościgło zagród Sambiru, a on się czuł we władzy mocy, której powolnym być musiał. Pierwszem uczuciem był bunt głuchy. Nie! nie wróci tam więcej! Zdziwiły go, gdy ujął wiosło, jasność dnia, nieba pogoda. Lasy zdawały mu się zieleńsze, niebo głębsze i wyższe, czuł w sobie wzmożone do nieskończoności siły, wstąpiły weń: ufność i wiara, zbudziła się w letarg popadła przedsiębiorczość; zdawało mu się, wodząc okiem po pniach olbrzymich, okalających rzekę, że jednem naprężeniem ramion, jednym zamachem dłoni, zwalić potrafi wiekowym burzom czoło stawiające olbrzymy. Czoło mu pałało, wszystkie pulsy tętniły, pił długiemi haustami mętną wodę rzeki, sam jej niesmak zdawał mu się ambrozją.
Późno już było, gdy wrócił do domu. Śmiałym krokiem przeszedł przez chropowaty ciemny dziedziniec, jasność miał w samym sobie, niepochwytną dla innych, własną, jak skarb najdroższy głęboko ukrytą. Mrukliwe powitanie Almayera było dlań zgrzytem, płoszącym wewnętrzną melodję myśli i uczuć. Zajął miejsce u stołu naprzeciw gospodarza, starając się rozmawiać swobodnie i wesoło, do czego towarzystwo zasępionego Almayera bynajmniej nie zachęcało, lecz po spożyciu obiadu i zapaleniu cygara popadł w zniechęcenie, uczuł wyczerpanie i jak gdyby żal nad jakąś wielką, niepowetowaną chociaż i nieokreśloną stratą. Światła słoneczne pogasły i w jego serce wtargnęły znów: gorycz, zniechęcenie, głuchy żal do samego siebie, swych losów, do świata całego. Chciałby miotać przekleństwa, złajać Almayera, ulżyć wewnętrznej, głuchej męce, wybuchem wściekłości, aktem brutalnym. Ze źle stłumioną złością patrzał z podełba na nieuprzejmego gospodarza, gdy ten, w milczeniu, zapewne planując jutrzejsze zajęcia, do których nie chciał dopuszczać narzuconego sobie przez teścia towarzysza, ćmił cygaro po cygarze. Wzgardliwa powściągliwość Almayera zdała mu się śmiertelną obrazą, krzywdą domagającą się pomsty. Gniewało go jego milczenie, tak jak innym razem gniewała i drażniła gadatliwość. Wprawdzie Almayer zdolen był pleść same głupstwa lub od głupstw nudniejsze komunały, czemu jednak dziś właśnie ust nie otwiera? Dwaj biali, przedstawiciele wyższej kultury, mierzyli się ponurem spojrzeniem i zawistnem okiem po przez dymy swych cygar i dzielący ich stół z resztkami jadła.
Rozeszli się wcześnie, lecz śród nocy Willems opuścił hamak, na którym nie mógł zasnąć i zszedł na dziedziniec. Dwóch stróżów drzemiących przy ognisku i nucących coś z cicha w przerwie drzemki, obejrzało się nie bez pewnego zdziwienia na „białego“. Wyminął ich, zginął w mroku nocy i znów wrócił w takiem zamyśleniu, jak gdyby ich zgoła nie widział. Długo chodził tam i nazad mrucząc coś z cicha i malajczycy uważali za roztropne uchylić się, zejść z drogi, rozdrażnionemu widocznie. Przypatrywali mu się z za węgła, dopóki wschodzące słońce nie zbudziło mieszkańców faktorii, którą zazdrośnie rządził Almayer, uchylając się od współrządów narzuconego sobie przez teścia, pomocnika.
Ten, skoro tylko mógł wymknąć się niepostrzeżenie, biegł ku rzecze, wskoczył w czółno, spiesząc do miejsc zaklętych, kędy wigilią spotkał córkę ślepego wodza. Wyszedłszy na brzeg strumienia legł na mchu wysokim, wyczekując jej przyjścia. Słońce przedzierając się przez drzew gęste listowie, złotemi płatkami zasypywało ziemię, złotemi strzały rozdzierało tu i ówdzie drzew cienie, ślizgało się po pniach prostych i niebotycznych, jak okrętów maszty, kipiało w wodzie, gubiąc się w gąszczu zieleni pod zbitych ljan i wiciokrzewów nieprzeniknionych siecią. Wysoko ponad najwyższemi drzewami, białawe obłoczki, do lekkich, rozwiewnych dymów podobne, mknęły po lazurze nieba. Powietrze przeszywały skrzydła motyli i lśniące pióra ptasząt, spadających z góry ze zdobyczą, trzepoczących się nad ziemią, w opalonym oparze, by wzbić się po chwili ku słońcu. Willems oddychał powietrzem, przesyconym wonią kwitnących w wysokich trawach kwiatów, zwiędłych liści, obumierającej ustawicznie, by się ustawicznie odmładzać przyrody. Na jej macierzystem wówczas nawet, gdy ukrytych zdrad pełnem łonie zapomniał o przeszłości i o przyszłości; zapomniał urazy, tryumfy, zawody, nadzieje, wyrachowania; wszystko, nawet poczucie mocy i samodzielności umilkło wobec półdrzemki pół jawy tych miejsc dzikich, samotnych, tej rozrzutności przyrody; wobec wspomnienia oczu Aïszy, dźwięku jej głosu, jej warg zagięcia, jej brwi zsuniętych i jej uśmiechu.
Nadeszła! czemu by nadejść nie miała? Był dla niej czemś nowem, nieznanem, dziwnem poniekąd. Wyższy, silniejszy, barczystszy od mężczyzn, których spotykała, przedstawiciel rasy nieznanej, zwycięzkiej.
Wraz z żywem jeszcze wspomnieniem wielkiego i tragicznego przewrotu w jej młodem życiu, zjawiał się jej jak coś wielkiego i zarazem strasznego, coś co miało pokonać trwogę, mogło pomścić krzywdę. Tak zwycięscy zwykli mówić takim głębokim, przekonywającym głosem; takiem śmiałem, jasnem, błękitnem spojrzeniem, chłodnem jak ostrze stali, zwykli ujarzmiać wrogów. I głos do wydawania krótkich rozkazów przywykły, dźwięczał pieszczotą u jej ucha; śmiałe spojrzenia zwracały się na nią z pokorną a gorącą prośbą. Mąż to był, mąż o jakim marzyła. Nie rozumiała wszystkiego, co jej mówił, lecz z tego, co zrozumiała, wywnioskowała, że możnym i znamienitym być musiał śród swoich, równie nieszczęśliwym jak mężnym i nieustraszonym, pokrzywdzonym, zapewne zemsty szukającym banitą. Posiadał dla niej urok nieznanej nowości, czegoś nagłego i przemożnego, istoty silnej, niebezpiecznej, zdolnej ujarzmiać i — być ujarzmioną. To ostatnie z iście kobiecą intuicyą wyczuła odrazu, od pierwszego zamienionego z nim spojrzenia. W miarę, jak dni mijały, stawała przed nim trzymając go spojrzeniem na wodzy i pierwsze uczucie lęku znikało. Coraz pewniejszą była swej zdobyczy. Czuła upojenie tryumfu, jakiejś ogromnej i ogromnie słodkiej dumy. Ujarzmiła istotę wyższą, której jarzmo lubem by jej i ponętnem było. U nóg jej leżał cichy i powolny ten biały mocarz, co wiedział z doświadczenia, jak ją spłoszyć łatwo lada śmielszym ruchem lub nawet spojrzeniem. Głos mu miękł w pieszczotliwe i błagalne przechodząc tony, oczu oderwać nie mógł od stojącej, opartej wdzięcznie o drzewo, osypanej słonecznych prążków strzałami, z opadającemi na czoło i ramiona czarnymi włosami, na które zwieszały się zieleń liści i przedziwnych storczyków kwiaty-motyle. Zdawała się kwieciem śród kwiecia, wyskokiem, duszą bujnej przyrody, zrodzoną z samych głębi cienia wykwitającą ku pełnemu słońcu.
Dzień każdy zbliżał ją o krok jeden ku niemu. Cierpliwie, z rozkoszą nęcił ją słowy i spojrzeniem, jednobrzmiącym a zawsze, skoro się powtarza nowym hymnem pochwał i pożądań, słowy staremi jak świat, co przetrwają dopóty, dopóki będą męskie usta do nucenia a kobiece ucho do wsłuchiwania się w tę melodję. Mówił jej i powtarzał, że jest piękną wśród pięknych, najpiękniejszą. Mówił i powtarzał, a mówiąc to i powtarzając wyrażał wszystko, co miał jej do powiedzenia, oczarowany znikającem raz w raz z jej twarzy niedowierzaniem, pogłębiającą się słodyczą jej spojrzenia, coraz ufniejszym uśmiechem ust, uśmiechem oczarowanego snem rozkosznym dziecka, upojonej tryumfem z budzącą się tkliwością kobiety.
I gdy był z nią, zapominał o bezczynności co jak rdza trawi. Jej uśmiech i spojrzenie zakrywały mu przeszłość i przyszłość, starczyły za wszystko, były wszystko rozświecającym słońcem. Wraz z jej zniknięciem słońce znikało, otaczały go nieprzeniknione ciemności, czuł się słabym, bezradnym, wykolejonym desperatem. On, co życie przeżył z jedną li tylko troską o karjerę, obojętny lub niedostępny wpływom kobiet poza sferą łacno dających się zadowolnić chuci, pełen wzgardy dla tych, co się im poddają, czuł się teraz igraszką spojrzenia na poły dzikiej dziewczyny. Gdzież się podziała jego męska duma, pewność siebie, przenikliwość, ufność w pokonanie największych bogdaj trudności, postanowienia odbudowania bądź co bądź zachwianej fortuny, pewność osiągnienia zamierzonych celów? Wszystko to znikło, wszystko! pozostało jeno serce wzburzone potężną, obezwładniającą namiętnością, na łasce i niełasce spojrzenia, uśmiechu, słówka nadziei czy gniewu dziewczęcia obcej rasy, przygodnie spotkanego na wygnania ziemi.
Gdy gorąco upragniona nadeszła chwila i pokonane, dumne dziewczę opuszczając się na kolana obok niego, na mchy gęste, ujęło dłoń jego ruchem pełnym kobiecej, granic nie znającej tkliwości, porwał się, jak człek ze snu zbudzony, nad którym runąć ma dach własnego jego domu. Rękę jej brutalnym ruchem odepchnął niby rozżarzone żelazo i z wbitym w ziemię wzrokiem siedział długo milczący, ponury, a tyle było w wyrazie jego twarzy grozy i niedowierzania, że Aïsza, aczkolwiek w głuszy pustynnej wyrosła, zrozumieć musiała, co się w duszy jego dzieje. Spojrzała mu w oczy ze smutkiem i powagą, przesuwając pieszczotliwie dłoń po jego włosach i czole, a gdy drgnął, ze snu ciężkiego, pod jej miękkiem dotknięciem zbudzony, znikła mu z oczu lekka i rozwiewna, pozostawiając po sobie podnoszące się za śladem stóp jej wysokie trawy i gamę srebrzystego śmiechu.
Wstał z miejsca, zataczając się jak pijany, jak człek wielkim przytłoczony ciężarem, kierując kroki ku rzece. Zwątpienia swe i rozkosze cofnął w samą głąb serca, w chwili jasnowidzenia postanawiając przykrócić całą tę sprawę. Puściwszy czółno z biegiem wody, patrzał na brzeg, jak gdyby się miał na zawsze pożegnać z lubem i pełnem słodkich wspomnień miejscem. Wszedł do zagrody Almayera pewnym, pełnym determinacji krokiem; wyraz twarzy miał surowy i skupiony, ruchy stanowcze, lecz spokojne. Znać było, że się opanował, że się czuł odpowiedzialnym stróżem jakiegoś niesfornego, łatwo mogącego umknąć więźnia.
Zasiadł naprzeciw Almayera do spożycia po raz ostatni, wespół z nim obiadu, z licem pochmurnem lecz spokojnem, z wewnętrzną trwogą czy mu się uda opanować samego siebie. Od czasu do czasu wpijał paznogcie w stół i zagryzał do krwi wargi, w gwałtownym przystępie rozpaczy, jak nad przepaścią stojący i kruchej gałęzi przytrzymujący się człowiek. Nagle poczuł rozprężenie muskułów, zanik woli. Coś się w nim przełamało, coś się w nim zapaliło. Musi się z nią widzieć, koniecznie dziś jeszcze. Gniewała go zwłoka, stracone zdala od niej chwile. Po co walczyć przeciw nieuniknionemu, dokonanemu! Z instynktownym jednak strachem cofał się, własnemu kłamiąc sercu, własnej namiętności, pragnąc, bądź co bądź, zostawić poza sobą otwartą jakąś furtkę, szukał pretekstu. Nie wydalał się dotąd z zagrody w nocy, niechciał obudzić złośliwych podejrzeń Almayera; wolał podejść go i dlatego prosił o pożyczenie fuzyi, wymyślił rzekomą zasadzkę myśliwską. Nie było w tem słowa prawdy i nie udało mu się okłamać Almayera. Mniejsza z tem. Czyż sam sobie nie kłamał codziennie, ustawicznie? Czyż każdy stosunek z kobietą nie pociągał za sobą sieci kłamstw i podejść? Odpowiedź Almayera przekonała go, że się nic w tajemnicy utrzymać nie da, chociażby w tak zapadłym, jak ten, kącie świata. Wartoż co bądź brać w rachubę oprócz umykających chwil... A gdyby umarł nagle, nie spotkawszy się z nią, nie przycisnąwszy do bijącego — ach! jak gwałtownie! serca?
Przeprowadzony szyderczym śmiechem Almayera wsiadł na czółno, łudząc się wiarą, że je potrafi zatrzymać, nazad zawrócić skoro mu się podoba. Dopłynie tam jeno, okiem obejrzy miejsce i drzewo, pod którym leżał, gdy przyklękła obok niego i dłoń mu ujęła. Wyskoczył na murawę w znanem sobie miejscu, z takim pośpiechem, że uronił powróz, którym miał czółno uwiązać do nadbrzeżnych krzaków. Pęd wody uniósł łódź lekką i pustą i oto Willems ujrzał się zależnym od sług Patalolo, do których legowisk droga wiodła około chaty Aïszy.
Szedł niechętnie, nie własną jakoby popychany mocą, zahypnotyzowany, wsłuchany w odgłosy przeznaczenia. Odgłosy to były niejasne, do szumu gwałtownego potoku podobne, próżno by się im teraz usiłował oprzeć. Czuł swą niemoc, burzył się przeciw niej instynktownie, zaciskając pięści.
Zimny pot występował mu na czoło, podobny był do skazańca słuchającego przez samego siebie podpisanego na się wyroku. Ku nocnemu zmrokiem obciągniętemu niebu, olbrzymie drzewa wznosiły czarne szczyty, a na czarnem tle nieba przepływały białawe, do zbłąkanych świateł miesiąca podobne obłoczki.. Pod stopami czuł wilgotną, warem dnia upalnego oblaną ziemię, do koła cicho było i głucho.
Obejrzał się gotów zawołać o pomoc. Cisza ta, głusza, nieruchomość drzew, cieni, nocy, tchnęły grozą. W cieniach o palącym, gorączkowym oddechu, czaiły się różnorodne potwory i niebezpieczeństwa. Legło ono nie tylko zewnątrz, lecz i w nim samym, w nim samym zwłaszcza. W myśli, w sercu, przed wyobraźnią i zmysłami miał ją tylko, ją samą, ponętną jak rozkosz zawrotną dziewczynę, obcego plemienia płonkę tajemniczą, ślepego, pokonanego wodza córkę. Miał chwilę przebłysku świadomości, daną najbardziej zaślepionym, krótką chwilę, w której raz jeszcze odczuł niebezpieczeństwo i czczość ślepych instynktów, którym się dał opanować. Zdjął go lęk, coś na kształt wstrętu: On „biały“, ambicji pełen, i który dotąd grzeszył li tylko brakiem zastanowienia, lekkomyślnością, we własną gwiazdę i własne siły samolubną ufnością! Kobieta ta ponętną była i piękną, prawda, lecz dziką, pozostała na łonie nieujarzmionej przyrody... Ha! rzecz cała miała mniej wagi, niż się zdenerwowanemu przymusową bezczynnością zdawać mogło. Ha! Czy jednak czasem Willems nie wszedł na drogę, na której bezpowrotnie zginie były wspólnik Hudiga. Co tam! Zawiódł się na samym sobie jak i na życiu; sam siebie nie poznawał, gotów poświęcić na poły dzikiej kobiecie sumienie, przyszłość, cywilizacji prawa, kultury nawyknienia, rasowe instynkty, wszystko. Nie zdawał sobie z tego jasnej sprawy, czuł się jednak zbity z toru, czuł, że leci w przepaść zawrotną, porwany potokiem rozszalałym, w noc ciemną... Zamykał oczy obojętny na zgubę, wolał ją od walki.