Banita (Conrad)/Część II/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Banita |
Wydawca | Kurjer Lwowski |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | An Outcast of the Islands |
Inne | Cała część II |
Indeks stron |
Już z progu namiotu Omara Arab spostrzegł Willems’a. Spodziewał się ujrzeć „białego“, lecz nie wiedział, że nim jest ten właśnie, znany mu oddawna spólnik kupieckiego domu Hudig et C-ie, w którym Willems tak wybitne zajmował stanowisko, zarządzając w imieniu szefa faktorją i ciesząc się pełnem jego zaufaniem.
Tylko niełaski w jaką popadł Willems, jako też przyczyn, Abdulla, jak innych wielu, świadom nie był, gdyż rzecz całą, ze względów na stosunki rodzinne szefa, trzymano w faktorji w tajemnicy tak dalece, że wielu w Madagaskarze oczekiwało powrotu Willems’a z dnia na dzień, z dalekiej jakiejś podróży, przedsięwziętej zapewne w celach konfidencjonalnych. Widząc go na tem tle niespodzianem, Arab zawahał się na progu namiotu Omara. Spodziewał się spotkania z jakimś wielkim morskim, żeglarzem obrażonym na króla mórz, jak zwano Luigard’a, z człowiekiem bez czci i wiary, twardym lecz z którym poradziłby sobie łacno. Tymczasem miał się zmierzyć z kimś mającym rozgłos niezwykłego sprytu, niezwykłej znajomości handlu i miejscowych warunków. Jakim sposobem Willems tu popadł? Abdulla opanował zdumienie i pełen godności zbliżywszy się do Willems’a, powitał go uprzejmym skinieniem dłoni.
— Znamy się oddawna, tuan Abdulla — przemówił Wiilems, udając swobodną obojętność.
— Nie jednej dopełniliśmy razem transakcji — odrzekł zwolna Arab — daleko stąd i w odmiennych warunkach.
— Nie przeszkadza to — odparł chłodno Willems, — byśmy tu i w odmiennych warunkach, dokonywać nowych transakcji nie mieli.
— Prawda — potwierdził Arab — miejsca nic nie znaczą, interesy wymagają tylko wzajemnej szczerości i prawości.
— Słusznie tuan! — odrzekł Willems — podstęp obcy mi i gotów jestem powiedzieć ci, jak i dla czego zastajesz mię tu.
— Nie pytam — pośpieszył upewnić go Arab — podróże uczą żyć, podróże uczą zwyciężać! Podróżujesz jak widzę i z tem większem wrócisz do domu doświadczeniem.
— Do domu wracać nie zamierzam — odparł chłodno Wiilems. — Zerwałem z przeszłością, rodziną... braci nie znam. Niesprawiedliwość zrywa węzły solidarności.
Abdulla wzniósł łuki brwi czarnych szkicując nieokreślony ruch dłonią. Dotąd nie zwrócił był uwagi na Aïszę, stojącą w pobliżu. Teraz przemówiła, witając, uprzejmem, z pod fałd zasłony przyciszonem słowem, znamienitego gościa i krewnego. Arab obrzucił ją szybkiem jak błyskawica spojrzeniem, spuszczając natychmiast powieki, jak tego wymaga wschodnich ludów etykieta. Aïsza wyciągnęła do niego dłoń pokrytą fałdami jedwabi, uścisnął ją raz i drugi, poczem zwrócił się do Willems’a. Kobieta zmierzyła dwóch naprzeciw siebie stojących mężów badawczym wzrokiem, poczem cofnęła się, rozpłynęła w cieniu.
— Wiem co cię tu sprowadza, tuan Abdulla — mówił Willems i ukazując ruchem głowy Babalatchi’ego dodał:
— Ten mię objaśnił. Rzecz nie łatwa i ryzykowna.
— Allah wyrówna trudności i odwróci niebezpieczeństwo — ozwał się w cieniu głęboki głos Babalatchi’ego, który jednak uczuł się zmięszany zwróconem na się badawczem spojrzeniem książęcia kupców arabskich i europejczyka. Obaj oddalili się od ogniska i półgłosem odbywali narady, chodząc wzdłuż zagrody. Babalatchi nadstawiał ucha, rzadkie mogąc pochwycić słowa, gdy wynurzając się z cieni mijali ognisko, oświeceni przez nie chwilowo.
Willems mówił:
— Za młodu pływałem z nim po wielu wodach i wielu bieg poznałem...
— Wiedza jest najlepszą przewodniczką — odpowiedział Arab, poczem oddalające się głosy ginęły w mroku.
Babalatchi oparł się o pień olbrzymiego drzewa. I on teraz rozpływał się w mrokach a zajął pozycję dogodną, dozwalającą śledzić bacznie za przechadzającymi się wzdłuż zagrody. Przechodzili czasem tak blisko niego, że musiał powstrzymywać oddech, by się nie zdradzić. Abdulla, średniego zaledwie wzrostu, szczupły, prosty, z podniesioną głową i opuszczonemi ramiony, przesuwający machinalnie w palcach paciorki różańca, których słabe dzwonienie wtórowało przyciszonym słowom rozmawiających; Willems wysoki, barczysty, wyglądający tem wyższy i barczystszy obok swego szczupłego towarzysza, postępujący krokiem śmiałym lecz nierównym, z pochylonem czołem, giestykulujący wielkiemi rękoma, których moc wypróbowały ramiona Babalatchi’ego. Przechodzili koło niego z dziesięć razy i mógł się im przypatrzeć do woli. Od czasu do czasu przystawali: Willems mówił żywo, szybko, Abdulla słuchał uważnie, nieruchomy, potakując od czasu do czasu lekkim skinieniem głowy, zgadzał się snać na czynione sobie propozycje, przyjmował do wiadomości czynione sobie uwagi. Tu i ówdzie wpadało w czujne ucho Babalatchi’ego słowo zaostrzające jego ciekawość. Mijali go właśnie i Willems mówił:
— Suma wypłaconą mi zostanie skoro zjawię się na pokładzie. Mieć ją muszę.
Odpowiedzi Araba dosłyszeć Babalatchi nie mógł, a gdy w powrotnym kierunku przechodzili znów w pobliżu, słyszał jak Willems mówił:
— Życie moje w twem ręku, Said Abdulla. — Łódź co mię dostawi na twój okręt, uwiezie umówioną sumę dla Omara. Miejże ją przygotowaną w opieczętowanym worku.
Oddalili się lecz wprędce przystanęli jeden naprzeciw drugiego: Willems zdawał się wzburzony, wymachiwał ramionami, tupał nawet niecierpliwie nogą; Abdulla zaledwie poruszał wargami. Nagle Babalatchi ujrzał jak europejczyk porwał dłoń Araba wstrząsając nią kilkakrotnie. Odetchnął pełną piersią. Targ był dobity, konferencja skończona. Zbliżył się do rozmawiających. Już się Willems opanował, wyniosły i obojętny na pozór. Babalatchi utkwił niecierpliwe, pytające spojrzenie w nieprzenikliwej spokojnej twarzy Araba. Ten mówił:
— Odchodzę i czekać cię będę tuan Willems, do drugiego zajścia słońca, na pokładzie mego okrętu. Wiem, że na słowo twe liczyć mogę.
— Jedno mam słowo — odparł Willems.
Abdulla, przeprowadzony przez Babalatchi’ego zwrócił się ku wyjściu, Willems pozostał przy ognisku.
— Wszystko układa się pomyślnie — mówił do towarzyszącego mu malajczyka, oddalający się Arab. Zgodził się.
— Kiedy — pytał przyśpieszonym szeptem malajczyk?
— Za dwa dni. Obiecałem wszystko, czego żądał. Dotrzymam wiele.
— Dłoń masz szeroką, o! najwspaniałomyślniejszy z pośród sług Proroka! — zawołał jednooki — i nie pominiesz pokornego sługi, co cię tu wezwał, pewien obfitej zdobyczy. Przekonałeś się o prawdzie pisma mego. W ręku Aïszy, córki ślepego Omara, „biały“ ten silny, jest jako wosk rozgrzany, giętki.
Abdulla uczynił nieokreślony ruch dłoni.
— Bądź co bądź — mówił zwolna — bezpiecznym pozostać musi, jak gdyby był jednym z nas, dopóty, dopóki...
— Dopóki? — ośmielił się mu przerwać, w niecierpliwości swej miarę tracąc, sługus.
— Dopóki mi się spodoba — odrzekł chłodno Abdulla. — Co zaś do Omara...
Zaciął się, zawahał, a potem dodał bardzo cicho:
— Stary jest, bardzo stary.
— Haï! tak! — odrzekł nagle zasmucony Babalatchi — stary i bardzo słaby...
— Nalegał bym go uwolnił od tego „białego“ — mówił spokojnie Abdulla. — Chciałby go mieć trupem.
— Niecierpliwy, gdyż czuje bliskość własnego końca — westchnął Babalatchi.
— Omar — mówił Abdulla — zamieszka zemną gdy... Mniejsza z tem — machnął dłonią. Tymczasem, pamiętaj, „biały“ ma być bezpieczny jak źrenica oka twego.
— Przykryłeś go mocą ramienia swego panie! — rzekł solennie Babalatchi — to wystarcza.
Stali u bram dziedzińca. Babalatchi przykładając rękę do czoła, ust i piersi, cofał się z uszanowaniem. Abdulla przeszedł.
Na obszernym dziedzińcu domostwa Lakamby wszystko się ożywiło. Gospodarz domu śpieszył naprzeciw gościa, pytające spojrzenie rzucając na postępującego za nim, swego doradcę? Babalatchi uspokoił chlebodawcę, lekkiem mrugnięciem jedynej swej źrenicy. Uspokojony Lakamba pytał gościa czy życzy sobie przyjąć pod dachem jego skromny posiłek czy też odpocząć, gdyż dom jego, słudzy, przyjaciele, wszystko było na usługi Said Abdulla ben Selima. Ten przyciskając dłoń gospodarza domu do piersi, upewniał go przyciszonym głosem, że z natury i przyzwyczajeń jest ascetą, mało zażywa pokarmu i wczasu, pewien jest, że towarzysze jego i słudzy ugoszczeni zostali, że pilno mu wracać. Lakamba wypowiedział żal swój: zmieniono przy czółnie wioślarzy; łódź popłynęła szybko i równo z biegiem wody.
Nad brzegiem ruszały się szybko cienie ludzi; rozlegały rozkazy, nawoływania. Wzdłuż rzeki rozpalały się ognie, skry i dymy sypały pochodnie i przy czerwonem ich świetle Babalatchi oznajmił, że wszystko do odjazdu dostojnego gościa w pogotowiu.
W czerwonych łunach i czarnego dymu chmurach stał Abdulla, odziany od stóp do głowy w fałdy białych szat, żegnając uprzejmie gospodarza domu i nowych, a już ukochanych sprzymierzeńców. Powtarzał to po raz niewiadomo już który, wstępując pod błękitny baldachim rozciągnięty nad przeznaczoną dlań, najokazalszą łodzią. Wioślarze podjęli wiosła. Dalej! Nie! ciszej! Said Abdulla ma jeszcze słów kilka do zamienienia z dostojnym Lakamba i jego jednookim, sprytnym doradcą: Zanim słońce trzeciego dnia wstanie, okręt jego pruć będzie łono tej rzeki. Lakamba i Babalatchi powątpiewać o tem nie powinni, gdyż wielki jest Allah i pod skrzydłem mocy Jego, Abdulla ben Selim, nie zaznał jeszcze w zamysłach swych zawodu. Wszyscy oni zresztą w Wszechmogącego ręku: Lakamba z domownikami swymi, Babalatchi mądry i sprytny, on Abdulla ben Selim, najwierniejszy z wiernych wyznawców Proroka i ten „biały“, ziarno piasku na rozsypanych archipelagu wyspach, co spoczywa teraz u ogniska ongi potężnego, dziś pokonanego i ślepego wodza Omara, przyciskając do piersi jego córkę...
Tymczasem łódź pomknęła unosząc przedsiębiorczego kupca ku przystani, gdzie u ujścia rzeki, okręt jego stał na kotwicy.
∗ ∗
∗ |
Zapalał się, głos podnosił, obnażonym mieczem groził niewidzialnym wrogom, paplał o walce, wojnie, zwycięstwie, chwalił się swych przodków sławą i walecznością.
Babalatchi milczał i zwalniając kroku pozostawał poza nimi, wzgardliwem spojrzeniem obrzucając przyjaciół i sojuszników swego protektora, do których powagi i świadectwa odwoływał się niedawno. Nie zdawał się być tak pewnym wygranej jak tamci i niezwykł zdobycz liczyć przed bojem. Nadto miał doświadczenie, a bystrość nie dozwalała mu spocząć nawet wobec najświetniejszych zapowiedzi. Odłączył się od towarzystwa i poszedł rozmyślać, kierując kroki wzdłuż rzeki, na której źwierciadle odbijały się drżące na firmamencie gwiazdy. Minął zagrodę Omara, pogrążył się w mroki leśne. Od strony żywopłotu podpatrywał. U dogasającego ogniska majaczyły dwa cienie: mężczyzny i kobiety. Widok ich pobudził go do zanucenia pieśni, lub czegoś, co pieśnią bez rymu i rytmu być miało, improwizacji, nie bez celu, umyślnie zapewne bezładnej. Monotonnym głosem zanucił o jakichś rozbitych okrętach, o bracie zabijającym brata za — haust wody. Straszliwą baśń bez początku i końca, raczej oderwaną od straszliwej baśni zwrotkę, którą powtarzał raz i drugi, podnosząc głos, płosząc śpiące na skibach ryżu ptaszki i te co się na bliskich, niebotycznych gnieździły drzewach. W gąszczu liści zatrzepotały zbudzonych skrzydła; ozwały się urywane i przeciągłe gwizdy i świsty. Cienie siedzących przy ogniu postaci poruszyły się: ten co się zdawał kobiecym znikł, a improwizację spóźnionego piewcy przerwał kaszel ochrypły, starczy. Babalatchi odszedł tak cicho, jak przyszedł, szukając i dla siebie, jeśli nie snu, to spoczynku.