<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Banita
Wydawca Kurjer Lwowski
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Inne Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Noc była bardzo ciemna. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wschodnie wybrzeże spoczywało pod gęstych chmur zasłoną. Zaczęły się gromadzić popołudniu, a wraz z zachodem słońca opuściły się szare i sine, pełne grozy, na niebotycznych drzew szczyty, na oddalonych na horyzoncie gór łańcuchy. Ciemności legły pod drzew konarami. Deszcz błogosławiony wisiał w powietrzu. Chmur groźne gromady ciężarne były gromem i błyskawicą. Coś huczało głośno w oddali.
Babalatchi wychylił się z czerwonych i dymnych blasków ogniska, płonącego pod bambusowym szałasem i mrużąc jedyne swe oko, starał się przebić ciemności, gromadzące się nad cichą zagrodą Lakamby. Wytężając wzrok mógł dostrzedz cienie drzew, zarysowane na tle mroku, opuszczonych domostw, klombów i zarośli na brzegu, oraz nieprzebitego wału lasu i nocy, stanowiącego tło krajobrazu. Przeszedł ostrożnie opustoszały dziedziniec ongi magnackiej rezydencji, wsłuchał się w dobiegające od rzeki odgłosy: plusk wody kotłującej na wirach, szumu gałęzi lasu, gorące, niby zduszone oddechy upalnego, nocnego powietrza, trzepoty skrzydeł nocnego ptactwa.
Stał twarzą zwrócony do rzeki, bo zdawało mu się, że wązki ten przesmyk posiada więcej powietrza, wyobraża przestrzeń, lecz po krótkiej chwili westchnął głęboko i głowę opuścił na piersi. Wody biegły obojętnie na radość i żale, walki i porażki mieszkańców wybrzeży; wody ciężkie i bez osłony nocy brunatne, gotowe nieść czy to przyjaciół, czy wrogów, pomoc czy zgubę, życie czy śmierć, szybkie wody rzeki, co mogła być zarówno wybawieniem i więzieniem, schroniskiem i mogiłą.
Takie i tym podobne myśli obsiadły ponure czoło Babaltchi‘ego, gdy wzrok puszczał po biegu Pantei. Dziki polityk zapomniał o świeżych tryumfach swych knowań, w pogłębiającej atmosferze tej nocy głębokiej, grobowo cichej, burzą brzemiennej. Noc wczorajszą spędził u wezgłowia konającego Omara i myśl miał pełną grozy ostatnich chwil ostatniej walki z ubiegającem życiem korsarza, powołanego przed sąd, na którym skryć się nie dadzą żadne zbrodnie, ni winy. Barbarzyński mąż stanu czuł w tej chwili gorycz osamotnienia nie mniej żywo, jak to czuć mogą przeczuleni cywilizacją synowie Zachodu. W pół nagi, żując liście betelu, stał na skraju olbrzymiego lasu, nad ciemnymi nurtami las ten przerzynającej rzeki, smutny, ponury i gniewny, bezsilny, swej bezsilności świadom, a gdyby jego obwisłe wargi uroniły jęk bólu, jęk byłby równie głęboki, potężny jak najsubtelniejszego filozofa lub poety, a obił by się o szczyty drzew wyższe od kominów domów i sklepień świątyń w krajach ludnych i cywilizowanych.
Po chwili szpetna twarz jednookiego negra w wyrazie bólu, szczerego żalu i olbrzymiej tęsknoty, była znów przebiegłą tylko i zagadkową, zwierciadłem wiernem wirów jego duszy, planów ciemnych i zabobonów, zwierciadłem rasy. Noc, jakkolwiek głucha, nie bywa nigdy dość cichą i spokojną dla nadsłuchującego ustawicznie ucha i Babalatchi usłyszał w niej coś, po nad zwykły plusk wody, zwykłe gałęzi szelesty. Ostrożnie zwracał głowę w lewo, w prawo, drżąc ze strachu, by się nie rozdarły mroków zasłony, ukazując mu widmo zmarłego wodza, gdyż słyszał, słyszał coraz wyraźniej, głos jakiś... głos skarżącego się i rozgniewanego ducha. Słuchał... cisza była zupełna. Uspokojony miał odejść do swego szałasu, gdy znów usłyszał tym razem głos wyraźny i ludzki kaszel od strony rzeki. Przystanął, pochylił się, przebiłby, gdyby mógł, jedyną swą źrenicą mroki nocne i mgły, któremi łożysko rzeki zasnute było, ale nic dostrzedz nie mógł, chociaż rozmawiający blizko już być musieli, gdyż słyszał słowa:
— Nic nie widzę, Ali! Czy to tu? — pytał głos jeden.
— Tu Tuan! — odpowiadał głos drugi. — Wiosłem dotykam brzegu, możemy przybić.
— Nie! Mógłbyś uderzyć o pień jaki. Musimy być ostrożni. Płyńmy dalej. Tu chyba nikt nie mieszka, tak tu ciemno i głucho! W osadzie Lakamby musi być sporo domostw. Co?
— O! sporo! bardzo wiele... lecz dziwne! światła dojrzeć dziś nie można.
— Ani ja — huknął głos pierwszy tak gdzieś blizko, że Babalatchi drgnął i mimowoli obrócił się ku rozwartym drzwiom swego szałasu, który stał tuż, lecz osłonięty drzewami. Babalatchi skombinował, że przybysze żarzącego się w nim ognia dostrzedz nie mogli. Miałże się odezwać? Zanim rozstrzygnął to pytanie, ozwał się znów głos pierwszy:
— Cicho, ciemno! płyńmy chyba Ali dalej!
Wiosła plusnęły w wodzie i jednocześnie Ali zawołał:
— Świeci się! Ot tam! Wiem już Tuan, gdzie mam przybić do brzegu.
Parę silniejszych uderzeń wioseł i przybyli.
— Zawołaj! — mówił tuż już obok murzyna głos głęboki, po którego dźwięku Babalatchi poznał „białego“. — Zawołaj! Nie wszyscy może jeszcze śpią jak zabici.
Rozległy się przeciągłe, nosowe, gardlane nawoływania. Babalatchi cofnął się jak kot cicho w głąb dziedzińca i stąd, niby dopiero co zbudzony, odkrzyknął:
— Kto tam! czego chcecie?
— Kto? Biały — krzyknął z brzegu Luigard. — Czyż zabrakło w osadzie bogatego Lakamby pochodni dla rozproszenia ciemności przy wylądowaniu gościa?
— Niema tu pochodni ani ludzi — odparł Babalatchi — zostałem sam.
— Sam! — odrzekł niedowierzająco kapitan. — Ktoś taki?
— Sługa w domu Lakamby — odpowiedział murzyn. — Niech Tuan Putih[1] wylądować raczy. Tu... oto moja ręka.
— Ciemno jak w piekle — mruczał wyskakując na brzeg Luigard. — Mówisz, że sam tu jesteś — spytał głośno murzyna.
— Sam, jak wróbel na dachu — odrzekł Babalatchi. — Jeszcze coś mówiłeś, Tuan? Daruj! nie rozumiem twej mowy.
— Spodziewałem się zastać tu... Lecz gdzież się oni zaprzepaścili?
— Mniejsza z tem gdzie — odparł ponuro Babalatchi. — Jeśliś chciał widzieć panie kogo z mej braci, ostatni odszedł wczoraj w daleką, niepowrotną drogę. Sam pozostałem, a jutro odejdę.
— Przybyłem widzieć się z białym. Czy i tego niema? — pytał, mimowoli głos zniżając i ostrożnie stąpając, Luigard.
— Z białym o zimnych, twardych jak stal oczach — mruczał Babalatchi — o twardej, żelaznej dłoni, lecz o sercu słabem i szału pełnem? Mężnym jest jednak.
Stali na progu bambusowego szałasu, co służył za mieszkanie murzynowi. W ostatnich blaskach żarzących się węgli mogli się sobie przypatrzeć.
— Znajdę go tu? — pytał Luigard.
Babalatchi nie śpieszył z odpowiedzią.
— Niema go tu, lecz jest niedaleko — rzekł. — Spocznij Tuan pod mym dachem. Jest ryż i ryba, jest woda świeża, nie z rzeki o zatrutem łożysku, lecz czysta, źródlana.
— Nie jestem głodny — rzekł kapitan — i czasu nie mam do stracenia. Prowadź mię tam, gdzie się znajduje „biały“, którego widzieć muszę.
— Mamy noc długą przed sobą — mówił łagodnie murzyn — i wiele innych jeszcze nocy i dni szeregi całe! Po co śpieszyć, o Radży Laut. Życie długie, bardzo długie i śmierć się nieraz ociąga...
— Znasz mię? — przerwał mu Luigard.
— Aj! wa! — odrzekł Babalatchi, schylając się nizko i podsuwając do wygasającego ogniska ławę. — Aj! wa! wiele lat ubiegło odkąd poznałem lica twe i dłoń. Zapomniałeś panie! lecz ja pamiętam. Tylu jest mnie podobnych, lecz jeden jest tylko król mórz, „Radży Laut“.
Skinieniem dłoni zapraszał Luigard‘a pod bambusowy dach swój. Bambusowe deski gięły się pod ciężką stopą kapitana, który się rozglądał ciekawie po szałasie, kędy mroki walczyły z blaskami gasnącego ogniska i dymnem, w kącie pod stropem, zatkniętem łuczywem palmowego drzewa. Przy ognisku leżały wpół zwinięte maty, dalej stała skrzynia jakaś, kąty ginęły w mroku, tylko przy nierównych błyskach żarzących się węgli i dymnej pochodni połyskiwała fuzja, szarzały sieci i liny. Nad otworem w dachu rozciągało się jak całun czarne niebo. Powietrze pełne było dymu, wilgoci, zapachu suszonych ryb, smażeniny jakiejś, ziół aromatycznych i stęchłych, tak gęste, że się Luigard porwał za głowę, przysiadłszy na ławie.
Babalatchi tymczasem myszkował po kątach. Zdało się kapitanowi, że w mrokach słyszy szepty jakieś, że majaczą postacie... Nie ruszając się z miejsca, ujrzał kobietę na samym skraju blasków, co się natychmiast cofnęła w dalsze mroki. Babalatchi wrócił i siadając na wpół rozwiniętych matach, u stóp swego gościa, mówił:
— Zbudziłem moje kobiety. Oto ryż i ryba.
— Przyjacielu — odrzekł chłodno kapitan — gdy mi się zdarza być u Lakamby, lub u którego z jego dworzan, jeść mi się i pić nigdy nie chce. Nigdy! Rozumiesz?
— Tse! tse! tse! — potrząsł głową Babalatchi — jak możesz wymówić tak twarde i niesprawiedliwe słowa o panie!
— Mówię co myślę — rzekł niedbale Luigard, równie niedbałym ruchem ręki ujmując wiszącą na ścianie fuzję, której się zaczął przypatrywać uważnie, próbując kurka, przyglądając się lufie.
— Dobra marka — mówił obojętnie — stara zresztą.
— Haï! — zawołał ożywiając się Babalatchi — służy mi od mojej młodości. Kopa lat! Nabyłem ją od kupca z takim wielkim brzuchem i grubszym nawet od twego, Tuan, głosem. Odważny też był... Zwołał do koła siebie, gdyśmy go obstąpili, towarzyszy i strzelił, z tej właśnie fuzji, raz, ale raz jeden tylko...
Babalatchi głos zawiesił, zaśmiał się z cicha i ciągnął przyciszonym, rozmarzonym głosem, tonąc we wspomnieniach młodości:
— Raz jeden, jedyny. Nas było czterdziestu i o pierwszych brzaskach pochmurnego poranku podeszliśmy cicho, niby cienie, łódź tamtą. Zanim słońce, ot tyle, na cal, wzniosło się i zarumieniło morze od wschodu, było już po wszystkiem i ryby miały poranku tego obfite śniadanie.
— Widzę — kiwnął głową Luigard — nie robiliście wiele hałasu.
Mówiąc to opuścił pomiędzy kolana fuzję tak mocno, że się aż szałas na bambusowych swych podporach zatrząsł. Kapitan założył ramiona, fuzję przycisnął do piersi.
— Strzelba dobra — mówił, uśmiechając się Babalatchi. — Celna i niesie daleko, dalej, niż ten...
Końcem palca dotknął niepostrzeżenie wysuwający się z kieszeni kapitana rewolwer.
— Precz z łapami — zawołał Luigard ostro lecz ze śmiechem, nadając wszystkiemu ton żartobliwy.
Babalatchi uchylił się też z uśmiechem i dobrodusznem kiwaniem głowy.
Przez chwilę w zadymionym szałasie panowała zupełna cisza. Luigard z odrzuconą w tył głową z pod spuszczonych powiek nie spuszczał z oczu murzyna, co siedząc u stóp jego, rysował palcem w wygasłych popiołach znaki jakieś i hieroglify. Na dziedzińcu Ali z wioślarzami rozpalili ogień i gwarzyli wesoło.
— I cóż — przerwał milczenie Luigard — cóż ten nasz „biały“?
Babalatchi oczu nie odrywał od popiołów, na których zdawał się palcem kreślić wyroczne słowa.
— A! prawda, „biały“ — mówił zwolna, jak gdyby coś sobie przypominał — ten czy inny...
— Tuan! — ozwał się głośniej, podnosząc głowę. — Tuan! Żeglarzem jesteś?
— Wiesz o tem przecież, więc czemu pytasz? — zniżył głos Luigard.
— Żeglarz, mórz dziecko i piastun, jak i my — mówił głęboko zamyślony Babalatchi. — Orang Laut prawy! Nie taki jak tamci „biali“.
— Owszem — przerwał mu sucho Luigard — kropka w kropkę taki sam. Nie lubię długich i zbytecznych rozpraw, przybyłem, by się widzieć z białym, co był z Lakambą przeciw Patalolo, co jest mym przyjacielem, jak to musisz wiedzieć oddawna. Pokaż mi gdzie mieszka, zaprowadź do niego, chcę z nim pomówić.
— Tylko pomówić, o Tuan! Noc długa, a śmierć bywa szybka! sam to wiesz, nie od dziś żyjesz, śmierci śmiało w oczy patrzyłeś nie raz, lecz i innych nie szczędziłeś. Nie szczędziłeś moich... Przed wielu, wielu laty, spotkaliśmy się... obaj uzbrojeni. Nie przypominasz sobie? Było to w Karymata, daleko stąd. Nie przypominasz sobie?
— Jakże chcesz, kochanku — odrzekł zupełnie szczerze i serjo Luigard — bym mógł pamiętać każdego spotkanego na tylu tak różnorodnych drogach, włóczęgo?
— Haï, haï! — mówił w zamyśleniu, z tropu nie zbity murzyn — więc wszystko to złudzeniem było? Złotem połyskiwało w słonecznej pogodzie, a po burzy pianą brudną spłynęło.
— Może! może! — mruczał Luigard, płacąc mimowolną drwinę wspomnieniom potrąconym przez słowa murzyna.
Tak długo żył śród malajczyków, że przestała go niecierpliwić ich kręta, powolna metoda rozwijania myśli, a nocy tej w szczególnem sam był usposobieniu, gotów jeśli nie słuchać tego co murzyn mówi, to przynajmniej nie przeszkadzać mu. Wiedział, że Babalatchi ma mu coś do powiedzenia, że się nosi z ukrytą myślą, którą może w rozmowie słówkiem jakiem zdradzić, rzucając światło na to, co w postępowaniu Willems‘a zdawało się kapitanowi ciemnem, zagadkowem. Pragnął potępić i pomścić zdradę na zasadzie nie gniewu i osobistych żalów, lecz sprawiedliwości, samej sprawiedliwości za występek, domagający się zadośćuczynienia. Zresztą on, on sam, kapitan Luigard, a nie kto inny, sprawiedliwość wymierzyć był winien. Tylko się zastanawiać nad tem teraz nie chciał. A jemu, jak murzynowi, noc zdawała się dość długa na to, co zajść miało.
Co? mniejsza z tem. Coś nieuniknionego, a jeszcze nieokreślonego, natychmiastowego, a o czem nie warto myśleć. A jemu, pod wpływem mrocznego szałasu, słów Babalatchi i monotonnego, przyciszonego, jak śpiew piastunki przeciągłego jego głosu, nieruchomej postaci, zaczęły się z najgłębszych zakątków pamięci wyłaniać dawno zapomniane chwile, ludzie, sprawy. Myśli kapitana podobne były do chwiejącego się na kotwicy okrętu, potrącanego daleką falą Carimata! Ileż rozkoszy i walk ile!
Ślepy traf zrządził przed laty, przed wielu, że się spotkał z mrącym z głodu zbiegiem holenderskiego okrętu. Chłopak pewny był siebie, sprytny, śmiały, wesół, na wszystko gotów, byle sobie drogę przez życie utorować; podobał mu się. Kapitan polubił go za same jego wady, których dobre dostrzegał strony, polubił, zawsze mu chętnie pomagał i pomagać winien... do końca.
Skrzywił się pod wpływem poczucia odpowiedzialności walczącego z czemś innem. Sędzia i wykonawca sprawiedliwości, siedział ze zwisłą głową, zaciśniętemi wargami i nieznośnym na sercu ciężarem, a noc ciemna zdawała się oddech czaić, wyczekując wyroku i jego spełnienia dłonią mocną i zwykle szybką, teraz obwisłą, odrętwiałą.










  1. Biały.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.