Banita (Conrad)/Część IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Banita
Wydawca Kurjer Lwowski
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ IV.

I.

Noc była bardzo ciemna. Po raz pierwszy od wielu miesięcy wschodnie wybrzeże spoczywało pod gęstych chmur zasłoną. Zaczęły się gromadzić popołudniu, a wraz z zachodem słońca opuściły się szare i sine, pełne grozy, na niebotycznych drzew szczyty, na oddalonych na horyzoncie gór łańcuchy. Ciemności legły pod drzew konarami. Deszcz błogosławiony wisiał w powietrzu. Chmur groźne gromady ciężarne były gromem i błyskawicą. Coś huczało głośno w oddali.
Babalatchi wychylił się z czerwonych i dymnych blasków ogniska, płonącego pod bambusowym szałasem i mrużąc jedyne swe oko, starał się przebić ciemności, gromadzące się nad cichą zagrodą Lakamby. Wytężając wzrok mógł dostrzedz cienie drzew, zarysowane na tle mroku, opuszczonych domostw, klombów i zarośli na brzegu, oraz nieprzebitego wału lasu i nocy, stanowiącego tło krajobrazu. Przeszedł ostrożnie opustoszały dziedziniec ongi magnackiej rezydencji, wsłuchał się w dobiegające od rzeki odgłosy: plusk wody kotłującej na wirach, szumu gałęzi lasu, gorące, niby zduszone oddechy upalnego, nocnego powietrza, trzepoty skrzydeł nocnego ptactwa.
Stał twarzą zwrócony do rzeki, bo zdawało mu się, że wązki ten przesmyk posiada więcej powietrza, wyobraża przestrzeń, lecz po krótkiej chwili westchnął głęboko i głowę opuścił na piersi. Wody biegły obojętnie na radość i żale, walki i porażki mieszkańców wybrzeży; wody ciężkie i bez osłony nocy brunatne, gotowe nieść czy to przyjaciół, czy wrogów, pomoc czy zgubę, życie czy śmierć, szybkie wody rzeki, co mogła być zarówno wybawieniem i więzieniem, schroniskiem i mogiłą.
Takie i tym podobne myśli obsiadły ponure czoło Babaltchi‘ego, gdy wzrok puszczał po biegu Pantei. Dziki polityk zapomniał o świeżych tryumfach swych knowań, w pogłębiającej atmosferze tej nocy głębokiej, grobowo cichej, burzą brzemiennej. Noc wczorajszą spędził u wezgłowia konającego Omara i myśl miał pełną grozy ostatnich chwil ostatniej walki z ubiegającem życiem korsarza, powołanego przed sąd, na którym skryć się nie dadzą żadne zbrodnie, ni winy. Barbarzyński mąż stanu czuł w tej chwili gorycz osamotnienia nie mniej żywo, jak to czuć mogą przeczuleni cywilizacją synowie Zachodu. W pół nagi, żując liście betelu, stał na skraju olbrzymiego lasu, nad ciemnymi nurtami las ten przerzynającej rzeki, smutny, ponury i gniewny, bezsilny, swej bezsilności świadom, a gdyby jego obwisłe wargi uroniły jęk bólu, jęk byłby równie głęboki, potężny jak najsubtelniejszego filozofa lub poety, a obił by się o szczyty drzew wyższe od kominów domów i sklepień świątyń w krajach ludnych i cywilizowanych.
Po chwili szpetna twarz jednookiego negra w wyrazie bólu, szczerego żalu i olbrzymiej tęsknoty, była znów przebiegłą tylko i zagadkową, zwierciadłem wiernem wirów jego duszy, planów ciemnych i zabobonów, zwierciadłem rasy. Noc, jakkolwiek głucha, nie bywa nigdy dość cichą i spokojną dla nadsłuchującego ustawicznie ucha i Babalatchi usłyszał w niej coś, po nad zwykły plusk wody, zwykłe gałęzi szelesty. Ostrożnie zwracał głowę w lewo, w prawo, drżąc ze strachu, by się nie rozdarły mroków zasłony, ukazując mu widmo zmarłego wodza, gdyż słyszał, słyszał coraz wyraźniej, głos jakiś... głos skarżącego się i rozgniewanego ducha. Słuchał... cisza była zupełna. Uspokojony miał odejść do swego szałasu, gdy znów usłyszał tym razem głos wyraźny i ludzki kaszel od strony rzeki. Przystanął, pochylił się, przebiłby, gdyby mógł, jedyną swą źrenicą mroki nocne i mgły, któremi łożysko rzeki zasnute było, ale nic dostrzedz nie mógł, chociaż rozmawiający blizko już być musieli, gdyż słyszał słowa:
— Nic nie widzę, Ali! Czy to tu? — pytał głos jeden.
— Tu Tuan! — odpowiadał głos drugi. — Wiosłem dotykam brzegu, możemy przybić.
— Nie! Mógłbyś uderzyć o pień jaki. Musimy być ostrożni. Płyńmy dalej. Tu chyba nikt nie mieszka, tak tu ciemno i głucho! W osadzie Lakamby musi być sporo domostw. Co?
— O! sporo! bardzo wiele... lecz dziwne! światła dojrzeć dziś nie można.
— Ani ja — huknął głos pierwszy tak gdzieś blizko, że Babalatchi drgnął i mimowoli obrócił się ku rozwartym drzwiom swego szałasu, który stał tuż, lecz osłonięty drzewami. Babalatchi skombinował, że przybysze żarzącego się w nim ognia dostrzedz nie mogli. Miałże się odezwać? Zanim rozstrzygnął to pytanie, ozwał się znów głos pierwszy:
— Cicho, ciemno! płyńmy chyba Ali dalej!
Wiosła plusnęły w wodzie i jednocześnie Ali zawołał:
— Świeci się! Ot tam! Wiem już Tuan, gdzie mam przybić do brzegu.
Parę silniejszych uderzeń wioseł i przybyli.
— Zawołaj! — mówił tuż już obok murzyna głos głęboki, po którego dźwięku Babalatchi poznał „białego“. — Zawołaj! Nie wszyscy może jeszcze śpią jak zabici.
Rozległy się przeciągłe, nosowe, gardlane nawoływania. Babalatchi cofnął się jak kot cicho w głąb dziedzińca i stąd, niby dopiero co zbudzony, odkrzyknął:
— Kto tam! czego chcecie?
— Kto? Biały — krzyknął z brzegu Luigard. — Czyż zabrakło w osadzie bogatego Lakamby pochodni dla rozproszenia ciemności przy wylądowaniu gościa?
— Niema tu pochodni ani ludzi — odparł Babalatchi — zostałem sam.
— Sam! — odrzekł niedowierzająco kapitan. — Ktoś taki?
— Sługa w domu Lakamby — odpowiedział murzyn. — Niech Tuan Putih[1] wylądować raczy. Tu... oto moja ręka.
— Ciemno jak w piekle — mruczał wyskakując na brzeg Luigard. — Mówisz, że sam tu jesteś — spytał głośno murzyna.
— Sam, jak wróbel na dachu — odrzekł Babalatchi. — Jeszcze coś mówiłeś, Tuan? Daruj! nie rozumiem twej mowy.
— Spodziewałem się zastać tu... Lecz gdzież się oni zaprzepaścili?
— Mniejsza z tem gdzie — odparł ponuro Babalatchi. — Jeśliś chciał widzieć panie kogo z mej braci, ostatni odszedł wczoraj w daleką, niepowrotną drogę. Sam pozostałem, a jutro odejdę.
— Przybyłem widzieć się z białym. Czy i tego niema? — pytał, mimowoli głos zniżając i ostrożnie stąpając, Luigard.
— Z białym o zimnych, twardych jak stal oczach — mruczał Babalatchi — o twardej, żelaznej dłoni, lecz o sercu słabem i szału pełnem? Mężnym jest jednak.
Stali na progu bambusowego szałasu, co służył za mieszkanie murzynowi. W ostatnich blaskach żarzących się węgli mogli się sobie przypatrzeć.
— Znajdę go tu? — pytał Luigard.
Babalatchi nie śpieszył z odpowiedzią.
— Niema go tu, lecz jest niedaleko — rzekł. — Spocznij Tuan pod mym dachem. Jest ryż i ryba, jest woda świeża, nie z rzeki o zatrutem łożysku, lecz czysta, źródlana.
— Nie jestem głodny — rzekł kapitan — i czasu nie mam do stracenia. Prowadź mię tam, gdzie się znajduje „biały“, którego widzieć muszę.
— Mamy noc długą przed sobą — mówił łagodnie murzyn — i wiele innych jeszcze nocy i dni szeregi całe! Po co śpieszyć, o Radży Laut. Życie długie, bardzo długie i śmierć się nieraz ociąga...
— Znasz mię? — przerwał mu Luigard.
— Aj! wa! — odrzekł Babalatchi, schylając się nizko i podsuwając do wygasającego ogniska ławę. — Aj! wa! wiele lat ubiegło odkąd poznałem lica twe i dłoń. Zapomniałeś panie! lecz ja pamiętam. Tylu jest mnie podobnych, lecz jeden jest tylko król mórz, „Radży Laut“.
Skinieniem dłoni zapraszał Luigard‘a pod bambusowy dach swój. Bambusowe deski gięły się pod ciężką stopą kapitana, który się rozglądał ciekawie po szałasie, kędy mroki walczyły z blaskami gasnącego ogniska i dymnem, w kącie pod stropem, zatkniętem łuczywem palmowego drzewa. Przy ognisku leżały wpół zwinięte maty, dalej stała skrzynia jakaś, kąty ginęły w mroku, tylko przy nierównych błyskach żarzących się węgli i dymnej pochodni połyskiwała fuzja, szarzały sieci i liny. Nad otworem w dachu rozciągało się jak całun czarne niebo. Powietrze pełne było dymu, wilgoci, zapachu suszonych ryb, smażeniny jakiejś, ziół aromatycznych i stęchłych, tak gęste, że się Luigard porwał za głowę, przysiadłszy na ławie.
Babalatchi tymczasem myszkował po kątach. Zdało się kapitanowi, że w mrokach słyszy szepty jakieś, że majaczą postacie... Nie ruszając się z miejsca, ujrzał kobietę na samym skraju blasków, co się natychmiast cofnęła w dalsze mroki. Babalatchi wrócił i siadając na wpół rozwiniętych matach, u stóp swego gościa, mówił:
— Zbudziłem moje kobiety. Oto ryż i ryba.
— Przyjacielu — odrzekł chłodno kapitan — gdy mi się zdarza być u Lakamby, lub u którego z jego dworzan, jeść mi się i pić nigdy nie chce. Nigdy! Rozumiesz?
— Tse! tse! tse! — potrząsł głową Babalatchi — jak możesz wymówić tak twarde i niesprawiedliwe słowa o panie!
— Mówię co myślę — rzekł niedbale Luigard, równie niedbałym ruchem ręki ujmując wiszącą na ścianie fuzję, której się zaczął przypatrywać uważnie, próbując kurka, przyglądając się lufie.
— Dobra marka — mówił obojętnie — stara zresztą.
— Haï! — zawołał ożywiając się Babalatchi — służy mi od mojej młodości. Kopa lat! Nabyłem ją od kupca z takim wielkim brzuchem i grubszym nawet od twego, Tuan, głosem. Odważny też był... Zwołał do koła siebie, gdyśmy go obstąpili, towarzyszy i strzelił, z tej właśnie fuzji, raz, ale raz jeden tylko...
Babalatchi głos zawiesił, zaśmiał się z cicha i ciągnął przyciszonym, rozmarzonym głosem, tonąc we wspomnieniach młodości:
— Raz jeden, jedyny. Nas było czterdziestu i o pierwszych brzaskach pochmurnego poranku podeszliśmy cicho, niby cienie, łódź tamtą. Zanim słońce, ot tyle, na cal, wzniosło się i zarumieniło morze od wschodu, było już po wszystkiem i ryby miały poranku tego obfite śniadanie.
— Widzę — kiwnął głową Luigard — nie robiliście wiele hałasu.
Mówiąc to opuścił pomiędzy kolana fuzję tak mocno, że się aż szałas na bambusowych swych podporach zatrząsł. Kapitan założył ramiona, fuzję przycisnął do piersi.
— Strzelba dobra — mówił, uśmiechając się Babalatchi. — Celna i niesie daleko, dalej, niż ten...
Końcem palca dotknął niepostrzeżenie wysuwający się z kieszeni kapitana rewolwer.
— Precz z łapami — zawołał Luigard ostro lecz ze śmiechem, nadając wszystkiemu ton żartobliwy.
Babalatchi uchylił się też z uśmiechem i dobrodusznem kiwaniem głowy.
Przez chwilę w zadymionym szałasie panowała zupełna cisza. Luigard z odrzuconą w tył głową z pod spuszczonych powiek nie spuszczał z oczu murzyna, co siedząc u stóp jego, rysował palcem w wygasłych popiołach znaki jakieś i hieroglify. Na dziedzińcu Ali z wioślarzami rozpalili ogień i gwarzyli wesoło.
— I cóż — przerwał milczenie Luigard — cóż ten nasz „biały“?
Babalatchi oczu nie odrywał od popiołów, na których zdawał się palcem kreślić wyroczne słowa.
— A! prawda, „biały“ — mówił zwolna, jak gdyby coś sobie przypominał — ten czy inny...
— Tuan! — ozwał się głośniej, podnosząc głowę. — Tuan! Żeglarzem jesteś?
— Wiesz o tem przecież, więc czemu pytasz? — zniżył głos Luigard.
— Żeglarz, mórz dziecko i piastun, jak i my — mówił głęboko zamyślony Babalatchi. — Orang Laut prawy! Nie taki jak tamci „biali“.
— Owszem — przerwał mu sucho Luigard — kropka w kropkę taki sam. Nie lubię długich i zbytecznych rozpraw, przybyłem, by się widzieć z białym, co był z Lakambą przeciw Patalolo, co jest mym przyjacielem, jak to musisz wiedzieć oddawna. Pokaż mi gdzie mieszka, zaprowadź do niego, chcę z nim pomówić.
— Tylko pomówić, o Tuan! Noc długa, a śmierć bywa szybka! sam to wiesz, nie od dziś żyjesz, śmierci śmiało w oczy patrzyłeś nie raz, lecz i innych nie szczędziłeś. Nie szczędziłeś moich... Przed wielu, wielu laty, spotkaliśmy się... obaj uzbrojeni. Nie przypominasz sobie? Było to w Karymata, daleko stąd. Nie przypominasz sobie?
— Jakże chcesz, kochanku — odrzekł zupełnie szczerze i serjo Luigard — bym mógł pamiętać każdego spotkanego na tylu tak różnorodnych drogach, włóczęgo?
— Haï, haï! — mówił w zamyśleniu, z tropu nie zbity murzyn — więc wszystko to złudzeniem było? Złotem połyskiwało w słonecznej pogodzie, a po burzy pianą brudną spłynęło.
— Może! może! — mruczał Luigard, płacąc mimowolną drwinę wspomnieniom potrąconym przez słowa murzyna.
Tak długo żył śród malajczyków, że przestała go niecierpliwić ich kręta, powolna metoda rozwijania myśli, a nocy tej w szczególnem sam był usposobieniu, gotów jeśli nie słuchać tego co murzyn mówi, to przynajmniej nie przeszkadzać mu. Wiedział, że Babalatchi ma mu coś do powiedzenia, że się nosi z ukrytą myślą, którą może w rozmowie słówkiem jakiem zdradzić, rzucając światło na to, co w postępowaniu Willems‘a zdawało się kapitanowi ciemnem, zagadkowem. Pragnął potępić i pomścić zdradę na zasadzie nie gniewu i osobistych żalów, lecz sprawiedliwości, samej sprawiedliwości za występek, domagający się zadośćuczynienia. Zresztą on, on sam, kapitan Luigard, a nie kto inny, sprawiedliwość wymierzyć był winien. Tylko się zastanawiać nad tem teraz nie chciał. A jemu, jak murzynowi, noc zdawała się dość długa na to, co zajść miało.
Co? mniejsza z tem. Coś nieuniknionego, a jeszcze nieokreślonego, natychmiastowego, a o czem nie warto myśleć. A jemu, pod wpływem mrocznego szałasu, słów Babalatchi i monotonnego, przyciszonego, jak śpiew piastunki przeciągłego jego głosu, nieruchomej postaci, zaczęły się z najgłębszych zakątków pamięci wyłaniać dawno zapomniane chwile, ludzie, sprawy. Myśli kapitana podobne były do chwiejącego się na kotwicy okrętu, potrącanego daleką falą Carimata! Ileż rozkoszy i walk ile!
Ślepy traf zrządził przed laty, przed wielu, że się spotkał z mrącym z głodu zbiegiem holenderskiego okrętu. Chłopak pewny był siebie, sprytny, śmiały, wesół, na wszystko gotów, byle sobie drogę przez życie utorować; podobał mu się. Kapitan polubił go za same jego wady, których dobre dostrzegał strony, polubił, zawsze mu chętnie pomagał i pomagać winien... do końca.
Skrzywił się pod wpływem poczucia odpowiedzialności walczącego z czemś innem. Sędzia i wykonawca sprawiedliwości, siedział ze zwisłą głową, zaciśniętemi wargami i nieznośnym na sercu ciężarem, a noc ciemna zdawała się oddech czaić, wyczekując wyroku i jego spełnienia dłonią mocną i zwykle szybką, teraz obwisłą, odrętwiałą.







II.

Babalatchi zamilkł. Luigard poruszył się na ławie, opuścił ramiona, podniósł głowę. Opowiadanie zaszłych w Sambirze w ostatnich czasach wypadków, z punktu widzenia krajowca i chytrego polityka, było bądź co bądź nicią przewodnią w labiryncie jego myśli i dowiodło go do węzła, gdzie się przeszłość plącze z naglącemi zagadnieniami teraźniejszości. Zarzuciwszy ramię na poręcz ławy, patrzył z góry na siedzącego u stóp swych murzyna, który zamilkł i skamieniał, jak poruszana sprężyną lalka, gdy napięte kółka, wydające dźwięki, odkręcą się, jak zegar co bić przestanie.
— I mówisz — pytał po długiej chwili rozważnego milczenia — żeście rokosz podjęli? Prędko tego pożałujecie! Abdulla podda was władzy Niemiec.
Babalatchi wzniósł dłoń.
— Są lasy — rzekł — a tymczasem krajem rządzi Lakamba. Powiedz panie, czy wielkie drzewa wiedzą kto niemi rządzi? Wschodzą, rosną, padają i tyle — wiedzą to tylko, że stać i paść muszą na gruncie, z którego wyrosły.
— Ha! — odparł chłodno Luigard — największe drzewo zwalone bywa toporem, a pamiętaj przyjacielu, że topory wyrabiane są ręką „białych“. Jeśli nie wiesz o tem, to się dowiesz pod twą niemiecką flagą.
— Aj! wa! — mówił Babalatchi pomału. — Aj! wa! Napisanem być gdzieś musi, że władza należy do białych, do tych, co mają delikatną skórę, lecz twarde i słabe serce. Bądź co bądź, im dalej pan, tem lżej niewolnikowi. Za blizkoś był nas, o! Tuan! głos twój słyszeliśmy ustawicznie. Nie tak teraz. Radży z Batawji mocny jest zapewne, lecz podejść i oszukać go łatwiej. Dobrze głos podnieść musi, byśmy go to usłyszeli, my zaś w potrzebie wołać będziemy wszyscy razem o pomoc i usłuchać nas będzie musiał, chociaż jest „białym“ tylko.
— Jeślim doradzał Patalolo — żywo wtrącił Luigard — to jak brat starszy młodszemu, niedoświadczonemu bratu, dobro wasze mając na celu.
— Tak zwykli mawiać „biali“ — wstrząsał murzyn głową. — Znam was! Tak zwykliście mawiać nabijając fuzję, obnażając miecze. „Masz uledz mi i zostać szczęśliwym, lub głowę połóż“, mówicie słabszym. Dziwniście doprawdy! Wierzycie w wasz tylko, w „białych“ rozum, w „białych“ cnotę, zasługę i wasze szczęście rozdzielać zawszeście gotowi tym, co je brać chcą czy nie chcą, tym, dla których jest ono niedolą. Siłą przewyższacie bestje dzikie, lecz mniej od zwierząt macie wyrozumienia i rozumu, bo sam tygrys dość ma gdy się naje, ale wy! I tygrys rozumie różnicę pomiędzy sobą a innego gatunku zwierzem, lecz wy nie rozumiecie różnic przyrodzonych pomiędzy ludźmi różnorodnych plemion i potrzeb ich i uczuć nie rozumiecie. Mądrzy i silni, własnej tylko nie znacie słabości.
Wyciągnął w górę ramiona, rozpędzając zawisłe nad głową dymy, dłońmi uderzył się w uda.
Luigard patrzył nań z nietajoną ciekawością.
— Apa! Ciszej! — mówił — kogoż tu zabiłem, połknąłem? Pokaż mi choć jednego, któregobym skrzywdził?
Babalatchi przygasł niby i z wyszukaną grzecznością odpowiedział:
— Ty panie to co innego. Morskim jesteś tak jak i my człowiekiem i dlatego serce moje otworzyć przed tobą mogłem. Raz, raz jeden tylko morze okazało się silniejszem od swego przyjaciela i króla...
— Słyszałeś i o tem? — spytał żywo Luigard.
— Haï! dobiegły wieści o rozbiciu twego Tuan okrętu. Byli tacy, co się tem ucieszyli, nie ja! Wiem żeś człowiek sprawiedliwy śród „białych“, co są wcielonymi szatanami.
— Trima Kasp. Dziękuję — rzekł kapitan z powagą.
Babalatchi uśmiechnął się, lecz nagle znów pochmurniał i żałosnym zawiódł głosem.
— Gdybyś Tuan przybył dniem wcześniej, widziałbyś śmierć jednego ze swych nieprzejednanych wrogów. Konał ubogi, pokonany, słaby, złamany, ślepy, nie pozostawiwszy syna, któremuby miecz swój mógł przekazać, czyny, mądrość, waleczność. Tak umierał tu wczoraj, samotny, z jednym tylko wiernym sługą u śmiertelnego łoża ten, co przed laty, przed wielu, walczył z tobą w Karymata. Rozkoszny miałbyś widok o panie!
— Bynajmniej — odparł spokojnie Luigard — widziałeś żem go dopiero sobie przypomniał, gdyś o nim mówił. Wy nas, „białych“, nie rozumiecie! Walczym, zwyciężamy i — zapominamy.
— Prawda, prawda! — mówił ze źle ukrytą ironją i goryczą murzyn. — Wy „biali“ w dumie waszej lekceważycie swych wrogów. Albo też tyle jest wspaniałomyślności w sercach waszych, że zapominacie o nich. Nie tak my... Lecz wyście wielcy i sprawiedliwi...
— Tylko — ciągnął z mięką intonacja głosu — czy mi się zdaje Tuan, czy się mylę, lecz pomiędzy sobą to już tak łacno wzajemnych uraz nie zapominacie. Czy się mylę o panie?
Luigard ścisnął nieznacznie ramiona, zaczął się przypatrywać uważnie lufie, leżącej na kolanach jego fuzji.
— Tak — ciągnął żałośnie murzyn — umarł w ubóstwie i poniewierce, samotny, w ciemność przed grobem ręką Wszechmocnego wtrącony. Byłem przy nim i dłoń jego trzymałem w mem ręku, aż ostatnie uroni tchnienie. I ona, ta, którą przeklął za „białego“, była z nami i z zakrytą twarzą płakała. „Biały“ chodził po dziedzińcu z hukiem i stukiem, jak zwykle. Zaglądał do namiotu i wykołupiał swoje jasne, zimne oczy, a jam się cieszył, że umierający jest ślepy. Tak! cieszyłem się, bo spojrzenia „białych“, z których zły duch wyziera, nieszczęście niosą żywym, przekleństwo konającym.
— Zły duch! hej! — pokiwał głową, niby czemś nowem rażony Luigard.
Babalatchi ciągnął dalej:
— O pierwszej godzinie poranku, on, tak słaby, że muchy sobie z czoła spędzić nie zdołał, siadł o własnych siłach, wołając głośno słowa, nie przeznaczone dla ucha śmiertelnych. Zawołał i opadł i widziałem, jak mężny wódz walecznych przeszedł do zgotowanej wiernym szczęśliwości. Z własnego szałasu przyniosłem najcieńsze, jakie miałem, białe płótno i grób kopać począłem.
Ona zawiodła głośne żale. „Biały“ stanął na progu i krzyczał, nogami tupał i gniewał się na nią, nie za to, że płakała rozpuściwszy włosy, lecz za to, że się za piersi szarpała i włosy rwała i krzyczała, jak przystoi kobiecie zmarłych opłakującej. Rozumiesz mię Tuan? Za to, za to właśnie, odciągnął ją od umarłego ojca, a jam patrzeć musiał na zmarłego wodza i na córkę jego, leżącą u nóg psa niewiernego, podejść pełnego. Patrzeć musiałem na lica „białego“, szare jak mgła jesiennego poranku, na jego oczy połyskliwe jak stal ponad głową córki Omara, co się tarzała u nóg psa wściekłego, niewolnika Abdulli, tego, co żyje i oddycha póki się Abdulli podoba. Potrzebowałem nadludzkiej woli, by pięść mą nad nią, nad nim powstrzymać... Wiedziałem, żeśmy pod flagą silnych, że Abdulla ma posłuch u nich i zabronił nam wdawać się z „białymi“... Musiałem słuchać Abdulli...
— Teraz rozumiem — zamruczał Luigard pod wąsem, a po malajsku dodał:
— Gniew miota tobą, Babalatchi.
— Nie Tuan — odparł murzyn łagodnie, opanowując uniesienie i wpadając w przybraną pokorę. — Kimże jestem by się gniewać? Czarnym, z tych, co pierzchali przed waszą potęgą. Sługa Omara, protegowany Lakamby, udzielam rady i zdolnościami memi służę za garść ryżu, nie ośmieliłbym się gniewem unosić przeciw „białemu“. Wyście „biali“ zagarnęli wszystko, ziemię i wody, moc rzutu i do gniewu prawo, nam pozostawiając przywilej odwoływania się do waszej, do „białych“, sprawiedliwości.
Rzekłszy to, Babalatchi stanął na progu swego szałasu, wciągając w piersi nocne, wilgotne powietrze.
Wróciwszy, stanął z założonemi rękoma przed siedzącym na ławie kapitanem. Smolne, za belkę wetknięte łuczywo, dogasało w gęstych dymach. Z przygasającego ogniska wybuchały coraz rzadsze płomienie. Czasem węgiel jaki, wyrzucony z trzaskiem, gasł poza progiem szałasu. Czasem skry sypały się kaskadą. Cienie wyłaziły z kątów coraz głębsze i coraz głębsze kładły się na zamyślone czoło kapitana. Opanowywała go niemoc jakaś i tylko nie mógł pozbyć się myśli o tym, co go oczekuje dniem i nocą... Kto go oczekuje? Dniem i nocą... Nie wesołe oczekiwanie w noce do tej podobne i w dnie... po wczorajszej nocy... A! niechże sobie czeka! Dość prędko się zobaczą, za prędko na to co ma zajść... Spotkają się. Na jak długo? Pięć minut, czy pięć sekund? Przemówią do siebie... Po co, czyż nie wystarczy spojrzenie jedno...
Wtem Babalatchi zaczął znów mówić z cicha. Luigard otrząsł się z zadumy, wyprostował.
— Wszystko wiesz teraz, Tuan! — mówił negr — Patalolo przeniósł się do Mekki, jeśli nie umrze zanim dojedzie. Abdulla na tamtym brzegu założył fundamenty swego pałacu. Omar... śród hurysek w raju, cieszy się widokiem Proroka. Ja z brzaskiem dnia, opuszczę to pustkowie, by być bliżej kłoniącego się ku mnie łaskawie ucha Lakamby. Nie jednemu już służyłem. Najlepszy z nich śpi w tej ziemi, w białe owinięty płótno, lecz bez znaku na grobie... Mylę się! jest na nim kupa gruzów i popiołów po spalonym namiocie wygnańca. Tak, Tuan! Brat twój „biały“ namiot podpalił, miotając przekleństwa na wszystko i wszystkich, na mnie, com ziemię równał na mego wodza mogile. Wygrażał mi, że mię żywcem spali jeśli nie pośpieszę z robotą. Haï! „Biali“ mądrzy są i szybko, szybko powzięte zamysły wykonywać umieją.
— Pal go! — zaklął Luigard, a po malajsku mówił szybko do Babatchi‘ego:
— Słuchaj! nie wszyscy tacy jak ten, tam... zgoła nie człowiek to... A! pal go! sam nie wiem już co...
— Haï, haï — jak najsłodszym głosem potakiwał Babalatchi, uśmiechając się grubemi wargami i pokazując czarne, gumą poklejone zęby — haï! prawda! Odmienny od ciebie panie, coś do nas podobny człowiek, mędrszy tylko i mocniejszy. Ale i tamten sprytny i chytry. O tobie panie mówi z wielkiem uszanowaniem, jak to jest we zwyczaju pomiędzy wami, „białymi“, gdy o „białych“ mówicie.
Luigard poruszył się żywo na ławie.
— Mówi, mówisz? co, jak mówi? — spytał.
— Po co powtarzać — zaprotestował Babalatchi — i co słowa jego ważyć mogą, skoro sam, panie, mówisz, że „biały“ ten nie jest człowiekiem. Szaleńcem jest, utrapieńcem. I po co ja, sługa, powtarzać mam to, co jeden „biały“ mówi o drugim „białym“? Ot! chwali się przed Abdullą, jak wiele, Tuan, skorzystał z mądrości twojej, przebywając z tobą. Inne słowa to mi i z pamięci uleciały...
Luigard machnął wzgardliwie ręką i usiadł na ławie.
— Odchodzę — mówił Babalatchi — niech „biały“ sam tu zostanie z duchem zmarłego i znieważonego przezeń wodza i z tą... na której serce swe oparł. „Biały“ nie dosłyszy i nie zrozumie głosu z mogiły, zmarłego nawoływań... Tuan! powiedz mi, powiedz, proszę, czy wy, „biali“, słyszycie, czy rozumiecie zmarłych głosy? czy słyszycie głosy niewidzialnych, pozagrobowe?
— Nie słyszymy — odrzekł z prostotą Luigard — gdyż niewidzialni przemawiać nie mogą.
Babalatchi splasnął w dłonie.
— Ależ się skarżą dźwiękiem bez słów — zawołał. — Albo słuch nas myli, albo inne są nasze uszy, lecz my, malajczycy, słyszymy dźwięki i głosy, kędy człowiek został pogrzebany. Dziś jeszcze słyszałem... O! nie chciałbym słyszeć raz drugi! Możem źle zrobił, gdy... Są rzeczy, których żałuję... i wódz umierał z ciężkim bardzo ciężkim bolem w sercu. Pomyliłem się może w wyrachowaniach... O! nie chciałbym znów słyszeć skarg i wyrzutów ust niewidzialnych. Odchodzę stąd, odchodzę. Niech się duch wodza skarży „białemu“, nie niepokoi „białego“, co nie zna ani miłości, ani lęku, ani zmiłowania, samą zna gwałtowność i wzgardę. Pomyliłem się! pomyliłem! Haï! Haï!
Stał z palcem na wargach, jakby dla powstrzymania wyrazu niewczesnych żalów i wyrzutów sumienia. Po chwili wzniósł wzrok i spostrzegłszy dopalające się łuczywo, przyniósł wiązankę smolaków, starannie ociosanych. Zapalił u dogasającej pochodni i wychylając się z dymnego wnętrza szałasu, zamaszystym rzutem ramienia rozżarzył w żywe płomię, którem zatoczył szerokie, ciemności dziedzińca na chwilę rozpraszające, koło. Z ręką przed się wyciągniętą, mówił:
— Tam „białego“ zagroda, tam! za tem olbrzymiem, ponad dziedzińcem konary swe opuszczającem, drzewem. Widzisz Tuan?
— Nic nie widzę — mówił, wychylając mu się przez ramię Luigard — nazbyt ciemno.
— Cierpliwości — doradzał Batalatchi — oczy twe Tuan, olśnione blaskiem zarzewia. Chwila, a przenikniesz ciemności. Ostrożnie z fuzją, panie, nabita.
— Panewka pusta — odparł kapitan — i do stu diabłów! o sto mil dokoła nie znaleźć... po cóż było ładować tę strzelbę?
— Mam krzesiwo — rzekł pomału murzyn — dostałem od bardzo pobożnego człowieka, co mieszka w Menang Kaban. Doskonałe. Odmówił nad niem modlitewne zaklęcia. Strzelba wierna i dalekonośna... Stąd trafi aż tam... gdzie „biały“ mieszka.
— No! no! Dajmy pokój strzelbie — mruknął kapitan. — Więc tam, gdzie coś majaczy w mroku, mieszkanie jego? — spytał.
— Tak Tuan! Mieszka tu z łaski i woli Abdulli dopóty, dopóki... Stąd wprost drzwi, które uchyla co rano, a wygląda wówczas, jak taki, co Jehumuna, księcia ciemności wiekuistych, widział w nocy na własne oczy.
Luigard wychylił się ciekawie za drzwi, ostrem spojrzeniem przenikając ciemności. Babalatchi dotknął jego ramienia.
— Cierpliwości Tuan! godzina jeszcze nie nadeszła. Rozednieje się niebawem, po nocy pochmurnej i bez gwiazd, poranek wstanie szary, bezsłoneczny, lecz światła będzie dosyć, by dojrzeć stąd celnem okiem tego, co się przechwala, że sam, ile jest tu wysep na wodach Oceanu Spokojnego, sam jeden potrafił podejść i wywieść w pole króla mórz!
Babalatchi poczuł pod dłonią swą drgnięcie ramienia kapitana, cofnął się, zaczął coś szukać w skrzyni, którą otworzył.
— W czem się tam gmerasz — ofuknął niecierpliwie kapitan. — Zamiast przerzucać rupiecie, poświeciłbyś mi.
— Świecić, Tuan? Światło dzienne niedalekie — odparł Babalatchi i porwawszy odtrąconą przez kapitana fuzję, zajrzał w jej lufę.
— Tymczasem — mówił, wychylając się za drzwi kapitan — ciemno jak w piekle.
— A jednak, Tuan — zauważył murzyn — siedziałbyś lepiej tam, gdzie cię dostrzedz nie można.
— Czemu? — zwrócił się porywczo Luigard.
— „Biały“, śpi wprawdzie — tłómaczył Babalatchi — lecz może się ocknąć, a chodzi zawsze uzbrojony.
— Uzbrojony!
— Ha! ma pistolet, ot taki, krótki, którym może dawać strzał po strzale, bez przerwy. Zupełnie taki jak twój, Tuan. Otrzymał go pewnie w podarku od seïda Abdully.
Luidgard słyszał co mówi Babalatchi, lecz pojęcie o śmiercionośnej broni w innem jak jego ręku, z trudnością wnikało mu do mózgu i nie mogło się za nic jakoś splątać z wyobrażeniem Willems‘a. Pochłaniała go zresztą myśl o tem, co poczytywał za swój obowiązek, pozostając zgoła obojętnym na to, co przedsięweźmie sam, co zrobi tamten, o którym myślał jak o skazanym wyrokiem nieomylnego sędziego przestępcy. Willems zdawał się mu cieniem, wspomnieniem, należącem do przeszłości, czemś, co było i przestało. Powziął postanowienie i było mu z tem tak, jak gdyby już je wykonał. W znużeniu jakie czuł, zamykał fatalny, niespodziany, ohydny epizod swego awanturniczego życia. Wszak to, co najgorsze, dokonane już zostało... Reszta... nieunikniony epilog... epilog jego...
Nie raz już przedtem wymierzał doraźnym i samowolnym sądem, sobie i innym, których za pokrzywdzonych uważał, sprawiedliwość. Od Honolulu, aż po Diego Suares, wszem wobec i każdemu z osobna wiadomem było, że kapitan Tom umie być przyjacielem, ale też umie być nieubłaganym wrogiem i biada temu, co na nieprzyjaźń jego zasłuży. Sam mawiał o sobie, że się czuje niezdolnym zdusić muchy, dopóki mu nie dokuczy, lecz niechno zabrzęczy mu nad uchem! Niema pono takiego, co żyjąc poza obrębem cywilizacji i jej praw ustalonych, nie zwichnąłby się w pojęciu wymiaru sprawiedliwości, nie przypisywał sobie samemu mniej więcej do tego prawa, to też kto zna serce ludzkie, nie zdziwi się szczególną etyką kapitana, przechwalającego się tem, że nie żałował ani jednego swego kroku. Na przedstawienia wszelakie odpowiadał w najlepszej wierze i z pewnem zdziwieniem:
— Nie macie pojęcia o tem! Zrobiłbym to powtórnie, jeśliby była tego potrzeba.
Takim jakim był, budził szacunek przyjaciół swych a nawet i wrogów, a każdy wiedział, że wyobrażenia jego i postanowienia są niewzruszone. Każdy ulegał też im z pewnym podziwem, w którym powodzenie niezwykłe „króla mórz“ coś ważyło. Nikt tylko nie widział go nigdy w takiem jak był w tej chwili usposobieniu. Najbardziej już dziwił się Luigard sam sobie, jakby się dziwił doskonały, z siodła bez widocznej przyczyny, wysadzony jeździec. Czuł się onieśmielony i wahający, unosił się gniewem, oburzał i miękł natychmiast. Potknął bo się o rzecz niesłychaną, której objąć i której przeniknąć nie mógł, której niesmak gorzki, krzywdę wołającą o pomstę, czuł swem prostem, sofizmatom obcem, rozeznaniem co prawe, a co nie prawe, co dozwolone, a co nieprzekraczalne.
Tylko, że wobec sytuacji zupełnie nowej, skomplikowanej i której wszystkich sprężyn pochwycić nie mógł, tracił pewność rzutu oka, kreślącego zawsze prostą i najbardziej szybką i radykalną linję postępowania. Śród wszystkich znanych mu przestępstw i zbrodni, niesubordynację poczytywał chyba za najcięższą. Dałby sobie jednak radę z niewiem już jakim rokoszaninem, umiał bowiem gromić, karać, mścić własną obrazę lub naruszenie tego, co prawem być mienił, lecz to był kazus jedyny, niesłychany, w sumieniu jego wywołujący tysiące wątpliwości. Gdyby djabeł we własnej postaci stanął przed nim, zadrwiłby sobie z niego, chwytając go za rogi, ale tu...
Po bezsennej nocy, strawionej w szałasie malajczyka na długiej z nim rozmowie, czuł się dziwnie znużony, stary, złamany niemal. Obmierzli mu ludzie, rzeczy, świat cały przyszłość a nawet i przeszłość. Czuł, że mu się wymyka z rąk ster... Czuł się głęboko dotknięty, nieszczęśliwy.
Tymczasem słabe brzaski wtargały w mroki nocne, rozpościerały coraz wyraźniejsze linje i zarysy. Szczegóły pozostawały niewidzialne w bladych brzaskach przedświtu, lecz się zarysowała linja czarnego lasu, z jakiemś wysuwającem się tu i ówdzie, niby na rekonesans wysłane straże, olbrzymiem drzewem palmowem wysokiem, u samej góry w parasol nieruchomych liści rozpiętem. Zarysowały się wyraźnie, naprzeciw otwartych drzwi szałasu murzyna, ściany jakiegoś budynku z wystającym okapem. W szałasie Babalatchi, co się zdawał dotąd niepochwytnym cieniem i był tylko głosem, zarysował się żywą, ludzką postacią wspartą na strzelbie i zaopatrzoną w pierzchające nocne mroki. Dzień wschodził, czyli podnosiły się mgły gęste i białe nad łożyskiem rzeki, zlewając się z nizkiemi, szaremi obłokami. Dzień wschodził blady, bezbarwny, niepewny, zdradliwy i... śmiertelnie smutny...
Babalatchi dotknął zlekka ramienia starego żeglarza, który wzniósł głowę pytająco. Wskazujący palec drugiej ręki murzyna zwrócony był w kierunku budynku z wystającym okapem.
— Tam mieszka — mówił — oto drzwi. Za chwilę stanie w nich rozczochrany, rozchlustany, z przekleństwem na wargach, bo takiem bywa jego przebudzenie. „Biały“ więc się miota w ustawicznym gniewie i nic go zadowolić nie może, nic, ani nawet sen uspokoić i ułagodzić go nie zdoła.
— Niebezpieczne to, niebezpieczne zwierzę — ciągnął dalej i objaśniał.
— Tam są drzwi. Siedząc na ławie, będziesz je miał panie wprost przed sobą... przed sobą i blisko...
— Widzę — odparł zgłuszonym głosem kapitan. — Rozumiem! ujrzę go skoro się przebudzi... rozumiem.
— Tak, właśnie... skoro się przebudzi... lecz on siedzącego na ławie tej dojrzeć nie może. Żadne cię, Tuan, nie dojrzy tu oko, a ja trzymać będę łódź mą w pogotowiu. Co do mnie, ubogi jestem sługa Lakamby i śpieszyć muszę do mojego pana, być przy nim gdy się ze snu ocknie, ubiedz Abdullę co moc ma... Kto wie czy nie większą od twojej, panie! Sam tu zostaniesz... i na długość strzału masz przed sobą tego, co się przyjacielem twoim być mienił, a zdradził cię podstępnie. Tak! on to! on! pies niewierny! namówił Abdullę do wywieszenia niemieckiej flagi. Lakamba ślepy był — szło mu o władzy pozór, a mnie oszukano. Ciebie jednak, Tuan, oszukano bardziej. Tem się on chełpi i chełpić nie przestanie nie tylko przed nami tubylcami, lecz i przed równymi sobie, przed „białymi“, jeśli na nich oko jego spocznie kiedy.
— Tu strzelba — mówił łagodnie i uprzejmie — tu, o obramowanie drzwi oparta. Czy mi pozwalasz odejść panie? Czy ci nie jestem już potrzebny? Strzelba nabita jak należy i na panewce jest krzesiwo, krzesiwo, nad którem modlitwy czytał mędrzec pobożny. Strzelba, co nie zawodzi nigdy.
Luigard stał jak skamieniały, zapatrzony w przeciwległy budynek. Pomiędzy nim a szałasem wzbił się, przerzynając mgły gęste, gołąb sinopióry, gruchaniem witając dzień wschodzący. Odpowiedziało mu gdzieś z brzegu lasów złowrogie krakanie zbudzonych wron i kruków. Nad ryżowem polem zerwało się stado trzepocących się, świergocących ptasząt. Zerwało, rozleciało na wsze strony, przycichło. Poza sobą, w głębi szałasu, Luigard słyszał szelesty kroków kobiet, opuszczających szałas. Gdzieś z dziedzińca doleciał go cichy, lecz bardzo wyraźny głos skarżący się na zimno. Poza szałasem było słychać pośpieszne tarcie ryżu. Od brzegu wzbił się głos wioślarza: „Rozdmuchaj, bracie, węgle“. Śpiewna, zaspana i leniwa odpowiedź: „Sam rozdmuchaj, o zziębły wieprzu!“ Babalatchi znów zakaszlał dyskretnie.
— Jak sądzisz, Tuan, czy mogę już odejść? — pytał. — Przywykłem spełniać rozkazy, nawet Abdulli, który mię jednak oszukał. Tuan! strzelba moja celna i dalekonośna, a pod panewką prochu podwójna miarka, w lufie trzy dobre kawałki ołowiu. A teraz, Tuan, czy odejść mogę?
Luigard patrzył na mówiącego zgasłem okiem chorego, co wita wschodzący dzień nowych cierpień.
W miarę, jak Babalatchi mówił, brwi mu się zsuwały i zmarszczki zbiegały na czole, a Babalatchi zmieszał się, z piorunującym spotkawszy się wzrokiem. Luigard zbliżył się doń i opuścił na jego ramię rękę ciężką jak młot żelazny.
— Co ci się zdaje ptaszku — mówił — żem tu przybył dla zasadzki, skrytobójstwa, morderstwa. Dobre to dla fagasów Abdulli, czy tam jakiegobądź innego Araba, szalbierza...
— Tuan — mówił przerażony aż do obudzenia się w nim szczerości, murzyn. — Cóż innego przywieść cię tu mogło? Zdradził cię, w uszy nasze, sług niegodnych, kładł uwłaczające tobie słowa. Mężem przecie jesteś, o panie! i jeśli nie zabić go jak psa niewiernego, nie pomścić się na nim, to niech Prorok skarze! Lecz nie wiem, po coś mógł tu przybyć? Szaleńcem chyba jestem ja, lub ty, panie!
Luigard patrzył nań pogardliwym lecz jasnym wzrokiem. Wracała mu zwykła pogoda myśli. Długie i zawiłe opowiadania murzyna wróciły mu utraconą równowagę. Było wreszcie coś, co mógł zrozumieć i ująć: jasne następstwo prostej przyczyny. Czuł się też pobłażliwie usposobionym dla chytrego a naiwnego dyplomaty, który go zrozumieć w pierwotnej swej koncepcji krzywdy i zemsty — był niezdolen.
— O! jednooki, chytry mądralu — mówił, kiwając głową. — Hej! nie mylę się chyba, żeś tu, w Sambirze, nawarzył piwa i że wszystko, co zaszło, przez ciebie było przygotowane, wywołane! Hej! czy się mylę, powiedz diabli kumie?
— Niech zginę z twej ręki, panie i mórz królu! — zaklął się żywo murzyn. — Znajdujesz się śród samych nieprzyjaciół, a największym ten twój panie, „biały“ brat, co się chełpi, że cię podszedł, w pole wyprowadził. Bez niego czemże byłby seïd Abdulla? Czem ja, sługa nędzny seïda, pana mego? Zabij mię, Tuan, jeśli nieprawdę mówię.
— Kim jesteś? — rzekł wzgardliwie Luigard — że się ośmielasz przyjacielem moim mianować, ty robaku nikczemny, grudko pyłu, którą jednem poruszeniem palca strącić mogę. Precz z przed oczu moich. Słyszysz! Lakar! prędzej! precz!
I zanim się Babalatchi obejrzał, już wyleciał wypchnięty potężną dłonią kapitana, z szałasu, potknął się na schodach i wywrócił na dziedzińcu. Rozpalający ogień wioślarze obejrzeli się obojętnie, kobiety zawiesiły żarna i rozbiegły się po kątach.
— Tędy, padalcze! — wskazał drogę na najwyższym stopniu schodach stojący Luigard, a wskazywał w stronę furtki, wiodącej na dziedziniec zajęty przez Willems‘a zagrody.
— Jeśli poszukujesz, o panie, śmierci — mówił, obojętnie powstając z ziemi i pył z siebie strząsając, murzyn — to tędy istotnie droga. Tu mieszka ten, co podkopał twój kredyt, przyśpieszył śmierć Omara, zatruł serce i krew jego córki, zmawiał się z Abdullą przeciw tobie, a teraz zmawia przeciw mnie, com jak jagnię niewinny. Pójdź tu panie! Zbliż się, a przekonasz się co to za wściekła bestja!
— Pójdę lub nie pójdę, jak mi się podoba i gdzie mi się podoba — mówił stanowczo Luigard. — Tymczasem, ptaszku, wynoś mi się do stu tysięcy i stu miljardów diabłów. Nie potrzebuję ani rad twych, ani usług nazbyt chętnych. Lądy wysp tych zatoną w morzu prędzej, niż ja, Radży Laut, zostanę narzędziem kogokolwiek z was, służyć, niby flaga, interesom i niecnym intrygom waszym! Słyszysz! nie tkniesz go dziś, a co z nim jutro będzie, obojętne mi jest. Mówię to ci, bom miłosierny.
— Nie tknę, nie tknę — powtarzał, kiwając głową, Babalatchi. — Jestem Abdulli sługą i jego podlegam rozkazom.
Odchodził. Przystanął znów jednak.
— Wielem się dziś rano nauczył — mówił — wy „biali“ jesteście równie okrutni dla przyjaciół waszych, jak nieubłagani dla wrogów. Mężów na świecie mało, ale szaleńców, na własną pracujących zgubę, wielu.
Odszedł w stronę rzeki i nie obejrzawszy się poza siebie ani razu, zniknął za pokrywającemi brzeg zaroślami. Luigard powiódł za nim okiem i klasnął na swych wioślarzy.
— Kończcie jeść ryż i bądźcie w pogotowiu — rozkazał.
— Ada Tuan! — odrzekł Ali, przykładając dłoń do piersi, ust i czoła. — Słuchamy.
Luigard popchnął furtkę oddzielającą dziedziniec mieszkania Babalatchi‘ego od przyległego domu i stanął. Poczuł powiew wiatru, co tchnął mu na czoło i zginął, poruszywszy liście i gałęzie palmowego drzewa. Pomimowoli, ulegając instynktowi żeglarza, spojrzał w górę. Po nad nim, pod kopułą chmur sinych, ciągnęły się obłoki to ciemniejsze, to jaśniejsze, rozpierzchłe, to znów w gromadę skłębione na stojący w głębi dziedzińca na wzniesieniu dom z tarcic, chmury opadały niby poszarpane strumienie, niby rozpuszczone włosy żałobę odsiadującej kobiety.







III.

— Baczność!
Wołanie to przyciszone, drżące, urwane, zdziwiło Luigard‘a bardziej niż jakie bądź ostrzeżenie. Dziedziniec zdawał się pusty. Wzrok kapitana natrafił tylko na pień wielkiego drzewa, na szczelnie zamknięte drzwi domu, na bambusowe zagrody, na zarośla i nieprzebitą ścianę lasu, odgradzającego cichą, jak wymarła osadę od reszty świata.
Zatrzymał się, mając pomiędzy sobą a drzwiami domu pień olbrzymiego drzewa. Rozejrzał się dokoła i spostrzegł przy jednym z podpierających gałęzie drzewa drągu kupę wygasłych węgli. Stojąca przy nich szczupła, zgarbiona, jak czarownica zgrzybiała kobieta, patrzyła na niego zgasłem, wystraszonem okiem. Za zbliżeniem się jego pierzchła, rozmyśliła się jednak, wróciła i opuszczając się na kolana na kupie węgli i popiołu, zaczęła rozdmuchiwać przygasłe węgle. Luigard popatrzył na nią obojętnie i spytał:
— Czemuś wołała kobieto? Kogo?
— Dostrzegłam, że ktoś wchodzi — odpowiedziała drżącym głosem, zmarszczoną twarz pochylając nad węglami — i ostrzegłam. Tak mi przykazano.
— Tak — powtórzyła — ona mi rozkazała.
— Czy słyszała twe wołanie? spytał obojętnie Luigard.
Zgarbione ramiona poruszyły się niezgrabnie pod narzuconą na nie płachtą; stara podniosła się stękając i mamrocząc coś znikła za gęstym płotem.
Luigard powiódł za nią okiem, słyszał skrzypnięcie drzwi, wychylił się z poza pnia wielkiego drzewa i ujrzał zstępującą ze stopni ganku młodą kobietę. I ta zatrzymała się z wysuniętą naprzód bosą stopą, nasłuchując, wielkiemi, lękiem rozszerzonemi źrenicami spoglądając w prawo, w lewo. Głowę miała odkrytą i warkocz długi czarnych włosów spływał w bezładzie na jej piersi, sina, długa i obszerna szata spadała z ramion jej do stóp głębokiemi fałdami, z których jedną zarzuciła na prawe, obnażone ramię. W pozie jej była lekkość wystraszonej, gotowej pierzchnąć gazeli i oczy miała do oczu gazeli podobne: wielkie, czarne, smutne. Drzwi domu cicho zamknęła za sobą i wyglądała, w szarej mgle porannej, jak zjawisko raczej, jak zabłąkany promień słońca.
Luigard wysunął się z poza zasłaniającego go pnia drzewa, młoda kobieta skamieniała rzekłbyś, źrenice jej tylko rozszerzyły się bardziej i palce rąk zacisnęły konwulsyjnie. Gdy zbliżył się i miał ją minąć, kierując się ku drzwiom domu, skoczyła jak pantera i rozkrzyżowała ramiona, zagradzając mu drogę. Wargi się jej rozwarły, lecz nie uroniły ani słowa. Luigard zatrzymał się na poły zmieszany, gniewny na poły, bądź co bądź ciekawy.
— Puść mię — rzekł po chwili — przyszedłem by się rozmówić z mężem. Czyżby się ukrywał?
Postąpiła krok naprzód, ramiona jej opadły, błagalnie teraz splecione dłonie dotykały omal piersi kapitana.
— Obcy mu lęk — mówiła cicho, bardzo cicho, odrzucając w tył głowę ruchem dumnym. — Ja to się lękam byś go nie zbudził. Śpi.
— Spał dość długo i... wyśpi się jeszcze — odrzekł Luigard, mimowolnie głos zniżając. — Przybyłem, by go obudzić. Powiedz mu to i zawołaj go tu, jeśli nie chcesz, bym sam wołał i zbudził go dobrze mu znanym głosem.
Mówiąc to zrobił ręką ruch, jak gdyby chciał ją ode drzwi uchylić, lecz ona klękła mu do stóp ruchem tak nagłym, że nawet nie spostrzegł jego wdzięku i tylko cofnął się mimowoli.
— Co robisz? podnieś się! — rozkazał stanowczo.
Podniosła się posłuszna, lecz stała niewzruszona, pokorna, a nieulękniona, lekka, jak gdyby pierzchnąć natychmiast miała, lecz z tak nieugiętą wolą w czarnych oczach, że Luigard zrozumiał odrazu, że go nie przepuści, dopóki jedno tchnienie pozostanie w jej, wzniesionych szybkim oddechem, piersiach.
— Odejdź — mówił twardo. — Jesteś córką wodza Omara i wiedzieć winnaś, że gdy mąż szuka męża o dnia brzasku, rzeczą niewiast milczeć i w bok się uchylać.
— Niewiast — mówiła z tłumioną w głosie, lecz z oczu jej bijącą gwałtownością. — Prawda, o Radży Laut, kobietą jestem, lecz nie znasz mego życia, ni serca. I ja słyszałam huk dział, widziałam pożogi i krwi bratniej potoki z krwią wrogów zmieszane; i nie bladłam, gdy kule świstały nad mą głową, gdy przy mnie padali bracia moi. Cicha byłam śród wrzawy wojennej i łzy nie uroniłam nad śmierci pokłosiem, wiernie bezsenne noce trawiąc na czuwaniu nad konającymi, rany krwawe opatrując.
— I morza znam rozhukane fale — mówiła, głos zniżając — znam burze i gromy. Na kolanach swych piastowałam głowy mrących z głodu i z pragnienia, w dłonie me ujmowałam wymykające się ze stygnących ich dłoni wiosła. Znam wszystko to, co ty sam znasz, o królu mórz! wodza, nieustraszonego, mężnego Omara jedyna córka, jego sierota i męstwa dziedziczka. Oto jakie było me życie, jak wyrosło mi w piersi serce. A tobie, panie?
Słowa jej i sposób mówienia, trzymały kapitana, pomimo jego woli, pod ich urokiem. Skończywszy, zaczerpnęła powietrza, a z oczu jej wielkich, czarnych, białą dokoła obwiedzionych obwódką, strzelała prawda z pod serca, takiej, jakiej sama przed sobą nie wyznała nigdy, serca pełnego uświadomienia sił swych w walce z losem. Chwilę milczała, a po chwili, stłumionym głosem, rzekła z goryczą:
— I oto ja klęczałam u nóg twoich, pełna błagania i drżąca lękiem.
— Tak — rzekł z powagą, we wzniesione ku sobie oczy jej patrząc, Luigard — widzę, że masz mężne serce, jakiem się nie każda męska pierś pochwali. Kobietą wszelako jesteś i Radży Laut nie ma ci nic do powiedzenia.
Pochyliła głowę, wsłuchując się uważnie w to, co jej mówi, a to co usłyszała, wydało się jej głuchem, dalekiem jak głos przeznaczenia. Nie ma jej nic do powiedzenia? Załamała dłonie, powiodła błędnem okiem dokoła, wzrok wzniosła w niebo szare i pochmurne, pokryte kirem żałoby po dniach pogodnych, dniach słonecznych, w których słuchała zaklęć miłosnych Willems‘a, dniach, co były świadkiem szczęścia jej i jego upadku. Luigard postąpił krokiem naprzód. Zbudziło to ją z pognębienia.
— Stój — zawołała gwałtownie. — Stój. Słyszałam! Mężowie lubią rozprawiać i przypominać sobie stoczone walki. Mówili, nieraz mówili, że głuchy na wrzawę boju, ucho skłaniasz łaskawie na głos kobiet i dzieci. Mówili to... patrz! jam kobieta...
Stała przed nim z założonemi na piersi rękoma i spuszczonemi powiekami, skamieniała, w spokojnem, na pozór, wyczekiwaniu wyroku, tylko jej piersi podnosiły się i opadały szybko, serce kołatało w nich, jak ptak pochwycony w sidła. W sidłach bo była rozpaczy.
— Biały jestem — z dumą mówił Luigard, patrząc na nią wzrokiem, w którym ciekawość ustępowała miejscu współczuciu — a ci, o których słyszałaś, zwykle prawdę mówią, gdy zasiędą wespół dokoła wieczerzy. Nie jestem głuchy na twe prośby. Słuchaj mię jednak dobrze i rozważ dobrze, zanim odpowiesz. Dla siebie nie bój się niczego. Nic ci się złego nie stanie. Sam cię odwiozę pod dach saïda Abdulli, wyznaje on tego samego co ty proroka i winien opiekę córce zmarłego wodza.. I to wiedz także, że nic nie zmieni postanowień moich względem tego, co śpi, lub się ukrywa w tym domu.
Przeszyła go spojrzeniem nie gniewu i nienawiści, jeno pożądania, namiętnego pożądania, by wniknąć w samą głąb myśli jego, pochwycić najlżejsze drganie serca, lęku, litości, wahania, w jego głosie czego bądź, co szalę na jej stronę przeważyć może. Losy jej spoczywały w dłoni biało odzianego, białego, obcego człowieka, mężczyzny jak każdy inny, tylko słuszniejszego, mocniejszego, siwowłosego, tajemniczego i nieprzeniknionego. Wcielenie przeznaczenia! Wcielenie dnia jutrzejszego i następującego i wszystkich dni, wszystkich lat jej życia, stojące przed nią w zamkniętej piersi tego cudzoziemca, co jednak choć wyższy, silniejszy od innych mężów, patrzy, słucha, mówi jak inni i jak inni przystępnym być musi prośbom, namowom, pochlebstwu, znudzeniu — lękom może. Byle wiedziała czem, jak doń trafić! Oddawna domyślała się, że coś grozi jej kochankowi. Zauważyła wzgardliwy i złowrogi chłód Abdulli, Babalatchi‘ego zżymanie się i niejasne, a ciągle powtarzane napomknienia o tem, że pora, wielka pora „białego“ opuścić, własnym pozostawić losom; że się zeń wydobyło wszystko, co się wydobyć dało; że zawiódł oczekiwania i zawadą jest tylko teraz; że za jego cenę można zapewnić sobie pokój i powodzenie.
A on sam, „biały“, do którego przylgnęła całą duszą, całą swą istotą? Przecież nie miała pod słońcem, jak świat szeroki i długi, nikogo więcej, nikogo. Lgnęła do niego z każdym dniem więcej, na życie całe, czując, że się on od niej z każdym dniem oddala.
Szła za nim ślepo, posłuszna, cierpliwa, wierna, a czuła, że się jej wymyka, że doścignąć go nie może i nawet u jego boku, w jego objęciach jest mu obcą, samotną, zbłąkaną w tych bezbrzeżnych lasach, niezdolną wybrnąć z ich gąszczy, krępowana wikliną niewidzialną, oślepiona migotliwych liści mnogością. Czuła się jak wędrowiec w nieznanej, pełnej zasadzek pustyni: jak więzień śród nie dających się pokonać ni zbadać bezlitośnych, głuchych mocy. Były biuralista biur Hudig et C-ie przedstawiał się jej wyobraźni tak dalekim i niepochwytnym, a do życia niezbędnym, jasnym, oślepiającym jak słońce samo, co ogrzewa i pali, użyźnia i wyjaławia, podnosi i z nóg zwala, upaja wonią i zarazą wieje. Wpatrzyła się weń oczarowana zarówno miłością, jak pociągana czarem niezbadanego niebezpieczeństwa. Zresztą samotnym był i on, ją jedną miał, a wyglądał nieraz tak, jak gdyby się czego lękał. Czego? Kogo? Któż go mógł przestraszyć? Chyba ten drugi „biały“ z siwą brodą, który tu stał teraz. Chyba! Słyszała o starcu tym nie raz, nie jedno słyszała, wiedziała, że najśmielsi drżeli przed nim. I silny był istotnie i niedościgły jakiś! Po co przybył? czego chce? Czy wydrzeć życie jej życiu? Czy uprowadzić go z sobą, a ją wepchnąć w mrok nocy bez końca, takiej, w której się nadzieja rozświtu nie uśmiecha, w mrok osamotnienia? „Nic nie zmieni postanowień moich względem tego co śpi, lub się ukrywa...“ mówił.
Jakież to były postanowienia? Czem jej, której starzec ten zapewniał bezpieczeństwo i opiekę współwiercy Abdulli, czem jej nieszczęsnej groziły tajemnicze te słowa? Zadrżała cała.
— Postanowień twych! — zawołała gwałtownie. — Ależ nic nie wiesz i muszę...
Przerwał jej, czując się wzruszony jej wzrokiem, jak gdyby mu się na wyrządzoną sobie krzywdę skarżyć miała.
— Aż nadto wiem — rzekł zaciskając wargi.
Przystąpiła do niego z podniesioną głową, obie dłonie położyła mu na ramionach, a stary, zdziwiony śmiałością jej, przymykał tylko to otwierał oczy, broniąc się ogarniającemu go współczuciu. Wzruszony był istotą tak śmiałą, a tak słabą, tak dziką, a tak tkliwą, tak nieustraszoną i na wszystko gotową w obronie „tamtego“, co stanęła, pewien był tego, pomiędzy nim, Luigardem i tamtym... łotrem.
— Co wiedzieć możesz — mówiła miękko, głosem z serca płynącej perswazji — jeśli ja, co go na krok jeden nie odstępuję ni w dzień ni w nocy, z oka nie spuszczam, widzę każde ust czy źrenic drgnienie, słyszę każde serca bicie, a to tylko widzę, tego słucham i poza tem o nic na ziemi i w niebie nie dbam, jeśli ja go, to życie moje! zrozumieć nie mogę. Ziemię i morze, słońce i noc zakrył mi sobą, a zrozumieć go nie mogę.
Luigard pod dotknięciem jej miękich lecz silnych dłoni, wspartych na jego ramionach, pod falą napływającego wzruszenia, stał wyprostowany, ręce zanurzywszy w kieszenie swego białego surduta. Oddech jej palący czuł na swej twarzy. Radby się jej pozbyć, boć się to wszystko nie zda na nic, lecz jakże ją odepchnąć?
A ona, wstrząsnąwszy głową, mówiła ze smutkiem:
— Był jednak czas, gdym go rozumiała i czytałam w sercu jego bieglej, niż w księdze Koranu. Wiedziałam wówczas co pomyśli, zanim pomyśleć zdołał, co zrobi, zanim przedsięwziął... Rozumiałam, czułam, trzymałam go... Wymknął mi się teraz...
— Wymknął? co? Niema go? — zawołał Luigard.
— Wymknął się — powtórzył z niedającą się opisać patetycznością — wymknął, pozostawiając samą...
Dłonie jej zsunęły się z ramion kapitana, opadły wzdłuż fałd obwijającej jej kibić szaty, stała śmiertelnie smutna, opuszczona, jak gdyby jej prymitywna, w pół dzika dusza doznała na raz objawienia całej pustki, całego chłodu, całej goryczy samotności, co goni za każdą żywą duszą od kolebki do grobu... a i dalej może.
— Rozumiem, — westchnął mimowoli Luigard, — odwrócił się od ciebie. Czegóż możesz jeszcze chcieć?
— Czego chcę — odparła cicho, lecz z mocą, — szukałam pomocy wszędzie i u wszystkich, przeciw ludziom, przeciw losom, jak gdyby losy przezwyciężyć było można? Wszystko mię zawiodło. Przyszedł, gdy samotna byłam i smutna. Przyszedł, szedł sam w rozterce z bracią swą samotny i smutny, skrzywdzony przez nieznanych mi ludzi, tam kędy mężowie nie mają serca i litości, a kobiety nie znają wstydu. Pierwszy śród swoich, wielki śród nas wygnaniec i możny...
Luigard wstrząsnął niedowierzająco głową, nie dała mu mówić, brwi ściągnęła:
— Słuchaj! — mówiła, — znam się na tem przecie, żyłam śród mężnych, w wodzów otoczeniu. Gdym go spotkała byłam córką pokonanego, ślepego nędzarza, a on mi mówił, żem od słońca jaśniejsza, świeższa od źródlanej wody strumienia, u któregośmy się spotkali, żem jako kwiat na pustyni rozkwitły...
Niespokojnym okiem pochwyciła cień w oku czy na ustach Luigarda i wybuchła taką rozpaczą, że się starzec cofnął, wznosząc obie ręce w górę z ojcowskim ruchem.
— Prawdę mówił, — wołała — wiem dobrze, że samą prawdę mówił. Są chwile, w których nawet wy, „biali“, prawdę mówicie, mówicie to, co czujecie. Patrzałam w jego zapatrzone we mnie jak w zorzę oczy i oczy jego kłamać nie mogły. Drżał zbliżając się do mnie. Drżał i płonął. Spójrzże sam na mnie o! królu mórz! Sam kiedyś młodym byłeś, spójrz i powiedz, czy mógł kłamać wobec piękności mojej.
Stała dumna młodością swą, świeżością, pięknością, wyzywająca, królewska, lecz nagle ruchem nieśmiałym i pokornym zwróciła się ku domostwu, lękliwy i tkliwy wzrok wlepiając w drzwi zamknięte.
Luigard spojrzał też w zamknięte podwoje; coś nakształt nieufności przemknęło w jego oczach:
— Jeśli i tym razem nie usłyszał twego głosu — to go tu niema, lub snem wieczności zasnął.
— Jest tu, szepnęła z pewnym niepokojem — jest, wszak od trzech dni czeka cię panie! Czeka dni, noce i ja z nim, wzroku nie spuszczając z jego twarzy, oczu, ust, starając się pochwycić błąkające się na wargach słowa, sam oddech jego. Chodzi wzdłuż rzeki, tam, nazad i mówi coś do siebie, lecz słów nie rozumiem, chociaż jak cień chodzę za nim. Obcym mi duchom, duchom swego snać plemienia skarży się z tego, co go boli... A coś go strasznie boleć musi. Do siebie mówi nie do mnie. Co go boli, co zamyśla? Czy się ciebie, panie! lęka, czy śmierci? Czego pragnie? Czego żałuje? Wszystko to w słowach jego być musi, lecz ja nie wiem... nie rozumiem. Mówię do niego, nie odpowiada, nie słucha. Jak cień idę za nim, w słuch zmieniona cała, może dźwięk jaki pochwycę? Nic! Słowa jego jak myśli daleko w obcej, nieznanej mi krainie... Gniewa się, odwraca odemnie, gdy go ręką dotknę, by zbudzić z zadumy, w którą wpada, a wówczas milczy i tylko oczy ma tak żałośne...
Sama wzniosła na kapitana najżałośniejsze ze spojrzeń. Oddychała ciężko walcząc ze swą boleścią.
— I tak dzień po dniu, noc po nocy — mówiła, załzawione oczy wbijając w ziemię. — Śledzę go, wsłuchując się w dźwięk jego głosu. Daremnie! Serce mi zamiera, jak gdyby śmierć stanęła pomiędzy nami, stanęła i porwała, poszarpała wszystko. Czasem mi się zdaje, że to ciebie, panie, on się boi i wówczas sama poznaję co to strach. Powiedz mi, Radży Laut, czyś doświadczał kiedy lęku, tego co słów nie zna, w ciszy i milczeniu się czai... z wiatrem spada, jak wiatr niepochwytny, a od którego ni skryć się, ni uciec nie można... ani zwyciężyć, jak się zwycięża w walce najsroższego bogdaj wroga?
Wzniosła oczy na Luigard’a, wzrokiem go pytała, a nie otrzymawszy odpowiedzi, załamała dłonie i ciągnęła:
— Wiem, że walczyć z wami nie będzie, nie podniesie na was ręki. Przedtem... dawniej... gdy uciekałam od niego, chcąc go ujarzmić, by dla mnie zapomniał o wszystkiem i o wszystkich, chcąc go raz na zawsze oderwać od „białych“, by moim wyłącznie pozostał, starałam się uzbroić go przeciw tobie... przeciw wam wszystkim... Ramię jego zawiodło mię, jak dziś zawodzi serce... I widzę teraz że to, do czego go zagrzewałam, zbudziło przeciw niemu nienawiść i zemstę, nie siejąc postrachu. Wszystko mię zawiodło, wszystko okłamało! Fałszem była jego moc, w którą wierzyłam, na którą liczyłam. Fałszem obietnice, któremi jego i mnie łudzono, fałszem nadzieje, które rozbudzano, mnie nieszczęsną za narzędzie chciwości swej i zaborczości używając. Fałszem, fałszem, wszyscy, wszystko!
Stłumiła wydzierający się jęk bólu.
— A dziś, panie — mówiła — kto pomiędzy tobą, coś mocny i wielki, a nim, co słaby, złamany, stargany, kto staje, kto się za niego ujmie? ja sama, słaba, zrozpaczona kobieta. Sama mu pozostałam jak świat długi, szeroki... a on mi nie powie co ma na sercu... ani mię chce słuchać!
Przystąpiła do Luigarda, skradając się nakształt lunatyczki, pragnącej zwierzyć się z jakąś wstydliwą, szpetną może tajemnicą; z jedną z tych dziwacznych czy potwornych myśli, co tylko powstać mogą w umyśle chorym, obłąkanym, niepochwytnej a niezbytej.
— On mi jest wszystkiem — szeptała, oglądając się trwożnie poza siebie — światłem mych źrenic, ust tchnieniem, on sercem serca mego. Siła go odstępuje, rozum postradał i ja... straciłam moc i władzę nad nim... Straciłam, ale odstąpić go nie mogę... Tylu ma wrogów, a mnie jedną, samą jedną! Panie! tyś wielki, sławny, mocny! Zostaw mi go! odejdź! Błagam cię, o litość wołam!
Głos jej zerwał się w łkaniu, podobnem do fali wzburzonego morza. W bólu jej, w namiętności było coś żywiołowego, nie dającego się opanować, głębokiego i ciemnego jak te podwodne wiry, zaledwie pianą zaznaczone na powierzchni morza.
Luigard był, a może tylko zdawał się niewzruszonym. Z wzrokiem utkwionym w zamknięte drzwi domu, walczył ze sprzecznemi uczuciami: wzgardy, litości, naruszającej granice etyki nieubłaganej dla wszystkiego, co się poza obręb rozumień naszych wymyka i z czem walczyć poczytujemy za święty obowiązek.
— Mam odejść — mówił rozważnie, nie odrywając oczu od zamkniętych drzwi, jak gdyby czekał stamtąd, z chwili na chwilę, rozwiązania sytuacji. — Czyż nie on sam mię powołał, czekał? Samaś to mówiła przed chwilą. To ty raczej odejść winnaś. Serce jego odwraca się od ciebie, wiesz to, przyznajesz, porzućże go, wróć do swoich.
Zatrzymał się, opuścił w ziemię oczy o zaczerwienionych powiekach i czyniąc gest strącenia drobnego pyłku dodał:
— Skończony!
Cofnęła się, skromnie ścisnęła dłońmi, które wzniosła w górę ruchem patetycznym, a gdy przemówiła, głos jej był cichy i przenikliwy:
— Powiedz raczej, by strumień nie biegł do rzeki i powiedz rzece, by nie biegła w morze. Mów głośno, krzycz, rozkazuj, a może cię usłuchają. Wątpię! Strumień wytrysnąć musi nawet ze skały i płynie przez doliny i przez wzgórza, żywiąc się krynic łzami. Nie odwrócisz go, o Radży Laut, nie odwrócisz od rzeki, w której zginąć musi.
Pomału, ostrożnie, niechętnie, niby popychana niewidzialną mocą, przystąpiła krokiem bliżej.
— Nie dbałam o mego własnego ojca — mówiła. — O ojca co umarł. Nie wiesz com uczyniła raczej...
— Daruję ci jego życie — przerwał jej Luigard.
Stali naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem: ona ukojona nagle, on zmieszany, z poczuciem porażki, chociaż, w rzeczy samej... miałże kiedy zamiar nastawać na życie Willems‘a? Chyba w pierwszej chwili gniewu, ale to już dawno minęło. Gorycz, wzgarda, zdumienie zabiły gniew, pozostawiając pragnienie wymiaru sprawiedliwości, samej sprawiedliwości. Niespodzianie spotkał się z istotą ludzką, z kobietą, która przyśpieszyła w nim kiełkowanie tego, co powinno było zajść pomiędzy nim a tamtym, bez żadnego pośrednictwa innych i to właśnie irytowało go. Dotąd żadna istota ludzka nie wiedziała nigdy z góry, co kapitan Luigard postanowi. Dowiedzą się po dokonanym fakcie, a teraz, wygadał się i to przed kim? Przed tą właśnie! Snać się postarzał, zmiękł dziś. Jutro będzie do niczego! Czemu zresztą nie dał się jej wypowiedzieć do końca? Przeląkł się tajemnicy jej zeznań i tego wewnętrznego głosu co mu mówił, że jeśli ta gotową była dopuścić się zbrodni dla tamtego i łotr ten dozwolił na to, winien jest kary... Życie za życie, oko za oko! Ale czy to aby powiedzieć chciała? Bądź co bądź powinna wiedzieć, że tacy jak Willems, na łaskę i zmiłowanie nie zasługują.
— Słuchaj — rzekł zwolna i z siłą. — Zrozumiej, że darowując ci jego życie, skazuję go na karę.
Drgnęła, szeroko rozwartemi źrenicami zdawała się wyrok zmiatać z warg jego, a choć dawno skończył mówić, stała nieporuszona. Z ciemnej i ciężkiej chmury ogromna, ciężka jak łza dawno powstrzymywana, kropla deszczu spadła pomiędzy nich z szelestem. Aïsza załamała dłonie, a w przyciszonych rozpaczą jej słowach było więcej przejmującego bólu, niż w rozdzierającym piersi i ucho ludzkie krzyku:
— Na karę? na jaką? Chcesz mi go odebrać, rozłączyć zemną? Ależ posłuchaj mię, ja to...
— Ah! — zawołał Luigard, który z oka nie spuszczał drzwi domu.
— Nie słuchaj! jej kapitanie — ozwał się za plecami Aïszy Willems, który stał na progu drzwi otwartych, ze spuszczonemi powiekami i obnażoną piersią. Rękoma wparł się w ramę drzwi i stał tak chwilę ponury i dziki. Po chwili schodził z ganku, a ciężkie jego kroki odbijały się echem w ciszy poranku, w głuchej, burzę zwiastującej ciszy.
Usłyszała go. Cień padł na jej czoło, słowa skonały na wpół rozwartych wargach, niedomówione padły na jej piersi, padły na rosy, na kamienie, na kwiaty, na ciernie, na to wszystko, co stanowi samo dno serca.







IV.

Poczuwszy grunt dziedzińca pod stopami, Willems wyprostował się, zesztywniał, a zbliżając się pomału do kapitana, patrzył nań tak, jak gdyby niezdolen był widzieć co bądź oprócz tych rysów znanych sobie, tej siwej głowy, od której oka oderwać nie mógł. Odkąd zszedł z tarcic wykładających ganek, ustał głos jego kroków i cisza objęła dziedziniec, spuszczając się z chmur czarnych, z nieruchomych, wyczekujących pierwszego podmuchu zbliżającego się huraganu. Po przez tę ciszę Willems szedł jak gdyby wzdętą piersią i zesztywniałem ramieniem pruł rozhukane, opanować się nie dające fale, aż się zatrzymał o pięć czy sześć kroków od stojącego jak wryty na miejscu kapitana. Zatrzymał się, gdyż poprostu nie zdolen był postąpić kroku dalej. Schodząc z ganku, miał zamiar poklepać starego przyjaciela, dawnym zwyczajem, po ramieniu, teraz kapitan wydał mu się wyższym niż był, silniejszym, nieprzystępnym. Zdawało mu się, że go widzi po raz pierwszy w życiu.
— Nie wierz... — począł i zająknął się, przełknął ślinę, podnosząc nieco brodę, co pozwalało patrzącemu nań kapitanowi zauważyć kość jego gardlaną, wystającą, trójgraniastą i spłaszczoną jak łeb węża.
Luigard stał nieruchomy na miejscu i wszystko w przyrodzie znieruchomiało.
— Well! — ozwał się Luigard, na jednem tem słowie zawieszając zawiązującą się rozmowę. Rękę trzymał w kieszeni na rewolwerze, pytając w duchu, jak i kiedy się skończy ostateczna ta rozmowa. Czy będzie dostateczną? Nie mógł znieść myśli, by śmierć zbyt łacny koniec położyła lękom, niepokojom, wyrzutom sumienia, wewnętrznej męce winowajcy. Miał go przed sobą, w oddaleniu śmiertelnego, niechybnego strzału; czuł się objęty gniewem niby dotknięciem rozpalonego żelaza, nie do ciała i piersi, lecz do samego serca, samej istoty swych uczuć.
Zaczerpnął ustami powietrza. Widział przed sobą odkrytą pierś winowajcy, wznoszącą się i opadającą w gwałtownym przypływie nieopanowanych wzruszeń. Tuż obok łono kobiety podnosiło się i opadało niemniej szybko pod zaciskającą się rozpaczliwie jej dłonią, a na tych troje, stojących naprzeciw siebie jak skamieniali i dyszących ciężko, spuszczały się z góry chmury groźne, a z dołu obejmowały ich mgły zdradliwe, zatrute wyziewy lasu i trzęsawisk, do oddechów śmierci podobne. Stali tak chwilę długą a jedyną, twardą jak skały śród morza, grożące rozbiciem, a nie zdolne dać schronienia, jedną z tych chwil wyrocznych, której głosem i wymową milczenie, w której myśli wirują i pulsują w skroniach, jak ptaki pochwycone w sidła.
Przez tę chwilę milczenia gniew wzbierał w piersi Luigarda, jak morze gdy wzbiera na burzę. Miał szum w uszach i zdawało mu się, że szum ten wzmagając się, czaszkę mu rozsadzi. Patrzył na tego... łotra, co mu śmiał stawić czoło, a teraz stał przed nim prosty, sztywny, z niezmrużonem okiem, tak pustem, jak gdyby czarna i nikczemna jego dusza opuściła szkielet, co nie miał jeszcze czasu runąć na ziemię. Na mgnienie oka miał wrażenie, że Willems‘a strach zabić musiał, lecz dojrzał mimowolnie mrugnięcie oka swego wroga i to go doprowadziło do wściekłości. Jakto śmiał oddychać jeszcze? Jednocześnie Luigard wypuścił z dłoni pistolet, gardząc narzędziem zemsty. Rosnący w nim gniew innego pragnął zadośćuczynienia: bez broni w ręku, czuł swe palce rwące się do tego dyszącego gardła, pięści, zaciskające się, by zgnieść to wytarte czoło.
Ogarniała go wściekłość, pierwotna, ślepa, żywiołowa. Chwilę wahał się, wyciągnął ręce z kieszeni, postąpił krok naprzód, gniew wrzący wybuchnął, oślepił go: nie widział już ani jego, ani kobiety, tylko czarną jakąś chwytającą go moc, nie słyszał nic, jeno urywane głosy, niby jęki mew na skałach oceanu; uczuł coś miękkiego, ciepłego pod dłonią... Miał je! miał to gardło przeklęte, kłamliwe. Tuż, tuż pod swą twarzą widział białka wyłażących na łeb oczu, pobladłe, rozwarte wargi i rzędy białych, mocnych zębów. Wybić je! Wtem zdało mu się, że z pod nóg gotowych deptać powalonego na ziemię wroga, porywa się stado mew: setki, tysiące ptaków, lekkich jak wiatru tchnienie, porywa go w sieci swych skrzydeł... Co do stu tysięcy... Rozmach jego prawego ramienia napotkał coś, co mu nie stawiło żadnego oporu... Poczuł się upokorzonym, zbitym z tropu. Roztworzył lewą dłoń, jak gdyby mu pilno było wyrzucić wypadkiem zduszony gad ohydny i cofnął się; otrzeźwiony ze wściekłości ujrzał Willemsa zakrywającego sobie twarz rękawem rozchlustanej na piersiach koszuli. Patrzał w zdumieniu. Takaż ich dzieliła przestrzeń? Przed chwilą zdawało mu się, że się zwarli pierś z piersią w druzgoczącym uścisku nienawiści. Teraz, nikczemnik! wymyka mu się, oporu nie stawi, nie broni się... Kundel! Gałgan!... Luigard był zdumiony i zasmucony zarazem, głębokim, nieświadomym smutkiem dziecka, któremu się z rąk wymknie zabawka.
— Będzieszże wieczyście oszustem! — wrzasnął rozżalony bardziej jeszcze, niż rozgniewany.
Nie było odpowiedzi, nie... Zamigotały oczy ponad białym rękawem, podjęte ramię opadało, na białym rękawie krwawiła się czerwona plama, krew spływała z czoła, z nosa, po piersiach. Kilka kropel wisiało na starganych kosmykach włosów, spadło na ziemię. Teraz sączyła się już strugą... Luigard patrzał na to wzrokiem osłupiałym, z głuchym żalem, zawstydzony... Także to się wymierza sprawiedliwość? Brała go szalona chętka przyskoczenia do Willems‘a, usłyszenia z ust jego krwawej obelgi, czegokolwiek, coby usprawiedliwiło brutalność tego nań napadu. Chciał się doń zbliżyć i teraz dopiero zdał sobie sprawę, że mu coś uwięziło nogi, coś objęło kolana. Kopnął nogą, lecz natychmiast uczuł znów u kolan swych więzy ciepłe, miękkie a silne, więzy ludzkich ramion. Opuścił wzrok gniewny i ujrzał u nóg swych kobietę, owiniętą w ciemno szafirowy łachman. Twarzy jej nie mógł dostrzedz, widział tylko czarne warkocze, z których nóg swych wyplątać nie mógł. Zerwać je mógł wprawdzie jednem energicznem wstrząśnieniem swych muskułów, jednem potrąceniem, lecz nie zdobył się na to, wołając tylko gniewnie:
— Puść mię! puść!
Ramiona kobiety oplatały go tem ciaśniejszym uściskiem. Starał się z nich wyswobodzić ostrożnie, zgrzytając zębami i szarpiąc się. Odepchnął ją, aż się potoczyła po ziemi.
— Ostrożnie kapitanie! ostrożnie, — zagrzmiał głos Willems‘a.
Luigard na dźwięk głosu tego wytrzeźwiał zupełnie. Znany mu był z dni dawnych, lepszych, słyszany nieraz w chwilach niebezpieczeństwa i w innych, gdy temperował wesołem, przyjacielskiem ostrzeżeniem, wybuchy temperamentu lub złego humoru kapitana. „Ostrożnie, ostrożnie kapitanie“, wołał nań często żywy, dowcipny ten chłopiec! Nie brakło rozumu i dowcipu temu Willems‘owi. Gdybyż był wytrwał, trzymał z nim... Luigard spojrzał niemal pogodnie na Willems‘a, wołając:
— Każ jej, by mię puściła.
Willems zawołał na kobietę. Ani drgnęła. Kapitan zaczynał się znów niecierpliwić, zdejmował go też lęk jakiś.
— Powiedz jej, powiedz, by odeszła — wołał — dość mam tego.
— Odejdzie — odparł spokojnie Willems. — Stoisz kapitanie na jej włosach i tem ją zatrzymujesz.
Luigard odskoczył w bok. Kobieta podniosła się, wpół zakrywając twarz dłońmi. Willems, trzymając się zawsze sztywno i wyniośle, zatoczył się na nogach. Kapitan obrzucił go gniewem, pełnem złości spojrzeniem.
— Co mi masz do powiedzenia? — spytał mrukliwie.
Willems usiłował zbliżyć się, lecz nie szło mu to łatwo; podnosił dłoń do twarzy i oczu, zdawał się mieć w dłoni przedmiot drobny, któremu przypatrywał się uważnie. Nagle opuścił to za zanadrze i zaczął machinalnie, sączącą się z ran krew, ocierać rękawem koszuli, na której, za każdem dotknięciem, występowały krwawe piętna. Twarz miał pobitą, obrzmiałą, jedno oko zapadłe.
— Pięknieś mię urządził, kapitanie — wyrzekł z trudem i wyrzutem.
— Ha! — rzekł z goryczą Luigard — cóż chcesz! lepsze miałem o tobie wyobrażenie.
— A ja o tobie — odparł Willems. — Czyż myślisz żem się nie mógł czy nie umiał pozbyć tego osła Almayer‘a i wszystko puścić z dymem, całą sprawę w zgliszczach zagrzebać? Nie chciałem.
— Nie śmiałeś, nie odważyłbyś się, łotrze! — krzyknął Luigard.
— Po co te grubijańskie słowa? — zauważył chłodno Willems.
Na dźwięk głośno i szybko zamienianych słów Aïsza powstała z ziemi, na której siedziała skulona, zbiedzona i stanęła tuż obok Willems‘a, okiem łowiąc na wargach drżących obce mężów nie zrozumiałe sobie słowa, z zapartym w piersiach oddechem wsłuchując się w dźwięk każdy, łowiąc spojrzeń zamianę i błyski.
Willems skinieniem dłoni zdawał się odpychać w przeszłość nieodzowną obelżywe słowa kapitana i ciągnął dalej obojętnie:
— Pobiłeś mnie, znieważyłeś!
— Ja! ciebie! — pienił się niemal, pięści zaciskając Luigard.
— Spokojniej, ostrożnie! — mówił z lodowym spokojem Willems. — Tak, ty, mnie! Mówiłem już że walkę odpycham, bronić się nie będę... Raz jeszcze powtarzam, że na co bądź się ważysz, ręki na ciebie kapitanie nie podniosę, palcem nie poruszę..
Mówił zwolna, kładąc nacisk na każde słowo, patrząc na Luigard‘a prawem okiem rozwartem szeroko nieruchomem spojrzeniem, mrugając krwawą szczeliną lewego oka. Stali tak naprzeciw siebie, ten smagły, szczupły, wysoki, znędzniały, oszpecony, tamten ogromny, ciężki, ponury. Willems ciągnął po chwili:
— Gdybym cię chciał kapitanie zgładzić, miałem cię w swej mocy. Długo, od chwil niemal gdyś się z nią — tu ruchem głowy wskazał Aïszę — wdał w rozmowę, stałem za drzwiami zaczajony, wyczekujący dogodnej chwili, by wyskoczyć jak tygrys na zdobycz, a strzelam, wiesz to dobrze kapitanie, strzelam celnie.
— Nie trafiłbyś tym razem i celność ręki i oka celność zawiodłyby cię — twierdził z mocą przekonania Luigard — chyba jest jeszcze pod niebem sprawiedliwość?
Słowo to w jego ustach, w tej chwili, zdziwiło jego samego. Gniew, którym pałał, opadł, opadła chęć zemsty, duma obrażona zmilkła, zmalały krzywdy co mu się zdawały niepowetowane, pozostawało tylko głuche uczucie żalu i poczucie czegoś, co podłem było, gorzkiem, straszliwem, zdawało się czyhać nań zawsząd, grozić mu, a czemu obronić się nie mógł, ani wywikłać, ani się odwrócić, zapomnieć. I po cóż się odwoływać do ludzkiej czy Boskiej sprawiedliwości? Patrzył na stojącego przed sobą człowieka wzrokiem tak upartym i smutnym, jak gdyby już go przejrzał na wskroś, jak gdyby ostatnie już zeń widział ulatujące tchnienie. Uleci i nie pozostawi nic, coby się ująć dało, ani wytłumaczyć wyroki Opatrzności, po co tyle fałszu, przewrotności, niegodziwości istnieć może, ruszać się, działać, śmiało ludziom w oczy spoglądać, przejść przez życie bezpiecznie i bezwstydnie. Czyż on sam, Luigard, nie winien się rumienić, że się spotyka jeszcze z wzrokiem podobnego... Kapitan poczuł się odpowiedzialnym za to i czuł jednocześnie, że jeśliby w tej chwili ziemia pod jego stopami zatrzęsła się w swych podstawach, rozpadła, znikła mu zgoła z przed oczu, nie zdziwiłoby go to.
Głos Willems‘a zbudził go z gorzkiej zadumy.
— Porządnym człowiekiem byłem zawsze, sam to wiesz kapitanie, skoroś tylekroć chwalił moją stateczność i uczciwe życie, jakie wiodłem. I to wiesz także, żem nie kradł, jak mię o to wrogowie moi pomawiają — pożyczyłem jeno. Interesy moje pieniężne nie szły tak dobrze, jak się zdawać komu mogło, zadłużyłem się. Przykro to mi było podwójnie: wobec ludzi, czyhających na mą zgubę, zazdroszczących mi powodzenia. Postawiłem krok fałszywy, zgoda! Fałszywy był to krok, omyłka... i tyle. Zapłaciłem za to, ciężko zapłaciłem.
Luigard słuchał z wlepionym w ziemię wzrokiem. Patrzył na bose, poszarpane stopy Willems‘a i powtórzył jak echo:
— Pomyłka! jeden krok fałszywy...
— Tak — ciągnął, ożywiając się Willems — porządnym byłem człowiekiem i na życiu mem i na młodości mej mniej chyba ciąży wybryków, niż na Hudig‘u, lub i na twojej, kapitanie! Piłem, grałem w karty, ale któż nie pije, w karty nie gra! Miałem zasady. Odkąd pamięcią sięgnę, miałem. Wiedziałem, że interes każdy jest interesem i podejść się nie dałem nigdy, a szaleńcami i łatwowiernymi głupcami gardziłem zawsze i szczerze. Jeśli który tracił na grze ze mną, jego to była a nie moja wina. Zasady tedy miałem. Co do kobiet, wiesz dobrze, kapitanie, jakem się zdala od tego zbytniego balastu trzymał. Gardziłem niemi szczerze, a i czasu do zajmowania się bzdurstwami temi nie miałem. Teraz zaś...
Odetchnął głębiej, otrząsł się jak od zmory.
— Nienawidzę ich! — wybuchnął.
Koniec czerwonego języka przeciągnął po spalonych wargach; machinalnie rękawem otarł krew krzepnącą na oszpeconym swym lewym policzku, prawa strona twarzy pozostawała kamiennie nieruchoma, a gdy mówił dalej, głos jego łamał się wewnętrznem, tłumionem wzruszeniem:
— Spytaj kapitanie, żonę moją, gdy ją zobaczysz, czy mam lub nie mam powodów do znienawidzenia jej? Niczem była, a dzięki mnie została panią de Willems. Spytaj ją, jak mi się za to wywdzięczyła? Spytaj — ale co tam! Odciągnąłeś mię kapitanie od morza, któreby wszystko zalało... przyciągnąłeś tu, jak wór śmieci i w głuszę tę przeklętą rzuciłeś bez określonej pracy, bez wspomnień co hartują, nadzieji co podtrzymuje, celu co drogę skraca i prostuje, na łasce i niełasce, zależnym od fantazyi błazna tego, Almayer‘a, co odrazu zdawał się mnie o coś posądzać, poniewierać mną w cynizmie swej głupoty i pyszałkowatości. Czułem, że mnie nienawidzi, o złe posądza zamiary, gdyż mi zazdrości okazanych przez ciebie, kapitanie, względów. Nie trudno zgadnąć co głupiec ten ma w myśli, przenicowałem go na wylot, a tego to mi już wybaczyć nie mógł. Osobliwszegoś sobie, kapitanie! obrał tu wspólnika i zastępcę. Osobliwie też dogląda interesów twoich, a mnie arogancją swą i zgoła nie skrytą niechęcią życie uczynił nieznośnem, do niewytrzymania. Tak mijały tygodnie, miesiące. Sądziłem, że umrę z bezczynności i nudy. Wówczas...
Przystąpił bliżej, a za nim Aïsza, jak nieoddzielny cień jego. Stanowili teraz zwartą grupę ludzi, stojących tak blizko siebie, że czuli pomiędzy sobą oddech gorący kobiety, której spojrzenia śmiertelnie smutne i obłąkane łowiły na ich ustach niezrozumiałe jej słowa, których wyroczną tajemnicę pochwycić chciała.







V.

Willems odwrócił od niej głowę i wskazując na nią ledwie pochwytnem spojrzeniem, mówił przyciszonym głosem:
— Spójrz na tę i nie wierz ani słowa temu, co mówiła. Co? Żem usnął zmęczony wyczekiwaniem ciebie przez trzy dni i trzy noce; że spocząć muszę. Musiałem. Kazałem jej czuwać i wezwać mnie skoro się zjawisz. Nie wierz kapitanie i nie ufaj żadnej kobiecie! Nikt nigdy nie zgadnie, co się pod kobiecem kryje czołem, nikt nie zgadnie, nie przewidzi, jedno tylko wiadomo to, że kłamstwem wszystko, co z ust ich wychodzi. Żyją obok nas, dłoń w dłoni, kochają lub lgną ściślej od własnej naszej skóry, a zawsze, dla własnych jakichś, niedających się przeniknąć celów. Spójrz kapitanie na tę, tam! i spójrz na mnie! masz przed sobą jej piekielne dzieło. A teraz powiedz mi, co ci tu prawiła?
Głos jego zniżył się do szeptu. Luigard słuchał uważnie, z brodą w ręku, drugą dłonią podpierając łokieć, ze spuszczonemi powiekami. Nie podnosząc oczu zamruczał.
— Ha! jeśli chcesz wiedzieć, targowała się ze mną o twe życie, jak gdyby rzecz ta miała jakąbądź cenę i warto było o tem myśleć i mówić.
— A! — żachnął się Willems, — a od trzech dni spokoju mi nie dawała, bym ci odjął twoje! Obmyślała zasadzki, szukała miejsc, w których najłatwiej jej będzie zarzucić zdradliwe pęta na twe nogi, obalić tak, bym mógł łatwo powalonego ubić. Taka to... Słowo honoru...
— Twego honoru... — mruknął Luigard, lecz Willems nie zwracając na to uwagi, ciągnął:
— Fałszywa, okrutna, zdradziecka! Nie wierz kapitanie!.. Szukałem rozrywki, czegoś, coby mnie wybawiło od nudy i tęsknoty, od własnych mych myśli, w długiem jak wieczność wyczekiwaniu ciebie. Wówczas... spojrzyjże na nią! Wówczas opanowała mnie, jak gdybym już sam do siebie nie należał. Opanowała zupełnie, całkowicie, nie pozostawiając mi nic, na czem bym się mógł wesprzeć, nic, z czembym się mógł wymknąć, ja, biały, kulturalny, inteligentny europejczyk jej, dzikiej, nie mającej więcej rozumu od zwykłego zwierzęcia. Znalazła na mnie sposób i odrazu zrozumiała, że już po mnie! Dręczyła mnie, nałamywała jak igraszkę. Trwożyło mnie to, zdawałem sobie z tego doskonale sprawę, ale i z tego także, że się jej oprzeć nie potrafię i to, to zwłaszcza przerażało mnie bardziej niż cierpienie, niż upadek sam i jego następstwa. Straszne to!
Willems głos zawiesił, oddychając z trudnością. Luigard stał zasłuchany jak dziecko, któremu prawią czarodziejskie bajki. Aïsza przerwała chwilową ciszę namiętnem, niecierpliwem pytaniem.
— Co on mówi? co mówi?
Mężczyźni popatrzyli na nią, w jej pytające, niespokojne i śmiertelnie smutne oczy. Willems uczynił reką ruch, jak gdyby uchylić ją pragnął i ciągnął:
— Chciałem, usiłowałem coś przedsięwziąć, wydrzeć ją z jej środowiska, otoczenia, wpływów, zdradzieckich, knowań. Udałem się do Almayer‘a, głupca i aroganta. Wyśmiał mnie, wypędził. Wówczas zjawił się Abdulla, a ta tam uciekła ode mnie... Mniejsza z tem! Zabrała z sobą coś ze mnie samego, bez czego żyć nie mogłem, co odebrać bądź co bądź musiałem... samą istotę istoty mojej... Co do twoich, kapitanie, spraw, były one tylko kwestją czasu. Nie dziś to jutro, sam to wiedziałeś, nie ten, to ów, musiał wtargnąć tu w twe ślady. Nie mogłeś wiekuiście pozostać panem sytuacji, to też nie to com uczynił męczy mnie dziś i dręczy, lecz to, dlaczegom to uczynił. Obłęd czy słabość, którym uległem i uledz znów mogę...
— Nie zaszkodzi to już nikomu — rzekł chłodno Luigard — za to ręczę.
Willems popatrzył na niego chwilę jak gdyby go nie widział i słów groźby nie słyszał i ciągnął dalej:
— Walczyłem z nią, jak walczy dzień z zapadającą nocą. Podżegała do morderstwa, stale, natrętnie, namiętnie. Co jej po tem? I gdyby nie Abdulla co sprytny jest, nie wiem cobym począł, bo, mówię ci kapitanie, opanowała mnie jak zmora straszliwa, a tak słodka i upajająca, że niktby się z niej otrząść nie zdołał... Chciałem się otrząść ze zmory, zbudziłem w szponach dzikiej i zdradliwej... Nie! nie potrafisz nigdy, ani w przybliżeniu wyobrazić sobie, przez com przechodził. Ojciec jej tu do tego miejsca przyczołgał się, godząc na me życie... O mało nie zabiła go broniąc mnie. O! ta to się przed niczem cofnie walcząc o swą zdobycz... Nienawidzę jej. Nie wiem co myśli, co czuje. Jutro mego może zapragnie życia, a ja...
Obejrzał się jak wystraszony i szepnął drżącym głosem:
— Umierać nie chcę.
— Nie chcesz — powtórzył w zamyśleniu Luigard.
Willems wskazał palcem Aïszę.
— Patrz! zawsze tu, zawsze przy mnie, nieodstępna jak cień mój, wzrokiem, słuchem, podpatrująca, podsłuchująca. Patrz jakie ma wielkie, jak szeroko rozwarte oczy, rzekłbyś, że ich przymknąć nie może i nie wiem doprawdy, czy kiedybądź przymyka. Czuję jej spojrzenie na sobie gdy zasypiam i pewien jestem, że gdy spałem, oka ze mnie nie spuściła, a gdy się obudzę, widzę utkwione we mnie jej źrenice nieruchome. Krok w krok idą za mną niby oczy dozorcy więzienia, idą, śledzą zatrzymują się gdy przystanę, cierpliwe, pokorne, wyczekujące, najlżejsze me zapomnienie się, chwilę nieuwagi łowiąc, by rozpocząć swych czarów sztuki...
— Patrz kapitanie, spójrz tylko w te oczy! nic że w nich nie dostrzegasz? Jakie ogromne, groźne i puste! oczy dzikiej, przeklętej suki, oczy co mnie palą i ranią, pociągają i hańbią. Biały jestem i przysięgam ci kapitanie, że dłużej tu nie wytrzymam. Zrób ze mną co chcesz, lecz wyrwij mnie stąd. Biały jestem, w każdym calu biały!
Skrwawioną pięść wzniósł w górę głosząc z namiętnem przekonaniem o wyższości swej rasy i pochodzenia, dopominając się należnych mu przywilejów, z głową wzniesioną, piersią wydętą, odarty, oszarpany, poraniony, zeszpecony, patetyczny i komiczny zarazem, odpychający i budzący litość, silny jak szaleniec miotający się, a słaby i mały wobec malajskiej przyrody!
Luigard rzucał nań okiem z pod spuszczonych powiek. Aïsza stała z załamanemi dłońmi. W głębi dziedzińca stara niewolnica, podobna do zgrzybiałego cienia, wyprostowała się na chwilę, słysząc głos podniesiony Willems‘a i znów przykucnęła przy węglach. Głos Willems‘a, napełniwszy ciszę opuszczonej osady rozpacznem wołaniem, urwał się jak woda gwałtownie wylana. Echem odpowiedział mu grzmot daleki, pomruk burzy, gdy tymczasem niezliczone olbrzymie drzewa lasu pozostawały ciche, niewzruszone, obojętne na to, co się działo u stóp ich, na ziemi i na to, co ponad ich niebotycznymi wierzchołkami niosły kłębiące się, coraz niżej opadające czarne chmury. Luigard nadstawił ucha. Dolatywał szum rzeki, równy, smętny, zgłuszony, jak słyszane w śnie o przeszłości głosy.
W sercu i w głowie czuł pustkę, mglistość ciemną, osamotnienie jakieś i zarazem niepokój głuchy, co spocząć nie daje, ani się zażegnać, ani oddalić. Słowa, czyny, gniew, zemsta, sprawiedliwość i przebaczenie, wszystko zdawało mu się zarówno czcze, zbyteczne, nie warte wysiłku woli. Zdawało mu się, że mógł tu stać pod tą zbliżającą się burzą bezczynnie, do nieskończoności. Jakgdyby kto nań więzy narzucił, ciężkim go przygniótł kamieniem. Uchylił się nieco od Willems‘a i Aïszy, pozostawiwszy ich jedno obok drugiego i spoglądał na nich obojętnie. Zdawali mu się stać odeń nieskończenie daleko... krok, a znikną mu na zawsze z oczu, tak mali, jak te na rysunkach niektórych niknące w oddaleniu postacie, których każdy jednak szczegół, linję każdą rozeznać można. Otrząsł się ze świadomością własnej indywidualności. Tak! istotnie bo z wysoka patrzył na nich, z wysoka.
— Opanowany zostałeś przez szatana — rzekł pomału.
— Tak, — zgodził się ponuro Willems i patrząc na Aïszę, dodał:
— Czyż nie piękna?
— Słyszałem o podobnych rzeczach, — odparł wzgardliwie Luigard i zastanowiwszy się chwilę mówił z powagą:
— Niczego nie żałuję. Przygarnąłem cię niby zdychające z głodu kocię. Niczego nie żałuję. Abdulla, niewątpliwie Hudig i wielu innych zapewne czyhało na mój sekret, usiłując mnie ubiedz, lecz żebyś ty właśnie... Dla tamtych było to kwestją zysków, a zyski należą z prawa do tych, co je pochwycić potrafią, ale żebyś ty... Było to częścią mego serca... Stary ze mnie głupiec! Szaleniec!
Był nim zapewne. Dowodził to głos jego płynący z samej głębi jego potężnej piersi, lecz kto wie czy nie szaleństwo to właśnie, o jakie się oskarżał, czyniło tego prostego, twardego, o ciężkiej dłoni awanturnika tak bardzo odmiennym od zgraji awanturników nieskrupulatnych, skąpych, chciwych, wstępujących z lekkiem sercem w jego ślady.
Willems zawołał szybko:
— Zło nie we mnie było, kapitanie!
— W kimże do stu?.. — huknął Luigard. — We mnie może? Widziałeś bym szachrował, kradł, frymarczył czem bądź? Widziałeś, słyszałeś? Powiedz! Hej! no! powiedz! Piekło cię na mojej postawiło drodze... Mniejsza o to. Rzecz w tem, byś nadal nie mógł szkodzić.
Willems postąpił krok naprzód zaniepokojony.
Luigard mówił, kładąc nacisk na każde niemal słowo.
— Czegoś się spodziewał wzywając mnie tu? Czego? Znasz mnie, Luigarda! nie jeden miesiąc przeżyłeś ze mną, wiesz co ludzie o mnie mówią, myślą i wiesz jakim był twój postępek. Czegoś się mógł po tem po mnie spodziewać? Czego?
— Albo ja wiem — splasnął w dłonie Willems. Byłem samotny, tak strasznie samotny pomiędzy tą dziczą, na pastwę im wydany, a po spełnionym fakcie tak słaby i zrozpaczony, że wezwałbym na pomoc samego djabła, jeślibym pomyślał, że mi przyniesie ulgę i zło naprawi. Na świecie całym jak długi, szeroki, ciebie tylko miałem, ciebie samego! Sam wróg pożądany bywa w osamotnieniu; nienawiść lepsza od samotności, śmierć upragniona, więc się spodziewałem... Czegom się mógł spodziewać? Niczego, tego chyba, żem na coś czekał... czegoś, co mnie stąd wyrwie, uwolni od tych jej czarnych, ogromnych, smutnych i jak przepaść pustych oczu, od zguby mojej!
Roześmiał się gwałtownie, miwowoli, dziko, z goryczą nie wymówioną i pogardą samego siebie.
— Gdy pomyślę — mówił — jak nie dawno jeszcze zdawało mi się, że życie całe nie wystarczy mi na... A teraz sam jej widok przyprawia mię o szaleństwo. Jej to dzieło! jej! Szalałem i tyle. Teraz za każdem na nią spojrzeniem wszystko mi się przypomina i zdejmuje mnie strach śmiertelny na samą myśl, że mnie zmysły znów odstąpić mogą... I gdy pomyślę, że z całego mego życia, przeszłości całej, pracy, zdolności, nadzieji, została mi tylko ta kobieta i ty, kapitanie, ty, któregom śmiertelnie obraził...
Skrył twarz w dłoniach, a gdy je od niej odjął, znikły z niej resztki panowania nad sobą. Rozpacz doszła do obłędu. Złożył błagalnie dłonie.
— Gdzie chcesz... jak chcesz... wyspa bezludna... wszystko... byle nie tu. Przysięgam — mówił.
— Ciszej — krzyknął Luigard, czuł bowiem, że ogłuchł naraz najzupełniej.
A i widzieć było coraz trudniej. Światło poranne znikało stopniowo z dziedzińca, z wybrzeża, z rzeki. Mrok leśny wysuwał się coraz dalej, ogarniał wszystko pod czarnych jak noc obłoków skrzydła. Powietrze było duszne nie do wytrzymania. Luigard rozerwał na piersiach surdut, otarł z potu czoło, odsapnął parę razy i patrząc na Willems‘a, mówił pomału:
— Nie przysięgaj! Słowa twoje nie mają dla mnie żadnej wagi. Przyszłością twą i życiem mam prawo się rozporządzać. Słuchaj mię uważnie i uważaj siebie za moją własność, za mego więźnia...
Willems zesztywniał, wstrzymał oddech w piersiach.
— Pozostaniesz tu — ciągnął kapitan — nie wart jesteś wracać śród ludzi, bo kto zrozumie, co się w tobie kryje? Nie ja, w każdym razie. Pomyliłem się na tobie, zawiodłem i pozostajesz dla mnie zagadką. Muszę cię tu trzymać jak pod kloszem. Puszczony swobodnie śród niczego się nie domyślających ludzi, mógłbyś znów kłamać, szalbierzyć, zdradzać dla przypodobania się chociażby pierwszej lepszej dziewczynie. Mógłbym cię zastrzelić ale nie zastrzelę. Przebaczyć ci też nie mogę. By przebaczyć, trzeba czuć gniew, żal, wzgardę, co bądź, a ja nie czuję już ani gniewu, ani żalu, ani nawet wzgardy. Przestałeś być dla mnie Willems‘em, człowiekiem, któremu sprzyjałem, dopomagałem, którego tu... E!! co tam długo mówić, zgoła przestałeś być człowiekiem, którego się lubi lub nienawidzi, któremu się pomaga, lub na którym się mści... jesteś poprostu gorzkiem wspomnieniem, które zagrzebać trzeba... Hańbą mą jesteś!
Skończył i powiódł dokoła wzrokiem. Jakże ciemno było! Czy światło zgasło już zupełnie, bezpowrotnie? I odetchnąć niema czem. Znów szeroką dłonią starł kroplisty pot z czoła.
— Naturalnie — rzekł — moją rzeczą myśleć byś nie zdechł z głodu.
— Kapitanie Luigard! — ozwał się bezdźwięcznie Willems — nie możesz myśleć bym tu miał pozostać.
— He? słyszałeś kiedy bym powiedział coś wbrew mej myśli? Mówiłeś przed chwilą, że nie chcesz, nie możesz tu umrzeć. Zgoda, będziesz żył, chyba sam zmienisz zdanie.
Popatrzył w oczy Willems‘a z bardzo blizka i wstrząsnął głową.
— Sam tu jesteś, prawda — mówił — nikt cię nie wesprze, przestałeś być „białym“, ciemnym nie zostałeś, wspólnicy twoi myślą jeno o tem, jak się ciebie pozbyć, poświęcą cię mi chętnie, gdyż się ze mną liczyć jeszcze muszą. Pozostała ci ona tylko. — Tu Luigard głową wskazał Aïszę. — Wszystko coś zdziałał zdziałałeś sam, dopieroś to mówił — gwoli tej kobiety. Miejże ją sobie.
Willems porwał się za głowę, Aïsza podskoczyła do kapitana.
— Coś wyrzekł, o Radży Laut! — zawołała.
Powiew wiatru poruszył jej czarne włosy i nagle zaszumiały drzewa zbudzone ze swej nieruchomości pod czarnych chmur oponą, zaszumiały, porykując naraz wszystkimi konarami, słaniając wierzchołki tak, że las zdał się wznosić i opadać, jak hydrą porwane morskie fale.
W zwróconem na kobietę spojrzeniu Luigard‘a zamigotało współczucie.
— Rzekłem mu — mówił — że pozostanie tu na zawsze... z tobą.
Pod burzliwem, czarnem niebem trzy te stojące naprzeciw siebie ludzkie postacie zdawały się cieniem na tle mrocznem i bladem zarazem, Aïsza zwróciła się do Willems‘a, który stał jak wryty i zdawałby się skamieniały, gdyby nie rwał sobie włosów. Popatrzyła na niego chwilę, poczem, zwracając się do kapitana, zawołała gwałtownie:
— Kłamiesz! kłamiesz jak wszyscy „biali“ i dobrze, że cię Abdulla pobił... zniszczył...
Słowa z pod serca wypłynęły jej teraz pianą nienawiści na usta. Rada by je zmienić w zatrute strzały, w błyskawic węże, w huczące gdzieś daleko pioruny.
Willems opuścił ramiona, mruczał coś, w czem ucho kapitana pochwycić mogło ciche:
Very well!
Lecz Luigard nie zwracał na to uwagi i starając się dojrzeć Willems‘a w spowijających go bladych cieniach, ciągnął:
— Co do reszty świata, zamknięty on przed tobą i nikt mi nikczemności twej nie rzuci w oczy i nie będzie takiego, coby mógł naigrawać się ze mnie: „Oto łotr, którego Luigard wypiastował sobie“.
— Myślisz kapitanie, że się poddam wyrokom twoim, że pozostanę tu? — zawołał gwałtownie Willems.
— Tu, czy na rzece, czy w lasach — odparł chłodno Luigard — wyspa szeroka i długa. Możesz pływać piętnaście mil w dół rzeki, czterdzieści w górę, po jednej stronie spotkasz Almayer‘a, ocean po drugiej. Do wyboru.
Roześmiał się wesoło niemal i natychmiast dodał z powagą.
— Jest jeszcze droga...
— Jeśli duszy mej pragniesz, poddając mi myśl samobójstwa — zawołał Willems — to się mylisz. Będę żył! będę pokutował, uda mi się uciec stąd... byleś wziął tę kobietę... pokusę... grzech...
Długa błyskawica spadła gdzieś pomiędzy najwyższe drzewa, rozkwieciwszy ponury krajobraz. Rozległ się grom bliższy, ucichł, a Luigard mówił:
— Bez tej kobiety życie twe nicby już nie było warte i Abdulla nie bawiłby się dłużej w czcze ceremonie. Zresztą, czyż się ona da oderwać od ciebie? Miałeś czas ją poznać.
Odchodził, nie oglądając się za siebie, kierując się ku furtce w żywopłocie, lecz nie wątpił, że Willems postępuje za nim. Posłyszał też niebawem jego głos poza sobą, głos już spokojny i chłodny.
— Miała rację — mówił Willems — trzeba mi było cię zastrzelić, byłoby to stokroć lepiej.
— Jeszcze czas — odrzekł chłodno Luigard, nie przyśpieszając kroku. — Cóż? Widzisz, że i na to nie masz dość energji.
— Nie doprowadzaj mię do ostateczności, nie wyzywaj, kapitanie! — krzyknął Willems.
Luigard odwrócił się, Willems i Aïsza stali tuż przed nim. Nowa błyskawica rozdarła chmury i oświeciła ponure twarze bladem, migotliwem i oślepiającem światłem, rozległ się grom, od którego ziemia zadrżała, a po lesie poszły długie trzaski i echa.
— Wyzywać cię — zawołał kapitan — czyś na to zasłużył? Nie dbam o ciebie zgoła.
— Łatwo to mówić — rzekł Willems stłumionym głosem — gdy wiesz, że na świecie, na całym, nie mam przyjaciela.
— A czyja to wina? — spytał twardo Luigard.
Po ogłuszającym huku gromów głosy ich zdawały się przyciszone, słabe, nikłe, jak pigmejów głosy. Zamilkli, jak gdyby to zrozumieli wreszcie. Na brzegu wioślarze wyczekiwali kapitana, oparci na wiosłach i zapatrzeni w ciemne nurty rzeki. Ali przystąpił do Luigarda. Raportował.
— Babalatchi, ów jednooki, opuścił osadę wraz ze swemi kobietami. Zabrali z sobą wszystko: trzy ciężkie skrzynie.
A potem dodał:
— Burza. Deszcz będzie ulewny.
— Czy wszystko gotowe do powrotu? — spytał kapitan. — Wracamy.
— Aj! aj! — zdziwił się tylko głośno Ali.
Kapitan znał go oddawna, Ali był u niego sternikiem zanim dał go Almayerowi za dozorcę faktorji. Schodził teraz ku łodzi w przeświadczeniu, że wyższy od swych towarzyszy umie odpowiadać największemu z „białych“ żeglarzy.
— Nie zrozumiałeś mię od początku kapitanie — mówił Willems.
— Czy tak? Idzie o to, bym był zrozumiany — odparł Luigard, zbliżając się do łodzi. Łódź była długa i wązka. Podtrzymywany przez wioślarzy wstąpił w nią pomału, ostrożnie i opuścił się ciężko na postawiony pośrodku fotel. Spojrzał na stojące na brzegu postacie i w błyskawicy pochwycił niecierpliwe spojrzenie Aïszy, pragnącej tylko, by jak najprędzej odpłynął. Willems patrzył wprost przed siebie, poza rzekę, w las ciemny.
— Dalej Ali — zakomenderował kapitan.
Wiosła plasnęły po wodzie, barka się zachwiała.
— Spotkamy się jeszcze, kapitanie — zawołał z brzegu Willems niepewnym głosem.
— Nigdy! — odkrzyknął z błyskiem w oku Luigard.
— Musimy płynąć wzdłuż tamtego brzegu — zauważył doświadczony Ali i pochylając się ciężko na wiośle, zawołał na towarzyszy:
— Razem... równo...







VI.

Luigard obrócił się i patrzył poza siebie. Na brzegu, od którego odbił, Willems stał nieporuszony, a u stóp jego słaniała się Aïsza. Po chwili powstała i kapitan spostrzegł, że zdartą ze swych ramion ciemną szatą, którą umaczała snać w wodzie rzeki, zmywała skrzepłą na twarzy kochanka krew, czego Willems zdawał się nie czuć zgoła. Luigard rozparł się w fotelu, wyciągając zmęczone członki. Głowę oparł o poręcz, wiatr rozwiał mu siwą brodę, odpychając łódź od brzegu, na którym pozostawiał swego więźnia, tę jedyną w swem życiu plamę, którą pragnął skryć na zawsze.
Wzrok Willemsa mógł biedz jeszcze za łodzią, rysującą się mknącym cieniem na stalowej ciemni rzeki, na czarnej ścianie lesistego brzegu. Ha! odkąd pamięcią sięgał, pamiętał postać kapitana Luigarda, zawsze gotowego nieść mu pomoc, radę, przyjacielskie ostrzeżenie, zachęcającą pochwałę; postać wzbudzającą ufność mocą swą, pewnością siebie, prawością, serdecznością i prostotą, słabością samą tkliwego, pod pozorem nieugiętości, serca. Widząc go oddalającego się, Willems zrozumiał, jak bardzo był do niego przywiązany, jakie miejsce człowiek ten zajmował w życiu jego i w sercu, w nadziejach, we wspomnieniach. W walkach z losem i z samym sobą, z pokusami przeróżnemi, w upadku i wyrzutach sumienia, w ostatecznej rozpaczy, mimowoli polegał jeszcze na tym, który się teraz odeń odwrócił, odpływał.
Wołał za nim, krzyczał, chciał, by głos jego prześcignął szum rzeki i padające na nią groźniejsze poszumy lasu, syk burzy i gromu; by słowa z pod serca paść mogły do stóp odpływającego. Krzyczał, wołał! Daremnie! Ani go już mógł słyszeć. Kapitan Luigard nie wróci! nie wróci! Zamilkł, okiem goniąc biały cień na ciemnych wodach, co się zdawał bezdusznym, głuchym, okrutnym.
Burza, jak to bywa czasem, cichła na chwilę. W ciemnościach rzeka zdawała się wówczas gładką jak zwierciadło, po którem barka mknęła pod drzewami przeciwległego brzegu. Chmury kłębiły się, rozświecane oddalającemi się błyskawicami, grzmoty huczały ciszej, dalej, a Willems oczu oderwać nie mógł od oddalającej się łodzi. Płynęła nieodwołalnie w krainę wspomnień, ku mogiłom nieziszczonych, trupem ległych nadzieji.
Czuł na czole podmuch burzy, podobny do rozpalonego oddechu; czuł spadające krople ciężkiego jak ołów deszczu i widział wyciągniętą po tamtej stronie rzeki linję czarnych, słaniających się tu i tam drzew nad bladą poświatą wody. Kłęby chmur zmieniały kształty, lecz wisiały nad ziemią niezmiennie. Czasem wicher, do nowego zbierając się rozpędu, zawieszał podmuchy na chwilę, a w chwilowej ciszy na ziemi i na niebie huk grzmotu rozlegał się groźniejszy, przyciszony, przeciągły, podobny do mruczenia, rozgniewanego bóstwa. Cichł, nadbiegał nowy prąd wichru, wszystko drgało, wirowało w powietrzu, a łódź i rzeka i szeregi drzew na przeciwległym brzegu przestawały być pochwytne dla oka. Willems dreszczem zdjęty, oślepiony smugami deszczu, cofał się do zagrody, gdy zatrzymany został ulewą. Upusty chmur się rozwarły, woda, jak potok rwący, spadła mu na głowę, na ramiona, oddech tamując, kroki plącząc. Wicher targał nim na wsze strony, niby gałęzią złamaną. Zdjęła go trwoga. Woda strumieniem lała się z chmur, strumieniem spływała z pochyłości dziedzińca, oblewała go zewsząd, z twarzy zmywała zapiekłą krew, mieszała się z nią, huczała, pluskiem, niby nieustającym jękiem i płaczem, wypełniała powietrze.
Chciał biedz, uciekać, nie mógł. Ślizgał się na rozmokłym gruncie, zapadał w trzęsawisko, próżno pod wodą szukał drogi, potykał się. Przez smugi deszczu i wichru przedzierał się jak przez tłum zwarty, z rękoma wyciągniętemi przed się, głową spuszczoną, wtuloną w ramiona. Dawał krok naprzód, natychmiast odpychany w tył lub na bok, potykał się, zatrzymywał. Aïsza szła za nim krok w krok, zatrzymując się, gdy zbierał siły do dalszej walki z rozhukanymi żywiołami, słaniając się, starając się wraz z nim i za nim przebić przez deszcz, wicher, ciemności, do zalanego upustami z chmur domostwa. Nic się już rozróżnić nie dawało: ni rzeka od lądu, ni ziemia od chmur na niebie, ciemności opuściły się z ulewą i zalały jak ona drzewa, krzaki, domostwo, płoty.
Włosy im lgnęły do czoła i ramion, ciężkie jak z ołowiu przemokłe suknie, lgnęły do ciała, tamując ruchów swobodę. Brnęli przez deszcz i ciemność cierpliwie, błyskawicami zielonkawemi oślepiani, słysząc nieustanny huk grzmotów, trzask walących się drzew, świst i jęk wiatru, łzawe deszczu szlochanie, podobni do widm topielców, wyłaniających się z nurtów rzeki, by zwiedzić wodami potopu zalaną ziemię.
Na lewo drzewa zdawały się występować z ustawionego przed wiekami szeregu, czarne, jęcząc skargą ustawiczną, płacząc każdą miotaną wichrem gałęzią, każdym liściem drżącym. Na prawo, śród smug drzew, zarysowały się czarne ściany domu, z którego śpiczastego i twardego dachu woda spadała zbitą, ciężką kaskadą, rozbryzgując się na schodach i ganku. Przed progiem uformowało się małe jezioro, a gdy Willems chciał je przebyć, czuł pęd wody, jak w górskim potoku. Parę stopni zaniesionych mułem, sterczało nad wodą. Udało mu się wskoczyć na nie. Odetchnął. Był pod dachem.
Na progu wstrzymał go jęk cichy, urwana skarga. Obejrzał się i w błysku błyskawicy ujrzał przy ścianie kupę zmokłych gałganów. Była to stara niewolnica. Gdy się pochylił nad nią, poczuł na swych ramionach obejmujące go ręce. Aïsza! Zapomniał był o niej, najzupełniej zapomniał. Tuliła się do niego, jak gdyby chciała powstrzymać mającego jej umknąć i tak, jak gdyby przebłagać chciała. Wzdrygnął się i zesztywniał we wstręcie, żalu, głuchym buncie całej swej istoty, a ona tuliła się doń coraz bliżej, szukając ucieczki i pociechy, chroniąc się przed burzą, strachem, zmęczeniem, rozpaczą. Wszystko to wyczuwać się dawało w jej namiętnym, milczącym, ponurym uścisku. Całą siłę woli i miłości wlała w pragnienie zatrzymania go tak przy sobie... bądź co bądź... na zawsze.
Zrazu nie odepchnął jej, wpatrzył się w nią tylko, usiłując ręce jej rozwiązać na swej szyi, a gdy mu się to nie udało, strząsł się jak więzień rwący kajdany, porwał ją za ramiona i oddalając od siebie, lecz z rąk nie wypuszczając i pochylając ku niej twarz zlaną krwią i wodą, syknął przez zaciśnięte zęby;
— Twoje to dzieło, ty...
Nie zrozumiała go. Przemówił do niej we własnej swej mowie, w mowie tych „białych“, co nie znają ni wstydu, ni litości. Zrozumiała jeno, że się gniewa. Teraz gniewał się bezustannie i ustawicznie przemawiał w niezrozumiałym dla niej języku. Stała pokorna, cicha, cierpliwa. Czemże go rozbroić, jeśli nie tą bierną pokorą, nie tą cichą cierpliwością? Patrzyła na niego swemi wielkiemi, śmiertelnie smutnemi oczami. Wypuścił jej ręce z żelaznego uścisku.
— Nie wchodź tu — rzekł sucho. — Chcę być sam.
Wszedł do domu, pozostawiając drzwi otwarte.
Nie poruszyła się, zrozumiała jeśli nie słowa, to głos... głos nie podobny do tego, którym niedawno szeptał jej zaklęcia i miłosne przysięgi, tam, nad strumieniem, w lesie, gdy się nie gniewał nigdy, a uśmiechał zawsze... Oczu nie odrywała od ciemni drzwi otwartych, lecz wypuszczone z żelaznych uścisków jego ręce podniosła w górę, opuściła na głowę i rozplatając czarne, zmokłe warkocze, stała pochylona i zadumana, gorzką zadumą daremnych żalów.
Grzmoty oddalały się, cichły, deszcz ustawał, wicher przeniósł lub przedarł chmur całuny, bielało światło wstającego gdzieś poza chmurami świtania. Z głębi domu dolatywał ją jego oddech. Był tam sam, nie chciał jej. Cóż było w jego sercu, w myśli, w zamiarach? Co? Nie wiedziała, wiedziała jeno i czuła, że coś nieodwołalnego a odmiennego bardzo od tego, co było w dniach słonecznych nad ruczajem, w gaju...
Z pół otwartych ust jej uleciało westchnienie ciche, głębokie, pełne żalu i trwogi, tej trwogi, z jaką stajemy przed rzeczą nieznaną, a nieuniknioną, wobec osamotnienia i opuszczenia, w zwątpieniu, bez nadzieji. Z rąk wypuściła rozplecione warkocze i opadając powolnym ruchem na ziemię, skryła twarz w ich żałobnych obsłonach. Myślała o nim, o dniach słonecznych, nad ruczajem, w gaju... Siedziała na ziemi, u drzwi domu, w opuszczonej postawie płaczki, czuwającej u rozwartej mogiły.










  1. Biały.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.