Banita (Conrad)/Część V/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Banita |
Wydawca | Kurjer Lwowski |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | An Outcast of the Islands |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Almayer siedział na werandzie swego domu, wsparty łokciami na stole, patrząc z roztargnieniem przed się na młodą trawę porastającą na dziedzińcu, na wązką wybrzeżną groblę, u której stały uwiązane łodzie, a dalej wysoki dwumasztowiec Luigarda, podobny do macierzy śród rzecznej swej dziatwy. Patrzył na rzekę, w lasu gąszcz, pokrywający brzeg przeciwległy. Patrzył na to wszystko z obojętnością i wzgardą. Przedmioty te, w swej prozaicznej konkretności, zdawały mu się obrazującymi myśl śród nich powstałą, nieujętą a realną, niewidzialną a upartą, co majacząc przed nim niezbytą pokusą, przysłaniała rzeczy zewnętrzne.
Słońce kłoniło się ku zachodowi. W jego skośnych promieniach snuły się nitki białawe, wyżej pasma i kłębki mgliste. Na wschodzie, ponad czarnych lasów zwartą jak mur linją, kłębiły się chmury, nasuwały coraz bliżej pomału, cicho, jak gdyby ociągały się z zakłóceniem pogodnego i melancholijnego tego zachodu. W pobliżu domostwa, jak okiem sięgnąć, rzeka pustą była, z nieruchomemi u brzegu barkami, tylko prąd jej unosił ku ujściu olbrzymi pień złamanego drzewa, na który stojąca wzdłuż wybrzeża leśna brać zdawała się patrzeć z litością, witając pokonanego powiewem zielonych konarów.
Almayer z głową w obu dłoniach a łokciami na stole, siedział pełen wzgardy i nienawiści dla wszystkiego, co go otaczało: do rzeki, lasu, trzęsawisk i szafirowego nieba; do tego pnia, co spływał w morze, do morza, co tam, za lasami, połyskiwało, mieniło się złotem, rubinami, szmaragdami pod zachodzącem słońcem. Wszystko to było mu nienawistne; wszystko z dawien dawna, klął co rano, co wieczór, żałując życia, które tu marnował, a co mu miało lepszą i upragnioną opłacić przyszłość. Czuł to, co czuć musi sknera na widok skarbów, do których rości pretensję, a których doścignąć nie może.
Odsunął stół gestem niecierpliwym złego humoru, wychylił się za balustradę galerji, puszczając wzrok w dół i w górę rzeki, tej rzeki, której wody, zapewniłyby mu fortunę, gdyby...
— Pal go! — mruknął, a że sam był, powtórzył głośno:
— Bydlę!
Zwierciadło rzeki pociemniało, dwumasztowiec kołysał się na kotwicy wysmukły, wyniosły, istne cacko lekkości. Cienie wieczoru rozpełzły się śród zarośli, podnosiły w górę, dosięgały niemal szczytów drzew niebotycznych, na które z góry opuszczały się chmury. Nagle ostatnie pogasły blaski, słońce zapadło, kopuła nieba pociemniała, a śród chmur migotało zaledwie parę gwiazd, zapalając się, to gasnąc, w miarę przepływających nad ziemią obłoków.
Almayer był niespokojny. Ali nakrywał do stołu, a szczęk szkła lub sztućców drażnił go. Teraz Ali stanął na progu, a Almayer, pomimo pochłaniających myśli, nastawił ucha na dźwięk spodziewanych słów. Murzyn powiedział po angielsku, z prawdziwą precyzją:
— Wieczerza na stole.
— Dobrze — rzekł krótko Almayer, nie ruszając się z miejsca i nie zwracając się do stołu, na którym stała zapalona lampa. Gubił się w domysłach, gdzie się w tej chwili znajduje Luigard? Tam, wyżej, zapewne prowadzi rokowania z Abdullą.
Wróci za trzy dni, prędzej może. A wówczas wybije godzina, w której i dwumasztowiec podejmie kotwicę, a on tu znów pozostanie sam, on i... tamten. Co bo za dziwaczna myśl trzymać tu tamtego. Jak długo? Na zawsze! Ale co to jest zawsze? Rok czy lat dziesięć... może dwadzieścia? Co? Przez dwadzieścia lat karmić go, pilnować, może mu dogadzać? Sam kapitan Luigard mógł wymyśleć podobną kombinację! Dwadzieścia lat! Ale za dziesięć lat fortuna Luigarda nie tylko się obróci ku powodzeniu, lecz się podwoi i Almayer wróci do Batawji... ba! do Batawji! do Europy, do Anglji. Sam Luigard zechce pewnie wrócić do Anglji.. Co poczną wówczas z Willemsem? Jakże on będzie wyglądał za lat dziesięć? Źle zapewne, strasznie postarzeje. A niech go tam! Za lat dziesięć Nina będzie miała lat piętnaście i będzie niewątpliwie najbogatszą dziedziczką i najpiękniejszą panną na obu półkulach, a on sam, Almayer, wcale jeszcze nie stary...
Uśmiechnął się.
...Niestety i bogaty. Właściwie mówiąc i teraz Luigard posiada fortunę nie lada, której parę nieudałych interesów, ani strata starego pudła — starem pudłem był w oczach Almayera ulubiony okręt kapitana — nadwerężyć nie mogło. Pieniądz przyciąga pieniądz. Oho! Stary ma węch i skoro zapewnia, że są tu kopalnie złota, niech djabli porwą Abdullę z ratanem, z gumą. Tylko, po co wiązać się z tym Willemsem? Tak łatwo byłoby się go pozbyć!
— Wieczerza podana — powtórzył głośniej Ali.
Almayer powstał z miejsca, zasiadł do stołu, zaczął jeść szybko, machinalnie, snując nić uprzednich myśli.
...Niewątpliwie Luigard ma dobry węch... ano i szczęśliwą rękę... Jakże szybko znalazł nowe i stokroć lepsze wyjście z zachwianego zdradą Willemsa w Sambirze położenia. I jaką powagą cieszy się wszędzie, nawet między arabami, malajczykami. Nie żal módz podobnego człowieka zwać teściem... Gdyby kapitan miał połowę bogactwa, jakie mu opinia publiczna przypisuje...
Wypił szklankę wina i myślał dalej:
...Gdyby Willems był dowcipniejszy, zapobiegliwszy, dostałby niewątpliwie w swoim czasie przybraną córkę kapitana i cóżby się wówczas stało z nim, Almayerem?
— Pal go! zaklął głośno.
Ali stał u drzwi wyprostowany, z obojętną twarzą, śledząc ruchy Almayera, szklankę, butelkę.
... Kto kiedy zgadnie — myślał Almayer — co strzeli kapitanowi do głowy. Wszystkim wiadomo, że jednym strzałem trupem położył jednego ze swych rodaków, co i w połowie nie był tyle, co Willems winien. Nie szło mu nawet o pomszczenie własnej krzywdy, szło o jakieś tuziemcze bydlę, o pielgrzyma zabitego, czy ograbionego, co miał żonę i dzieci, jak śmiecia. A teraz... Przechwala się, że skazał swego gagatka na dożywotnie więzienie. Ciekawa rzecz, jak się spotkanie odbyło? Stary lis żywić musi jakieś względem swego „więźnia“ zamiary. A tu ta Johanna, gotowa wybłagać przebaczenie dla męża. Tegoby nie brakowało. Stary uparty w zawziętości, jak i w zamiłowaniach. Zawsze miał szczególną słabość do tego gałgana... Ha! kto wie, za rok, za miesiąc rozczuli się... Gdyby mu był kulę wpakował w łeb, jak na to zasłużył...
Almayer wypuścił z rąk łyżkę i aż podskoczył na krześle.
— W każdym razie — myślał — wydawać będzie sporo na tego swego „więźnia“ i jego śliczności rodzinę. Ależ bogactwo kapitana należy do Niny, Almayer dzielić się z niem z nikim nie myśli... a ten tam! gotów podejść kapitana, za nic ręczyć nie można. Odzyszcze łaski, ogada Almayera, nałże, wyszrubuje co się da i co będzie wówczas z Niną? Biedne dziecko! On, Almayer, jako ojciec, winien zapobiedz temu, oddalić za jakąbądź cenę niegodziwego intryganta. Ale jak? Luigard opozycji nie znosi... Zabić Willemsa... niepodobna. Rozgniewałoby to starego i mogłoby być gorzej jeszcze...
Dreszcze go przebiegły, krew uderzyła do głowy. Poruszył się niespokojnie na krześle, gwałtownie odsunął talerz.
Piękna perspektywa! Już w wyobraźni swej widział kapitana pogodzonego z Willemsem, odpływającego wraz z nim do Batawji... ba! do Europy, a on, Almayer, i jego mała, śliczna Nina, zostawieni w tej przeklętej dziurze. Na nic ofiary lat tylu, najlepszych lat życia, młodości, niezależności... Na nic uleganie kaprysom i fantazjom starego dziwaka, a że Luigard był dziwakiem bez serca i mózgu, wszystkim chyba wiadomo...
...I przyszłość Niny stracona! Na myśl tę uczuł taki ból w sercu, że wykrzywioną twarz skrył w dłoniach.
Ali patrzył na niego.
— Pan skończył? — spytał.
Almayer pogrążony w żalu nad losem swej córki, na samą myśl, że Nina nie będzie może najbogatszą dziedziczką na obu półkulach, obudził się z zadumy gorzkiej.
— Co? jak? co miałem skończyć? — spytał.
— Czy mam zbierać ze stołu? — mówił Ali.
— Zbierać — wybuchnął gniewem Almayer. — Idź do stu tysięcy ze zbieraniem, ze stołem, ze wszystkiem!
Odsunął się z krzesłem, opuścił ramiona, popadł znów w zadumę tak głęboką, że wszelki wyraz nawet troski, znikł z jego osłupiałej twarzy.
Ali zbierał ze stołu, opuścił niezgrabnie łyżkę, wylał sos na obrus i o mało nie rozbił karafki. Odchodził wreszcie, gdy Almayer zawołał za nim:
— Mój hamak! prędzej!
— Aha — mruknął niechętnie Ali, w którego głowie pomieścić się nie mogło, jak można jednocześnie wynosić do kuchni półmiski i rozwieszać pomiędzy słupami galerji hamak. — Ya-wa! Wszyscy „biali“ nie wiedzą, czego chcą. I to i tamto na raz, jak dzieci.
Uwagę i mruczenie zgłuszyło powolne kłapanie nagich pięt jego po posadzce w ciemnym korytarzu.
Almayer siedział nieporuszony w zaległej w domu ciszy, pogrążony w myślach, co mu jak młoty biły w skronie i w uszy. Zdawało się, że zesztywniał na krześle, siedząc z wyciągniętymi nogami, osłupiałym wzrokiem i obwisłą wargą. Kto powie, co pod podjętemi na czole jego brwiami przemknęło planów, zamysłów egoistycznych, nikczemnego lęku, zazdrości i tym podobnych samo dno duszy ludzkiej zalegających, częstokroć w ciągu całego życia nie zbudzonych, instynktów.
— Tak będzie najlepiej — wymówił wreszcie głośno.
Przeląkł się własnego głosu, porwał się z miejsca.
— Nie łatwo podejść Luigarda — myślał — ale spróbuję, muszę ryzykować... innego niema wyjścia. Powiem jej... zrozumie, choć głupia i szalona... Djabli mi ją tu przynieśli! A... jeśli się i to nie uda? Jeśli się wygada przed kapitanem? Baba ustawicznie językiem miele. Ha! wywinę się jakoś, Luigard mię nigdy nie pochwycił na kłamstwie, uwierzy temu, co powiem, zresztą, niema innej rady... niema.
Stał długo wpatrzony w posadzkę werandy. Stał, jak gdyby czekał, aż się wahadła myśli jego uspokoją, zatrzymają.
Po lewej ręce miał przed sobą, u końca biało pomalowanej ściany, w głębi galerji, drzwi zamknięte. Nad drzwiami czernił się nadpis: „Luigard et C.“ Prowadziły one do biura faktorji. Wnętrze domu, które Luigard kazał budować i meblować, wydając przybraną swą córkę za mąż, urządzone było z niesłychanym, jak na miejscowość tę zbytkiem i w kancelarii znajdowało się biurko, wysokie krzesło na śrubie, police i nawet kasa ogniotrwała, wszystko dla dogodzenia fantazji Almayera, uważającego sprzęty te za niezbędne w biurze powierzonej pieczy swej faktorji.
Luigard żartował z tego, lecz z niemałym trudem zebrał i kazał ustawić rzeczone sprzęty. Podziwiano je w Sambirze i przed pięciu laty ciekawi zalegli byli wybrzeża przy ich wyładowywaniu i przenoszeniu do domu wzniesionego przez króla mórz. Podziwiano, gubiono się w domysłach. Stół z szufladami i szufladkami, paki, stojące, w których najwyższy mężczyzna schować się może! Patrzcie! patrzcie! Na co to „białemu“ służyć będzie? Zbliżmy się i poprośmy o wynagrodzenie. Sam Radży Laut wyszedł na galerję i oto patrzcie, aż czterech ludzi dźwiga stosy ksiąg. Najstarszy w zgromadzeniu, co podróżował po wielu morzach, tłómaczył zebranym, że księgi te są czarodziejskiemi, dają „białemu“ wiedzę i siłę, ale i w złem ich utrzymują; służą im, dopóki żyją, a po śmierci — chwała bądź Allachowi! wiodą prosto do piekieł, na pastwę szatanowi i samemu Gehannum.
Gdy mu umeblowano wedle woli jego i wskazówek biuro, w którem zająć miał jedyne prezydialne krzesło, Almayer nie posiadał się z radości. Sprzęty reprezentowały te interesy, gwoli których zaprzedał się przedsiębiorczemu kapitanowi, żeniąc się z dziewczyną, którą Luigard, w jednym ze swych napadów wspaniałomyślności, adoptował za córkę. Almayer wiedział, że w sumiennem utrzymaniu ksiąg rachunkowych leży cała jego przyszłość i gotów był wywiązać się z zadania. Przekonał się niebawem, że położenie jego w Sambirze komplikowało się, wymagając czegoś więcej. Nie mógł przecie piórem, atramentem i stosami papieru, chociażby opatrzonego najskrupulatniejszą rubryką, wieść jak na pasku Patalolo, powstrzymywać natarczywość Sahamina, kontrolować butę Bahasfoena, dogadzać jednym, grozić drugim, a wszystkich w garści trzymać. Almayer klucza do tego nie znalazł w rachunkowych regestrach i niebawem stracił zaufanie do ich skuteczności. Biuro zostało zaniedbane. Zrazu, przy pierwszych napadach wściekłości jego żony, wracającej do pierwotnej dzikości, służyło mu za bezpieczne schronienie, potem gdy jedyne jego dziecko zaczęło go poznawać, szczebiotać i gdy się w nim rozwinęło ślepe do dziewczynki przywiązanie, w egoizmie wygórowanym, w jakim się wraz z ukochaną swą Niną odgrodził od reszty świata, czerpał odwagę i nauczył się wzgardliwej obojętno[ści] dla żony. Życie i otoczenie urządził tak, jak gdyby ta zgoła nie istniała. Gdy mu Luigard narzucił obecność Johanny w faktoryi, kazał wnieść dla niej łóżko do byłej kancelarji, jako najodleglejszego kąta domu. Usunięto na bok stół do pisania i półki z regestrami, a w pokoju rozgościła się nowo przybyła z dzieckiem swem i szczupłemi tobołkami. Wiodła tu żywot smętny, nudny, pusty, szarpany wyrzutami sumienia, żalem, nadzieją, gniewem. Żywot gnuśny i niechlujny śród kancelaryjnych szczątków, zapisanych papierów, walających się na półkach, prób przeróżnej tandety, walających się na podłodze, kurzu, pajęczyn. Na półkach rozwiesiła spódniczki swe, suszyła na nich różne dziecinne płachty. Łóżko źle zasłane stało wysunięte na środku, czekając aż się na nie znajdzie stosowniejsze miejsce. Na niem przeważnie przesiadywała Johanna z podwiniętemi nogami, popłakując, ogłupiałym wzrokiem przypatrując się swemu jedynakowi, któremu nie umiała nic odmówić i który dopadłszy do kałamarza, mazał atramentem rachunkowe księgi, fartuszki swe, ręce, nos i policzki. Przez przymknięte żaluzje wkradał się promień słonecznego światła: wczesnym rankiem sięgał w najdalszy kąt izby, obiegał ją dokoła, a za nim latały, kręciły się roje brzęczących much. Pod wieczór niedyskretne świetlane promienie igrały z rozwieszonemi na półkach spódniczkami i płachtami, natrząsając się z ich dziur i plam, aż ustępowały szybko nadbiegającym zmrokom. Z kolei noc nieprzenikniona spowijała izbę, zapylone kancelaryjne przybory i małego, atramentem wymazanego Ludwisia Willemsa. W ciszy słychać było skrzypienie starego łóżka, czasem popłakiwanie dziecka, częściej westchnienia Johanny, przypominającej sobie winy swe względem męża. Twardym bywał dla niej mąż, ten silny, jasnowłosy, płochy, lecz mężem jej był rozumnym, pięknym, a ona ulegając namowom głupich swych krewnych, postąpiła z nim tak szpetnie... Prawda, że namawiała ją do tego i jej własna kochana, biedna, opuszczona matka.
Pobyt Johanny pod jego dachem nudził i gniewał Almayera. Przypominał mu niebezpieczeństwo, którego groza spać mu nie dawała od pierwszej chwili zjawienia się Willemsa w Sambirze. Znając słabość serca Luigarda, nienawidził z góry każdego, kto do serca tego jakiebądź rości prawo, to też w miarę zmiany miejsc i sytuacji nienawidził wielu, pod takimi i owakimi pretekstami, w jakie się zazdrość o łaski kapitana zwykła była oblekać, lecz nikogo, nigdy bardziej od Willemsa. I teraz, po zdradzie, co się zdawała pozbawiać tego ostatniego na zawsze sympatji kapitana, Almayer nie uspokoił się bynajmniej, a widok Johanny podniecał jego niepokoje.
Widywał ją co prawda rzadko, nigdy w dziennej dobie, lecz o wieczornej, gdy niebo zachodziło opalonemi barwy, lub gdy się gwiazdy na ciemnych zapalały szafirach, dostrzegał jej szczupłą postać na ścieżce dziedzińca, lub na wybrzeżnej grobli. Parę razy, gdy na werandzie przy lampie wczytywał się w gazety z przed pół roku, przywiezione przez kapitana, słyszał skrzypienie schodów pod jej stopą. Wstępowała ostrożnie, powoli, niosąc w chudych ramionach swe dziecko, którego pulchne rączki, trzymające się ramion matki, mało co były mniejsze od rąk Johanny. Wówczas spostrzegając go, siedzącego z „North China Herald“ w ręku, stawała przed nim, obrzucając go natarczywemi naleganiami i płaczliwemi skargami. Próżno wyczekiwała codzień męża: kiedyż wróci? Pytania te kończyły się potokami łez, histerycznym krzykiem, wymysłami, gdyż oczywiście Almayer, sam Almayer winien był długiej, niczem nie dającej się wytłómaczyć nieobecności jej męża. Sceny te wybuchały, kiedy się Almayer najmniej ich spodziewał; napełniały wrzaskiem dom i faktorję całą, kończyły się klątwami i do grzmotu podobnem zatrzaśnięciem drzwi, za któremi późno w noc słychać było płacz nieutulony. Tego jednak wieczoru dom był cichy i nic nie przeszkadzało Almayerowi w układaniu planów i rozważaniu możebności ich następstw. Szło o to, czy Johanna okaże się sprytną, a Luigard łatwowiernym, czy Willems chwyci się możności ucieczki za jakąbądź cenę. Na szalę swych najgorętszych pragnień Almayer rzucał lęk, mogącego wyniknąć poróżnienia pomiędzy nim samym a Luigardem, co go posądzi może o udział w ucieczce swego „więźnia“. Że to podrażni kapitana, nie ulega wątpliwości, lecz aby się aż miał z zięciem i ojcem swej dziedziczki poróżnić o tych ludzi, skoro mu z oczu znikną... Jego „więzień“! co za dziwactwo! Wcześniej czy później Willems umknie. Wytworzona kaprysem kapitana sytuacja nie mogła trwać wieczyście. A i etyka szczególna: nie wolno zabić, lecz torturować wolno i to kogo: zbrodniarza, zdrajcę, co wytworzył tyle przykrości, ambarasów i był arogantem, jakich mało... w worku zaszyć pełnomocnika Luigarda! Almayer czuł, że w nim wzbiera gniew przeciw kapitanowi, czynił go odpowiedzialnym za wszystko, co przecierpiał i cierpi: za doznane obelgi, za dręczący go obecnie niepokój, za przymus, jaki musiał sobie zadać, by obmyśleć coś, co położy koniec romantycznym, dziecinnym wybrykom kapitana.
Ludzie dziecinnieją na starość, a bądź co bądź przedsiębiorczy kapitan młodym nie był...
— Pal go! — zaklął Almayer i dodał:
— Gdyby łotr ten nie żył, byłoby najlepiej.
Przeciągnął się, poskrubując frasobliwie głowę. W wyobraźni jego przedstawił się obraz przyszłości: jego własna osoba leżąca w łodzi, dobijającej do brzegu o jakie... a no! o piętnaście dajmy na to, yardów od miejsca zamieszkałego przez tego łotra, boć przecie gdzieś mieszkać musi a i żyć... Co za zbyteczny wydatek! Otóż w łodzi będą strzelby. Jeden z wioślarzy wystrzeli. Willems z zasadzki w krzakach odpowie, bo naturalnie będzie się miał na ostrożności. Wioślarz pokaże biały papier, kartę wzywającą Willemsa dla otrzymania ważnych wiadomości o Radży Laut. Willems zbliży się, on, Almayer, podniesie się, pociągnie przypadkiem za kurek i oto Willems w wodzie...
Scenę tę widział w wyobraźni swej tak żywo, że mu się zdawało, iż usłyszał strzał. To go rozbudziło z błogich rojeń. Westchnął. Ach! wszystko odbyłoby się tak gładko, szybko... Lecz cóżby na to powiedział kapitan?
Almayer westchnął. Projekt pyszny, niestety nie do wykonania. Ależ Willems nie powinien pozostać przy życiu. Zwącha się znów z Arabami, wpadnie na ślad kopalni i Bogu samemu wiadomo, co z tego wyniknie? Nina może jeszcze nie zostać najbogatszą dziedziczką na obu półkulach.
Lepiej...
Almayer zbliżył się do drzwi, ponad któremi czerniał napis: „Luigard et C.“, zapukał i jednocześnie odskoczył, jak gdyby przerażony tem, na co się ważył. Nie było odpowiedzi. Po chwili przytknął ucho do dziurki od klucza. Cicho, głucho... nie... coś jęczy, szlocha... aha! płacze!... pomyślał i uśmiechnął się. Zmysły postradała! jak dzień, tak noc beczy, odkąd usiłuje przygotować ją ostrożnie, o! bardzo delikatnie, oględnie, do wiadomości o śmierci męża. Luigard zdecydował, że Willems ma uchodzić za umarłego w mniemaniu Johanny...
— Jak raz — zamruczał Almayer — starczy sentymentalizm! Litość! Względy! Pal ją... Głucha chyba?
Zapukał mocniej, szepcąc uprzejmie:
— Ja to, mistress Willems! mam słówko do powiedzenia... Otrzymałem wiadomości... nader ważne...
— Co? — pytał głos przeciągły, płaczliwy.
— Wiadomości — powtórzył wyraźniej — od męża pani.
Posłyszał szurganie nóg, łóżka skrzypienie.
— Wiadomości! — wołała kobieta — idę, biegnę!
— Nie! nie! — protestował Almayer — narzuć na siebie szlafrok, mistress Willems, i wpuść mię na chwilę.
Słyszał, jak potrącała o sprzęty, tarła zapałki o zapalnicę, słyszał, jak mruczała:
— O Boże! wiadomości... od niego! o nim!... gdzież świeca? Znaleźć nie mogę... Nie odchodź pan! Na miłość Boską nie odchodź!
— Czekam, czekam — upewniał Almayer — rzecz ważna i konfid... i nagła.
— Idjotka — myślał, z dłonią już na klamce. — Gdy teraz głowę straci do reszty, nie zrozumie o co idzie i wszystko na nic!
— Proszę — zabrzmiał w kancelarji głos pomiędzy dwoma głębokiemi westchnieniami.
Wszedł i właśnie w tej chwili na galerji stanął Ali, niosąc poduszki i koce dla usłania w hamaku i tak był ździwiony widokiem drzwi kancelarji zamykających się za Almayerem, że wszystko upuścił na podłogę, potem stał w miejscu, nie śmiąc się poruszyć. Słyszał głos Almayera, rozmawiającego z tą nieznajomą kobietą. Kimże ona mogła być? Nie zastanawiał się wpierw nad tem, wystarczało mu, że obcą była „Sirani“ i szpetną. Teraz skrzywił się, pozbierał z ziemi koce i poduszki. Nie jego rzecz, co oni tam z sobą mówić mogą. Szpetna i przywiódł ją sam Radży Laut. Alego rzecz posłanie przygotować, faktorię obejść, przekonać się, czy wszystko w porządku... a potem samemu pójść spać.
Przeciągnął się, uśmiechnął do poduszek i koców, spróbował czołem, czy dość miękkie... Musiał się zdrzemnąć, gdyż zbudził go krzyk kobiecy, podniesiony do najwyższej nuty, a urwany tak nagle, jak gdyby mu sama śmierć koniec położyła. Ali odskoczył od poduszek, koców, hamaku i jednocześnie drzwi kancelarji otwarły się, wybiegł z nich Almayer i porwał karafkę z wodą. Mimo pośpiechu i nagłości ruchów, wracając do kancelarji zatrzymał się chwilkę, przechylił karafkę do ust, zapewne dla odświeżenia sobie gardła, poczem zamknął za sobą szczelnie drzwi kancelarji.
Ali, o mało że nie potrącony przez Almayera, który obecności jego nawet nie zauważył, ani drgnął. Aha, obca kobieta krzyknęła, płacze. Ciekawość, do której zresztą nie był zbyt skłonny, budząc się w nim, spłoszyła sen z powiek. Oczy utkwił w drzwi zamknięte. Co tam zaszło? Co się działo? Osobliwość! Stał z otwartemi ustami dopóki nie usłyszał klapnięcia klamki. W mgnieniu oka był przy balustradzie, wychylony na dziedziniec, zapatrzony w gwiazdy i ani drgnął, chociaż słyszał zbliżające się kroki Almayera za swymi plecami, posuwane krzesła.
— Ali! — zawołał Almayer.
Ponury był i zamyślony. Sługa, zbliżając się do stołu widział, jak wyciągnął zegarek z kieszeni. Zegarek szedł zwykle w czasie pobytu Luigarda w Sambirze i zwykle Almayer obiecywał sobie, że go odtąd stale nakręcać będzie, skoro jednak łódź, odwożąca Luigarda znikała na horyzoncie, zegarek, rzucony w szufladę stojącego na werandzie stołu, był zapomniany, a Almayer czas liczył na wschody i zachody słońca. W pożerającej go nudzie godziny nie miały żadnego praktycznego znaczenia, nie wpływały na gatunek gumy, ani na wielkość pni drzewa. Nic go nie zajmowało, żył bez pragnień i wstrząśnień nadzieją odległej, bardzo jeszcze dalekiej przyszłości.
Teraz spojrzał na zegarek. Było wpół do dziewiątej.
Ali, stojąc przed nim wyciągnięty, jak struna, czekał na rozkazy.
— Pójdź do osady — mówił Almayer — i powiedz Mahmatowi Banjer, że mam do pomówienia z nim. Ma się tu stawić natychmiast.
Ali zamruczał. Nie w smak mu były rozkazy Almayera. Banjer i jego dwaj bracia byli włóczęgami, zjawili się od niedawna w Sambirze i otrzymali od faktorji pozwolenie osiedlenia się na gruntach, należących do „Luigard et C-ie“. Ali przeciwny był faworyzowaniu przybłędów. Każdy dach miał wówczas wielką w Sambirze wartość i jeśli lepianka ta pustą była, Almayer mógł nieużytki oddać jemu, a nie jakimś tam niepewnym ludziom. Ali służył wiernie, a o tamtych różne chodziły gadki, ciążyło na nich podejrzenie, że przywłaszczyli sobie łódź, należącą do Hinopari. Hinopari zgrzybiałym był starcem, nie miał synów i łotrzy dokonali eksproprjacji, teroryzując go. Biedak nie śmiał się uskarżać, ale sprawa była głośną, tolerowanym skandalem, w jakie obfitują towarzystwa wybredniejsze i z pretensjami do wyższej kultury, niż zbiegowisko różnych włóczęgów rasy malajskiej na wyspie dzikiej Oceanu Spokojnego. Nie w samym Sambirze udaje się łotrom w ten lub inny sposób, przeprowadzać eksproprjację. Wszyscy o tem wiedzą i wszyscy im dłoń podają i to nie tylko wówczas, gdy są silniejsi.
Almayer, siedząc przy stole, myślał i dochodził do przekonania, że właśnie Banjer i jego bracia byli najodpowiedniejszymi dla przeprowadzenia genjalnego jego przedsięwzięcia. Morscy cyganie mogli zjawiać się, znikać, nie budząc żadnych podejrzeń. Luigard najpewniej już nie zwróci na nich uwagi.
Obcy, świeżo przybyli nie należeli do żadnej partji, nieświadomi wielu okoliczności.
— Mistress Willems — zawołał pozostawszy sam na werandzie — mistress Willems!
Nadbiegła szybko, stanęła po drugiej stronie stołu.
Almayer spojrzał na nią bokiem po przez stojącą pomiędzy niemi lampę. Płakała. Teraz łzy ciekły jej po twarzy, ciche, obfite, jak krople gęstego deszczu. Cichy spazm tłumionego łkania wstrząsał jej wązkie ramiona; twarz ocierała czerwoną bawełnianą chustką, którą na siebie zarzuciła, drugą ręką zbierając fałdy w pośpiechu narzuconego na się szlafroka.
— Uspokój się pani — doradzał Almayer.
Odpowiedziała głośniejszem łkaniem, obfitszych chociaż cichych łez potokiem.
— Zrozumiejże pani — mówił Almayer — że jeśli powiedziałem to, com powiedział, to przez przyjaźń, życzliwość... hm! z poczucia humanitarnego obowiązku.... Pani, mistress Willems, jako żona, wiedzieć winnaś, co mu grozi. Kapitan Luigard człek straszny, nieubłagany...
Zaniosła się rzewnym płaczem.
— Czy, aby... aby.. jest to prawdą? — szlochała.
— Słowo honoru! Klnę się na głowę Niny — mówił Almayer — powiedziałem teraz samą prawdę. Przedtem zmuszony byłem okłamywać panią. Kapitan Luigard wymagał tego, lecz nie mogłem dłużej... Pomyśl tylko, na co się narażam, jeśliby się dowiedział... Uczyniłem to przez życzliwość... Kochany Peter, mąż pani, mistress Willems, kolegą był moim w Makasarze.
— Co począć? co począć? — łamała ręce kobieta, wodząc dokoła obłąkanem okiem.
— Hm! naturalnie! niema innego wyjścia — mówił Almayer. — Musisz mu dopomódz do ucieczki. Śmiertelnie, mówię to pani, obraził Luigarda i ten go niechybnie zabije, zgubi.
— Okrutny! — łkała Johanna, kołysząc się z boku na bok.
— A tak! niema z nim żartów — twierdził Almayer — i czasu niema do stracenia... Czy mię aby pani dobrze rozumie, mistress Willems? Myśl o swym małżonku, o swym kochanym biednym Piotrusiu! A toż się ucieszy, widząc cię! Wrócisz mu życie, wolność!
Porwała się za głowę, zaczęła głośno płakać.
— O Najświętsza! Czy przebaczy mi nędznej grzesznicy, słabej, głupiej kobiecie, zbitej z tropu brzydkiemi radami złych ludzi. Obraziłam go! Jakże się teraz ośmielę stanąć przed nim? A jeśli odepchnie mię? O Najświętsza! o Chrystusowe rany!
Zawodziła coraz głośniej. Almayer porwał się z miejsca.
— Na Boga, ciszej — zawołał brutalnie — zbudzisz wrzaskiem swym dom cały... Ninę...
Przycichła. Almayer, patrząc na nią powątpiewał, czy znajdzie w niej chociażby tę szczyptę inteligencji, co mu się zdawała niezbędną do przeprowadzenia zamiaru.
— Klnę się na honor — mówił — że Willems znajduje się obecnie w takiem położeniu, że przyjmie mile samego djabła...
Przygryzł sobie wargi i ciągnął:
— ...Gdyby ten przybył doń z łodzią... ratunkową. Jeżeli masz pani jakie rachunki do załatwienia z mężem, na pomyślniejszą po temu chwilę nie trafisz nigdy.
Johanna zdawała się uspokajać nieco, słuchała go przynajmniej uważnie.
— Ja tu — mówił — sam działać nie mogę; interwencja moja zaszkodzićby raczej mogła, lecz radą, dobrą służę radą. Oto nadejdą za chwilę niejacy bracia Banjer... łatwo się będzie pani z nimi porozumieć, wszak sama jesteś z Makasaru? Ludzie ci mają łódź... szybkonośną, obszerną. Zawiozą cię, za pewną opłatą naturalnie! gdzie zechcesz. Powiesz im: „do zagrody nowego radży“ i dobiją, gdzie trzeba. Masz pani pieniądze?
Stała zasłuchana, lecz czy rozumiała, tego Almayer pewien nie był. Stała osłupiała niedolą swą, wyrzutami sumienia i ból szczery, olbrzymi, pozbawia ją ruchu, myśli, woli, a Almayerowi zdawało się to ostateczną głupotą.
— Czy słyszysz, mistress Willems? — zawołał, głos podnosząc. — Staraj się, proszę, zrozumieć! Czy masz pieniądze? Pieniądze, dolary, guldeny, co bądź, pieniądze? Cóż? Jakże?
Nie podnosząc oczu głosem słabym, wahającym się, jakgdyby ją to kosztowało ogromnego wysiłku woli, skupienia myśli, pamięci, rzekła:
— Dom został sprzedany... Mr. Hudig gniewał się bardzo...
Almayer zacisnął dłonie na stole, powstrzymując wybuch niecierpliwości. Brała go chętka oberwać jej uszy.
— No, tak, rozumiem! Sprzedany! Za pieniądze chyba? he? Komuż się dostały? he?
Podniosła obrzękłe płaczem powieki z wysiłkiem wielkim. Końce warg jej opadły żałośnie.
— Leonard, brat mój — mówiła — chce się żenić. I wuj Antonio także.. i Augustyna... taka uboga i kupę ma dzieci, tyle dzieci! I Ludwik, ten inżynier. On jeden nie wygadywał na mego męża. I kuzynka Marja. Ta krzyczała, wygadywała! Myślałam, że mi głowa pęknie! I kuzyn Salwator i stary Daniel da Souza, którzy... wszyscy brali, wszystkim się coś należało.
Wyliczanie niezliczonych członków rodziny da Souza, dzielących się otwartym spadkiem po szwagrze, synowcu, kuzynie, siostrzeńcu i tak dalej, trwałoby zapewne długo, gdyby Almayer nie przerwał niecierpliwie:
— Nie jestem ciekaw ich imion i zalet. Niech ich porwą... Widzę, że nic pani nie zostawili? Nic? nic?
— Mam dwieście dolarów i jeszcze z piętnaście — odpowiedziała Johanna wystraszonym głosem.
Almayer odetchnął swobodniej, uspokoił się i mówił uprzejmie:
— Wystarczy! No, niezbyt to wiele, ale wystarczy. Trzeba, żebyś się pani, mistress Willems, porozumiała z tymi ludźmi. Obecność moja zaszkodzićby tylko mogła. Trzeba będzie dać im zadatek, ale nie wielki... resztę obiecać. Dotarłszy do miejsca, znajdziesz pani radę i kierownictwo męża. Aha. Nie zapomnij powiedzieć mu, że kapitan Luigard u ujścia rzeki, na północy. Będziesz pamiętać? Na północy. Zresztą... kapitan Luigard już nie żyje.
Johanna drgnęła. Almayer ciągnął szybko:
— Dałbym pani pieniędzy, jeślibyś potrzebowała, słowo honoru, dałbym. Powiedz proszę mężowi, że ja to wysłałem panią do niego i powiedz także, by śpieszył, nie tracił czasu... A i to także, że się spotkamy kiedyś. Nie umrę spokojny, zanim się z nim nie spotkam... raz jeden, jedyny. W sercu go noszę... głęboko! i pomyśl na co się obecnie dla niego narażam?...
Johanna porwała jego rękę i do ust ją podniosła.
— Mistress Willems! co pani robi? — zawołał Almayer, ale ona potrzebowała dać ujście swej wdzięczności.
— Dobrym jesteś o panie! — wołała — dobrym, wspaniałomyślnym, szlachetnym! Co dzień, ale to co dzień modlić się będę za ciebie, modlić się do wszystkich świętych a kiedyś może...
— Niech się pani tem nie ambarasuje — wywijał się jak mógł Almayer. — Strzeż się kapitana, to główne. Szczęśliwy jestem, żem mógł... w tak smutnem położeniu... Proszę mi wierzyć...
Stali naprzeciw siebie. Pochylona twarz Johanny w żółtem świetle lampy, wyglądała jak zbrukana, stara, bardzo stara i pożółkła rzeźba z kości słoniowej. Almayer przypatrywał się jej z zadowoleniem.
— Jakie to niedołężne, szczupłe, słabe — myślał. — Dmuchnąć i po niej. Zrozumiała mię wreszcie chyba. Ale czy antrepryzę szczęśliwie doprowadzi do końca, w tem rzecz!
Gdzieś w głębi dziedzińca ozwał się gniewny głos Alego.
— Kto pozwolił zamykać bramę? — gderał. — To mi stróż! Głupcem jesteś i tyle. Wszak jeślim wyszedł, to znaczy, żem miał wrócić, a tu brama zamknięta.
— Uciekam — zawołał Almayer. — Ali wiedzie tego... tego człowieka. Bądź pani spokojną...
Na dziedzińcu rozległy się kroki nadchodzących, Almayer znikł w głębi domu.
Przez pół godziny Almayer, pragnący zostawić Johannie dość czasu do omówienia wycieczki z wioślarzami, przechadzał się po faktorii tu i tam, zaglądając w różne zakątki, w które z dawien z dawna nie zaglądał i to, aby uniknąć spotkania z poszukującym go pracowicie Alim.
— Czy w wodę wpadł — mruczał Ali, przechodząc tuż obok Almayera, którego nie widział w ciemności. — Kazał mi iść po Mahmata, wracać z nim jak najprędzej, a sam znikł jak cień. Tfu!
Obejrzał się.
— Dobrze przynajmniej, że na galerji została ta, tam, baba. Mahmat nic przynajmniej nie ściągnie, a koce w hamaku i poduszki także... Oj! Oh! kiedy to człowiek odpocznie, zaśnie. Późno już.
— Panie! Panie! — wołał.
— Po co wrzeszczysz? — ozwał się Almayer, który był w pobliżu. — Możesz się położyć, jeśli ci się tak spać chce. Czy Mahmat przyszedł?
— Od godziny — odmruknął Ali — stoi na werandzie, chyba że się nie doczekał. „Biali“ zwykli kazać na siebie czekać.
Ale Almayer nie słuchał zdania sługi o „białych“, śpieszył na werandę. W pobliżu zaś Alego zjawił się stróż nocny, który zaczął mu opowiadać o czarodziejskiej, posiadanej przez „białych“, sztuce, stawania się niewidzialnymi. I gospodarz często nocą...
Ali przerwał mu wzgardliwie.
— Nie, nie każdy „biały“ posiada czarodziejskich sztuk tajemnicę. Taki Radży Laut to co innego. Ten mógłby stać się niewidzialnym, gdyby chciał nawet wśród bitwy, ale nie chciał. Ten może znajdować się w dwóch miejscach na raz. Ale co tam jakiś stróż nocny wiedzieć może o „białych“. Tyle, co dzikie prosię. Ya-wa!
Ali oddalił się, ziewając głośno.
Almayer wchodząc na stopnie, wiodące na galerię, posłyszał zatrzaśnięcie drzwi i na werandzie zastał Mahmata samego i skradającego się już pod hamak. Wstrzymało go wejście pana domu.
Malajczyk był wzrostu nizkiego, barczysty, ciemnoskóry, z dużemi, czerwonemi wargami, odkrywającemi dwa rzędy jak heban czarnych i błyszczących zębów. Oczy miał okrągłe, wykołupiaste, biegające, brwi ruchome.
— „Biały“ panie! — mówił z przesadną pokorą — wezwałeś mię, ty wielki i mocny, mnie maluczkiego i słabego. Wydaj mi rozkazy i pozwól odejść.
Almayer popatrzył bacznie na mówiącego. Używał go czasem, wraz z bracią jego, przy dostawach prowizji drwalom, ścinającym w głębi wyspy cenne drzewa. Postara się go wywieść w pole.
— Chciałbym cię wysłać — rzekł niedbale — z ładunkiem do Kawitanu. Po dolarze dziennie.
Malajczyk zdawał się wahać, namyślać. Almyer zbyt dobrze wiedział, z kim ma do czynienia. Mahmat z góry przygotowany był odmówić. Lepszą w widoku miał gratkę.
— Rzecz nie cierpiąca zwłoki — nalegał niby Almayer. Idzie o pośpiech. W ostateczności gotów jestem płacić po dwa dolary.
— Nie możemy, Tuan. Nie możemy.
— Czemu?
— Chyba za dni kilka. Teraz mamy co innego na widoku.
— Co, gdzie się wybieracie? — pytał obojętnie Almayer.
— Do pewnego, znanego nam miejsca — odpowiedział wymijająco, lecz głos podnosząc tak, by go i zdala słyszano.
Almayer udawał, że się gniewa.
— Tacyście to! Żyjecie na mojej ziemi, pod moją opieką, a gdy idzie o usługę i to dobrze...
Mahmat wzniósł czoło.
— Tuan — rzekł stanowczo — my, psy morskie, o kęs ziemi i kawał dachu mało dbamy. Łódź gruntem naszym, pokrowcem żagiel, a morze domem i ojczyzną. Pokój tobie panie! Odchodzę.
Odwrócił się, zszedł ze schodów, wołając stróża, by mu bramę otworzył. Zanim się takowa za nim zawarła, można było zaręczyć, iż Mahmat postanowił w duszy puścić z dymem fuktorję, jeśliby kiedy Almayer próbował wysiedlić go i jego braci.
— Hm — mruknął Almayer, wyjmując z szuflady cygaro z Jawy, dar Luigarda — mam się czem zasłonić. Sam Mahmat poświadczy, żem go dziś wieczorem chciał wysłać z ładunkiem do Kawitanu. Wybornie.
Przez chwilę zdawało się, że zapuka do drzwi kancelarji. Wyjął cygaro z ust, zapukał.
— Powodzenia, mistress Willems — mówił słodziutko. — Nie traćmy czasu. Przez zarośla trafisz łacno do brzegu... tylko cyt! Kwestia życia i śmierci! Pamiętaj pani, że ja o niczem, ale to o niczem nie wiem.
Posłyszał za drzwiami ruch jakiś, stuk wieka od skrzyni, westchnienie, ciche słowa, których pochwycić nie mógł. Odszedł, zsunął z nóg pantofle słomiane, otrząsł cygaro i ostrożnie, na palcach, wszedł do pokoju na lewo. Pokój to był obszerny. Na ziemi stała nocna lampka, zabłąkana tu z jakiemiś rupieciami z Europy. Wielkie cienie kładły się po kątach. Almayer wziął w rękę lampkę, kopcący knot utarł palcami. Przy zwiększonem świetle ukazały się leżące na ziemi na matach, szczelnie w różnobarwne płachty poowijane ludzkie postacie. Słudzy to byli. Na samym środku izby, pod białemi zasłonami, na kształt kunsztownego alabastrowego ołtarza, stała wytworna kolebka, jedyny przedmiot zbytku w tej pustej, obszernej izbie. Przy kolebce kiwała się tu i tam siedząca na nizkim stołeczku kobieta, nogą machinalnie poruszając kołyskę. Za wejściem Almayera zerwała się na równe nogi, roztwierając szeroko zaspane oczy.
Almayer przysłonił dłonią lampkę, pochylił się nad kołyską, w której spoczywała Nina, jego mała, ukochana Nina! krew krwi jego, atom ludzkości, co mu ludzkość całą przysłonił.
Gdy się zbliżał do niej, gdy patrzał na nią, czuł się orzeźwionym, skąpany w prądach niesłychanej czułości dla tej jedynej żywej, pochwytnej, słodkiej i lubej istoty, śród tylu gróz, brzydot, wstrętów życia. Na jego twarzy pochylonej nad śpiącem dziecięciem i oświetlonej żółtawym, migotliwym płomykiem lampy, odbiły się radość i nadzieja. Przyszłość uśmiechnęła mu się pełna łudzących obietnic. Czego by nie zrobił, na co by się nie ważył dla niej, dla swej Niny! Dym cygara otaczał głowę jego nimbem lekkim, a wpatrzony ekstatycznie w dziecko, podobny był do mistyka-fanatyka, czczącego bóstwo-dziecię, spoczywające na białym ołtarzu ze zmrużonemi powiekami, paląc kadzidła przed bożyszczem drobnem, kruchem, słabem i śpiącem.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Gdy Ali, zbudzony głośnem wołaniem otrząsł się ze snu i stanął na progu swego szałasu, ujrzał ponad czarną linją lasu świetlany rąbek, znak wschodzącego dnia. Przed szałasem stał Almayer i wymachując ćwiartką papieru, wołał niecierpliwie:
— Prędzej Ali! Prędzej!
Zajść musiało coś niezwykłego. Istotnie trzeba było jak najprędzej jak najlepszą łódź szykować i płynąć po króla mórz. Ali wzruszony, przestraszony nawet, próbował opozycji. I on w Sambirze nauczył się ociągać z pośpiechem.
— Jeśli idzie o pośpiech — prawił — trzeba wziąć jak najmniejszą, jak najlżejszą łódkę.
— Jak największą — komenderował Almayer, o którym można było przypuszczać, że zmysły postradał, tak wyglądał zmieszany. Zwołaj wioślarzy jak najzręczniejszych, najsilniejszych.
Ali pobiegł budzić ludzi. Zaspani, wychodzili na dziedziniec, poziewali, ociągali się: ten nie jadł jeszcze śniadania, tamten chciałby wypić, ów uskarżał się na ból głowy i kości, a tamten znów był zupełnie słaby. Rudla niepodobna było znaleźć, łódź, której używano tylko do połowu wielorybów, zardzewiała na łańcuchu. Ali napędzał, biegał i obstawał przy swojem.
— Niema dla pośpiechu jak łupiny orzechów — wołał, a łupinami zwał ulubione sobie, o jaskółczym locie, łódki.
Spuszczono wreszcie ciężką przez Almayera żądaną łódź, obsadzono głodną, niechętną, zaspaną załogą. Almayer z brzegu przypatrywał się wszystkiemu. Słońce już było wzeszło i dzień był pogodny. Pobiegł na chwilę do domu. Domownicy zdumieni byli zniknięciem w nocy obcej kobiety. Pozostawiła swój bagaż, lecz uwiozła z sobą dziecko. Almayer nie zamienił z nikim słowa, porwał rewolwer, zbiegł ku rzece, wskoczył do łódki i sam powiosłował ku stojącemu na kotwicy dwumasztowcowi. Płynął pomału, dopiero zbliżając się do okrętu, zaczął okazywać pośpiech.
— Załoga! — wołał — załoga!
Po przez barjerę, otaczającą pomost wychylił się cały rząd czarnych twarzy i kędzierzawych jak wełna czarnych czupryn.
— Panie? — pytano.
— Szyper! Wołać mi szypra! — krzyczał Almayer, robiąc wysiłki, by pochwycić rzuconą sobie linę.
Szyper wysunął głowę.
— Co pan rozkaże? — pytał.
— W imieniu kapitana Luigarda żądam ratunkowej łodzi. Kwestia życia lub śmierci.
Na szypra podziałała agitacja Almayera.
— Natychmiast — mówił — chłopcy, spuścić łódź ratunkową. Na tyłach. Niech pan wskoczy, panie Almayer. Majtkowie natychmiast gotowi będą.
Z pomostu zrzucano wiosła. Sternik zauważył:
— Jeśli grozi niebezpieczeństwo, mogę dodać pomoc. Sam gotów jestem...
— Tak! tak! — wołał, gorączkując się Almayer. — Proszę pana, panie Swan. I weź pan ze sobą rewolwer. Niema minuty do stracenia.
Pomimo naglenia do pośpiechu, sam siedział zatopiony w myślach i roztargniony, dopiero do siedzącego już naprzeciw szypra, odezwał się:
— Płyniemy?
Z pokładu wołano:
— Odczepiać łódź, odczepiać! Hej! ha!
— W czem rzecz? — spytał Almayera mr. Swan — pogoń, co?
— Tak — odrzekł Almayer z wzrokiem utkwionym w przestworza — za niebezpiecznym złoczyńcą.
— O! niezły ze mnie myśliwy — uśmiechnął się szyper, lecz surowy, zamyślony wyraz twarzy Almayera, odjął mu chętkę do dalszej rozmowy.
Minęła godzina. Czterech majtków u wioseł nachylało nad nurtem rzeki czarne, muskularne torsy, naprzemian szczerząc ku lazurom nieba czarne twarze i białka oczu. Łódź, popychana rytmicznym ruchem ich obnażonych hebanowych ramion, płynęła szybko.
Swan zauważył:
— Odpływ nam pomoże.
— Zawsze rzeka w dół bierzy — odparł zamyślony Almayer.
— Zapewne — odrzekł tamten — lecz chwila przypływu przyśpiesza bieg rzeki, z odpływem łatwiej iść w górę.
— Hm! — mruknął Almayer, a potem nagle:
— Pomiędzy temi tam wysepkami jest przesmyk. Skraca drogę o kopę węzłów, lecz przy nizkich wodach, w czasie suszy, płytkie to jak rynsztok. Możeby jednak spróbować?
— Przy odpływie? — odparł chłodno szyper. — Ale pan, panie Almayer, sam się możesz najlepiej rachować z czasem.
— Spróbowałbym — mówił Almayer, oglądając się za przesmykiem.
— Tam! — wskazał palcem wiosłującym.
Łódź zakręciła.
— Hm! nieco ciasno — zauważył Swan.
Istotnie było ciasno. Drzewa i krzaki wybrzeżne rzucały na wodę cień głęboki. Po przez gęste, zwieszające się, miejscami splątane u góry gałęzie i liście, słońce sypało złote prążki na czarną wód powierzchnię. Miejscami drzewa i zarośla tworzyły ponad przesmykiem zielone, pełne świergotu, szmerów, sklepienie. Olbrzymie drzewa, podmyte wodą, zdawały się runąć i drogę zabarykadować. Powietrze aż duszne było wonią kwiecia, liści, kory drzewa, gnijących w tym zielonkawym mroku, wypełnionym mgłą złotawą i trującemi wyziewami bagna, wód ciężkich, stojących, nie mających dość przestrzeni do wyparowania. Przesmyk kręty był, wężowaty, wiosła dotykały dna, czasem wyrzucały błoto. Zaczepiały o korzenie drzew.
Almayer oglądał się niespokojnie. Musiał się pomylić. Istotnie wywinąć się było trudno. Wiosła wlokły za sobą sploty traw wodnych. Majtkowie zaczynali oglądać się niespokojnie...
— Hallo! — zawołał któryś. — Woda umyka! Nie wydostaniemy się stąd.
— Nazad, nazad! — wołał Almayer.
— Hm! zauważył chłodno szyper — źle z nami, lecz byłbym zdania, by się przedzierać, prześlizgnąć z biegiem wody.
— Nie! nie! nie wybrniemy! Nazad! — wołał Almayer.
Łódź zawracając, utkwiła w mule i trawach. Stracono sporo czasu.
— Naprzód, naprzód! — wołał niespokojnie szyper, ale już było za późno, woda odpływała, łódź do połowy zanurzyła się w bagnie, wioślarze rzucili zgoła już niepotrzebne wiosła, skrzyżowali spokojnie na piersiach ramiona. Ha! nie było rady, trzeba czekać przypływu.
Swan zaklął przez zaciśnięte zęby, Almayer wypuścił ster z rąk.
— Wpadliśmy! To nieszczęście! — wołał.
Woda opadała, łódź literalnie osiadała na mieliźnie. Sternik przypatrywał się kałuży błota.
— Patrzcie! Przeklęty przesmyk wylewa się tam, jak wiadro pomyj.
Almayer podniósł opuszczoną głowę. To, co przy przypływie mogło uchodzić za strumień, wyglądało jak błotnista koleina pełna traw ślizkich, korzeni splątanych.
— Ha! — zaśmiał się z przymusem — niema rady! Wybrniemy stąd wieczorem chyba. Spóźniliśmy się, a... chciałem pośpieszyć, skracając sobie drogę.
— Zdarza się to czasem — rzekł obojętnie szyper — prześpimy dzień, gdyż, jak sądzę, zmuszeni będziemy obejść się bez śniadania i obiadu.
Almayer przeciągnął się na łodzi, czarni majtkowie pozwijali się w kłębki na jej dnie.
— Macie wakacje co się zowie — powiedział Swan.
Zasnęli, czy też skurczeni leżeli cicho, cierpliwie. Słońce wznosiło się coraz wyżej, lecz mrok zielonkawy panował nad ocienionym przesmykiem. Śród splątanych jak żebra gotyckiego sklepienia gałęzi, zwabione ciszą południa, zjawiły się stada małp.
Popisując się gimnastyczną zręcznością, kołysały się na gałęziach; dawały szalone, z brzegu na brzeg, skoki; bujały na ljanach zawieszone jedną, długą, aksamitną, łapą; przyglądały się łodzi, spuszczały się jak po jedwabnych sznurach z nadpowietrznych swych krużganków tak nizko, że wyciągnięciem długopalczastej łapy mogły dotknąć śpiących lub leżących cicho ludzi, potem z niczem nie umotywowanemi grymasami i wyszczerzaniem szczęk wydatnych, uciekały, biły się, drapały śród liściastych swych szlaków. Mały, barwny, blasku szafiru ptaszek nadleciał na słonecznym promieniu, połyskując nad łodzią niby płatek przepojonych słońcem lazurów południa. Jego małe, okrągłe, jak djamenty świecące oczka, zdawały się dziwić tej tak tu niezwykłej, a tak cichej i nieruchomej masie rzeczy. Zawisł nad łodzią, migocąc skrzydłami i sypiąc z nich żar iskier, potem wzbił się w górę z gwizdem, przeszywającym ciszę snu — do ciszy śmierci tak bardzo podobną.
Z odpłynięciem Luigarda samotność zwarła się dokoła Willemsa, samotność ostatecznego opuszczenia, banicji, opadłych nadzieji. Cisza, w której napróżno rozlegałyby się krzyki rozpaczy, buntownicze, daremne wybuchy.
W sercu banity zapanowała też cisza dni beznadziejnych, wspomnień niezbytych. Wspomnień i żalów, bynajmniej wyrzutów sumienia, na uczucia te bowiem nie bywa miejsca w duszy ludzi przepojonych samopoczuciem swej wyższości, która pragnienia ich, przedsięwzięcia, omyłki same osłania nieprzeniknionym puklerzem fatalizmu.
Dni mijały równe i monotonne, w jasnych wschodach i melancholijnych zachodach słońca, znojnym upale południa i głębokim mroku nocy. Ile ich minęło: dwa, trzy czy więcej, Willems nie liczył, odkąd Luigard odpłynął, mrok nieprzenikniony zamroczył mu duszę. Wpół senny, apatyczny, błąkał się po dziedzińcach osamotniałej osady, śród szałasów rozbitych na palach nad rzeką, które z pustych drzwi zdawały się go podpatrywać, śledzić podejrzliwie, odpychać obcego sobie przybłędę tem wszystkiem, co śród ścian tych i pod stropami, dyszało kiedybądź innem życiem, inną duszą, tak głęboko, tak wyniośle gardzonych przez Willemsa, z miejsc tych wypartych tubylców. Ciężką stopą potrącał węgle wygasłych ognisk, podnosił tumany kurzu z białych popielisk, łamał łodygi traw wysokich i kielichy kwiecia dzikiego, któregoby nazwać nie potrafił, przechodził z miejsca na miejsce, tułacz apatyczny, niespokojny, w ciasnem kole zwarty pomiędzy wstęgą wody, a nieprzebytym murem lasu, a w sercu i myśli jego było jak w tych głuchych, opuszczonych ruderach, jak w tych lasach nieprzeniknionej głuszy, jak na tych wód migotliwych, nieuchwytnych połyskach.
Zdala śledziły go wygasłe źrenice starej niewolnicy i Aïszy wielkie, smutne oczy. Trzy te istoty, rzucone niby drzazgi rozbitych szczątków okrętu ludzkości na puste, dzikie wybrzeże istne rozbitki, wsłuchiwały się w przypływu i odpływu wód szmery, w samotności beznadziejną ciszę. W dwóch młodych piersiach wrzały nadto stłumione ognie namiętności, żalu, rozpaczy, obrzydzenia, miłości i wstrętów. Tych dwoje burza porwała, roztrzaskała, odejmując im wszystko, nawet rezygnację, tę ostateczną ułudę ostatecznej niemocy. Trzecia istota, zgrzybiały świadek ich doli, walk, cierpień, posiadała przynajmniej kamienną apatję starości, godząc się bez buntu na dokonane fakty. Coś się jej może marzyło jeszcze o długich dniach niewoli, o ostatnim swym władcy i o porwanych strzępach obecnej powszedniości, pomiędzy tymi dwojga.. Ot! zgrzybiały, omszały okaz starości, w której postać ludzka tak mało różni się od zgruchotanego, wykrzywionego, poczerniałego pnia drzewa.
Na bieg rzeki Willems zwracał wzrok chciwy więźnia uparcie wpatrzonego w drzwi więziennej celi, w jedyne ujście na swobodę. Godzinami całemi, nie zwracając na słońca żrące promienie, ani na mroku padające smugi, stał na brzegu. Wiatr rozwiewał jego włosy i pokrywające go łachmany; dreszcze przebiegały go nieraz w najgorętsze dnia chwile, ogniste obręcze ściskały czoło i skronie w chłodne nawet wieczory, a on osłupiałym wzrokiem, w którym paliła się gorączka, wpatrywał się w migotliwy, różnobarwnie mieniący się bieg wody, w odbite na jej zwierciadle odbitych drzew rzędy. Las, po przeciwległej stronie, stał zawsze niewzruszony, nieprzenikniony, tajemniczy, szczytami drzew sięgając ku gwiazdom, jak same te gwiazdy niedościgły, chociaż tak blizki. I po tej stronie wybiegał ku rzece gąszczą zarośli, splątanemi jak sklepienia konarami, prostemi, niewzruszonemi jak granitowe kolumny pniami, ludem znieruchomiałych przed wiekami wieków olbrzymów, obojętnych na rozgrywający się u nóg ich dramat ludzi-pigmejów. A śród pigmejów mrowiska Willems czyż nie był najmniejszym, najsłabszym od gromady nieodwołalnie odciętym ułamkiem? Ułamek ten jednak nie myślał, nie marzył, nie śnił, w krótkich i porwanych snach gorączkowych swych nocy o niczem innem, ino o ucieczce, a myślał głębiej, niż korzenie najwyższych drzew sięgnąć mogą, bardziej porywczo, niż skrzydła orłów wzbić się zdołają, z mocą, co wszystko zdruzgotać, wszystko przeniknąć winna, z siłą, co góry i lasy przenosić mocna, z gorącością, co ocean do dna wychylić i osuszyćby mogła, z głębokością i porywczością ludzkiego serca. Wieczysty rozdźwięk, wieczyste nad człowiekiem przekleństwo, a do dostojności ludzkiej jedyny szczebel i prawo jedyne.
Trzeba było coś począć, coś obmyśleć. Nie tak znów trudno związać tratwę, płyt puścić na rzeki koryto...
Willems widział już siebie obalającym stuletnich drzew maszty, spławiającym je ze strumieni biegiem, wiążącym ljanami od lin mocniejszemi. Widział morze zbałwanione, groźne, burzliwe. Mniejsza z tem! Morze, którego przestworza pruły dzioby okrętów i łodzie skrzydlate, które objeżdżały inne, od tych przeklętych, lądy, na których byli ludzie „biali“, jemu podobni, do których tęsknił, bez których żyć nie mógł, którzy go wyratują, wesprą, zrozumieją, ocenią; lądy, gdzie jest pożywienie, odzież, są mieszkalne domy i sprzęty, łóżka, pościel, widelce i łyżki, pojazdy, kawiarnie, a i kościoły przez porządnych uczęszczane ludzi. I on, Willems, będzie się w nich modlił. Przypomni sobie pacierze, jakich się wyuczył w dzieciństwie w rodzinnem swem mieście. O! wszystkie te niezbędne dodatki: potrzeby cywilizacje, kraje, kędy ludzie siadają na krzesłach, nie podwijając pod siebie nóg jak małpy, jadają na białych obrusach i porcelanowych talerzach; mają znajomych i towarzyszy, z którymi zamieniają ukłony i słowa — czcze bodaj, byle zrozumiałe, w rodzinnej mowie, co jest zasadniczem, rodzonem, elementarnem prawem ludzkiem, zupełnie takiem jak powietrze, światło, ciepło. Tam łatwo być dobrym, uprzejmym, pracować, wzbogacać się, palić cygara, robić sprawunki, kupować potrzebne rzeczy... buty przedewszystkiem, a i koszulę białą, czystą, świeżo upraną, żelazkiem dobrze wygładzoną. Tam życie, rozkosz...
I aby to osiągnąć, wystarczy ściąć drzew kilka. Kilka? Ależ jedno wystarczy! Słyszał o tem od tubylców. Tak! jedno wystarczyć może...
Porwał się z takiem rozmachem, jak gdyby najbliższe drzewo miał powalić. Porwał się, stanął jak wryty: miał w kieszeni zaledwie scyzoryk.
Rzucił się na ziemię; zmęczony był, wyczerpany tak, jak gdyby już istotnie zrąbał drzewo, związał tratwę, przepłynął rzekę i morze, zdobył fortunę. Znów mu się wzrok zapalił. Dostrzegł spływające z biegiem wody kłody... dopłynąć, dosiąść, uciec... byle uciec, mniejsza z tem, jak, gdzie, za jaką cenę... chociażby życia. Pożerało go łaknięcie swobody, ucieczki, a serce w nim zamierało.
Odwrócił głowę, skrył twarz w dłonie. Widziały mu się niezmierzone przestrzenie, horyzonty, lazury niebios i wód lazury, po których spływał kloc drzewa, z uczepionym u gałęzi widmem człowieka. Nie było okrętu, ni łodzi, ni lądu, była śmierć pewna, nieunikniona, powolna...
Jęknął głośno.
Śmierć! Za młody był... lepiej banicja, wygnanie, samotność, wszystko. Czy tylko naprawdę sam tu pozostał? Czyż nie czaiła się za nim śmierć nieodstępna? Wyglądała z za krzaków, pełzała w wysokich trawach, spuszczała się z chmur, powstawała z mgły — dzwoniła w rzece, wiała wiatru powiewem, zimną ręką sięgała po jego mózg, po serce. O niej tylko myślał, ją widział tak blizką siebie, że czuł jej mroźny odech na swych ustach; tak blizką, że chwilami wyciągał przed się ramiona, by odepchnąć ohydną. Zatruła mu życie, powietrze, którem oddychał, zaćmiła jutrznie różowe i złote słońca zachody, jasność dzienną i miesiąc srebrzysty. Widział ją, blado-zieloną, przeźroczyście kościstą, przesuwającą się pomiędzy wysokiemi pniami drzew, czołgającą się pod siecią wikliny; widział w liściach olbrzymich, grubych, wysuwających się jak palce ręki, gotowej uchwycić, zdusić w śmiertelnym uścisku...
A jednak świat oddychał życiem. Wszyscy ci, których znał kiedybądź i pamiętał, istnieli, oddychali, ruszali się. Widział ich niby w dalekiej perspektywie, umniejszonych, lecz wyraźnych, ciągnących długim, nie dającym się zatrzymać ni pochwycić korowodem. On sam pozostawał wyrzucony z obiegu, poza kołem ruchu, działania, otoczony wybujałością roślinną sfer podzwrotnikowych. Wybujałość ta przetrwa go, pokryje miejsce, gdzie on padnie. W głowie mu się mieszało: chciałby się oprzeć na czemś mocnem, czuł potrzebę dotykać, tulić do piersi to, co wiekuiście, lata i lat dziesiątki trwać będzie w słońcu, w rozkwicie, w woni. Rad by się tarzać po wilgotnej, słońcem rozgrzanej ziemi. Po co? Wszak umrzeć musi i legnie w ciepłej jej wilgoci, sztywny, zimny chłodem, co się rozgrzać nie daje, powoli, z materji przemianą wsiąkając w drzewa, co nad nim rozpościerają konary, w roje much brzęczących i barwnych motyli, a te tam inne, do samej ziemi przepadłe kohorty drobnych potworków pełzających, biegających na niezliczonych nóżkach, z rogami, trąbami, szczypcami... Wszystko to rzuci się nań, skoro tylko ścięty uściskiem śmierci legnie, rozszarpie go, rozniesie cząstkę po cząstce, atom po atomie... I nikt nie spostrzeże jego nieobecności, chociaż na zawsze zniknie z powierzchni ziemi, nikt po nim nie zapłacze, nie wspomni go...
Dziwactwo! Przywidzenie chorobliwe. Tak nie będzie, tak nic być nie może. Znajdzie wyjście, ratunek. Ktobądź się zjawi, nadejdzie, nadpłynie; ujrzy ludzką istotę, a on przemówi, opowie, zostanie wysłuchany, a nie, to siłą wymoże. Silny jest przecie... o! i jak mocny!
Dźwigał się w szalonych nadziei przystępie i znów stygł, upadał, włócząc się tak z miejsca na miejsce, dopóki, wyczerpany fizycznie zeznać musiał, że nawet fizycznem zmęczeniem duszy swej ukoić nie mógł. Mógłże zaznać chwili spoczynku w tem obszernem swem więzieniu — bez wyjścia. Dawał mu ją chyba sen ciężki, bez rojeń i wspomnień, sen ołowiany. Tęsknił za nim, jak za przerwą tortury.
Pasował się tak z sobą, cierpiał ustawiczną trawiony gorączką, pod ustawicznie utkwionym w sobie wzrokiem milczącej Aïszy. Dzieliła jego męki, zdumiona niemi, nie rozumiejąc ich, zraniona śmiertelnie jego chłodem, nie ukrywanym wstrętem, nienawiścią płonącą w oku, tajemnicą lodowego milczenia, groźbą rzadkich słów syczących gniewem, tych słów strasznych i od strzał zatrutych ostrzejszych, które „biali“ wypuszczają z kołczana swego serca, słów co ranią, ogłuszają, upokarzają. Czuła w samym jego głosie chęć zranienia, upokorzenia jej, co mu się oddała bez żadnych zastrzeżeń całkowicie, piękność swą, młodość, serce, wszystko co miała niosąc w ofierze jak bóstwu, przed którym korzyć się pragnęła. Jej, co mu chciała otworzyć drogę do bogactwa i władzy, podtrzymywać go i czuwać nad nim...
Wiekuiste, wiekuiście zawiedzione rojenia każdego niewieściego, prawdziwie kochającego serca. Z zetknięcia się z „białymi“, w ciągu krótkiego, lecz burzliwego życia, pozostało jej wrażenie ich wszechwładztwa i okrutnej mocy. W Willemsie znała uosobienie typu. Wszyscy zresztą „biali“ podobni byli, lecz tego serce pełne było goryczy względem swoich, a pożądania jej, to też w kobiecej swej prostocie zaroiła o wpływach i silniejszej nad zmysłowe upojenie spójni, o czemś nierozerwalnem, wiekuistem, nieskończenie tkliwem i słodkiem. W pierwszych już chwilach przerażał ją groźny poszept przeczuć wobec jego wahań się, oporu, niechęci, z kobiecego jednak serca zaślepieniem zgłuszyła przeczuć złowrogie poszepty, ufna w miłości głos i prawa, w swych wdzięków potęgę. Tak! przywiąże go do siebie nierozerwalnymi więzami, skoro się jej uda przeciąć słabe nici wiążące go jeszcze z przeszłością, z własną rasą. Nie rozumiała i zrozumieć nie mogła jego potrzeb i ideałów. Wiekuiste nieporozumienie pomiędzy kochankami, w które nie same „kolorowe“ niewiasty popadają. Aïsza na cokół miłości wzbiła bohatera wedle własnej modły: bojownika, wodza, autokratę gwałtownego, gotowego zdradzać sprzymierzeńców dla własnej korzyści, lub z miłości dla kobiety. Nie byłoż to naturalne? Willems był silny, musiał być wielkim, swoi go odepchnęli, mścić się na nich był winien. On i ona stali naprzeciw siebie rozdzieleni wysokim murem, o którym ona pojęcia nie miała, z innego wyrosła gruntu, pod odmiennem niebem. Śniły jej się wciąż jego ogniste, pożądaniem zapalone spojrzenia, drżące namiętnością ramiona, zaklęcia, tęsknoty. Sądziła, że to trwać będzie, trwać musi — wieczyście. Jemu się śniły bulwary i kawiarnie, interesy, gorączka rynków podaży i pokupu, złoto, wygody życia kulturalnego, lub które za kulturalne uchodzi. Ona kobieta, była igraszką własnego serca i miłości, co serce i życie kobiety wypełnia po same brzegi. On ślepem narzędziem nabytych nałogów, przesądów i tej nieograniczonej wiary w siebie i w nieprzekraczalne granice, jako też w ostateczną doskonałość własnej kultury.
W chwili nudy, osamotnienia, niesmaków przeróżnych, zjawiła mu się świeża, nowa, ponętna niepartym nowości urokiem i jednem dotknięciem swych gorących, miękkich dłoni, zniszczyła przyszłość, pozbawiła dostojeństwa rozumnego, cywilizowanego człowieka, wyrwała z naturalnego środowiska, popchnęła do niecnego czynu, co rozerwał przepaść dzielącą go od równych jemu, skazał go na męki osamotnienia w dzikiej głuszy. Mógłże to jej wybaczyć? Spojrzenia od niej odwracał, bojąc się zabić ją wzrokiem. Ręki wyciągnąć nie śmiał, by się nie zwarła nad nią zbrodniczo. A ona — oczu oderwać od niego nie mogła, patrzyła na niego, spojrzeniem wodziła za nim, wylękła, wyczekująca, cierpliwa, pokorna, błagalna.
W oczach jej wielkich, do niedawna promiennych, teraz śmiertelnie smutnych, był ból i jakgdyby zdziwienie niesłusznie skatowanego psa, ból zaczątkowej duszy, zdolnej odczuć cierpienie, nie zdolnej powziąć nadziei, ani się wznieść nad brutalną oczywistość faktów, ani się od nich oderwać, ani się przeciw nim opancerzyć, w poczuciu własnej godności. Rozumiała gniew, nienawiść rozumiała, nie zdolna rozumieć wspaniałomyślności i wybaczenia.
Przez pierwsze trzy dni po odpłynięciu Luigarda, Willems nie przemówił do Aïszy ani słowa. Milczenie to wolała od dźwięku wzgardy i nienawiści, w pomruku niezrozumiałych jego słów. Po wybuchach gwałtownego uniesienia nastąpiła reakcja apatji. Przez trzy dni Willems nie opuszczał niemal brzegu rzeki. Może bagniste to wybrzeże zdawało mu się blizkiem upragnionej swobody? Pozostawał tam do późna wpatrzony w odbicia zachodu w wodzie, co złocista zrazu, pokrywała się krwistemi, a potem rdzawemi plamami.
Jednego wieczoru pozostał nad brzegiem dłużej, nie zważając na mgliste opary, co go owinęły w szare zwoje. Przebiegające go dreszcze wróciły mu świadomość rzeczywistości; skierował kroki do domu. Aïsza podniosła się od ogniska, co się rozpalało pod gęstego jeszcze dymu czapką i zaszła mu drogę. W zmroku wyglądała na postać modlącej się ze złożonemi dłońmi kobiety. Zatrzymał się, spojrzał na nią. Tyle w postawie jej było nieszukanego wdzięku, a w zmroku oczy jej świeciły tak jasno... Odwrócił głowę i miał już wejść pod dach, lecz usłyszał stąpanie za sobą. Przeląkł się. Nie chciał pozostać z nią sam ani przez krótką chwilę w tym głuchym, ciemnym domu. Stanął we drzwiach.
— Pozwól mi wejść — mówiła łagodnie — chcę być z tobą, przy tobie. Gniewasz się? za co? Milczysz... Smutny jesteś? Pozwól, niech czuwam u twego boku. Wiesz dobrze, jak wiernie czuwać umiem, by ci nic snu nie zakłóciło... Pozwól! czekam od tak dawna na uśmiech, słowo... sił mi już nie staje czekać daremnie... Spójrz na mnie, przemów. Czy cię złe opanowały moce? Złe duchy gryzą twe serce i chcą pozbawić siły i odwagi, odebrać mi twą miłość. Odpędź je... pozwól, odpędzę, zaklnę... Zapomnij o tem co boli, złe serca i złych ludzi zapomnij twarze. Pamiętaj o dniu, w którym mię spotkałeś nad czystym w lesie strumieniem. Serce ty moje! miłości! życie!
Ciche jej drżące słowa zdawały się łez pełne, dźwięczały jak kołysanka, powołująca do spoczynku... Dokoła lasy, rzeka, wązki pas łąki, noc zapadająca, wszystko zdawało się słuchać głosu i słów miłości. Zamilkła — słuchała ich jeszcze cisza sama.
Willems obrócił się pomału, niechętnie, wyższej jakiejś niż własna wola ulegając sile. Stała z głową pochyloną, z twarzą skrytą w obu dłoniach. Wzrok Willemsa prześliznął się po niej, szukając przeźroczystości nocnego nieba. Wywierało ono wrażenie nieskończoności, zdawało się wyższe, a powiewy lekkie wiatru podobne były do gwiazd westchnień. Powietrze było świeże, wonne. Willems poczuł lęk samotności i po raz wtóry w życiu zeznał swą małość, słabość, chciał zawołać o pomoc, lecz któżby mu odpowiedział? Czuł niezwalczoną potrzebę wyciągnięcia ramion z prośbą o oparcie, sympatię, pociechę — ale do kogo? Nie miał nikogo na ziemi i pod niebem, nikogo prócz niej, Aïszy!
W sercu wezbrała mu litość, opadł gniew; żal do tej, której przypisywał swą niedolę, ustąpił pragnieniu pociechy, zapomnienia. Na mgnienie oka czuł się zdolnym zstąpić ze swego cokółu mniemanej wyższości, odtrącić ambicję, przesądy wyższej swej cywilizacji, przycisnąć tę wierną, kochającą, do serca, szczerze, tkliwie, jak brat siostrę, równy równą. Kto wie, znajdzie może przy niej zapomnienie. Czy nie za ciężką, w miarę winy, spotkała go kara? Nieba nie znały litości! Ha! litości! Wszak o nią nie prosił, nie szukał. W objęciach Aïszy znajdzie upojenie, pod wpływem którego zwichnął się... Miałże to opłacać męką całego życia? Czuł się już upojony subtelną wonią południowej nocy, był zrozpaczony samotnością, milczeniem, wspomnieniami. Najlepsze porywy jego istoty ciągnęły go ku tej niewieściej postaci, stojącej przed nim cicho, odwołującej się do praw swej wielkiej, zupełnej miłości...
Porwał ją w objęcia, przycisnął do serca. Zarzuciła mu ręce na szyję z urwanym okrzykiem radosnego zdziwienia. Tulił ją do siebie, czekał znanego sobie upojenia, szału, czuł, jak stygnie, zmęczony, nie zdolny oderwać się od pożerających go zgryzot. Garnęła się do niego drżąc z radości. Słyszał szmer słów pieszczotliwych, czuł twarz jej, oddech na swych piersiach. Mówiła mu o przeszłości, lepszej przyszłości znów pewna. Nie, nie wątpiła o nim, o jego miłości, nie wątpiła ani przez chwilę, nigdy. Nawet gdy się odwracał od niej, serce się jej rwało, krajało, lecz wiedziała, że oczy, co się od niej odwracają, błądzą po krainie wspomnień, po innej ziemi, po swojej. Ale teraz nie wróci już tam, nie wróci! Zapomni zimne twarze, twarde spojrzenia i dłonie, zimniejsze, twardsze serca „białych“, co już bracią jego nie są, co go skrzywdzili. Po co myśleć o nich, po co?
Słuchał jej szeptu z ciężkiem sercem. Sztywniał, cisnąc ją machinalnie do piersi. Zapomnieć tamtych „białych“! Świat pustką stał przed nim, był ogołoconym ze wszystkiego, ze swobody, zapomnienia, pociechy, nawet z tej palącej namiętności, której poświęcił wszystko. Ona szeptała mu o miłości, pokoju, pogodzie dni i lat długich, z wiarą w możność osiągnięcia i zapewnienia mu pokoju, pogody dni i lat długich aż do nieskończoności...
Stał sztywny, machinalnie trzymając ją w ostygłych ramionach, zapatrzony ponad jej pochyloną na swe piersi ufnie głową, w mroki zsuwające się na dziedziniec, w ciemną noc rozpostartą pod parasolem rozpiętego nad dziedzińcem olbrzymiego drzewa. I zdało mu się, że mroki te, cienie wyciągają się, zagarniają go, pochłaniają niby otchłań, w którą wcześniej czy później wpaść musi...
Wczesnym rankiem otworzył drzwi domu, słysząc poza sobą równy oddech śpiącej Aïszy. On oka przez noc całą nie zmrużył. Teraz ziewał, czuł się strasznie zmęczony, uprzednia ogarniała go apatia, zgrzybiałość nagła. Stojąc na wzniesionej ponad poziomem dziedzińca werandzie, patrzał w osłupieniu w cienie nocy, pierzchające za bambusowe płoty, pełzające jeszcze pod samotnem nad dziedzińcem rozpiętem drzewem. Dalej, na tle różowiejącego wschodu, ciemna knieja lasów, poza którą szumiało morze, spowitą była w białawej mgły opary. Patrzył przed się osłupiałym, obojętnym, zgasłym wzrokiem.
— Zginąłem! bezpowrotnie zginąłem — szepnął bezdzwięcznie.
Pochylił głowę na piersi tragicznym ruchem obojętnego znużenia i schodząc z werandy pogrążył się w porannych mgłach, szarpanych pierwszym powiewem wschodzącego dnia.
Podszedł pomału do rzeki, popatrzył na nią jak ze zwyczaju, zawrócił się i usiadł pod drzewem. Poza olbrzymim pniem stara niewolnica rozdmuchiwała węgle, stękając i dysząc znosiła i dorzucała szczepane drzazgi drzewa, suche liści i łodygi. Po chwili doleciał go dym wonny, poczuł głód i to mu się zdało nowem upokorzeniem, nową krzywdą tak wielką, że o mało nie rozpłakał się jak dziecko. Czuł się osłabionym, zjedzonym doszczętnie przez febrę. Podniósł rękę, drżała i chudą była jak kość wyschła, suchą pociągnięta skórą. Obejrzał sam siebie.
Wychudł jak szkielet. Luigard wierny swemu słowu, zaopatrzył go w żywność, ale w jaką, w ryż i suszone ryby — które mało kto z „białych“ znieść może. Gdyby choć przysłał trochę potrzebnego mu lekarstwa: chininy. Czy się temu staremu bykowi zdaje, że Willems, jak dzikie bestje, obejść się może bez lekarstwa?
Ciężką głowę oparł o pień drzewa i przymknął ociężałe powieki. Marzyło mu się, że jeśliby mógł dostać w ręce kapitana, z rozkoszą darłby z niego pasy. Była to myśl przelotna, instynktowa chętka zemsty, odwetu. W rzeczy samej nie miał już siły oburzać się, był złamany nawałem klęski. Podobnie jak innych wielu, nosił się niby z wszechświatem, a kataklizm zbił go z nóg i zbliżający się własny koniec przerażał go, paraliżując resztki woli, czyniąc niezdolnym do reakcji. Runął i zdawało mu się, że wszystko wraz z nim runąć musi. Otworzył szybko oczy, by w samym blasku wschodzącego słońca dopatrywać niebywałej jakiej grozy. Skurczył się, głowę wsunął w ramiona, nogi podwinął pod siebie, ręce założył na piersiach i drżąc cały, siedział nieruchomy pod gęstymi gałęziami olbrzymiego drzewa, poprzez które słońce obsypało go porwanemi nićmi złotych promieni. Pod ich deszczem wyglądał jak kupa łachmanów lub śmiecia i tylko rozszerzone gorączką oczy paliły się żywe w nieruchomej twarzy i postaci.
Oczy te biegały niespokojnie dokoła, lub zatrzymywały się w chorobliwem natężeniu na kilkunastu mrówkach, dążących wytrwale i śmiało pod wysokiej trawy tunelem, co się im zdawać mogły dłuższe i niebezpieczniejsze od puszczy i pustyni. I przemknęło mu w myśli: szukają tam ścierwa, resztek jakiegoś owadu, co życie postradał. Zdjął go lęk paniczny. Przymknął oczy. Śmierć, zawsze, wszędzie śmierć! Nie chciał widzieć mrówek, dzieła zniszczenia, nic widzieć nie chciał. Zdało mu się, że słyszy głosy jakieś. Zmysłów omamienie, dręczące zmory, bo któż mógł nadejść, kto przemówić? Zresztą, co mu tam, głosy czy nie głosy. Słuchać nie będzie, nie chce...
A jednak... nadbiegały od rzeki, wiatr je niósł, słabe zrazu, teraz wyraźne:
— Wrócim wkrótce! — dźwięczało w powietrzu, w jego mózgu raczej... Ach! tak go głowa boli...
Wrócim! Wracać mogą tylko ci, co przybyli. Nikt nie wraca... wraca paroksyzm gorączki, ot i tyle! Zwarł z całych sił powieki, zamknąłby słuch gdyby mógł...
Otworzył oczy. To ta stara czarownica okrążyła pień szeroki drzewa i stoi tuż przed nim. Ręką przysłoniła oczy i patrzy, patrzy na brzeg, gdzie dawniej przybijały łodzie. Dawniej!... Jakiego tam djabła czarownica chce wypatrzeć, jakie zło wywołać na pustym brzegu? O! odeszła do swych węgli, żarn... Teraz Willems niema przed oczami jej złowrogiej postaci...
Co to? Czy mu się śni, czy na brzegu ktoś stoi? Kobieta. Wyraźnie kobieta. Spódnica czerwona i dźwiga coś zawieszonego na szyi... Postać znana i dziwna zarazem...
Zaklął przez szczękające zęby. Źle z nim być musi, skoro widzi niebywałe rzeczy i to w świetle dziennem. Zmora!
Nie! Zmora nie bywa tak wyraźną, pochwytną. Kobieta zbliża się... Ah! Johanna, jego żona! Porwał się z miejsca i stanął jak wryty, jedną tylko miał myśl:
— Czego, do djabła, chcieć może?
Johanna przechodziła dziedziniec prędko, niosąc dziecko owinięte w białe prześcieradło, ściągnięte z łóżka w kancelarii faktorji. Słońce, padając na nią, zdawało się ją oślepiać, obce otoczenie dziwić i onieśmielać. Wystraszone spojrzenia rzucała w prawo i w lewo, szukając wszędzie męża. Przystąpiwszy bliżej dostrzegła szkielet stojący pod drzewem, wpatrzony w nią rozbłysłem okiem. Poznała męża, osłupiała.
Stali naprzeciw siebie niemi ze zdziwienia, z rozbudzonem wspomnieniem rzeczy odległych, dawnych, które się obojgu zdawały tak dawne i dalekie, że ginęły w zmierzchu czasu i przestrzeni. Oczy ich spotkały się, zmierzyły z niedowierzaniem. Patrzyli na siebie jak na senne widziadła.
Johanna pierwsza przystąpiła bliżej. Owinięte w prześcieradło dziecię złożyła na ławie. Mały Ludwiś, który przerażony nocną wodną jazdą, darł się noc całą, spał teraz spokojnie. Willems przeprowadzał wzrokiem każdy ruch Johanny. Obecność jej zdawała mu się bajeczną. Co ją tu przywiodło? Jak? Zjawienie się jej wchodziło w liczbę walących się na niego klęsk. Chory i osłabiony bał się brutalnej napaści. Gotowa skoczyć na niego z pazurami. Znał ją. Kiedyś, zanim ją ujarzmił, próbowała. Ah! przynajmniej miał to za sobą, że się jej pozbył na zawsze. Wróciła! Aha! Zapewne by przypatrzeć się jego konaniu.
Nagle Johanna przystąpiła i obejmując jego kolana, osunęła się na ziemię, płacząc cicho. Z roztargnieniem patrzył na nią. Czego chce? Nie miał sił spytać, odepchnąć ją, odejść. W ucho mu wpadło powtarzane przez nią, śród łkań, słowo:
— Przebacz! przebacz!
Więc to ją sprowadza... aż z tamtąd... z Makasaru? Nie sąż kobiety dziwaczkami?
Wtem oczy mu zapałały. Jeśli się tu znalazła, to przypłynęła... innego nie było dojścia. Łódź!
— Łódź! — zawołał dominującym głosem i porwał się z miejsca jak szalony, przeskoczył ją, porwał za ramiona i wstrząsł nią, ale ona zawisła mu na szyi, pokrywając wyhudłą twarz jego pocałunkami. Starał się oddalić ją od siebie, odwracał twarz, wywijał się od zbytnich całusów, myślał tylko o jednem: przybyła, więc jest łódź, ujście, zbawienie. Pasowali się z sobą. Willems wołał:
— Daj że pokój! słuchaj!
Spotkanie małżonków po długiej rozłące podobniejsze było do walki na pięści, niż do powitania. Ludwiś spał snem niewinności. Udało się wreszcie Willemsowi wyrwać z objęć czułej małżonki, żelaznym uściskiem ubezwładnił jej czepiające się jego szyi i karku ramiona. Ah! nic się nie zmieniła. Brudna, płaksiwa, głupia. Nie wzbudzała zaufania.
— Mów, jak tu przybyłaś? — krzyknął, nie miarkując głosu.
— W wielkiej łodzi... z trzema wioślarzami — jąkała się. — Wiem wszystko. Luigarda chwała Bogu niema! Przybyłam, by cię uwolnić... Almayer wszystko mi opowiedział...
— Almayer... łgarz! — odparł Willems. — Więc ty... powiedz jak?
Słów mu nie stawało. Patrzył wystraszony na żonę. Czy nie była czasem narzędziem w ręku jego wrogów? Czy nie chcą wciągnąć go w nową jaką kabałę?
Johanna rozpłakała się.
— Peter! Nie patrz tak na mnie — łkała. — Nie gniewaj się. Cóż złego zrobiłam? Przybyłam, by cię przeprosić, przebłagać... uwolnić... Luigard... niebepieczeństwo....
Willems drżał niecierpliwością, nadzieją, strachem.
— O Peter! — łkała — Peter! co ci jest? Chory jesteś, zmieniony...
Wstrząsł ją za ramiona tak gwałtownie, że zamilkła.
— Jak śmiesz — syczał. — Zdrów jestem, zupełnie zdrów. Gdzież łódź? Powiedzże mi wreszcie gdzie? Mów, mówże!
Wstrząsnął nią aż jęknęła:
— Boli mię...
Odepchnął ją. Stała drżąca, wpatrując się w niego uważnie. Chciała się znów zbliżyć, lecz powstrzymał ją, podejmując palec w górę. Cofnęła się, wzdychając. Willems ochłonął i przypatrywał się teraz żonie ze zwykłym krytycyzmem, tak jak gdyby patrzył na nią, ściągając rachunki z domowych wydatków.
Johanna widziała w tym powrocie do dawnych manjer zadatek przebaczenia. Opowiadała mu teraz szczegółowo wszystko, o swem przybyciu, planach Almayer‘a. Z potoku bezładnych słów jej Willems starał się pochwycić jaki taki ciąg wypadków, coś konkretnego. Rozumiał to tylko, że była łódź, duża łódź, taka, którą się i na morze puszcza... Ale jaką w tem wszystkiem rolę odgrywał Almayer? Czy go chciał wciągnąć w zasadzkę? Ha! i to lepsze od tego co tu ma. Johanna zapewniała, że ma pieniądze, a towarzyszący jej wioślarze i przewodnicy gotowi na wszystko.
— Gdzież są? — pytał.
— Niebawem przybędą — odpowiedziała. Wylądowali mnie tu, a sami oddalili się natychmiast. Ale niebawem przybędą... Mają tu gdzieś w pobliżu znajomych rybaków... tak mówili.
Gadała, płakała, śmiała się, znów płakała, błagając by przebaczył, zapomniał... Co ma przebaczać? Scenę na wyjezdnem, w Makasarze? Niby miał on czas i dość swobody, by myśleć o tem. Co mu do tego, co Johanna mówiła czy robiła przed pół rokiem, przez całe swe życie. Co go to obchodzić może? Teraźniejszość przywaliła go ciężarem ponad jego siły, wszystkie swe władze skupiał, by rozplątać przeszłości węzły tajemne i gdy ona płakała, całowała go po rękach, zaklinała na rany Chrystusowe, na dziecko, na swe wierne przywiązanie, by przebaczył jej, zapomniał, ufał, wierzył w jej miłość i wierność, on, nieruchomą źrenicą patrzył daleko, w przyszłość, w możność tryumfu nad wrogami, w zemsty upajające miraże...
Zdejmowała go szalona chętka puszczenie się w pląsy, głośnego, radosnego śmiechu. Nie mógł się powstrzymać i grożąc pięścią niewidzialnemu wrogowi, zawołał:
— Spotkamy się kapitanie Luigard! spotkamy się jeszcze, chociażeś w to nie wierzył.
— Za nic! nigdy! — złożyła błagalnie dłonie Johanna.
Obrzucił ją wzrokiem jakgdyby się ze snu budził. Skąd się tu wzięłaś? Zapomniał był o niej zupełnie. Obecność jej dziwiła go, lecz nie tak już boleśnie jak w chwili jej wylądowania. Owszem, czuł się raczej łaskawie usposobionym dla tej biernej kobieciny, której pomoc okazywała się tak skuteczną.
A tamta? Myśl się jego zwróciła ku tamtej. Byle się „tamtej“ wywinąć bez sceny — miał wspólny ze wszystkimi mężczyznami wstręt do scen... gdy się poczuwał do winy. — Z „tamtą“ żartów niema, może być niebezpieczną...
W chwili tej była mu Aïsza nienawistną. Czuł, że go gorycz tej nienawiści dusi.
— Poczekaj tu chwilę — rzekł do żony i zniknął poza drzewem.
Przy ogniu woda wrzała hałaśliwie w miedzianem naczyniu, z którego buchała para. Stara niewolnica z obłoków pary wychylała się obojętnie i zgrzybiała.
— Gdzie ona? — spytał ją cicho Wellems.
Stara ani spojrzała na pytającego, odpowiedziała natychmiast tak, jak gdyby na spodziewane zapytanie gotową miała odpowiedź.
— Przechodziła tędy — mówiła — gdyś drzemał pod drzewem, zanim nadpłynęła łódź i nieznajoma wysiadła z niej na nasz brzeg. Patrzyła na ciebie długo, a oczy jej świeciły jak gwiazdy... nie, jak słońce raczej, taka z nich biła jasność. Poszła tam, dalej, gdzie Lakamba miał ogrody z soczystemi i słodkiemi owocami, wówczas gdyśmy tu nie byli sami, gdy byli tu mężowie z bronią, wielu mężów pieśni i słów wiele...
Mogła mruczeć do nieskończoności, Willems był już po drugiej stronie olbrzymiego drzewa. Zbliżył się do żony, chciał jej coś powiedzieć. Próżno słów szukał, myśl miał zaprzątniętą tem tylko, jak uniknąć spotkania z Aïszą. Kto wie, może ranek cały spędzi w ogrodzie... zdarzało się to jej czasem... sądzi, że Willems śpi pod drzewem i śpieszyć nie będzie. Ale czemu ci wioślarze tak się opóźniają? Tak! wolał nie spotkać się ze spojrzeniem Aïszy. Czuł fizyczny strach jej wzroku. Coby jej zresztą mógł powiedzieć? jak wytłómaczyć? Jakby się Aïsza zachowała?... A! mniejsza z tem! Nic go tu już zatrzymać nie zdoła, nic! Urósł w siłę, w pewność siebie, w arogancję, w sercu jego nie było miejsca na litość, a tem mniej na wdzięczność, zresztą... wobec żony, prawnie poślubionej Johanny, wolał zachować pozory poprawności. Nie powinna niczego się domyśleć. Sam Almayer nie wspomniał o córce ślepego Omara przed mistress Willems...
Jeśliby się domyśliła, a najgłupsze kobiety bywają w podobnych razach dziwnie sprytne i domyślne, biada mi wówczas — myślał.
I myślał dalej, a myśli z niesłychaną szybkością i jasnością biegły po sobie, nie było bo czasu do stracenia.
— Gdyby nie syn — myślał — najlepiej byłoby pozbyć się obu, i tej i tamtej...
— Nie! nie! — zawstydził się sam przed sobą. — Ślub był formalny, zapisany w regestrach, zaprzysiężony przed ołtarzem... Święte węzły...
Spojrzał na żonę i po raz pierwszy w życiu uczuł coś nakształt wyrzutu sumienia, nasuniętego przez obraz przysięgi przed ołtarzem. Wyrzut sumienia, z którym etyka nie miała nic wspólnego. Nie, nie trzeba by się Johanna czegobądź domyśliła. Byle prędzej odpłynąć...
Obejrzał się.
Możnaż wszelako polegać na onych wioślarzach, właścicielach łodzi? Tubylcy i morskie włóczęgi, jak o nich kiedyś od samego Almayer‘a słyszał. Bądź co bądź rozsądniej wziąć ze sobą rewolwer, naboje.
Willems chciał biedz ku rzece i wołać wioślarzy. Zatrzymał się: a nuż Aïsza usłyszy, nadejdzie?
Tymczasem Johanna, widząc na twarzy męża i w jego ruchach wahanie, a z surowości jego spojrzenia wnosząc, że jej przebaczyć nie chce, uczepiła się obu dłońmi rękawa jego kurty, błagając pokornie przebaczenia, zmiażdżona przeczuciem swej winy, widokiem pana swego i męża, którego jej lekkomyślność, grzeszna powolność namowom złych ludzi — pod mianem tem rozumiała swych krewnych — naraziła na tyle tak niezasłużonych, chociaż zupełnie dla niej tajemniczych i niewytłómaczonych cierpień.
— Kochałam cię zawsze — mówiła. Gdybyś wiedział co mi o tobie opowiadali. Własna moja matka oskarżała cię, że... że... ale ja w to wierzyć nie mogłam i wypowiedzieć tego nie śmiem! Oskarżała, żeś mi był niewierny.
— Fałsz! kłamstwo wierutne! — zawołał z oburzeniem Willems.
— Wiem to! nie wątpliwie! Peter! bądź wspaniałomyślny. Pomyśl, com przecierpiała odkąd opuściłeś mię. Przeklinam sama siebie i tych oszczerców... Peter, spójrz na dziecko, na naszego synka. Patrz jak słodko śpi. Daruj mi! Nie miałam chwili spokoju zanim cię odnalazłam. W takim stanie... Powiedz, że mi przebaczasz, jedno słowo...
— A do stu... — zaklął niecierpliwie Willems, zapominając o wzbudzonych dopiero co wyrzutach sumienia i patrząc niespokojnie ku rzece. — Daj mi święty spokój. Gdzież się zadzieli ci twoi wioślarze? Czemu pozwoliłaś im się oddalić? Zawsześ głupia.
— O Peter! — szlochała Johanna — wiem, że mi twe serce przebaczyło, dawno, lecz powiedz słówko, jedno słówko.
— Tak, tak, mówię — mówił szybko i niecierpliwie natychmiast dodał:
— Gdzież się podzieli przeklęci ci wioślarze?
— Nie odchodź — czepiała się rękawa jego kurtki — nie pozostaw mię samej. Powiedz, co nam grozi? Boję się. Widzę, żeś niespokojny...
— Czy tylko sam tu jesteś? — dodała po chwili, podejrzliwem okiem strzelając na wsze strony.
— Także pytanie! — żachnął się niespokojnie spoglądając ku rzece, to znów poza zagrodę, zapewne w kierunku byłych ogrodów Lakamby.
— Puść mię — zawołał, strząsając z rękawa dłoń żony, gdyż w dali dojrzał trzy kędzierzawe głowy murzynów.
— Otóż oni! — zawołał wesoło, słysząc plusk wioseł. — Płyniemy! biegnę po rewolwer.
Biegł ku drzwiom domu, lecz musiał coś dostrzedz, gdyż spiesznie wrócił ku żonie, zmieszany bardzo.
— Weź dziecko — mówił prędko — wsiądź do łodzi i odpłyńcie w prawo... za zarośla. Prędzej. Zaraz tam nadbiegnę. Spieszże!
— Peter! — zawołała wystraszona Johanna — nie odchodź, nie zostawiaj mię samej. Boję się! Coś się stało.
— Idź — szeptał ze złością Willems — mówię, że nadejdę. Idźże, słyszysz?
— Nie! nie! nie! — upierała się przy swojem. — Nie na to cię odszukałam, by cię znów stracić. Co to?
Z poza domu dolatywał cichy śpiew. Willems porwał żonę za plecy.
— Idźże, gdy ci każę — syknął przez zaciśnięte zęby.
Ale Johanna tem mocniej do niego lgnęła. Wzniósł brwi i oczy w górę, jak gdyby przyzywał niebiosy na świadka szaleństwa głupiej tej kobiety. Śpiew wzmagał się i nagle ustał. Aïsza zbliżała się pomału, niosąc kwiaty i owoce.
Właśnie wychodziła z za węgła domu, kierując kroki pod rozpościerające nad dziedzińcem konary swe i cień drzewo. Słońce oświecało ją, dodając blasku bijącej od niej radości. Chcąc zapewne uświęcić dzień powrotu w swe ramiona kochanka, przywdziała świąteczne białe szaty. Słońce połyskiwało na złotych haftach odrzuconej w tył zasłony. Złota ze srebrem wstęga podtrzymywała w pasie i ramionach lekką szatę, odkrywającą jak w bronzie utoczone ramiona i piersi. Czarne warkocze, upięte były złotemi, bombiastemi szpilkami, ozdobione gorąco pąsowem kwieciem. Ustroiła się tak dla niego, dla rozkoszy oczu, w których pragnęła widzieć na zawsze odbitą swą postać. Zbliżała się pomału, z twarzą zatopioną w wiązance wonnych jaśminów, oczy przymknęła upojona ich wonią, a bardziej jeszcze zmartwychwstałą w piersiach nadzieją szczęśliwej przyszłości.
Zrazu, olśniona słońcem, nie mogła dojrzeć stojących w cieniu drzewa. Zsunęła ze stóp drewniane sandały na wysokich obcasach, ruchem gazeli szybko i cicho wbiegła na wiodące do domu schody. Willems popchnął żonę tam, gdzie pod drzewem cień był najgłębszy. W głowie mu się mieszało. Nie wiedział jak się z zadania wywiąże. Wbiegłszy do domu po rewolwer, odepchnie, ogłuszy, obezwładni tę strojną kobietę, pijącą woń kwiatów, które dla niego zrywała i pod jego rzucić miała stopy. Tak, będzie to szybkie, bezpieczne rozwiązanie sytuacji. Liczył bez Johanny. Ta go nie puszczała, a że się jej wyrwał, pozostawiając w jej zaciśniętych dłoniach szmat rękawa swej kurty, zaskoczyła go, chwytając go za plecy ze zręcznością kotki pewnej swej ofiary, tak gwałtownie, że o mało się na wznak nie przewrócił.
— Kobieta! co to za kobieta? — krzyczała, to piszczała na przemian, od zmysłów z zazdrości odchodząc. — Więc prawdę mówili wioślarze... Śmieli się ze mnie przez całą drogę, słyszałam, słyszałam! Mówili o kobiecie, o pięknej... Uszy zatykałam, wierzyć nie chciałam, nie mogłam. Więc to prawda? Mów natychmiast. Niegodziwcze, odpowiadaj kto ona?
Wyrywał się jej, trzymała go mocno dopóki kurta nie pękła. Zostawił ją w jej szponach, porwał się biedz dalej, zatrzymał się. Serce mu biło tak gwałtownie, że stracił oddech. Chciał coś mówić, nie mógł. Przed oczami latały mu czerwone ognie. Pochwycić pistolet, zastrzelić obie i tę i... tamtą.
Na mgnienie oka wszystko znieruchomiało, zastygło na rubieży, gdzie w czarną linję rzucanego na murawę przez drzewo cienia wkraczało słońce oślepiające. Przy wiodących do domu schodach, na drzewie pokrytem czerwonemi jagodami, fruwały stada drobnych ptasząt. Zerwały się, pierzchły w drgającem od ich skrzydeł powietrzu. Od rzeki zjawił się Mahmet z braćmi, wszyscy trzej uzbrojeni w błyszczące lance.
Aïsza, która wychodziła z domu, pozostawiwszy tam kwiaty, spostrzegłszy nieznanych i uzbrojonych ludzi, krzyknęła, cofnęła się. Po chwili wybiegła znów z rewolwerem Willemsa w ręku, gotowa bronić kochanka. Dla niej każda twarz ludzka, zakłócająca ich samotność była oznaką niebezpieczeństwa. Świat cały, w mniemaniu jej, był przepełniony wrogami tego, który był dla niej wszystkiem. Niebezpieczeństw zresztą i śmierci nie bała się. Byle umrzeć z nim razem. Tem lepiej.
Śmiałym rzutem oka obiegła dziedziniec dokoła. Zauważyła, że obcy ludzie, postąpiwszy parę kroków, przystanęli, opierając się na swych lancach; po chwili spostrzegła Willems‘a odwróconego do niej plecami i szamocącego się z kimś pod drzewem. Zawołała głośno i śmiało:
— Jestem! biegnę!
Biegła mu na pomoc; głos jej był donośny, ani zadrżał. Willems usłyszał aż nadto dobrze, popchnął żonę na ławę pod drzewem, na którą opadła, wywinął się ze swej kurty, rzucił jej na twarz, a przykładając usta do jej ucha, mówił dysząc:
— Po raz ostatni mówię ci: bierz dziecko i zmykaj.
— Nie, nie — upierała się zgłuszonym głosem. — Nie odejdę... Tamtej każ odejść! Nie chcę jej widzieć! każ jej odejść natychmiast!
— Szalona — syknął nad nią i zwrócił się ku Aïszy. Nie było rady.
Aïsza, która biegła zrazu z szybkością strzały, powstrzymała kroku. Na twarzy jej malowało się zdziwienie. Na krok przed nim zatrzymała się z pytaniem w oczach, w pół otwartych ustach. On stał przed nią obnażony do pasa, z pochyloną głową, ponury.
Nieco dalej Mahmat z braćmi zamieniał, uśmiechając się, ciche uwagi i domysły. Ta brązowa, piękna to córka ślepego Omara, walecznego wodza. „Biały“ rosły i silny, za dwóch waży. Nieosobliwy zrobili interes, trzeba będzie obciążyć łódź „białym“, trzema kobietami — bo pewnie i tę starą zechce wziąć ze sobą — i dzieckiem... No! zapłacą drożej. Każdy „biały“ ma dość pieniędzy...
Bracia, pokiwawszy głowami, odeszli do barki. Mahmat pozostał na straży, z ostrzem lancy połyskującem w słońcu ponad jego głową, ociężały, obojętny widz tego, co zajść miało.
Willems przemówił pierwszy ochrypłym głosem, wyciągając rękę przed siebie:
— Oddaj mi rewolwer.
Aïsza rewolwer schowała za plecy i skinieniem brwi wskazując obcych ludzi, drżącemi usty pomału i wyraźnie pytała:
— Swoi to ludzie?
Skłonił milcząco głową. Ona dłoń podniosła do czoła. Z wieńczących ją kwiatów kilka liści spadło na obnażone ramiona.
— Wiedziałeś, że przybędą? wezwałeś? — spytała cicho.
— Nie! — odrzekł energicznie Willems. — Sami tu przybyli, po mnie.
— Więc powiedz im by odpłynęli. Cóż być może między tymi przeklętymi i tobą... skoro życie moje w twojem spoczęło sercu — mówiła powoli.
Willems milczał. Stał ze spuszczoną głową, z wbitym w ziemię wzrokiem i jedną miał myśl tylko, odebrać od niej rewolwer, a potem...
Aïsza długo patrzyła na skurczoną, szlochającą, z zakrytą twarzą kobietę.
— Kto to? — spytała, podnosząc na Willems‘a oczy, z którychby nic nie wyczytał.
— Moja żona — odrzekł cicho, oczu nie podnosząc i dodał śmielej:
— Poślubiona wedle praw obowiązujących nas, białych, a które dane nam są od Boga.
— Prawa białych. Bóg białych — poruszyły się wzgardliwie ledwie dosłyszalnym szeptem usta Aïszy.
— Oddaj mi mój rewolwer — mówił rozkazująco Willems, nie śmiąc jednak zbliżyć się do niej i podjąć na nią rękę.
Zdawała się nie słyszeć. Mówiła pomału:
— Prawa, czy kłamstwa i oszustwa, jak wszystko co wasze?... Skąd wiedzieć mogę co prawda co kłamstwo? Ujrzawszy obcych, biegłam bronić ciebie, a tyś mi kłamał usty, spojrzeniem... Podłe, krzywe masz serce.
— Ah! — dodała nagle po chwili milczenia. — Tamta jest pierwszą... i ja mam być... niewolnicą?
— Będziesz czem ci się podoba — wybuchnął brutalnie Willems — odpływam.
Słowa te nie wywarły wrażenia, jakie wywrzeć winny były. Aïsza wzrok utkwiła w leżącem na ławie zawiniątku białem, poskoczyła ku niemu. Willems widział to, lecz skamieniały nie miał sił poruszyć się z miejsca, w głowie mu się mąciło.
Aïsza podniosła róg prześcieradła i cofnęła się z takim wyrazem twarzy, jak gdyby nadeptała padalca. Wpiła w śpiące dziecko wzrok przerażenia, zdumienia bez granic, a gdy po długiej chwili wyprostowała się i podniosła czoło, zdawało się, że cień fatalizmu padł na nią i owinął ją całunem, chociaż stała w bieli i w złocie i w słońca promieniach.
Willems stał też jak wryty, myśląc tylko o ucieczce, a jednocześnie czuł, że minuty są policzone, że nań woła coś tak nieodzownego, jak śmierć sama. Mniejsza z tem. Wszystko było mu obojętne, wszystko prócz wyzwolenia. Zapomniał żonę, dziecko, Hudig‘a, Luigard‘a, przeszłość i teraźniejszość, wszystko i wszystkich w rwącem pożądaniu przyszłości, nowego życia.
Aïsza mówiła cicho, pomału, skandując słowa jak płaczka lub błagająca, jak kapłanka w ofiary godzinę.
— Dziecię! dziecię! Czem zgrzeszyłam, by na taką zasłużyć karę, by podobną przeżyć boleść i hańbę? A tyś mi mówił, — zwróciła się królewskim ruchem do kochanka, — żeś żadnych poza sobą nie pozostawił węzłów, nic... Mówiłeś tak mając dziecię, rodzone dziecię i dziecięcia tego matkę. Szalona! wierzyłam i myślałam, że możesz moim zostać, i mnie danem będzie...
Głos się jej urwał na słowie, co zapewne było najświętszą nadzieją nowego życia, w które weszła. Marzyła — kobietą bo była! — że dziecięce ramiona wzniosą się pomiędzy nim a nią, odgonią złych wspomnień mary, przyszłości będą zadatkiem...
Szalona!
Wierzyła, że pierwszą była i jedyną... Kto zliczy ułudy kochającego kobiecego serca! W chwili, gdy ujrzała dziecię tamtej — uczuła rozwierającą się przed sobą przepaść czarną, zimną, niezmierzonego osamotnienia, piekielnej głuszy. Dal, w którą odejdzie sama, bez niego, bez oparcia, nadziei, wiary, pełną krzywd, bez ujścia.
Zbliżyła się do Johanny. Wrzał w niej gniew, zazdrość, nienawiść nieubłagana. Czuła się wobec tej nieznajomej skrzywdzoną, upokorzoną. Zerwała z jej twarzy zasłaniającą ją kurtę Willems‘a, wołając z wściekłością:
— Niechże spojrzę na tę, której nam być służebną i niewolnicą, Ya! wa! widzę cię. Ya! wa!
W krzyku jej było coś z rozdartej duszy, coś, co biło ponad drzewa wysokie ku niezmąconym szafirom nieba, ku słońcom jasnym. Spojrzawszy na skurczoną, spłakaną Johannę zamilkła. Uśmiech wzgardy przewił się po jej ustach.
— A! Sirani! — rzekła — z tamtych kobiet...
Johanna przyskoczyła urażona do męża.
— Broń mię Peter! — krzyczała — broń mię przed tą murzynką, poganką; winienieś stanąć w mojej obronie.
— Ciszej! nic ci nie grozi — syknął przez zaciśnięte zęby Willems.
Aïsza oboje objęła wzgardliwem spojrzeniem i składając dłonie wzniesione wysoko nad swą głową, na znak udanej pokory, mówiła drwiąco:
— Skłaniam się przed waszą wysokością, gotowa włosami proch zmiatać przed stopami waszemi. Pyłem jestem i tylko pyłem w oczach waszych.
Potem zwracając się do Willemsa rozkrzyżowała ręce, wołając z wyrzutem:
— Co zrobiłeś ze mną, w coś mię obrócił, przeklęty synu przeklętej matki? Zmienić mnie, wodza córkę, w niewolnicę... niewolnicy! Milcz, ani słowa! Nie truj mię jadem swej mowy. Gdybyż ta choć „białą“ była! ale z mieszańców, przez wszystkich wzgardzonego pokolenia. Sirani!
Wskazała palcem Johannę, cofnęła się o krok, roześmiała głośno, przeciągle.
— Każ jej milczeć, Peter! Każ milczeć — wołała Johanna. — Czarownica, poganka! Wybij ją, odpędź!
Willems spostrzegł rewolwer, który Aïsza rzuciła na ławę przy dziecku w pierwszej chwili bolesnego zdumienia. Wstąpiła weń otucha. Przemówił do żony po niemiecku, nie patrząc na nią:
— Sprzątnij mi natychmiast dziecko — mówił — i... mój, leżący tam, rewolwer. Zmykaj do łodzi, nie tracąc ani chwili. Rozprawię się tu z nią.
Aïsza przystąpiła bliżej i wpatrzona w Johannę, targając opasującą ją złotolitą wstęgę, mówiła śród wybuchów gorzkiego, szalonego śmiechu:
— Dla niej... dla niej.. matki tego co rozsławi imię twe, co chwałę twych czynów opowiadać będzie. Wszystko dla niej. Dla mnie nic... Bierz, bierz wszystko.
Rzucała na ziemię przed Johannę pas swój, bransolety, szpilki złote, wieńczące ją kwiaty, złotem haftowane zasłony przeźroczyste. Włosy jej rozpadły się, pokrywając czarnym płaszczem jej ramiona, obramiając twarz, z której biło obłąkanie.
— Wypędź ją, czarownicę przeklętą — wołała Johanna, czepiając się obu dłońmi ramienia męża.
— Spójrz — roześmiała się dziko Aïsza, palcem wskazując żonę Willemsa. — Patrz! ależ kobieta ta z Sirani plemienia, z mieszańców! Przelękła się mnie! W oczy mi spojrzeć nie śmie, za ciebie się chowa. Ach jaka szpetna!
Jeśli Johanna nie rozumiała słów, to rozumiała ton, spojrzenie, obelgę. Jak szalona podskoczyła do Aïszy, uderzyła ją w twarz, porwała dziecko, które zbudzone płakać zaczęło i wraz z niem pobiegła ku rzece, rzucając przeraźliwe krzyki, wzywając na pomoc niebo, piekło.
Willems, korzystając z zamieszania, manewrował tak, by niepostrzeżenie pochwycić rewolwer z ławy. Spostrzegła to Aïsza, podskoczyła jak pantera, odpychając go z nienacka na bok, rękę z pochwyconą bronią założyła za plecy.
— Nie! nie będziesz miał — wołała. — Idź za nią, za tamtą, naprzeciw wrogów, niebezpieczeństwa, śmierci, idź rozbrojony, z gołemi rękoma i słodkiemi, trującemi słowy, taki, jakiś stanął przedemną. Idź w lasy, na morza, na wody, wszędzie, gdzie śmierć czyha na ciebie...
Urwała. Wpół obnażony, wpół obłąkany Willems był tuż przed nią. Zdala dolatywały krzyki wołającej o pomoc Johanny. Słońce oślepiało Aïszę, padało na nią, na niego, na pusty kąt ziemi, gdzie tyle namiętności wrzało w śmiertelnych zapasach.
W to słoneczne rano nienawiść i zemsta były w powietrzu; antagonizm rasy, krwi, wieczystych nieporozumień pomiędzy mężczyzną i kobietą. — W niej miłość szalona zmieniła się w nienawiść do kochanka, urodzonego pod innem niebem, na ziemi fałszu i przemocy, do „białego“, niosącego z sobą zagładę i nieszczęście wszystkim nie „białym“. Zdawało się jej, że słyszy głos ojca, ślepego Omara, szepcący jej na ucho:
— Zabij, zabij go!
Widząc, że się poruszył, zakrzyczała:
— Nie zbliżaj się, bo zginiesz. Umykaj dopóki przy zmysłach jeszcze jestem...
Willems rzucił się, gotów walczyć, byle broń swą odzyskać. Nie śmiał uchodzić bez broni. Pomimo miotających nim sprzecznych a tak gwałtownych uczuć zauważył, że roznamiętniona o mierzeniu weń nie zdolna była myśleć. Chociażby i wystrzeliła, chybi. Trzymała rewolwer za wysoko, stanowczo za wysoko. Postąpił krok naprzód, widział lufę drżącą w jej wyciągniętem przed się na oślep ręku... Teraz lub nigdy, pomyślał.
Zgiął kolano, gotów do skoku co jej broń z rąk wytrąci.
Coś czerwonego zamigotało mu w oczach, coś ognistego zaślepiło, huk stłumiony ogłuszył. Coś go wstrzymało. Czuł, że rozdyma nozdrza, wdychając błękitny dymek, co mu słońce i jasność dzienną przysłonił na chwilę.
— Chybiła — pomyślał — pewien tego byłem. Chybiła.
Widział leżący na ziemi rewolwer i ją daleko, zmniejszoną do niemożliwości, wyciągającą przed się ręce. Teraz pora pochwycić rewolwer, podejmie go. Nigdy tak jak w tej chwili nie czuł radości życia, tryumfu, nadziei, nigdy mu słońce nie świeciło jaśniej... tylko w ustach poczuł słony, gorący niesmak, odkaszlnął... splunął...
Na Boga! Kto krzyknął: „umiera!“ Kto umiera? Mniejsza z tem, byle pochwycić broń... Ciemno... Czemu ciemno? Czy noc zapada?
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W wiele, wiele lat potem, Almayer opowiadał przygodnemu podróżnemu z Europy o powstaniu buntowniczem Sambiru.
Podróżny Rumunem był, naturalistą w pogoni za rzadkimi okazami orchidei, które skupował za jakąbądź cenę w handlowych celach, a wszem wobec i każdemu z osobna w pierwszym kwadransie znajomości oświadczał zamiar pisania wyczerpującego dzieła o ziemiach podzwrotnikowych.
Po drodze spotkał Almayera. Człek to był z pewnem wychowaniem, lecz pił nadto. Dżyn i spirytus potrzebne mu były, jak utrzymywał, dla podtrzymania zdrowia. Przez wieczór cały, ciągnąc ze szklanicy, rozpowiadał Almayerowi o kawiarniach i skandalach europejskich stolic. Wzamian Almayer zanudzał go swem utyskiwaniem na socjalne i polityczne — nie mówiąc już o towarzyskich — stosunki Sambiru. Rozmawiali, siedząc na werandzie w faktorji przy stole, na którym paliła się lampa i stały do połowy wypróżnione butelki. Ćmy i nocne motyle, którym nie wystarczały bezpieczniejsze bądź co bądź blaski księżyca, wirowały nad lampą, dokoła lampy. Ginęły jedne roje, nadlatywały drugie. Almayer zarumieniony mówił:
— Nie widziałem tego wprawdzie na własne oczy. Byłem między młotem a kowadłem z powodu ojca... to jest teścia... chcę mówić kapitana Luigarda, dziwacznej, nie dającej się wyjaśnić drażliwości. Co do mnie, przekonany jestem, że chcąc łotrowi temu ułatwić ucieczkę, oddawałem największą usługę kapitanowi. Należy on, niestety, do gatunku ludzi, którzy żadnej nie znoszą argumentacji. Z przesmyku zdołaliśmy wydostać się dopiero wieczorem, przy dostatecznym dopływie wody. Ciemniało, gdyśmy dotarli do byłej osady Lakamby. Pusto tu myślę i cieszę się w duchu. Wylądowujemy, wchodzimy na dziedziniec, wszędzie cicho, głucho, tylko pod wielkiem jak parasol drzewem kupa czegoś...
Jak się porwie, jak rzuci na nas, jak skoczy nam do oczu. Słyszałeś pan kiedy o wiernych psach strzegących zwłok swych panów? Nie dopuszczą nikogo, poszarpią pokąsają. Na honor! ledwieśmy ją jak psa odpędzili kopaniem nóg. Była wściekła, broniła przystępu, nie pozwalając dotknąć. Ugodzony w piersi, płuca kulą miał przeszyte i to na odległość wyciągniętej ręki. Obie rany: w piersiach i pod łopatką, nie większe od takiego ot, krążka. Ledwośmy sobie z nią radę dali, trzech mężczyzn na jedną kobietę... siłę bo miała lwicy. Zwłoki przenieśliśmy do barki, ona plusk w wodę. Myślałem, że zemdlała, gdzie tam! Płynie w ślad za barką, aż mi się jej żal zrobiło. Rzeki pełne aligatorów. Ojciec... kapitan Luigard, chcę powiedzieć, szczyci się nimi jak kto inny okazową oborą. Dziwak! Pozwoliłem jej wleźć do łodzi, choć djabelnie było ciasno z tym trupem. Nie spuściła jego głowy z kolan, obcierała mu krew swymi włosami, a było trochę krwi zapiekłej na ustach i brodzie. Sześć godzin płynęliśmy tak w dzień upalny, a ta ani się poruszyła, niańcząc trupa, do którego ustawicznie mówiła coś cicho, tkliwie. M-r Swan, sternik z dwumasztowca, który był ze mną, mówił mi potem, że za żadne pieniądze nie chciałby odbywać drugiej podobnej podróży. Wierzę. Dziś jeszcze dreszcz mię zdejmuje, gdy pomyślę o tem.
Almayer wstrząsł się, a potem ciszej spytał gościa.
— Jak pan sadzi, czy słyszał on co mu mówiła?...
— Naturalistą jestem — odparł gość obojętnie, dolewając sobie wina.
Almayer pokiwał głową i opowiadał dalej:
— Jak to się stało, nikt dokładnie nie wie. Sam Mahmat był tego świadkiem. Dowodzi, że stał tuż, na odległość dwóch co najwyżej lanc, lecz że się to stało tak szybko, niespodzianie. Przedtem obie kobiety targały się wzajem za włosy. Nic naturalniejszego przy takiem, jakby to powiedzieć, pikantnem, tak, pikantnem spotkaniu. Willems stał pomiędzy niemi, to tę ofuknął, to tamtą, jak zwykle bywa. Dopiero gdy żona Willemsa, ta, pan wie, chuda, szpetna, głupia, jak dwie krople wody podobna do Hudiga, odeszła, on i ona skoczyli ku sobie jak wściekli — własne to słowa Mahmata.
Tu Almayer, naśladując Mahmata, w nosowe wpadł dźwięki.
— Mówi Mahmat: „Trzymała rewolwer w ręku, a wymachiwała nim tak, żem się bał, by nie trafiła we mnie. Odskoczyłem w bok. „Biały“ przysiadł jak tygrys gotowy do skoku, ona wcale nie celowała i nic nie było słychać, tylko jej oczy rozszerzyły się. Krzyknęła, a tamten stał jeszcze, mrugając oczyma, wyprostowany, niby nic, można było przeliczyć: raz, dwa, trzy, zanim runął jak długi twarzą naprzód.
— Trzeba przyznać — ciągnął Almayer — że jest prawdopodobieństwo w opowiadaniu Mahmata. Ludzie ci zwykle łżą, lecz widzieliśmy przestrzelonych w piersi: chwilę stojąc, niby nic, a potem bęc, twarzą do ziemi.
— Mahmat opowiada, że tamta stała drżąc na całem ciele, zanim upadł. W barce była Johanna... to jest żona... Odpłynęli nie zwracając uwagi na jej wrzaski. Zapłaciła im za drogę tam i z powrotem, więc mi ją tu odwieźli. Mahmat wynajmuje barkę...
— Bezwstydny złodziej — zauważył gość.
— A! przepraszam! porządny, wcale porządny człowiek. Dwaj jego bracia poprzeszywali się wzajem w jakiejś sprzeczce lancami. Mają to na co zasłużyli. Było to przy ograbianiu grobów. Ale Mahmat wzbogacił się na tym interesie i wyniósł się stąd...
— Wszyscy się stąd wynoszą — westchnął żałośnie Almayer — wszyscy, oprócz mnie... A wszystko dzięki Willemsowi, który tu na moją niedolę sprowadził Araba. Łotr!
— „De mortuis nil ni... num“ — wykrztusił gość.
— Lepiej byś pan używał języka angielskiego, gdyż rodzimego pańskiego języka nikt chyba nie rozumie? — skrzywił się Almayer.
— Nie gniewaj się pan — odparł tamten — to łacina, a przysłowia są mądrością... świata całego. Zresztą o co idzie? Masz pan zajście z Opatrznością. Nie jesteś wyjątkiem. I ja byłbym profesorem w uniwersytecie, gdyby...
Almayer wstał od stołu i przechadzając się po werandzie, mówił:
— Tak, wszystkim dobrze się składa, ale nie mnie, choć więcej chyba od niejednego wart jestem. Patrz pan, Lakamba tytułuje siebie sułtanem, a gdy się do niego udaję w interesach — przeklęte interesy! — nie wychodzi na me spotkanie, tylko wysyła swego kanclerza: jednookiego Babalatchiego. Jego wysokość śpi! Wysokość... Małpa! A Babalatchi? Szkoda żem tego rozbójnika w swoim czasie nie wygnał stąd. A Abdulla? Zamieszkał tu, by być, jak mówi, dalej od „białych“. Arogant! Fortunę jego liczyć trzeba na krocie, gdzie tam, na miljony! Ma pałace, okręty, flotyllę całą. Wszystko zagarnął, zmusił oj... to jest kapitana Luigarda zwrócić się w inną stronę. Teść mój wdał się w te kopalnie złota, wiesz pan. Wyjechał w tym interesie do Europy i zarzucił się tam, jak gdyby był zwykłym bagażem, znikł niby zwykły coolie. Wyobraź pan sobie: kapitan Luigard znika w Europie, jak pierwszy lepszy łapserdak. Cha, cha, cha! Znałeś pan kapitana Luigarda?
— Spotykałem — odrzekł tamten. — Sentymentalny niedźwiedź... korsarz raczej. Sam bywam sen-ty-men-talny!
Almayer westchnął.
— O! sentymentalny. Opowiadałem panu o nagrobku? Sto dwadzieścia dolarów wrzuconych w błoto. Przydałyby mi się dziś. Na nagrobku stary kazał wyryć napis:
„Peter Willems, z łaski Najmiłosierniejszego, wyzwolony od wroga“.
— Cha, cha, cha! Słyszał kto, co podobnego, od wroga! od jakiego? Chyba wrogiem był mu sam kapitan Luigard. Teść mój niewątpliwie niepospolity, znamienity człowiek, lecz dziwak!.. Widziałeś pan ten nagrobek? Na wzgórzu, na tamtym brzegu rzeki. Pokażę panu zaraz.
— Hum — gość odchrząknął — nie jestem co prawda ciekaw i... strasznie gorąco. Chyba, że mię tam zaniosą...
I zdarzyło się istotnie, że go tam, w kilka miesięcy potem zanieśli... Był to drugi z rzędu „biały“, pochowany na niegościnnej ziemi. Tymczasem jednak żył, był tylko pijany, więc spytał ni w pięć, ni w dziesięć!
— A ta... tamta... żona czy jak tam.
— I tę, wraz z jej bębnem, Luigard utrzymuje w Makasarze, chociaż byłoby to raczej rzeczą Hudiga. Luigard bajecznie rozrzutny! bajecznie! Żadna fortuna temu nie podoła! Co się z niemi dzieje, odkąd teść zarzucił się w Europie, nie moja rzecz. Muszę myśleć o mojej córce. Dam panu list rekomendacyjny do mistress Pinc, w Singapore. Poznasz tam moją Ninę. Szczęśliwy! Piękność, mówię panu, a wychowana, utalentowana...
— Słyszałem dwadzieścia... gdzie tam dwadzieścia, tysiąc razy słyszałem... — mruknął gość... — Ale nie o tę chciałem pytać. O tamtę: murzynkę czy arabkę...
— Tamtę — zawołał Almayer — tu trzymamy. Zwarjowała na razie i teraz jeszcze coś jej braknie. Teść mój dba o nią, jak o własną córkę. Musieliśmy wybudować dla niej osobny, wygodny dom. Błąkała się po okolicy, nie mówiąc nigdy, do nikogo, tylko na widok lub wspomnienie Abdulli wpadała w furję. Często ginęła nam z osady. Kapitan zarządzał poszukiwania, jak gdyby co najmniej brylantami była osypana. Znajdowano ją to tu, to tam, zwykle na miejscu, kędy była ongi osada Lakamby. Jeszcze częściej w lesie, nad strumieniem. Ulubiona ta przez nią miejscowość. Co w niej widzi osobliwszego niewiadomo. Gotowa tam dnie i noce spędzać.
— Z czasem — ciągnął opowiadanie Almayer — uspokoiła się, wszyscy jednak drżą tu przed nią, tylko moja mała, śliczna, mądra Nina, nic sobie z niej nie robiła, owszem od razu przylgnęła do niej, a że z zasady pozwalałem mej jedynaczce robić to, co chce, więc i tego nie broniłem. Czy uwierzysz pan! Ta dzika, szalona kobieta przywiązała się do mojej córki. Nikt bo urokowi Niny oprzeć nie zdoła. Aïsza okazała się doskonałą piastunką. Zdarzyło się raz, że moja mała, zagniewawszy się na mnie i wyrwawszy mi się z rąk, wpadła w rzekę. Córka ślepego Omara — ojciec jej wodzem, jak oni to mówią, był — nie zawahała się ani chwili, rzuciła się w wodę i wyłowiła szczęśliwie małą psotnicę. Ach, teraz jeszcze dreszcz mię przejmuje, gdy wspomnę tę chwilę. O małom nie zwariował. Odtąd Aïsza weszła w skład mego domu i ma u mnie zapewniony byt dopóty, dopóki sam mieć będę garść ryżu. Widziałeś ją pan. Służyła nam do stołu wraz z wiernym moim Ali.
— Co — zawołał podróżny — stara ta wiedźma?
— Ach! — westchnął Almayer — starzejemy tu szybko, bardzo szybko, w przeklętym tym klimacie. Noce spędzane w bagnistych lasach, łamią silniejsze barki. Ja sam...
— Obrzydła rzecz — wyksztusił gość wpół sennie.
Zdrzemnął się na dobre. Almayer, oparty o balustradę wzrok puścił po pogodnem, księżycem osrebrzonem niebie. Lasy niezmienne i ciemne, jak dawniej zdawały się pływać w wodzie, rzeka oblewała jak dawniej ich stopy. Ponad najwyższych drzew wierzchołki strzelało czarną kopułą wzgórze, na którem kapitan Luigard pogrzebał zwłoki swego ostatniego „więźnia“. Almayer wpatrywał się długo w to wzgórze usiłując dojrzeć nagrobek, co tyle kosztował. Gdy się zwrócił do gościa, ten chrapał, wsparty łokciami o stół.
— Słuchaj pan — zawołał Almayer, stuknąwszy pięścią w stół. Naturalista podskoczył na krześle.
— Chciałbym wiedzieć — mówił głośno i bijąc w stół Almayer, — pan coś przeczytał, jak mówisz, książnicę całą, co się chwalisz, żeś uczony, powiedzże mi, czemu tacy, jak ten tam łotr, zjawiają się na świecie? Ni sobie, ni komu nie przynoszą korzyści. Ja, naprzykład! Nikomu, nigdy, żadnej krzywdy nie uczyniłem, całe życie uczciwie przeżyłem... a taki jakiś gałgan, oszust, urodzony w Roterdamie czy tam innem jakiem przeklętem mieście, na drugim końcu świata, przybłąka się aż tu, okradnie pryncypała, opuści rodzoną żonę i zrujnuje mnie... to jest moją Ninę? Zginie potem marnie, jak żył, z ręki dzikiej kobiety, co go kochała do szaleństwa, nic o nim nie wiedząc, nie mogąc się nawet z nim rozmówić. I bądź tu filozofem, powiedz, na co to wszystko potrzebne? Świat i życie zagadką... szalbierstwem! Za co ja cierpię, za co pokutuję?
Wyrzuciwszy z siebie potok filozoficznych pytań, zamilkł nagle. Gość, otwierając szeroko oczy, bełkotał:
— Kto wie, czy... czy... sam fakt twego... tak, twego istnienia nie jest... nie bywa... szkodliwy? Podobasz mi się, ale...
Głowa opadła mu na stół, zachrapał.
Almayer wzruszył ramionami i odwrócił się. Rzadko kiedy pił własnego importu gin (dżyn), lecz gdy mu się to zdarzało, wpadał w wojownicze usposobienie, pesymistycznie zapatrując się na ustanowiony rzeczy porządek. I teraz, przechylając się przez balustradę, wygrażał pięścią pogodnej, srebrzystej nocy, dalekim horyzontom, wierzchołkowi wzgórza, na którem, z woli kapitana Luigarda, stanął cokół z granitu na pamiątkę miłosierdzia Najmiłosierniejszego, który wyzwolił Willemsa od jego nieprzyjaciela.
— Źle zrobił ojciec — powtarzał Almayer — źle! Tyle pieniędzy wrzucić w błoto... tyle. Winieneś mi za wszystko zapłacić Willems! Winieneś! Hej Willems! słyszysz, tam gdzie chyba nie będzie zmiłowania nad tobą? Nie będzie, jest nadzieja.
Nadzieja! — poniosło echo na wody, lasy, wzgórza... Almayer czekał ze złośliwym uśmiechem innej odpowiedzi, której się nie doczekał.