Banita (Conrad)/Część V/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Banita
Wydawca Kurjer Lwowski
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Almayer siedział na werandzie swego domu, wsparty łokciami na stole, patrząc z roztargnieniem przed się na młodą trawę porastającą na dziedzińcu, na wązką wybrzeżną groblę, u której stały uwiązane łodzie, a dalej wysoki dwumasztowiec Luigarda, podobny do macierzy śród rzecznej swej dziatwy. Patrzył na rzekę, w lasu gąszcz, pokrywający brzeg przeciwległy. Patrzył na to wszystko z obojętnością i wzgardą. Przedmioty te, w swej prozaicznej konkretności, zdawały mu się obrazującymi myśl śród nich powstałą, nieujętą a realną, niewidzialną a upartą, co majacząc przed nim niezbytą pokusą, przysłaniała rzeczy zewnętrzne.
Słońce kłoniło się ku zachodowi. W jego skośnych promieniach snuły się nitki białawe, wyżej pasma i kłębki mgliste. Na wschodzie, ponad czarnych lasów zwartą jak mur linją, kłębiły się chmury, nasuwały coraz bliżej pomału, cicho, jak gdyby ociągały się z zakłóceniem pogodnego i melancholijnego tego zachodu. W pobliżu domostwa, jak okiem sięgnąć, rzeka pustą była, z nieruchomemi u brzegu barkami, tylko prąd jej unosił ku ujściu olbrzymi pień złamanego drzewa, na który stojąca wzdłuż wybrzeża leśna brać zdawała się patrzeć z litością, witając pokonanego powiewem zielonych konarów.
Almayer z głową w obu dłoniach a łokciami na stole, siedział pełen wzgardy i nienawiści dla wszystkiego, co go otaczało: do rzeki, lasu, trzęsawisk i szafirowego nieba; do tego pnia, co spływał w morze, do morza, co tam, za lasami, połyskiwało, mieniło się złotem, rubinami, szmaragdami pod zachodzącem słońcem. Wszystko to było mu nienawistne; wszystko z dawien dawna, klął co rano, co wieczór, żałując życia, które tu marnował, a co mu miało lepszą i upragnioną opłacić przyszłość. Czuł to, co czuć musi sknera na widok skarbów, do których rości pretensję, a których doścignąć nie może.
Odsunął stół gestem niecierpliwym złego humoru, wychylił się za balustradę galerji, puszczając wzrok w dół i w górę rzeki, tej rzeki, której wody, zapewniłyby mu fortunę, gdyby...
— Pal go! — mruknął, a że sam był, powtórzył głośno:
— Bydlę!
Zwierciadło rzeki pociemniało, dwumasztowiec kołysał się na kotwicy wysmukły, wyniosły, istne cacko lekkości. Cienie wieczoru rozpełzły się śród zarośli, podnosiły w górę, dosięgały niemal szczytów drzew niebotycznych, na które z góry opuszczały się chmury. Nagle ostatnie pogasły blaski, słońce zapadło, kopuła nieba pociemniała, a śród chmur migotało zaledwie parę gwiazd, zapalając się, to gasnąc, w miarę przepływających nad ziemią obłoków.
Almayer był niespokojny. Ali nakrywał do stołu, a szczęk szkła lub sztućców drażnił go. Teraz Ali stanął na progu, a Almayer, pomimo pochłaniających myśli, nastawił ucha na dźwięk spodziewanych słów. Murzyn powiedział po angielsku, z prawdziwą precyzją:
— Wieczerza na stole.
— Dobrze — rzekł krótko Almayer, nie ruszając się z miejsca i nie zwracając się do stołu, na którym stała zapalona lampa. Gubił się w domysłach, gdzie się w tej chwili znajduje Luigard? Tam, wyżej, zapewne prowadzi rokowania z Abdullą.
Wróci za trzy dni, prędzej może. A wówczas wybije godzina, w której i dwumasztowiec podejmie kotwicę, a on tu znów pozostanie sam, on i... tamten. Co bo za dziwaczna myśl trzymać tu tamtego. Jak długo? Na zawsze! Ale co to jest zawsze? Rok czy lat dziesięć... może dwadzieścia? Co? Przez dwadzieścia lat karmić go, pilnować, może mu dogadzać? Sam kapitan Luigard mógł wymyśleć podobną kombinację! Dwadzieścia lat! Ale za dziesięć lat fortuna Luigarda nie tylko się obróci ku powodzeniu, lecz się podwoi i Almayer wróci do Batawji... ba! do Batawji! do Europy, do Anglji. Sam Luigard zechce pewnie wrócić do Anglji.. Co poczną wówczas z Willemsem? Jakże on będzie wyglądał za lat dziesięć? Źle zapewne, strasznie postarzeje. A niech go tam! Za lat dziesięć Nina będzie miała lat piętnaście i będzie niewątpliwie najbogatszą dziedziczką i najpiękniejszą panną na obu półkulach, a on sam, Almayer, wcale jeszcze nie stary...
Uśmiechnął się.
...Niestety i bogaty. Właściwie mówiąc i teraz Luigard posiada fortunę nie lada, której parę nieudałych interesów, ani strata starego pudła — starem pudłem był w oczach Almayera ulubiony okręt kapitana — nadwerężyć nie mogło. Pieniądz przyciąga pieniądz. Oho! Stary ma węch i skoro zapewnia, że są tu kopalnie złota, niech djabli porwą Abdullę z ratanem, z gumą. Tylko, po co wiązać się z tym Willemsem? Tak łatwo byłoby się go pozbyć!
— Wieczerza podana — powtórzył głośniej Ali.
Almayer powstał z miejsca, zasiadł do stołu, zaczął jeść szybko, machinalnie, snując nić uprzednich myśli.
...Niewątpliwie Luigard ma dobry węch... ano i szczęśliwą rękę... Jakże szybko znalazł nowe i stokroć lepsze wyjście z zachwianego zdradą Willemsa w Sambirze położenia. I jaką powagą cieszy się wszędzie, nawet między arabami, malajczykami. Nie żal módz podobnego człowieka zwać teściem... Gdyby kapitan miał połowę bogactwa, jakie mu opinia publiczna przypisuje...
Wypił szklankę wina i myślał dalej:
...Gdyby Willems był dowcipniejszy, zapobiegliwszy, dostałby niewątpliwie w swoim czasie przybraną córkę kapitana i cóżby się wówczas stało z nim, Almayerem?
— Pal go! zaklął głośno.
Ali stał u drzwi wyprostowany, z obojętną twarzą, śledząc ruchy Almayera, szklankę, butelkę.
... Kto kiedy zgadnie — myślał Almayer — co strzeli kapitanowi do głowy. Wszystkim wiadomo, że jednym strzałem trupem położył jednego ze swych rodaków, co i w połowie nie był tyle, co Willems winien. Nie szło mu nawet o pomszczenie własnej krzywdy, szło o jakieś tuziemcze bydlę, o pielgrzyma zabitego, czy ograbionego, co miał żonę i dzieci, jak śmiecia. A teraz... Przechwala się, że skazał swego gagatka na dożywotnie więzienie. Ciekawa rzecz, jak się spotkanie odbyło? Stary lis żywić musi jakieś względem swego „więźnia“ zamiary. A tu ta Johanna, gotowa wybłagać przebaczenie dla męża. Tegoby nie brakowało. Stary uparty w zawziętości, jak i w zamiłowaniach. Zawsze miał szczególną słabość do tego gałgana... Ha! kto wie, za rok, za miesiąc rozczuli się... Gdyby mu był kulę wpakował w łeb, jak na to zasłużył...
Almayer wypuścił z rąk łyżkę i aż podskoczył na krześle.
— W każdym razie — myślał — wydawać będzie sporo na tego swego „więźnia“ i jego śliczności rodzinę. Ależ bogactwo kapitana należy do Niny, Almayer dzielić się z niem z nikim nie myśli... a ten tam! gotów podejść kapitana, za nic ręczyć nie można. Odzyszcze łaski, ogada Almayera, nałże, wyszrubuje co się da i co będzie wówczas z Niną? Biedne dziecko! On, Almayer, jako ojciec, winien zapobiedz temu, oddalić za jakąbądź cenę niegodziwego intryganta. Ale jak? Luigard opozycji nie znosi... Zabić Willemsa... niepodobna. Rozgniewałoby to starego i mogłoby być gorzej jeszcze...
Dreszcze go przebiegły, krew uderzyła do głowy. Poruszył się niespokojnie na krześle, gwałtownie odsunął talerz.
Piękna perspektywa! Już w wyobraźni swej widział kapitana pogodzonego z Willemsem, odpływającego wraz z nim do Batawji... ba! do Europy, a on, Almayer, i jego mała, śliczna Nina, zostawieni w tej przeklętej dziurze. Na nic ofiary lat tylu, najlepszych lat życia, młodości, niezależności... Na nic uleganie kaprysom i fantazjom starego dziwaka, a że Luigard był dziwakiem bez serca i mózgu, wszystkim chyba wiadomo...
...I przyszłość Niny stracona! Na myśl tę uczuł taki ból w sercu, że wykrzywioną twarz skrył w dłoniach.
Ali patrzył na niego.
— Pan skończył? — spytał.
Almayer pogrążony w żalu nad losem swej córki, na samą myśl, że Nina nie będzie może najbogatszą dziedziczką na obu półkulach, obudził się z zadumy gorzkiej.
— Co? jak? co miałem skończyć? — spytał.
— Czy mam zbierać ze stołu? — mówił Ali.
— Zbierać — wybuchnął gniewem Almayer. — Idź do stu tysięcy ze zbieraniem, ze stołem, ze wszystkiem!
Odsunął się z krzesłem, opuścił ramiona, popadł znów w zadumę tak głęboką, że wszelki wyraz nawet troski, znikł z jego osłupiałej twarzy.
Ali zbierał ze stołu, opuścił niezgrabnie łyżkę, wylał sos na obrus i o mało nie rozbił karafki. Odchodził wreszcie, gdy Almayer zawołał za nim:
— Mój hamak! prędzej!
— Aha — mruknął niechętnie Ali, w którego głowie pomieścić się nie mogło, jak można jednocześnie wynosić do kuchni półmiski i rozwieszać pomiędzy słupami galerji hamak. — Ya-wa! Wszyscy „biali“ nie wiedzą, czego chcą. I to i tamto na raz, jak dzieci.
Uwagę i mruczenie zgłuszyło powolne kłapanie nagich pięt jego po posadzce w ciemnym korytarzu.
Almayer siedział nieporuszony w zaległej w domu ciszy, pogrążony w myślach, co mu jak młoty biły w skronie i w uszy. Zdawało się, że zesztywniał na krześle, siedząc z wyciągniętymi nogami, osłupiałym wzrokiem i obwisłą wargą. Kto powie, co pod podjętemi na czole jego brwiami przemknęło planów, zamysłów egoistycznych, nikczemnego lęku, zazdrości i tym podobnych samo dno duszy ludzkiej zalegających, częstokroć w ciągu całego życia nie zbudzonych, instynktów.
— Tak będzie najlepiej — wymówił wreszcie głośno.
Przeląkł się własnego głosu, porwał się z miejsca.
— Nie łatwo podejść Luigarda — myślał — ale spróbuję, muszę ryzykować... innego niema wyjścia. Powiem jej... zrozumie, choć głupia i szalona... Djabli mi ją tu przynieśli! A... jeśli się i to nie uda? Jeśli się wygada przed kapitanem? Baba ustawicznie językiem miele. Ha! wywinę się jakoś, Luigard mię nigdy nie pochwycił na kłamstwie, uwierzy temu, co powiem, zresztą, niema innej rady... niema.
Stał długo wpatrzony w posadzkę werandy. Stał, jak gdyby czekał, aż się wahadła myśli jego uspokoją, zatrzymają.
Po lewej ręce miał przed sobą, u końca biało pomalowanej ściany, w głębi galerji, drzwi zamknięte. Nad drzwiami czernił się nadpis: „Luigard et C.“ Prowadziły one do biura faktorji. Wnętrze domu, które Luigard kazał budować i meblować, wydając przybraną swą córkę za mąż, urządzone było z niesłychanym, jak na miejscowość tę zbytkiem i w kancelarii znajdowało się biurko, wysokie krzesło na śrubie, police i nawet kasa ogniotrwała, wszystko dla dogodzenia fantazji Almayera, uważającego sprzęty te za niezbędne w biurze powierzonej pieczy swej faktorji.
Luigard żartował z tego, lecz z niemałym trudem zebrał i kazał ustawić rzeczone sprzęty. Podziwiano je w Sambirze i przed pięciu laty ciekawi zalegli byli wybrzeża przy ich wyładowywaniu i przenoszeniu do domu wzniesionego przez króla mórz. Podziwiano, gubiono się w domysłach. Stół z szufladami i szufladkami, paki, stojące, w których najwyższy mężczyzna schować się może! Patrzcie! patrzcie! Na co to „białemu“ służyć będzie? Zbliżmy się i poprośmy o wynagrodzenie. Sam Radży Laut wyszedł na galerję i oto patrzcie, aż czterech ludzi dźwiga stosy ksiąg. Najstarszy w zgromadzeniu, co podróżował po wielu morzach, tłómaczył zebranym, że księgi te są czarodziejskiemi, dają „białemu“ wiedzę i siłę, ale i w złem ich utrzymują; służą im, dopóki żyją, a po śmierci — chwała bądź Allachowi! wiodą prosto do piekieł, na pastwę szatanowi i samemu Gehannum.
Gdy mu umeblowano wedle woli jego i wskazówek biuro, w którem zająć miał jedyne prezydialne krzesło, Almayer nie posiadał się z radości. Sprzęty reprezentowały te interesy, gwoli których zaprzedał się przedsiębiorczemu kapitanowi, żeniąc się z dziewczyną, którą Luigard, w jednym ze swych napadów wspaniałomyślności, adoptował za córkę. Almayer wiedział, że w sumiennem utrzymaniu ksiąg rachunkowych leży cała jego przyszłość i gotów był wywiązać się z zadania. Przekonał się niebawem, że położenie jego w Sambirze komplikowało się, wymagając czegoś więcej. Nie mógł przecie piórem, atramentem i stosami papieru, chociażby opatrzonego najskrupulatniejszą rubryką, wieść jak na pasku Patalolo, powstrzymywać natarczywość Sahamina, kontrolować butę Bahasfoena, dogadzać jednym, grozić drugim, a wszystkich w garści trzymać. Almayer klucza do tego nie znalazł w rachunkowych regestrach i niebawem stracił zaufanie do ich skuteczności. Biuro zostało zaniedbane. Zrazu, przy pierwszych napadach wściekłości jego żony, wracającej do pierwotnej dzikości, służyło mu za bezpieczne schronienie, potem gdy jedyne jego dziecko zaczęło go poznawać, szczebiotać i gdy się w nim rozwinęło ślepe do dziewczynki przywiązanie, w egoizmie wygórowanym, w jakim się wraz z ukochaną swą Niną odgrodził od reszty świata, czerpał odwagę i nauczył się wzgardliwej obojętno[ści] dla żony. Życie i otoczenie urządził tak, jak gdyby ta zgoła nie istniała. Gdy mu Luigard narzucił obecność Johanny w faktoryi, kazał wnieść dla niej łóżko do byłej kancelarji, jako najodleglejszego kąta domu. Usunięto na bok stół do pisania i półki z regestrami, a w pokoju rozgościła się nowo przybyła z dzieckiem swem i szczupłemi tobołkami. Wiodła tu żywot smętny, nudny, pusty, szarpany wyrzutami sumienia, żalem, nadzieją, gniewem. Żywot gnuśny i niechlujny śród kancelaryjnych szczątków, zapisanych papierów, walających się na półkach, prób przeróżnej tandety, walających się na podłodze, kurzu, pajęczyn. Na półkach rozwiesiła spódniczki swe, suszyła na nich różne dziecinne płachty. Łóżko źle zasłane stało wysunięte na środku, czekając aż się na nie znajdzie stosowniejsze miejsce. Na niem przeważnie przesiadywała Johanna z podwiniętemi nogami, popłakując, ogłupiałym wzrokiem przypatrując się swemu jedynakowi, któremu nie umiała nic odmówić i który dopadłszy do kałamarza, mazał atramentem rachunkowe księgi, fartuszki swe, ręce, nos i policzki. Przez przymknięte żaluzje wkradał się promień słonecznego światła: wczesnym rankiem sięgał w najdalszy kąt izby, obiegał ją dokoła, a za nim latały, kręciły się roje brzęczących much. Pod wieczór niedyskretne świetlane promienie igrały z rozwieszonemi na półkach spódniczkami i płachtami, natrząsając się z ich dziur i plam, aż ustępowały szybko nadbiegającym zmrokom. Z kolei noc nieprzenikniona spowijała izbę, zapylone kancelaryjne przybory i małego, atramentem wymazanego Ludwisia Willemsa. W ciszy słychać było skrzypienie starego łóżka, czasem popłakiwanie dziecka, częściej westchnienia Johanny, przypominającej sobie winy swe względem męża. Twardym bywał dla niej mąż, ten silny, jasnowłosy, płochy, lecz mężem jej był rozumnym, pięknym, a ona ulegając namowom głupich swych krewnych, postąpiła z nim tak szpetnie... Prawda, że namawiała ją do tego i jej własna kochana, biedna, opuszczona matka.
Pobyt Johanny pod jego dachem nudził i gniewał Almayera. Przypominał mu niebezpieczeństwo, którego groza spać mu nie dawała od pierwszej chwili zjawienia się Willemsa w Sambirze. Znając słabość serca Luigarda, nienawidził z góry każdego, kto do serca tego jakiebądź rości prawo, to też w miarę zmiany miejsc i sytuacji nienawidził wielu, pod takimi i owakimi pretekstami, w jakie się zazdrość o łaski kapitana zwykła była oblekać, lecz nikogo, nigdy bardziej od Willemsa. I teraz, po zdradzie, co się zdawała pozbawiać tego ostatniego na zawsze sympatji kapitana, Almayer nie uspokoił się bynajmniej, a widok Johanny podniecał jego niepokoje.
Widywał ją co prawda rzadko, nigdy w dziennej dobie, lecz o wieczornej, gdy niebo zachodziło opalonemi barwy, lub gdy się gwiazdy na ciemnych zapalały szafirach, dostrzegał jej szczupłą postać na ścieżce dziedzińca, lub na wybrzeżnej grobli. Parę razy, gdy na werandzie przy lampie wczytywał się w gazety z przed pół roku, przywiezione przez kapitana, słyszał skrzypienie schodów pod jej stopą. Wstępowała ostrożnie, powoli, niosąc w chudych ramionach swe dziecko, którego pulchne rączki, trzymające się ramion matki, mało co były mniejsze od rąk Johanny. Wówczas spostrzegając go, siedzącego z „North China Herald“ w ręku, stawała przed nim, obrzucając go natarczywemi naleganiami i płaczliwemi skargami. Próżno wyczekiwała codzień męża: kiedyż wróci? Pytania te kończyły się potokami łez, histerycznym krzykiem, wymysłami, gdyż oczywiście Almayer, sam Almayer winien był długiej, niczem nie dającej się wytłómaczyć nieobecności jej męża. Sceny te wybuchały, kiedy się Almayer najmniej ich spodziewał; napełniały wrzaskiem dom i faktorję całą, kończyły się klątwami i do grzmotu podobnem zatrzaśnięciem drzwi, za któremi późno w noc słychać było płacz nieutulony. Tego jednak wieczoru dom był cichy i nic nie przeszkadzało Almayerowi w układaniu planów i rozważaniu możebności ich następstw. Szło o to, czy Johanna okaże się sprytną, a Luigard łatwowiernym, czy Willems chwyci się możności ucieczki za jakąbądź cenę. Na szalę swych najgorętszych pragnień Almayer rzucał lęk, mogącego wyniknąć poróżnienia pomiędzy nim samym a Luigardem, co go posądzi może o udział w ucieczce swego „więźnia“. Że to podrażni kapitana, nie ulega wątpliwości, lecz aby się aż miał z zięciem i ojcem swej dziedziczki poróżnić o tych ludzi, skoro mu z oczu znikną... Jego „więzień“! co za dziwactwo! Wcześniej czy później Willems umknie. Wytworzona kaprysem kapitana sytuacja nie mogła trwać wieczyście. A i etyka szczególna: nie wolno zabić, lecz torturować wolno i to kogo: zbrodniarza, zdrajcę, co wytworzył tyle przykrości, ambarasów i był arogantem, jakich mało... w worku zaszyć pełnomocnika Luigarda! Almayer czuł, że w nim wzbiera gniew przeciw kapitanowi, czynił go odpowiedzialnym za wszystko, co przecierpiał i cierpi: za doznane obelgi, za dręczący go obecnie niepokój, za przymus, jaki musiał sobie zadać, by obmyśleć coś, co położy koniec romantycznym, dziecinnym wybrykom kapitana.
Ludzie dziecinnieją na starość, a bądź co bądź przedsiębiorczy kapitan młodym nie był...
— Pal go! — zaklął Almayer i dodał:
— Gdyby łotr ten nie żył, byłoby najlepiej.
Przeciągnął się, poskrubując frasobliwie głowę. W wyobraźni jego przedstawił się obraz przyszłości: jego własna osoba leżąca w łodzi, dobijającej do brzegu o jakie... a no! o piętnaście dajmy na to, yardów od miejsca zamieszkałego przez tego łotra, boć przecie gdzieś mieszkać musi a i żyć... Co za zbyteczny wydatek! Otóż w łodzi będą strzelby. Jeden z wioślarzy wystrzeli. Willems z zasadzki w krzakach odpowie, bo naturalnie będzie się miał na ostrożności. Wioślarz pokaże biały papier, kartę wzywającą Willemsa dla otrzymania ważnych wiadomości o Radży Laut. Willems zbliży się, on, Almayer, podniesie się, pociągnie przypadkiem za kurek i oto Willems w wodzie...
Scenę tę widział w wyobraźni swej tak żywo, że mu się zdawało, iż usłyszał strzał. To go rozbudziło z błogich rojeń. Westchnął. Ach! wszystko odbyłoby się tak gładko, szybko... Lecz cóżby na to powiedział kapitan?
Almayer westchnął. Projekt pyszny, niestety nie do wykonania. Ależ Willems nie powinien pozostać przy życiu. Zwącha się znów z Arabami, wpadnie na ślad kopalni i Bogu samemu wiadomo, co z tego wyniknie? Nina może jeszcze nie zostać najbogatszą dziedziczką na obu półkulach.
Lepiej...
Almayer zbliżył się do drzwi, ponad któremi czerniał napis: „Luigard et C.“, zapukał i jednocześnie odskoczył, jak gdyby przerażony tem, na co się ważył. Nie było odpowiedzi. Po chwili przytknął ucho do dziurki od klucza. Cicho, głucho... nie... coś jęczy, szlocha... aha! płacze!... pomyślał i uśmiechnął się. Zmysły postradała! jak dzień, tak noc beczy, odkąd usiłuje przygotować ją ostrożnie, o! bardzo delikatnie, oględnie, do wiadomości o śmierci męża. Luigard zdecydował, że Willems ma uchodzić za umarłego w mniemaniu Johanny...
— Jak raz — zamruczał Almayer — starczy sentymentalizm! Litość! Względy! Pal ją... Głucha chyba?
Zapukał mocniej, szepcąc uprzejmie:
— Ja to, mistress Willems! mam słówko do powiedzenia... Otrzymałem wiadomości... nader ważne...
— Co? — pytał głos przeciągły, płaczliwy.
— Wiadomości — powtórzył wyraźniej — od męża pani.
Posłyszał szurganie nóg, łóżka skrzypienie.
— Wiadomości! — wołała kobieta — idę, biegnę!
— Nie! nie! — protestował Almayer — narzuć na siebie szlafrok, mistress Willems, i wpuść mię na chwilę.
Słyszał, jak potrącała o sprzęty, tarła zapałki o zapalnicę, słyszał, jak mruczała:
— O Boże! wiadomości... od niego! o nim!... gdzież świeca? Znaleźć nie mogę... Nie odchodź pan! Na miłość Boską nie odchodź!
— Czekam, czekam — upewniał Almayer — rzecz ważna i konfid... i nagła.
— Idjotka — myślał, z dłonią już na klamce. — Gdy teraz głowę straci do reszty, nie zrozumie o co idzie i wszystko na nic!
— Proszę — zabrzmiał w kancelarji głos pomiędzy dwoma głębokiemi westchnieniami.
Wszedł i właśnie w tej chwili na galerji stanął Ali, niosąc poduszki i koce dla usłania w hamaku i tak był ździwiony widokiem drzwi kancelarji zamykających się za Almayerem, że wszystko upuścił na podłogę, potem stał w miejscu, nie śmiąc się poruszyć. Słyszał głos Almayera, rozmawiającego z tą nieznajomą kobietą. Kimże ona mogła być? Nie zastanawiał się wpierw nad tem, wystarczało mu, że obcą była „Sirani“ i szpetną. Teraz skrzywił się, pozbierał z ziemi koce i poduszki. Nie jego rzecz, co oni tam z sobą mówić mogą. Szpetna i przywiódł ją sam Radży Laut. Alego rzecz posłanie przygotować, faktorię obejść, przekonać się, czy wszystko w porządku... a potem samemu pójść spać.
Przeciągnął się, uśmiechnął do poduszek i koców, spróbował czołem, czy dość miękkie... Musiał się zdrzemnąć, gdyż zbudził go krzyk kobiecy, podniesiony do najwyższej nuty, a urwany tak nagle, jak gdyby mu sama śmierć koniec położyła. Ali odskoczył od poduszek, koców, hamaku i jednocześnie drzwi kancelarji otwarły się, wybiegł z nich Almayer i porwał karafkę z wodą. Mimo pośpiechu i nagłości ruchów, wracając do kancelarji zatrzymał się chwilkę, przechylił karafkę do ust, zapewne dla odświeżenia sobie gardła, poczem zamknął za sobą szczelnie drzwi kancelarji.
Ali, o mało że nie potrącony przez Almayera, który obecności jego nawet nie zauważył, ani drgnął. Aha, obca kobieta krzyknęła, płacze. Ciekawość, do której zresztą nie był zbyt skłonny, budząc się w nim, spłoszyła sen z powiek. Oczy utkwił w drzwi zamknięte. Co tam zaszło? Co się działo? Osobliwość! Stał z otwartemi ustami dopóki nie usłyszał klapnięcia klamki. W mgnieniu oka był przy balustradzie, wychylony na dziedziniec, zapatrzony w gwiazdy i ani drgnął, chociaż słyszał zbliżające się kroki Almayera za swymi plecami, posuwane krzesła.
— Ali! — zawołał Almayer.
Ponury był i zamyślony. Sługa, zbliżając się do stołu widział, jak wyciągnął zegarek z kieszeni. Zegarek szedł zwykle w czasie pobytu Luigarda w Sambirze i zwykle Almayer obiecywał sobie, że go odtąd stale nakręcać będzie, skoro jednak łódź, odwożąca Luigarda znikała na horyzoncie, zegarek, rzucony w szufladę stojącego na werandzie stołu, był zapomniany, a Almayer czas liczył na wschody i zachody słońca. W pożerającej go nudzie godziny nie miały żadnego praktycznego znaczenia, nie wpływały na gatunek gumy, ani na wielkość pni drzewa. Nic go nie zajmowało, żył bez pragnień i wstrząśnień nadzieją odległej, bardzo jeszcze dalekiej przyszłości.
Teraz spojrzał na zegarek. Było wpół do dziewiątej.
Ali, stojąc przed nim wyciągnięty, jak struna, czekał na rozkazy.
— Pójdź do osady — mówił Almayer — i powiedz Mahmatowi Banjer, że mam do pomówienia z nim. Ma się tu stawić natychmiast.
Ali zamruczał. Nie w smak mu były rozkazy Almayera. Banjer i jego dwaj bracia byli włóczęgami, zjawili się od niedawna w Sambirze i otrzymali od faktorji pozwolenie osiedlenia się na gruntach, należących do „Luigard et C-ie“. Ali przeciwny był faworyzowaniu przybłędów. Każdy dach miał wówczas wielką w Sambirze wartość i jeśli lepianka ta pustą była, Almayer mógł nieużytki oddać jemu, a nie jakimś tam niepewnym ludziom. Ali służył wiernie, a o tamtych różne chodziły gadki, ciążyło na nich podejrzenie, że przywłaszczyli sobie łódź, należącą do Hinopari. Hinopari zgrzybiałym był starcem, nie miał synów i łotrzy dokonali eksproprjacji, teroryzując go. Biedak nie śmiał się uskarżać, ale sprawa była głośną, tolerowanym skandalem, w jakie obfitują towarzystwa wybredniejsze i z pretensjami do wyższej kultury, niż zbiegowisko różnych włóczęgów rasy malajskiej na wyspie dzikiej Oceanu Spokojnego. Nie w samym Sambirze udaje się łotrom w ten lub inny sposób, przeprowadzać eksproprjację. Wszyscy o tem wiedzą i wszyscy im dłoń podają i to nie tylko wówczas, gdy są silniejsi.
Almayer, siedząc przy stole, myślał i dochodził do przekonania, że właśnie Banjer i jego bracia byli najodpowiedniejszymi dla przeprowadzenia genjalnego jego przedsięwzięcia. Morscy cyganie mogli zjawiać się, znikać, nie budząc żadnych podejrzeń. Luigard najpewniej już nie zwróci na nich uwagi.
Obcy, świeżo przybyli nie należeli do żadnej partji, nieświadomi wielu okoliczności.
— Mistress Willems — zawołał pozostawszy sam na werandzie — mistress Willems!
Nadbiegła szybko, stanęła po drugiej stronie stołu.
Almayer spojrzał na nią bokiem po przez stojącą pomiędzy niemi lampę. Płakała. Teraz łzy ciekły jej po twarzy, ciche, obfite, jak krople gęstego deszczu. Cichy spazm tłumionego łkania wstrząsał jej wązkie ramiona; twarz ocierała czerwoną bawełnianą chustką, którą na siebie zarzuciła, drugą ręką zbierając fałdy w pośpiechu narzuconego na się szlafroka.
— Uspokój się pani — doradzał Almayer.
Odpowiedziała głośniejszem łkaniem, obfitszych chociaż cichych łez potokiem.
— Zrozumiejże pani — mówił Almayer — że jeśli powiedziałem to, com powiedział, to przez przyjaźń, życzliwość... hm! z poczucia humanitarnego obowiązku.... Pani, mistress Willems, jako żona, wiedzieć winnaś, co mu grozi. Kapitan Luigard człek straszny, nieubłagany...
Zaniosła się rzewnym płaczem.
— Czy, aby... aby.. jest to prawdą? — szlochała.
— Słowo honoru! Klnę się na głowę Niny — mówił Almayer — powiedziałem teraz samą prawdę. Przedtem zmuszony byłem okłamywać panią. Kapitan Luigard wymagał tego, lecz nie mogłem dłużej... Pomyśl tylko, na co się narażam, jeśliby się dowiedział... Uczyniłem to przez życzliwość... Kochany Peter, mąż pani, mistress Willems, kolegą był moim w Makasarze.
— Co począć? co począć? — łamała ręce kobieta, wodząc dokoła obłąkanem okiem.
— Hm! naturalnie! niema innego wyjścia — mówił Almayer. — Musisz mu dopomódz do ucieczki. Śmiertelnie, mówię to pani, obraził Luigarda i ten go niechybnie zabije, zgubi.
— Okrutny! — łkała Johanna, kołysząc się z boku na bok.
— A tak! niema z nim żartów — twierdził Almayer — i czasu niema do stracenia... Czy mię aby pani dobrze rozumie, mistress Willems? Myśl o swym małżonku, o swym kochanym biednym Piotrusiu! A toż się ucieszy, widząc cię! Wrócisz mu życie, wolność!
Porwała się za głowę, zaczęła głośno płakać.
— O Najświętsza! Czy przebaczy mi nędznej grzesznicy, słabej, głupiej kobiecie, zbitej z tropu brzydkiemi radami złych ludzi. Obraziłam go! Jakże się teraz ośmielę stanąć przed nim? A jeśli odepchnie mię? O Najświętsza! o Chrystusowe rany!
Zawodziła coraz głośniej. Almayer porwał się z miejsca.
— Na Boga, ciszej — zawołał brutalnie — zbudzisz wrzaskiem swym dom cały... Ninę...
Przycichła. Almayer, patrząc na nią powątpiewał, czy znajdzie w niej chociażby tę szczyptę inteligencji, co mu się zdawała niezbędną do przeprowadzenia zamiaru.
— Klnę się na honor — mówił — że Willems znajduje się obecnie w takiem położeniu, że przyjmie mile samego djabła...
Przygryzł sobie wargi i ciągnął:
— ...Gdyby ten przybył doń z łodzią... ratunkową. Jeżeli masz pani jakie rachunki do załatwienia z mężem, na pomyślniejszą po temu chwilę nie trafisz nigdy.
Johanna zdawała się uspokajać nieco, słuchała go przynajmniej uważnie.
— Ja tu — mówił — sam działać nie mogę; interwencja moja zaszkodzićby raczej mogła, lecz radą, dobrą służę radą. Oto nadejdą za chwilę niejacy bracia Banjer... łatwo się będzie pani z nimi porozumieć, wszak sama jesteś z Makasaru? Ludzie ci mają łódź... szybkonośną, obszerną. Zawiozą cię, za pewną opłatą naturalnie! gdzie zechcesz. Powiesz im: „do zagrody nowego radży“ i dobiją, gdzie trzeba. Masz pani pieniądze?
Stała zasłuchana, lecz czy rozumiała, tego Almayer pewien nie był. Stała osłupiała niedolą swą, wyrzutami sumienia i ból szczery, olbrzymi, pozbawia ją ruchu, myśli, woli, a Almayerowi zdawało się to ostateczną głupotą.
— Czy słyszysz, mistress Willems? — zawołał, głos podnosząc. — Staraj się, proszę, zrozumieć! Czy masz pieniądze? Pieniądze, dolary, guldeny, co bądź, pieniądze? Cóż? Jakże?
Nie podnosząc oczu głosem słabym, wahającym się, jakgdyby ją to kosztowało ogromnego wysiłku woli, skupienia myśli, pamięci, rzekła:
— Dom został sprzedany... Mr. Hudig gniewał się bardzo...
Almayer zacisnął dłonie na stole, powstrzymując wybuch niecierpliwości. Brała go chętka oberwać jej uszy.
— No, tak, rozumiem! Sprzedany! Za pieniądze chyba? he? Komuż się dostały? he?
Podniosła obrzękłe płaczem powieki z wysiłkiem wielkim. Końce warg jej opadły żałośnie.
— Leonard, brat mój — mówiła — chce się żenić. I wuj Antonio także.. i Augustyna... taka uboga i kupę ma dzieci, tyle dzieci! I Ludwik, ten inżynier. On jeden nie wygadywał na mego męża. I kuzynka Marja. Ta krzyczała, wygadywała! Myślałam, że mi głowa pęknie! I kuzyn Salwator i stary Daniel da Souza, którzy... wszyscy brali, wszystkim się coś należało.
Wyliczanie niezliczonych członków rodziny da Souza, dzielących się otwartym spadkiem po szwagrze, synowcu, kuzynie, siostrzeńcu i tak dalej, trwałoby zapewne długo, gdyby Almayer nie przerwał niecierpliwie:
— Nie jestem ciekaw ich imion i zalet. Niech ich porwą... Widzę, że nic pani nie zostawili? Nic? nic?
— Mam dwieście dolarów i jeszcze z piętnaście — odpowiedziała Johanna wystraszonym głosem.
Almayer odetchnął swobodniej, uspokoił się i mówił uprzejmie:
— Wystarczy! No, niezbyt to wiele, ale wystarczy. Trzeba, żebyś się pani, mistress Willems, porozumiała z tymi ludźmi. Obecność moja zaszkodzićby tylko mogła. Trzeba będzie dać im zadatek, ale nie wielki... resztę obiecać. Dotarłszy do miejsca, znajdziesz pani radę i kierownictwo męża. Aha. Nie zapomnij powiedzieć mu, że kapitan Luigard u ujścia rzeki, na północy. Będziesz pamiętać? Na północy. Zresztą... kapitan Luigard już nie żyje.
Johanna drgnęła. Almayer ciągnął szybko:
— Dałbym pani pieniędzy, jeślibyś potrzebowała, słowo honoru, dałbym. Powiedz proszę mężowi, że ja to wysłałem panią do niego i powiedz także, by śpieszył, nie tracił czasu... A i to także, że się spotkamy kiedyś. Nie umrę spokojny, zanim się z nim nie spotkam... raz jeden, jedyny. W sercu go noszę... głęboko! i pomyśl na co się obecnie dla niego narażam?...
Johanna porwała jego rękę i do ust ją podniosła.
— Mistress Willems! co pani robi? — zawołał Almayer, ale ona potrzebowała dać ujście swej wdzięczności.
— Dobrym jesteś o panie! — wołała — dobrym, wspaniałomyślnym, szlachetnym! Co dzień, ale to co dzień modlić się będę za ciebie, modlić się do wszystkich świętych a kiedyś może...
— Niech się pani tem nie ambarasuje — wywijał się jak mógł Almayer. — Strzeż się kapitana, to główne. Szczęśliwy jestem, żem mógł... w tak smutnem położeniu... Proszę mi wierzyć...
Stali naprzeciw siebie. Pochylona twarz Johanny w żółtem świetle lampy, wyglądała jak zbrukana, stara, bardzo stara i pożółkła rzeźba z kości słoniowej. Almayer przypatrywał się jej z zadowoleniem.
— Jakie to niedołężne, szczupłe, słabe — myślał. — Dmuchnąć i po niej. Zrozumiała mię wreszcie chyba. Ale czy antrepryzę szczęśliwie doprowadzi do końca, w tem rzecz!
Gdzieś w głębi dziedzińca ozwał się gniewny głos Alego.
— Kto pozwolił zamykać bramę? — gderał. — To mi stróż! Głupcem jesteś i tyle. Wszak jeślim wyszedł, to znaczy, żem miał wrócić, a tu brama zamknięta.
— Uciekam — zawołał Almayer. — Ali wiedzie tego... tego człowieka. Bądź pani spokojną...
Na dziedzińcu rozległy się kroki nadchodzących, Almayer znikł w głębi domu.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.