Banita (Conrad)/Część V/IV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Banita |
Wydawca | Kurjer Lwowski |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska |
Tytuł orygin. | An Outcast of the Islands |
Inne | Cała część V |
Indeks stron |
Podszedł pomału do rzeki, popatrzył na nią jak ze zwyczaju, zawrócił się i usiadł pod drzewem. Poza olbrzymim pniem stara niewolnica rozdmuchiwała węgle, stękając i dysząc znosiła i dorzucała szczepane drzazgi drzewa, suche liści i łodygi. Po chwili doleciał go dym wonny, poczuł głód i to mu się zdało nowem upokorzeniem, nową krzywdą tak wielką, że o mało nie rozpłakał się jak dziecko. Czuł się osłabionym, zjedzonym doszczętnie przez febrę. Podniósł rękę, drżała i chudą była jak kość wyschła, suchą pociągnięta skórą. Obejrzał sam siebie.
Wychudł jak szkielet. Luigard wierny swemu słowu, zaopatrzył go w żywność, ale w jaką, w ryż i suszone ryby — które mało kto z „białych“ znieść może. Gdyby choć przysłał trochę potrzebnego mu lekarstwa: chininy. Czy się temu staremu bykowi zdaje, że Willems, jak dzikie bestje, obejść się może bez lekarstwa?
Ciężką głowę oparł o pień drzewa i przymknął ociężałe powieki. Marzyło mu się, że jeśliby mógł dostać w ręce kapitana, z rozkoszą darłby z niego pasy. Była to myśl przelotna, instynktowa chętka zemsty, odwetu. W rzeczy samej nie miał już siły oburzać się, był złamany nawałem klęski. Podobnie jak innych wielu, nosił się niby z wszechświatem, a kataklizm zbił go z nóg i zbliżający się własny koniec przerażał go, paraliżując resztki woli, czyniąc niezdolnym do reakcji. Runął i zdawało mu się, że wszystko wraz z nim runąć musi. Otworzył szybko oczy, by w samym blasku wschodzącego słońca dopatrywać niebywałej jakiej grozy. Skurczył się, głowę wsunął w ramiona, nogi podwinął pod siebie, ręce założył na piersiach i drżąc cały, siedział nieruchomy pod gęstymi gałęziami olbrzymiego drzewa, poprzez które słońce obsypało go porwanemi nićmi złotych promieni. Pod ich deszczem wyglądał jak kupa łachmanów lub śmiecia i tylko rozszerzone gorączką oczy paliły się żywe w nieruchomej twarzy i postaci.
Oczy te biegały niespokojnie dokoła, lub zatrzymywały się w chorobliwem natężeniu na kilkunastu mrówkach, dążących wytrwale i śmiało pod wysokiej trawy tunelem, co się im zdawać mogły dłuższe i niebezpieczniejsze od puszczy i pustyni. I przemknęło mu w myśli: szukają tam ścierwa, resztek jakiegoś owadu, co życie postradał. Zdjął go lęk paniczny. Przymknął oczy. Śmierć, zawsze, wszędzie śmierć! Nie chciał widzieć mrówek, dzieła zniszczenia, nic widzieć nie chciał. Zdało mu się, że słyszy głosy jakieś. Zmysłów omamienie, dręczące zmory, bo któż mógł nadejść, kto przemówić? Zresztą, co mu tam, głosy czy nie głosy. Słuchać nie będzie, nie chce...
A jednak... nadbiegały od rzeki, wiatr je niósł, słabe zrazu, teraz wyraźne:
— Wrócim wkrótce! — dźwięczało w powietrzu, w jego mózgu raczej... Ach! tak go głowa boli...
Wrócim! Wracać mogą tylko ci, co przybyli. Nikt nie wraca... wraca paroksyzm gorączki, ot i tyle! Zwarł z całych sił powieki, zamknąłby słuch gdyby mógł...
Otworzył oczy. To ta stara czarownica okrążyła pień szeroki drzewa i stoi tuż przed nim. Ręką przysłoniła oczy i patrzy, patrzy na brzeg, gdzie dawniej przybijały łodzie. Dawniej!... Jakiego tam djabła czarownica chce wypatrzeć, jakie zło wywołać na pustym brzegu? O! odeszła do swych węgli, żarn... Teraz Willems niema przed oczami jej złowrogiej postaci...
Co to? Czy mu się śni, czy na brzegu ktoś stoi? Kobieta. Wyraźnie kobieta. Spódnica czerwona i dźwiga coś zawieszonego na szyi... Postać znana i dziwna zarazem...
Zaklął przez szczękające zęby. Źle z nim być musi, skoro widzi niebywałe rzeczy i to w świetle dziennem. Zmora!
Nie! Zmora nie bywa tak wyraźną, pochwytną. Kobieta zbliża się... Ah! Johanna, jego żona! Porwał się z miejsca i stanął jak wryty, jedną tylko miał myśl:
— Czego, do djabła, chcieć może?
Johanna przechodziła dziedziniec prędko, niosąc dziecko owinięte w białe prześcieradło, ściągnięte z łóżka w kancelarii faktorji. Słońce, padając na nią, zdawało się ją oślepiać, obce otoczenie dziwić i onieśmielać. Wystraszone spojrzenia rzucała w prawo i w lewo, szukając wszędzie męża. Przystąpiwszy bliżej dostrzegła szkielet stojący pod drzewem, wpatrzony w nią rozbłysłem okiem. Poznała męża, osłupiała.
Stali naprzeciw siebie niemi ze zdziwienia, z rozbudzonem wspomnieniem rzeczy odległych, dawnych, które się obojgu zdawały tak dawne i dalekie, że ginęły w zmierzchu czasu i przestrzeni. Oczy ich spotkały się, zmierzyły z niedowierzaniem. Patrzyli na siebie jak na senne widziadła.
Johanna pierwsza przystąpiła bliżej. Owinięte w prześcieradło dziecię złożyła na ławie. Mały Ludwiś, który przerażony nocną wodną jazdą, darł się noc całą, spał teraz spokojnie. Willems przeprowadzał wzrokiem każdy ruch Johanny. Obecność jej zdawała mu się bajeczną. Co ją tu przywiodło? Jak? Zjawienie się jej wchodziło w liczbę walących się na niego klęsk. Chory i osłabiony bał się brutalnej napaści. Gotowa skoczyć na niego z pazurami. Znał ją. Kiedyś, zanim ją ujarzmił, próbowała. Ah! przynajmniej miał to za sobą, że się jej pozbył na zawsze. Wróciła! Aha! Zapewne by przypatrzeć się jego konaniu.
Nagle Johanna przystąpiła i obejmując jego kolana, osunęła się na ziemię, płacząc cicho. Z roztargnieniem patrzył na nią. Czego chce? Nie miał sił spytać, odepchnąć ją, odejść. W ucho mu wpadło powtarzane przez nią, śród łkań, słowo:
— Przebacz! przebacz!
Więc to ją sprowadza... aż z tamtąd... z Makasaru? Nie sąż kobiety dziwaczkami?
Wtem oczy mu zapałały. Jeśli się tu znalazła, to przypłynęła... innego nie było dojścia. Łódź!
— Łódź! — zawołał dominującym głosem i porwał się z miejsca jak szalony, przeskoczył ją, porwał za ramiona i wstrząsł nią, ale ona zawisła mu na szyi, pokrywając wyhudłą twarz jego pocałunkami. Starał się oddalić ją od siebie, odwracał twarz, wywijał się od zbytnich całusów, myślał tylko o jednem: przybyła, więc jest łódź, ujście, zbawienie. Pasowali się z sobą. Willems wołał:
— Daj że pokój! słuchaj!
Spotkanie małżonków po długiej rozłące podobniejsze było do walki na pięści, niż do powitania. Ludwiś spał snem niewinności. Udało się wreszcie Willemsowi wyrwać z objęć czułej małżonki, żelaznym uściskiem ubezwładnił jej czepiające się jego szyi i karku ramiona. Ah! nic się nie zmieniła. Brudna, płaksiwa, głupia. Nie wzbudzała zaufania.
— Mów, jak tu przybyłaś? — krzyknął, nie miarkując głosu.
— W wielkiej łodzi... z trzema wioślarzami — jąkała się. — Wiem wszystko. Luigarda chwała Bogu niema! Przybyłam, by cię uwolnić... Almayer wszystko mi opowiedział...
— Almayer... łgarz! — odparł Willems. — Więc ty... powiedz jak?
Słów mu nie stawało. Patrzył wystraszony na żonę. Czy nie była czasem narzędziem w ręku jego wrogów? Czy nie chcą wciągnąć go w nową jaką kabałę?
Johanna rozpłakała się.
— Peter! Nie patrz tak na mnie — łkała. — Nie gniewaj się. Cóż złego zrobiłam? Przybyłam, by cię przeprosić, przebłagać... uwolnić... Luigard... niebepieczeństwo....
Willems drżał niecierpliwością, nadzieją, strachem.
— O Peter! — łkała — Peter! co ci jest? Chory jesteś, zmieniony...
Wstrząsł ją za ramiona tak gwałtownie, że zamilkła.
— Jak śmiesz — syczał. — Zdrów jestem, zupełnie zdrów. Gdzież łódź? Powiedzże mi wreszcie gdzie? Mów, mówże!
Wstrząsnął nią aż jęknęła:
— Boli mię...
Odepchnął ją. Stała drżąca, wpatrując się w niego uważnie. Chciała się znów zbliżyć, lecz powstrzymał ją, podejmując palec w górę. Cofnęła się, wzdychając. Willems ochłonął i przypatrywał się teraz żonie ze zwykłym krytycyzmem, tak jak gdyby patrzył na nią, ściągając rachunki z domowych wydatków.
Johanna widziała w tym powrocie do dawnych manjer zadatek przebaczenia. Opowiadała mu teraz szczegółowo wszystko, o swem przybyciu, planach Almayer‘a. Z potoku bezładnych słów jej Willems starał się pochwycić jaki taki ciąg wypadków, coś konkretnego. Rozumiał to tylko, że była łódź, duża łódź, taka, którą się i na morze puszcza... Ale jaką w tem wszystkiem rolę odgrywał Almayer? Czy go chciał wciągnąć w zasadzkę? Ha! i to lepsze od tego co tu ma. Johanna zapewniała, że ma pieniądze, a towarzyszący jej wioślarze i przewodnicy gotowi na wszystko.
— Gdzież są? — pytał.
— Niebawem przybędą — odpowiedziała. Wylądowali mnie tu, a sami oddalili się natychmiast. Ale niebawem przybędą... Mają tu gdzieś w pobliżu znajomych rybaków... tak mówili.
Gadała, płakała, śmiała się, znów płakała, błagając by przebaczył, zapomniał... Co ma przebaczać? Scenę na wyjezdnem, w Makasarze? Niby miał on czas i dość swobody, by myśleć o tem. Co mu do tego, co Johanna mówiła czy robiła przed pół rokiem, przez całe swe życie. Co go to obchodzić może? Teraźniejszość przywaliła go ciężarem ponad jego siły, wszystkie swe władze skupiał, by rozplątać przeszłości węzły tajemne i gdy ona płakała, całowała go po rękach, zaklinała na rany Chrystusowe, na dziecko, na swe wierne przywiązanie, by przebaczył jej, zapomniał, ufał, wierzył w jej miłość i wierność, on, nieruchomą źrenicą patrzył daleko, w przyszłość, w możność tryumfu nad wrogami, w zemsty upajające miraże...
Zdejmowała go szalona chętka puszczenie się w pląsy, głośnego, radosnego śmiechu. Nie mógł się powstrzymać i grożąc pięścią niewidzialnemu wrogowi, zawołał:
— Spotkamy się kapitanie Luigard! spotkamy się jeszcze, chociażeś w to nie wierzył.
— Za nic! nigdy! — złożyła błagalnie dłonie Johanna.
Obrzucił ją wzrokiem jakgdyby się ze snu budził. Skąd się tu wzięłaś? Zapomniał był o niej zupełnie. Obecność jej dziwiła go, lecz nie tak już boleśnie jak w chwili jej wylądowania. Owszem, czuł się raczej łaskawie usposobionym dla tej biernej kobieciny, której pomoc okazywała się tak skuteczną.
A tamta? Myśl się jego zwróciła ku tamtej. Byle się „tamtej“ wywinąć bez sceny — miał wspólny ze wszystkimi mężczyznami wstręt do scen... gdy się poczuwał do winy. — Z „tamtą“ żartów niema, może być niebezpieczną...
W chwili tej była mu Aïsza nienawistną. Czuł, że go gorycz tej nienawiści dusi.
— Poczekaj tu chwilę — rzekł do żony i zniknął poza drzewem.
Przy ogniu woda wrzała hałaśliwie w miedzianem naczyniu, z którego buchała para. Stara niewolnica z obłoków pary wychylała się obojętnie i zgrzybiała.
— Gdzie ona? — spytał ją cicho Wellems.
Stara ani spojrzała na pytającego, odpowiedziała natychmiast tak, jak gdyby na spodziewane zapytanie gotową miała odpowiedź.
— Przechodziła tędy — mówiła — gdyś drzemał pod drzewem, zanim nadpłynęła łódź i nieznajoma wysiadła z niej na nasz brzeg. Patrzyła na ciebie długo, a oczy jej świeciły jak gwiazdy... nie, jak słońce raczej, taka z nich biła jasność. Poszła tam, dalej, gdzie Lakamba miał ogrody z soczystemi i słodkiemi owocami, wówczas gdyśmy tu nie byli sami, gdy byli tu mężowie z bronią, wielu mężów pieśni i słów wiele...
Mogła mruczeć do nieskończoności, Willems był już po drugiej stronie olbrzymiego drzewa. Zbliżył się do żony, chciał jej coś powiedzieć. Próżno słów szukał, myśl miał zaprzątniętą tem tylko, jak uniknąć spotkania z Aïszą. Kto wie, może ranek cały spędzi w ogrodzie... zdarzało się to jej czasem... sądzi, że Willems śpi pod drzewem i śpieszyć nie będzie. Ale czemu ci wioślarze tak się opóźniają? Tak! wolał nie spotkać się ze spojrzeniem Aïszy. Czuł fizyczny strach jej wzroku. Coby jej zresztą mógł powiedzieć? jak wytłómaczyć? Jakby się Aïsza zachowała?... A! mniejsza z tem! Nic go tu już zatrzymać nie zdoła, nic! Urósł w siłę, w pewność siebie, w arogancję, w sercu jego nie było miejsca na litość, a tem mniej na wdzięczność, zresztą... wobec żony, prawnie poślubionej Johanny, wolał zachować pozory poprawności. Nie powinna niczego się domyśleć. Sam Almayer nie wspomniał o córce ślepego Omara przed mistress Willems...
Jeśliby się domyśliła, a najgłupsze kobiety bywają w podobnych razach dziwnie sprytne i domyślne, biada mi wówczas — myślał.
I myślał dalej, a myśli z niesłychaną szybkością i jasnością biegły po sobie, nie było bo czasu do stracenia.
— Gdyby nie syn — myślał — najlepiej byłoby pozbyć się obu, i tej i tamtej...
— Nie! nie! — zawstydził się sam przed sobą. — Ślub był formalny, zapisany w regestrach, zaprzysiężony przed ołtarzem... Święte węzły...
Spojrzał na żonę i po raz pierwszy w życiu uczuł coś nakształt wyrzutu sumienia, nasuniętego przez obraz przysięgi przed ołtarzem. Wyrzut sumienia, z którym etyka nie miała nic wspólnego. Nie, nie trzeba by się Johanna czegobądź domyśliła. Byle prędzej odpłynąć...
Obejrzał się.
Możnaż wszelako polegać na onych wioślarzach, właścicielach łodzi? Tubylcy i morskie włóczęgi, jak o nich kiedyś od samego Almayer‘a słyszał. Bądź co bądź rozsądniej wziąć ze sobą rewolwer, naboje.
Willems chciał biedz ku rzece i wołać wioślarzy. Zatrzymał się: a nuż Aïsza usłyszy, nadejdzie?
Tymczasem Johanna, widząc na twarzy męża i w jego ruchach wahanie, a z surowości jego spojrzenia wnosząc, że jej przebaczyć nie chce, uczepiła się obu dłońmi rękawa jego kurty, błagając pokornie przebaczenia, zmiażdżona przeczuciem swej winy, widokiem pana swego i męża, którego jej lekkomyślność, grzeszna powolność namowom złych ludzi — pod mianem tem rozumiała swych krewnych — naraziła na tyle tak niezasłużonych, chociaż zupełnie dla niej tajemniczych i niewytłómaczonych cierpień.
— Kochałam cię zawsze — mówiła. Gdybyś wiedział co mi o tobie opowiadali. Własna moja matka oskarżała cię, że... że... ale ja w to wierzyć nie mogłam i wypowiedzieć tego nie śmiem! Oskarżała, żeś mi był niewierny.
— Fałsz! kłamstwo wierutne! — zawołał z oburzeniem Willems.
— Wiem to! nie wątpliwie! Peter! bądź wspaniałomyślny. Pomyśl, com przecierpiała odkąd opuściłeś mię. Przeklinam sama siebie i tych oszczerców... Peter, spójrz na dziecko, na naszego synka. Patrz jak słodko śpi. Daruj mi! Nie miałam chwili spokoju zanim cię odnalazłam. W takim stanie... Powiedz, że mi przebaczasz, jedno słowo...
— A do stu... — zaklął niecierpliwie Willems, zapominając o wzbudzonych dopiero co wyrzutach sumienia i patrząc niespokojnie ku rzece. — Daj mi święty spokój. Gdzież się zadzieli ci twoi wioślarze? Czemu pozwoliłaś im się oddalić? Zawsześ głupia.
— O Peter! — szlochała Johanna — wiem, że mi twe serce przebaczyło, dawno, lecz powiedz słówko, jedno słówko.
— Tak, tak, mówię — mówił szybko i niecierpliwie natychmiast dodał:
— Gdzież się podzieli przeklęci ci wioślarze?
— Nie odchodź — czepiała się rękawa jego kurtki — nie pozostaw mię samej. Powiedz, co nam grozi? Boję się. Widzę, żeś niespokojny...
— Czy tylko sam tu jesteś? — dodała po chwili, podejrzliwem okiem strzelając na wsze strony.
— Także pytanie! — żachnął się niespokojnie spoglądając ku rzece, to znów poza zagrodę, zapewne w kierunku byłych ogrodów Lakamby.
— Puść mię — zawołał, strząsając z rękawa dłoń żony, gdyż w dali dojrzał trzy kędzierzawe głowy murzynów.
— Otóż oni! — zawołał wesoło, słysząc plusk wioseł. — Płyniemy! biegnę po rewolwer.
Biegł ku drzwiom domu, lecz musiał coś dostrzedz, gdyż spiesznie wrócił ku żonie, zmieszany bardzo.
— Weź dziecko — mówił prędko — wsiądź do łodzi i odpłyńcie w prawo... za zarośla. Prędzej. Zaraz tam nadbiegnę. Spieszże!
— Peter! — zawołała wystraszona Johanna — nie odchodź, nie zostawiaj mię samej. Boję się! Coś się stało.
— Idź — szeptał ze złością Willems — mówię, że nadejdę. Idźże, słyszysz?
— Nie! nie! nie! — upierała się przy swojem. — Nie na to cię odszukałam, by cię znów stracić. Co to?
Z poza domu dolatywał cichy śpiew. Willems porwał żonę za plecy.
— Idźże, gdy ci każę — syknął przez zaciśnięte zęby.
Ale Johanna tem mocniej do niego lgnęła. Wzniósł brwi i oczy w górę, jak gdyby przyzywał niebiosy na świadka szaleństwa głupiej tej kobiety. Śpiew wzmagał się i nagle ustał. Aïsza zbliżała się pomału, niosąc kwiaty i owoce.
Właśnie wychodziła z za węgła domu, kierując kroki pod rozpościerające nad dziedzińcem konary swe i cień drzewo. Słońce oświecało ją, dodając blasku bijącej od niej radości. Chcąc zapewne uświęcić dzień powrotu w swe ramiona kochanka, przywdziała świąteczne białe szaty. Słońce połyskiwało na złotych haftach odrzuconej w tył zasłony. Złota ze srebrem wstęga podtrzymywała w pasie i ramionach lekką szatę, odkrywającą jak w bronzie utoczone ramiona i piersi. Czarne warkocze, upięte były złotemi, bombiastemi szpilkami, ozdobione gorąco pąsowem kwieciem. Ustroiła się tak dla niego, dla rozkoszy oczu, w których pragnęła widzieć na zawsze odbitą swą postać. Zbliżała się pomału, z twarzą zatopioną w wiązance wonnych jaśminów, oczy przymknęła upojona ich wonią, a bardziej jeszcze zmartwychwstałą w piersiach nadzieją szczęśliwej przyszłości.
Zrazu, olśniona słońcem, nie mogła dojrzeć stojących w cieniu drzewa. Zsunęła ze stóp drewniane sandały na wysokich obcasach, ruchem gazeli szybko i cicho wbiegła na wiodące do domu schody. Willems popchnął żonę tam, gdzie pod drzewem cień był najgłębszy. W głowie mu się mieszało. Nie wiedział jak się z zadania wywiąże. Wbiegłszy do domu po rewolwer, odepchnie, ogłuszy, obezwładni tę strojną kobietę, pijącą woń kwiatów, które dla niego zrywała i pod jego rzucić miała stopy. Tak, będzie to szybkie, bezpieczne rozwiązanie sytuacji. Liczył bez Johanny. Ta go nie puszczała, a że się jej wyrwał, pozostawiając w jej zaciśniętych dłoniach szmat rękawa swej kurty, zaskoczyła go, chwytając go za plecy ze zręcznością kotki pewnej swej ofiary, tak gwałtownie, że o mało się na wznak nie przewrócił.
— Kobieta! co to za kobieta? — krzyczała, to piszczała na przemian, od zmysłów z zazdrości odchodząc. — Więc prawdę mówili wioślarze... Śmieli się ze mnie przez całą drogę, słyszałam, słyszałam! Mówili o kobiecie, o pięknej... Uszy zatykałam, wierzyć nie chciałam, nie mogłam. Więc to prawda? Mów natychmiast. Niegodziwcze, odpowiadaj kto ona?
Wyrywał się jej, trzymała go mocno dopóki kurta nie pękła. Zostawił ją w jej szponach, porwał się biedz dalej, zatrzymał się. Serce mu biło tak gwałtownie, że stracił oddech. Chciał coś mówić, nie mógł. Przed oczami latały mu czerwone ognie. Pochwycić pistolet, zastrzelić obie i tę i... tamtą.
Na mgnienie oka wszystko znieruchomiało, zastygło na rubieży, gdzie w czarną linję rzucanego na murawę przez drzewo cienia wkraczało słońce oślepiające. Przy wiodących do domu schodach, na drzewie pokrytem czerwonemi jagodami, fruwały stada drobnych ptasząt. Zerwały się, pierzchły w drgającem od ich skrzydeł powietrzu. Od rzeki zjawił się Mahmet z braćmi, wszyscy trzej uzbrojeni w błyszczące lance.
Aïsza, która wychodziła z domu, pozostawiwszy tam kwiaty, spostrzegłszy nieznanych i uzbrojonych ludzi, krzyknęła, cofnęła się. Po chwili wybiegła znów z rewolwerem Willemsa w ręku, gotowa bronić kochanka. Dla niej każda twarz ludzka, zakłócająca ich samotność była oznaką niebezpieczeństwa. Świat cały, w mniemaniu jej, był przepełniony wrogami tego, który był dla niej wszystkiem. Niebezpieczeństw zresztą i śmierci nie bała się. Byle umrzeć z nim razem. Tem lepiej.
Śmiałym rzutem oka obiegła dziedziniec dokoła. Zauważyła, że obcy ludzie, postąpiwszy parę kroków, przystanęli, opierając się na swych lancach; po chwili spostrzegła Willems‘a odwróconego do niej plecami i szamocącego się z kimś pod drzewem. Zawołała głośno i śmiało:
— Jestem! biegnę!
Biegła mu na pomoc; głos jej był donośny, ani zadrżał. Willems usłyszał aż nadto dobrze, popchnął żonę na ławę pod drzewem, na którą opadła, wywinął się ze swej kurty, rzucił jej na twarz, a przykładając usta do jej ucha, mówił dysząc:
— Po raz ostatni mówię ci: bierz dziecko i zmykaj.
— Nie, nie — upierała się zgłuszonym głosem. — Nie odejdę... Tamtej każ odejść! Nie chcę jej widzieć! każ jej odejść natychmiast!
— Szalona — syknął nad nią i zwrócił się ku Aïszy. Nie było rady.
Aïsza, która biegła zrazu z szybkością strzały, powstrzymała kroku. Na twarzy jej malowało się zdziwienie. Na krok przed nim zatrzymała się z pytaniem w oczach, w pół otwartych ustach. On stał przed nią obnażony do pasa, z pochyloną głową, ponury.
Nieco dalej Mahmat z braćmi zamieniał, uśmiechając się, ciche uwagi i domysły. Ta brązowa, piękna to córka ślepego Omara, walecznego wodza. „Biały“ rosły i silny, za dwóch waży. Nieosobliwy zrobili interes, trzeba będzie obciążyć łódź „białym“, trzema kobietami — bo pewnie i tę starą zechce wziąć ze sobą — i dzieckiem... No! zapłacą drożej. Każdy „biały“ ma dość pieniędzy...
Bracia, pokiwawszy głowami, odeszli do barki. Mahmat pozostał na straży, z ostrzem lancy połyskującem w słońcu ponad jego głową, ociężały, obojętny widz tego, co zajść miało.
Willems przemówił pierwszy ochrypłym głosem, wyciągając rękę przed siebie:
— Oddaj mi rewolwer.
Aïsza rewolwer schowała za plecy i skinieniem brwi wskazując obcych ludzi, drżącemi usty pomału i wyraźnie pytała:
— Swoi to ludzie?
Skłonił milcząco głową. Ona dłoń podniosła do czoła. Z wieńczących ją kwiatów kilka liści spadło na obnażone ramiona.
— Wiedziałeś, że przybędą? wezwałeś? — spytała cicho.
— Nie! — odrzekł energicznie Willems. — Sami tu przybyli, po mnie.
— Więc powiedz im by odpłynęli. Cóż być może między tymi przeklętymi i tobą... skoro życie moje w twojem spoczęło sercu — mówiła powoli.
Willems milczał. Stał ze spuszczoną głową, z wbitym w ziemię wzrokiem i jedną miał myśl tylko, odebrać od niej rewolwer, a potem...
Aïsza długo patrzyła na skurczoną, szlochającą, z zakrytą twarzą kobietę.
— Kto to? — spytała, podnosząc na Willems‘a oczy, z którychby nic nie wyczytał.
— Moja żona — odrzekł cicho, oczu nie podnosząc i dodał śmielej:
— Poślubiona wedle praw obowiązujących nas, białych, a które dane nam są od Boga.
— Prawa białych. Bóg białych — poruszyły się wzgardliwie ledwie dosłyszalnym szeptem usta Aïszy.
— Oddaj mi mój rewolwer — mówił rozkazująco Willems, nie śmiąc jednak zbliżyć się do niej i podjąć na nią rękę.
Zdawała się nie słyszeć. Mówiła pomału:
— Prawa, czy kłamstwa i oszustwa, jak wszystko co wasze?... Skąd wiedzieć mogę co prawda co kłamstwo? Ujrzawszy obcych, biegłam bronić ciebie, a tyś mi kłamał usty, spojrzeniem... Podłe, krzywe masz serce.
— Ah! — dodała nagle po chwili milczenia. — Tamta jest pierwszą... i ja mam być... niewolnicą?
— Będziesz czem ci się podoba — wybuchnął brutalnie Willems — odpływam.
Słowa te nie wywarły wrażenia, jakie wywrzeć winny były. Aïsza wzrok utkwiła w leżącem na ławie zawiniątku białem, poskoczyła ku niemu. Willems widział to, lecz skamieniały nie miał sił poruszyć się z miejsca, w głowie mu się mąciło.
Aïsza podniosła róg prześcieradła i cofnęła się z takim wyrazem twarzy, jak gdyby nadeptała padalca. Wpiła w śpiące dziecko wzrok przerażenia, zdumienia bez granic, a gdy po długiej chwili wyprostowała się i podniosła czoło, zdawało się, że cień fatalizmu padł na nią i owinął ją całunem, chociaż stała w bieli i w złocie i w słońca promieniach.
Willems stał też jak wryty, myśląc tylko o ucieczce, a jednocześnie czuł, że minuty są policzone, że nań woła coś tak nieodzownego, jak śmierć sama. Mniejsza z tem. Wszystko było mu obojętne, wszystko prócz wyzwolenia. Zapomniał żonę, dziecko, Hudig‘a, Luigard‘a, przeszłość i teraźniejszość, wszystko i wszystkich w rwącem pożądaniu przyszłości, nowego życia.
Aïsza mówiła cicho, pomału, skandując słowa jak płaczka lub błagająca, jak kapłanka w ofiary godzinę.
— Dziecię! dziecię! Czem zgrzeszyłam, by na taką zasłużyć karę, by podobną przeżyć boleść i hańbę? A tyś mi mówił, — zwróciła się królewskim ruchem do kochanka, — żeś żadnych poza sobą nie pozostawił węzłów, nic... Mówiłeś tak mając dziecię, rodzone dziecię i dziecięcia tego matkę. Szalona! wierzyłam i myślałam, że możesz moim zostać, i mnie danem będzie...
Głos się jej urwał na słowie, co zapewne było najświętszą nadzieją nowego życia, w które weszła. Marzyła — kobietą bo była! — że dziecięce ramiona wzniosą się pomiędzy nim a nią, odgonią złych wspomnień mary, przyszłości będą zadatkiem...
Szalona!
Wierzyła, że pierwszą była i jedyną... Kto zliczy ułudy kochającego kobiecego serca! W chwili, gdy ujrzała dziecię tamtej — uczuła rozwierającą się przed sobą przepaść czarną, zimną, niezmierzonego osamotnienia, piekielnej głuszy. Dal, w którą odejdzie sama, bez niego, bez oparcia, nadziei, wiary, pełną krzywd, bez ujścia.
Zbliżyła się do Johanny. Wrzał w niej gniew, zazdrość, nienawiść nieubłagana. Czuła się wobec tej nieznajomej skrzywdzoną, upokorzoną. Zerwała z jej twarzy zasłaniającą ją kurtę Willems‘a, wołając z wściekłością:
— Niechże spojrzę na tę, której nam być służebną i niewolnicą, Ya! wa! widzę cię. Ya! wa!
W krzyku jej było coś z rozdartej duszy, coś, co biło ponad drzewa wysokie ku niezmąconym szafirom nieba, ku słońcom jasnym. Spojrzawszy na skurczoną, spłakaną Johannę zamilkła. Uśmiech wzgardy przewił się po jej ustach.
— A! Sirani! — rzekła — z tamtych kobiet...
Johanna przyskoczyła urażona do męża.
— Broń mię Peter! — krzyczała — broń mię przed tą murzynką, poganką; winienieś stanąć w mojej obronie.
— Ciszej! nic ci nie grozi — syknął przez zaciśnięte zęby Willems.
Aïsza oboje objęła wzgardliwem spojrzeniem i składając dłonie wzniesione wysoko nad swą głową, na znak udanej pokory, mówiła drwiąco:
— Skłaniam się przed waszą wysokością, gotowa włosami proch zmiatać przed stopami waszemi. Pyłem jestem i tylko pyłem w oczach waszych.
Potem zwracając się do Willemsa rozkrzyżowała ręce, wołając z wyrzutem:
— Co zrobiłeś ze mną, w coś mię obrócił, przeklęty synu przeklętej matki? Zmienić mnie, wodza córkę, w niewolnicę... niewolnicy! Milcz, ani słowa! Nie truj mię jadem swej mowy. Gdybyż ta choć „białą“ była! ale z mieszańców, przez wszystkich wzgardzonego pokolenia. Sirani!
Wskazała palcem Johannę, cofnęła się o krok, roześmiała głośno, przeciągle.
— Każ jej milczeć, Peter! Każ milczeć — wołała Johanna. — Czarownica, poganka! Wybij ją, odpędź!
Willems spostrzegł rewolwer, który Aïsza rzuciła na ławę przy dziecku w pierwszej chwili bolesnego zdumienia. Wstąpiła weń otucha. Przemówił do żony po niemiecku, nie patrząc na nią:
— Sprzątnij mi natychmiast dziecko — mówił — i... mój, leżący tam, rewolwer. Zmykaj do łodzi, nie tracąc ani chwili. Rozprawię się tu z nią.
Aïsza przystąpiła bliżej i wpatrzona w Johannę, targając opasującą ją złotolitą wstęgę, mówiła śród wybuchów gorzkiego, szalonego śmiechu:
— Dla niej... dla niej.. matki tego co rozsławi imię twe, co chwałę twych czynów opowiadać będzie. Wszystko dla niej. Dla mnie nic... Bierz, bierz wszystko.
Rzucała na ziemię przed Johannę pas swój, bransolety, szpilki złote, wieńczące ją kwiaty, złotem haftowane zasłony przeźroczyste. Włosy jej rozpadły się, pokrywając czarnym płaszczem jej ramiona, obramiając twarz, z której biło obłąkanie.
— Wypędź ją, czarownicę przeklętą — wołała Johanna, czepiając się obu dłońmi ramienia męża.
— Spójrz — roześmiała się dziko Aïsza, palcem wskazując żonę Willemsa. — Patrz! ależ kobieta ta z Sirani plemienia, z mieszańców! Przelękła się mnie! W oczy mi spojrzeć nie śmie, za ciebie się chowa. Ach jaka szpetna!
Jeśli Johanna nie rozumiała słów, to rozumiała ton, spojrzenie, obelgę. Jak szalona podskoczyła do Aïszy, uderzyła ją w twarz, porwała dziecko, które zbudzone płakać zaczęło i wraz z niem pobiegła ku rzece, rzucając przeraźliwe krzyki, wzywając na pomoc niebo, piekło.
Willems, korzystając z zamieszania, manewrował tak, by niepostrzeżenie pochwycić rewolwer z ławy. Spostrzegła to Aïsza, podskoczyła jak pantera, odpychając go z nienacka na bok, rękę z pochwyconą bronią założyła za plecy.
— Nie! nie będziesz miał — wołała. — Idź za nią, za tamtą, naprzeciw wrogów, niebezpieczeństwa, śmierci, idź rozbrojony, z gołemi rękoma i słodkiemi, trującemi słowy, taki, jakiś stanął przedemną. Idź w lasy, na morza, na wody, wszędzie, gdzie śmierć czyha na ciebie...
Urwała. Wpół obnażony, wpół obłąkany Willems był tuż przed nią. Zdala dolatywały krzyki wołającej o pomoc Johanny. Słońce oślepiało Aïszę, padało na nią, na niego, na pusty kąt ziemi, gdzie tyle namiętności wrzało w śmiertelnych zapasach.
W to słoneczne rano nienawiść i zemsta były w powietrzu; antagonizm rasy, krwi, wieczystych nieporozumień pomiędzy mężczyzną i kobietą. — W niej miłość szalona zmieniła się w nienawiść do kochanka, urodzonego pod innem niebem, na ziemi fałszu i przemocy, do „białego“, niosącego z sobą zagładę i nieszczęście wszystkim nie „białym“. Zdawało się jej, że słyszy głos ojca, ślepego Omara, szepcący jej na ucho:
— Zabij, zabij go!
Widząc, że się poruszył, zakrzyczała:
— Nie zbliżaj się, bo zginiesz. Umykaj dopóki przy zmysłach jeszcze jestem...
Willems rzucił się, gotów walczyć, byle broń swą odzyskać. Nie śmiał uchodzić bez broni. Pomimo miotających nim sprzecznych a tak gwałtownych uczuć zauważył, że roznamiętniona o mierzeniu weń nie zdolna była myśleć. Chociażby i wystrzeliła, chybi. Trzymała rewolwer za wysoko, stanowczo za wysoko. Postąpił krok naprzód, widział lufę drżącą w jej wyciągniętem przed się na oślep ręku... Teraz lub nigdy, pomyślał.
Zgiął kolano, gotów do skoku co jej broń z rąk wytrąci.
Coś czerwonego zamigotało mu w oczach, coś ognistego zaślepiło, huk stłumiony ogłuszył. Coś go wstrzymało. Czuł, że rozdyma nozdrza, wdychając błękitny dymek, co mu słońce i jasność dzienną przysłonił na chwilę.
— Chybiła — pomyślał — pewien tego byłem. Chybiła.
Widział leżący na ziemi rewolwer i ją daleko, zmniejszoną do niemożliwości, wyciągającą przed się ręce. Teraz pora pochwycić rewolwer, podejmie go. Nigdy tak jak w tej chwili nie czuł radości życia, tryumfu, nadziei, nigdy mu słońce nie świeciło jaśniej... tylko w ustach poczuł słony, gorący niesmak, odkaszlnął... splunął...
Na Boga! Kto krzyknął: „umiera!“ Kto umiera? Mniejsza z tem, byle pochwycić broń... Ciemno... Czemu ciemno? Czy noc zapada?
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
W wiele, wiele lat potem, Almayer opowiadał przygodnemu podróżnemu z Europy o powstaniu buntowniczem Sambiru.
Podróżny Rumunem był, naturalistą w pogoni za rzadkimi okazami orchidei, które skupował za jakąbądź cenę w handlowych celach, a wszem wobec i każdemu z osobna w pierwszym kwadransie znajomości oświadczał zamiar pisania wyczerpującego dzieła o ziemiach podzwrotnikowych.
Po drodze spotkał Almayera. Człek to był z pewnem wychowaniem, lecz pił nadto. Dżyn i spirytus potrzebne mu były, jak utrzymywał, dla podtrzymania zdrowia. Przez wieczór cały, ciągnąc ze szklanicy, rozpowiadał Almayerowi o kawiarniach i skandalach europejskich stolic. Wzamian Almayer zanudzał go swem utyskiwaniem na socjalne i polityczne — nie mówiąc już o towarzyskich — stosunki Sambiru. Rozmawiali, siedząc na werandzie w faktorji przy stole, na którym paliła się lampa i stały do połowy wypróżnione butelki. Ćmy i nocne motyle, którym nie wystarczały bezpieczniejsze bądź co bądź blaski księżyca, wirowały nad lampą, dokoła lampy. Ginęły jedne roje, nadlatywały drugie. Almayer zarumieniony mówił:
— Nie widziałem tego wprawdzie na własne oczy. Byłem między młotem a kowadłem z powodu ojca... to jest teścia... chcę mówić kapitana Luigarda, dziwacznej, nie dającej się wyjaśnić drażliwości. Co do mnie, przekonany jestem, że chcąc łotrowi temu ułatwić ucieczkę, oddawałem największą usługę kapitanowi. Należy on, niestety, do gatunku ludzi, którzy żadnej nie znoszą argumentacji. Z przesmyku zdołaliśmy wydostać się dopiero wieczorem, przy dostatecznym dopływie wody. Ciemniało, gdyśmy dotarli do byłej osady Lakamby. Pusto tu myślę i cieszę się w duchu. Wylądowujemy, wchodzimy na dziedziniec, wszędzie cicho, głucho, tylko pod wielkiem jak parasol drzewem kupa czegoś...
Jak się porwie, jak rzuci na nas, jak skoczy nam do oczu. Słyszałeś pan kiedy o wiernych psach strzegących zwłok swych panów? Nie dopuszczą nikogo, poszarpią pokąsają. Na honor! ledwieśmy ją jak psa odpędzili kopaniem nóg. Była wściekła, broniła przystępu, nie pozwalając dotknąć. Ugodzony w piersi, płuca kulą miał przeszyte i to na odległość wyciągniętej ręki. Obie rany: w piersiach i pod łopatką, nie większe od takiego ot, krążka. Ledwośmy sobie z nią radę dali, trzech mężczyzn na jedną kobietę... siłę bo miała lwicy. Zwłoki przenieśliśmy do barki, ona plusk w wodę. Myślałem, że zemdlała, gdzie tam! Płynie w ślad za barką, aż mi się jej żal zrobiło. Rzeki pełne aligatorów. Ojciec... kapitan Luigard, chcę powiedzieć, szczyci się nimi jak kto inny okazową oborą. Dziwak! Pozwoliłem jej wleźć do łodzi, choć djabelnie było ciasno z tym trupem. Nie spuściła jego głowy z kolan, obcierała mu krew swymi włosami, a było trochę krwi zapiekłej na ustach i brodzie. Sześć godzin płynęliśmy tak w dzień upalny, a ta ani się poruszyła, niańcząc trupa, do którego ustawicznie mówiła coś cicho, tkliwie. M-r Swan, sternik z dwumasztowca, który był ze mną, mówił mi potem, że za żadne pieniądze nie chciałby odbywać drugiej podobnej podróży. Wierzę. Dziś jeszcze dreszcz mię zdejmuje, gdy pomyślę o tem.
Almayer wstrząsł się, a potem ciszej spytał gościa.
— Jak pan sadzi, czy słyszał on co mu mówiła?...
— Naturalistą jestem — odparł gość obojętnie, dolewając sobie wina.
Almayer pokiwał głową i opowiadał dalej:
— Jak to się stało, nikt dokładnie nie wie. Sam Mahmat był tego świadkiem. Dowodzi, że stał tuż, na odległość dwóch co najwyżej lanc, lecz że się to stało tak szybko, niespodzianie. Przedtem obie kobiety targały się wzajem za włosy. Nic naturalniejszego przy takiem, jakby to powiedzieć, pikantnem, tak, pikantnem spotkaniu. Willems stał pomiędzy niemi, to tę ofuknął, to tamtą, jak zwykle bywa. Dopiero gdy żona Willemsa, ta, pan wie, chuda, szpetna, głupia, jak dwie krople wody podobna do Hudiga, odeszła, on i ona skoczyli ku sobie jak wściekli — własne to słowa Mahmata.
Tu Almayer, naśladując Mahmata, w nosowe wpadł dźwięki.
— Mówi Mahmat: „Trzymała rewolwer w ręku, a wymachiwała nim tak, żem się bał, by nie trafiła we mnie. Odskoczyłem w bok. „Biały“ przysiadł jak tygrys gotowy do skoku, ona wcale nie celowała i nic nie było słychać, tylko jej oczy rozszerzyły się. Krzyknęła, a tamten stał jeszcze, mrugając oczyma, wyprostowany, niby nic, można było przeliczyć: raz, dwa, trzy, zanim runął jak długi twarzą naprzód.
— Trzeba przyznać — ciągnął Almayer — że jest prawdopodobieństwo w opowiadaniu Mahmata. Ludzie ci zwykle łżą, lecz widzieliśmy przestrzelonych w piersi: chwilę stojąc, niby nic, a potem bęc, twarzą do ziemi.
— Mahmat opowiada, że tamta stała drżąc na całem ciele, zanim upadł. W barce była Johanna... to jest żona... Odpłynęli nie zwracając uwagi na jej wrzaski. Zapłaciła im za drogę tam i z powrotem, więc mi ją tu odwieźli. Mahmat wynajmuje barkę...
— Bezwstydny złodziej — zauważył gość.
— A! przepraszam! porządny, wcale porządny człowiek. Dwaj jego bracia poprzeszywali się wzajem w jakiejś sprzeczce lancami. Mają to na co zasłużyli. Było to przy ograbianiu grobów. Ale Mahmat wzbogacił się na tym interesie i wyniósł się stąd...
— Wszyscy się stąd wynoszą — westchnął żałośnie Almayer — wszyscy, oprócz mnie... A wszystko dzięki Willemsowi, który tu na moją niedolę sprowadził Araba. Łotr!
— „De mortuis nil ni... num“ — wykrztusił gość.
— Lepiej byś pan używał języka angielskiego, gdyż rodzimego pańskiego języka nikt chyba nie rozumie? — skrzywił się Almayer.
— Nie gniewaj się pan — odparł tamten — to łacina, a przysłowia są mądrością... świata całego. Zresztą o co idzie? Masz pan zajście z Opatrznością. Nie jesteś wyjątkiem. I ja byłbym profesorem w uniwersytecie, gdyby...
Almayer wstał od stołu i przechadzając się po werandzie, mówił:
— Tak, wszystkim dobrze się składa, ale nie mnie, choć więcej chyba od niejednego wart jestem. Patrz pan, Lakamba tytułuje siebie sułtanem, a gdy się do niego udaję w interesach — przeklęte interesy! — nie wychodzi na me spotkanie, tylko wysyła swego kanclerza: jednookiego Babalatchiego. Jego wysokość śpi! Wysokość... Małpa! A Babalatchi? Szkoda żem tego rozbójnika w swoim czasie nie wygnał stąd. A Abdulla? Zamieszkał tu, by być, jak mówi, dalej od „białych“. Arogant! Fortunę jego liczyć trzeba na krocie, gdzie tam, na miljony! Ma pałace, okręty, flotyllę całą. Wszystko zagarnął, zmusił oj... to jest kapitana Luigarda zwrócić się w inną stronę. Teść mój wdał się w te kopalnie złota, wiesz pan. Wyjechał w tym interesie do Europy i zarzucił się tam, jak gdyby był zwykłym bagażem, znikł niby zwykły coolie. Wyobraź pan sobie: kapitan Luigard znika w Europie, jak pierwszy lepszy łapserdak. Cha, cha, cha! Znałeś pan kapitana Luigarda?
— Spotykałem — odrzekł tamten. — Sentymentalny niedźwiedź... korsarz raczej. Sam bywam sen-ty-men-talny!
Almayer westchnął.
— O! sentymentalny. Opowiadałem panu o nagrobku? Sto dwadzieścia dolarów wrzuconych w błoto. Przydałyby mi się dziś. Na nagrobku stary kazał wyryć napis:
„Peter Willems, z łaski Najmiłosierniejszego, wyzwolony od wroga“.
— Cha, cha, cha! Słyszał kto, co podobnego, od wroga! od jakiego? Chyba wrogiem był mu sam kapitan Luigard. Teść mój niewątpliwie niepospolity, znamienity człowiek, lecz dziwak!.. Widziałeś pan ten nagrobek? Na wzgórzu, na tamtym brzegu rzeki. Pokażę panu zaraz.
— Hum — gość odchrząknął — nie jestem co prawda ciekaw i... strasznie gorąco. Chyba, że mię tam zaniosą...
I zdarzyło się istotnie, że go tam, w kilka miesięcy potem zanieśli... Był to drugi z rzędu „biały“, pochowany na niegościnnej ziemi. Tymczasem jednak żył, był tylko pijany, więc spytał ni w pięć, ni w dziesięć!
— A ta... tamta... żona czy jak tam.
— I tę, wraz z jej bębnem, Luigard utrzymuje w Makasarze, chociaż byłoby to raczej rzeczą Hudiga. Luigard bajecznie rozrzutny! bajecznie! Żadna fortuna temu nie podoła! Co się z niemi dzieje, odkąd teść zarzucił się w Europie, nie moja rzecz. Muszę myśleć o mojej córce. Dam panu list rekomendacyjny do mistress Pinc, w Singapore. Poznasz tam moją Ninę. Szczęśliwy! Piękność, mówię panu, a wychowana, utalentowana...
— Słyszałem dwadzieścia... gdzie tam dwadzieścia, tysiąc razy słyszałem... — mruknął gość... — Ale nie o tę chciałem pytać. O tamtę: murzynkę czy arabkę...
— Tamtę — zawołał Almayer — tu trzymamy. Zwarjowała na razie i teraz jeszcze coś jej braknie. Teść mój dba o nią, jak o własną córkę. Musieliśmy wybudować dla niej osobny, wygodny dom. Błąkała się po okolicy, nie mówiąc nigdy, do nikogo, tylko na widok lub wspomnienie Abdulli wpadała w furję. Często ginęła nam z osady. Kapitan zarządzał poszukiwania, jak gdyby co najmniej brylantami była osypana. Znajdowano ją to tu, to tam, zwykle na miejscu, kędy była ongi osada Lakamby. Jeszcze częściej w lesie, nad strumieniem. Ulubiona ta przez nią miejscowość. Co w niej widzi osobliwszego niewiadomo. Gotowa tam dnie i noce spędzać.
— Z czasem — ciągnął opowiadanie Almayer — uspokoiła się, wszyscy jednak drżą tu przed nią, tylko moja mała, śliczna, mądra Nina, nic sobie z niej nie robiła, owszem od razu przylgnęła do niej, a że z zasady pozwalałem mej jedynaczce robić to, co chce, więc i tego nie broniłem. Czy uwierzysz pan! Ta dzika, szalona kobieta przywiązała się do mojej córki. Nikt bo urokowi Niny oprzeć nie zdoła. Aïsza okazała się doskonałą piastunką. Zdarzyło się raz, że moja mała, zagniewawszy się na mnie i wyrwawszy mi się z rąk, wpadła w rzekę. Córka ślepego Omara — ojciec jej wodzem, jak oni to mówią, był — nie zawahała się ani chwili, rzuciła się w wodę i wyłowiła szczęśliwie małą psotnicę. Ach, teraz jeszcze dreszcz mię przejmuje, gdy wspomnę tę chwilę. O małom nie zwariował. Odtąd Aïsza weszła w skład mego domu i ma u mnie zapewniony byt dopóty, dopóki sam mieć będę garść ryżu. Widziałeś ją pan. Służyła nam do stołu wraz z wiernym moim Ali.
— Co — zawołał podróżny — stara ta wiedźma?
— Ach! — westchnął Almayer — starzejemy tu szybko, bardzo szybko, w przeklętym tym klimacie. Noce spędzane w bagnistych lasach, łamią silniejsze barki. Ja sam...
— Obrzydła rzecz — wyksztusił gość wpół sennie.
Zdrzemnął się na dobre. Almayer, oparty o balustradę wzrok puścił po pogodnem, księżycem osrebrzonem niebie. Lasy niezmienne i ciemne, jak dawniej zdawały się pływać w wodzie, rzeka oblewała jak dawniej ich stopy. Ponad najwyższych drzew wierzchołki strzelało czarną kopułą wzgórze, na którem kapitan Luigard pogrzebał zwłoki swego ostatniego „więźnia“. Almayer wpatrywał się długo w to wzgórze usiłując dojrzeć nagrobek, co tyle kosztował. Gdy się zwrócił do gościa, ten chrapał, wsparty łokciami o stół.
— Słuchaj pan — zawołał Almayer, stuknąwszy pięścią w stół. Naturalista podskoczył na krześle.
— Chciałbym wiedzieć — mówił głośno i bijąc w stół Almayer, — pan coś przeczytał, jak mówisz, książnicę całą, co się chwalisz, żeś uczony, powiedzże mi, czemu tacy, jak ten tam łotr, zjawiają się na świecie? Ni sobie, ni komu nie przynoszą korzyści. Ja, naprzykład! Nikomu, nigdy, żadnej krzywdy nie uczyniłem, całe życie uczciwie przeżyłem... a taki jakiś gałgan, oszust, urodzony w Roterdamie czy tam innem jakiem przeklętem mieście, na drugim końcu świata, przybłąka się aż tu, okradnie pryncypała, opuści rodzoną żonę i zrujnuje mnie... to jest moją Ninę? Zginie potem marnie, jak żył, z ręki dzikiej kobiety, co go kochała do szaleństwa, nic o nim nie wiedząc, nie mogąc się nawet z nim rozmówić. I bądź tu filozofem, powiedz, na co to wszystko potrzebne? Świat i życie zagadką... szalbierstwem! Za co ja cierpię, za co pokutuję?
Wyrzuciwszy z siebie potok filozoficznych pytań, zamilkł nagle. Gość, otwierając szeroko oczy, bełkotał:
— Kto wie, czy... czy... sam fakt twego... tak, twego istnienia nie jest... nie bywa... szkodliwy? Podobasz mi się, ale...
Głowa opadła mu na stół, zachrapał.
Almayer wzruszył ramionami i odwrócił się. Rzadko kiedy pił własnego importu gin (dżyn), lecz gdy mu się to zdarzało, wpadał w wojownicze usposobienie, pesymistycznie zapatrując się na ustanowiony rzeczy porządek. I teraz, przechylając się przez balustradę, wygrażał pięścią pogodnej, srebrzystej nocy, dalekim horyzontom, wierzchołkowi wzgórza, na którem, z woli kapitana Luigarda, stanął cokół z granitu na pamiątkę miłosierdzia Najmiłosierniejszego, który wyzwolił Willemsa od jego nieprzyjaciela.
— Źle zrobił ojciec — powtarzał Almayer — źle! Tyle pieniędzy wrzucić w błoto... tyle. Winieneś mi za wszystko zapłacić Willems! Winieneś! Hej Willems! słyszysz, tam gdzie chyba nie będzie zmiłowania nad tobą? Nie będzie, jest nadzieja.
Nadzieja! — poniosło echo na wody, lasy, wzgórza... Almayer czekał ze złośliwym uśmiechem innej odpowiedzi, której się nie doczekał.