Bankructwo małego Dżeka/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bankructwo małego Dżeka |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze |
Data wyd. | 1924 |
Druk | W. L. Anczyc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zanim się zajmę szachrajską spółką, którą założył Czarli, muszę opowiedzieć, jak zakończyło się posiedzenie kooperatywy.
Bo pani spytała się nazajutrz:
— No, jakże się udało?
— Doskonale, proszę pani. Z początku Fil troszkę przeszkadzał, ale zaraz się uspokoił.
Dlaczego powiedziano o Filu? Przecie trzeba było powiedzieć tylko, że doskonale; wtedy pani chętniej pozwoli na łyżwy; a śnieg akurat spadł w nocy, ale akurat taki, jak potrzeba, żeby lód był doskonały, — nie za twardy i nie za śliski. No, dobrze. Ale jak już raz na kogoś powiedzą, że łobuz, potem inny może dziesięć razy więcej dokazywać i przeszkadzać, a nikt inaczej nie powie, tylko:
— Fil.
Albo:
— Rozumie się, Fil.
To: »rozumie się« — najbardziej złości. Nic się właśnie nie rozumie, a uczepią się jednego i już wszystko na niego zwalają. Niech się Fil chce raz dobrze sprawować, i tak nic z tego nie będzie. Więc mu nawet nie warto.
Dopiero później Dżek sobie przypomniał, że pierwszy najgłośniej zaczynał się śmiać z żartów Fila nikt inny, tylko Czarli, jakby mu specjalnie zależało, żeby posiedzenie się nie udało; a przecież Czarli wcale znów się tak często nie śmieje. Właśnie Adams najwięcej się kręcił i coraz to siadał na innem miejscu i dogadywał. A Betty znów między dziewczynkami buntowała na Dżeka.
Niechby w oczy powiedzieli, że kooperatywa im się nie podoba, czy że im się Dżek nie podoba. Niechby głośno powiedzieli. Ale nie. — Probowali to tu, to tam, ale im się nic wyszpiegować nie udało. Potem dopiero dowiedział się Dżek, że poszli do hurtownika Dale, bo też chcieli kupić. Ale ich za drzwi wyrzucił. Byli u mister Tafta, myśleli, że tam coś usłyszą. Ale nic.
Betty trudno winić: kiedy się już wszystko wydało, sama nawet opowiedziała, płakała i naprawdę żal jej było. Dziewczynki już dawno ostrzegały, żeby się zanadto nie przyjaźniła z chłopcami. Co innego, jak który porządniejszy, spokojny, ale ona właśnie lubiła łobuzów.
Bo Adams nawet gorszy od wyraźnego łobuza, bo »cicha woda«. Pani napewno myśli, że lepszy od Fila. Bo Adams tylko wtedy dokazuje, kiedy pani się odwróci, albo jak niema lekcji. Chłopcy dobrze wiedzą, ale z dorosłych nikt go nie przyłapie. Umie tak jakoś się rozejrzeć, czy nikogo niema, a co najważniejsze, umie się odrazu uspokoić. Nawet woźny nie zna Adamsa, bo się wtedy ździwił, kiedy powiedziano, że może Adams wytłukł szybę. Mówili, że może Adams, ale to był nie — może, tylko napewno Adams. I cała klasa musiała płacić.
— Co, ja, — jaką szybę? Kto panu powiedział, że ja? Sanders może zaświadczyć: akurat z nim stałem i rozmawiałem.
Jeszcze się wtedy przyjaźnili z Sandersem. Ale do współki go nie wzięli, bo biedny. Ale przez Sandersa wymanili od Pennella 80 centów.
Nigdy, ale to nigdy nawet na myśl nie przyszło Dżekowi, że Czarli jest taki. Już teraz Dżek woli nawet Doris, niż jego.
Bo Doris właściwie co? Trochę plociuch i trochę lizuch. Jak tamta pani pozwalała się jej rozporządzać, no to naprawdę trudno z nią było wytrzymać. Ale teraz. Żeby chociaż taką beksą nie była... Ale Czarli — zupełnie co innego...
Jednem słowem, pani pozwoliła. Więc Dżek chodził po sklepach i pytał się o łyżwy i futball. Chodził po sklepach i o to samo pytał się uproszony Harry. Chodził Lindley, chodził Fisk i Tower i Gaston i Ward. Chodzili pojedynczo i po dwoje. Jeden się lepiej znał na skórze, drugi na pompce, trzeci na pęcherzu, czwarty na łyżwach.
Okoliczni kupcy pierwszego dnia chętnie rozmawiali z chłopcami, drugiego dnia zaczęli się dziwić, że tylu ogląda, a żaden nie kupuje. A trzeciego dnia wszystkich przegonili.
— A macie pieniądze?
— Mamy, owszem. Tylko w domu.
— No to przynieście z domu pieniądze i wtedy przyjdźcie, to wam pokażę. I gromadami proszę nie przychodzić. I proszę nogi wycierać, bo mi cały sklep błocicie. I drzwi zamykać.
Co prawda, już zawiele się kręcili. Ale Dżek nie był winien. Łyżwy i futball kupuje kooperatywa, więc każdy ma prawo zobaczyć, żeby kupić dobrze i tanio. I Dżek nie był winien, że nie wszyscy zachowywali się, jak należy. Naprzykład Ward obrażony umyślnie zostawił drzwi otwarte, jak wyszedł, a jeszcze wrzucił kulę śniegową. Właściciel sklepu powiedział, że przyjdzie do kierownika szkoły na skargę i że go pozna.
Dżek nie był winien, ale jemu się dlatego właśnie dostało. Bo kiedy nazajutrz przyszedł z zamiarem zawarcia ostatecznej umowy co do wysokości rabatu, ten odrazu na Dżeka.
— Czy wy się odczepicie nareszcie, czy mam postawić przed sklepem stróża z kijem.
— Wybaczy pan, — zaczął Dżek.
— Nic nie wybaczę. Ruszaj mi w tej chwili. Drzwi zostawiają otwarte, nóg nie wycierają.
— Wytarłem drzwi i nogi zamknąłem, — mówi Dżek przez omyłkę, bo jest rozgniewany.
— No to twoi koledzy, łobuzy — z kooperatywy. Kooperatywy się zachciało tym...
I tu kupiec tak nieprzyzwoicie przezwał członków kooperatywy, że wyrazu tego w drukowanej książce wcale powtórzyć nie można.
Akurat tego dnia było bardzo pochmurno, więc Dżek pomyślał, że temu panu pewnie reumatyzm bardzo chodzi po kościach. Więc nawet się nie rozgniewał. I naprawdę chciał już łyżwy kupić, bo będzie odwilż i wtedy wszystko na nic.
— Tak i tak, — powiada Dżek, — mam pieniądze i mogę zapłacić zaraz za dwie pary łyżew: jedne większe, a drugie mniejsze. Jeżeli pan nie wierzy, mogę przyjść z nauczycielką.
— Dobrze, przyjdź z nauczycielką.
Przyszedł Dżek z panią, łyżwy kupili, pieniądze zapłacili. I nawet nie dwie, tylko trzy pary łyżew. Bo futball będzie potrzebny dopiero na wiosnę, więc można poczekać.
Ale właściciel sklepu nie przebaczył. Opowiedział, co mu zrobił Ward, — i pani nazajutrz bardzo się gniewała. Pani powiedziała, że przebacza dlatego, że się przyznał, ale musi właściciela sklepu przeprosić.
Wtedy wstał Iim i powiedział:
— To niesprawiedliwie. Jeżeli my mamy przeprosić, to on niech nas także przeprosi, bo obraził kooperatywę i dał nam takie przezwisko, że wcale nie można powtórzyć.
Iim wiedział o tem od Dżeka, ale ani Iim, ani Dżek nie chcieli powtórzyć.
— Nieprzyzwoicie nas przezwał. Tak mówią, jak są źli na małe dzieci.
Pani się pewnie domyśliła, a mimo to kazała list z przeproszeniem napisać. Już tak jest, że dorosłym zawsze się udaje, — nawet kiedy nie mają słuszności.
Bądź co bądź sprawa łyżew skończyła się dobrze. Na podwórzu była sztuczna ślizgawka i chłopcy mogli się ślizgać — nawet tacy, którzy własnych łyżew nie mają.
Z początku Dżek nie mógł sobie poradzić, bo wszyscy chcieli być pierwsi. Nawet mówiono, żeby kupić zegarek, ale pokłócili się, bo każdy chciał nosić. Zegarek był potrzebny, żeby ślizgać się tylko dziesięć minut. Dla tych, którzy umieją, to dosyć, ale kto się dopiero uczył, ledwo założył łyżwy, już musiał zdejmować. A już dwa razy pani powiedziała, że będzie musiała zabronić, bo się spóźniają po dzwonku.
Dżek zaczął wydawać bilety z kolejnemi numerami. A kto nie zapłacił centa, nie miał prawa drugi raz pożyczać.
Trzy pary łyżew było za mało, ale tylko z początku. I tak jest zawsze na świecie, że jeżeli pokaże się coś nowego, naprzód tłoczą się wszyscy, a potem dopiero zostają ci, którzy chcą naprawdę. Z początku dobijali się o łyżwy prawie wszyscy chłopcy i więcej, niż połowa dziewczynek. A potem już nie. A jeszcze potem zostało tylko nie więcej, niż dziesięcioro.
Gdyby Dżek miał więcej doświadczenia, zauważyłby, że liczba obrażonych się zwiększa. Jedni mówili, że łyżwy niepotrzebne, że można było kupić coś lepszego, z czego mogła korzystać cała klasa.
A Dżek tylko myśli o swoich kolegach.
Każdy niby mówi o całej klasie, a właściwie chce dla siebie i jeśli nie całkiem darmo, to przynajmniej tanio. I nic dziwnego: w szkole powszechnej dzieci mało mają pieniędzy, a chcą mieć wiele różnych rzeczy, które widzą na targu i na wystawach sklepów. Ale czy Dżek temu winien? Że mu się raz udało dogodzić, nie znaczy, że tak będzie zawsze. A wśród tych, którzy otrzymali tyle zabawek i ozdób choinkowych, byli zazdrośni, którym się zdawało, że inny dostał więcej i lepiej.
Nie o sobie i nie o kilku przyjaciołach myśli Dżek, a dba istotnie o wszystkich. Więc Morris wzamian za otrzymane farby malował laurki imieninowe. Więc wprowadził Dżek sprzedaż pocztówek, arkuszy z żołnierzami do wycinania, — więc kiedy na robótkach pani pokazała roboty z drutu, kupił drut i wielu chłopców zrobiło sobie klatki. Żeby nie wyrywali kartek z kajetów, zaczął Dżek sprzedawać arkusze czystego papieru, bo przecie potrzebny każdemu człowiekowi papier. Można było dostać w kooperatywie sznurek, i jeśli komuś podarło się sznurowadło, nie chodził w rozsznurowanych trzewikach. Zresztą trudno żyć bez kawałka sznurka i kilku bodaj gwoździków. Więc w kooperatywie były i gwoździe. Sprobował Dżek zachęcić kolegów do warcab, bo w książce był przepis, jak zrobić samemu warcaby. I kupił tuzin arkuszy na warcabnice, które można nalepić na tekturę, a pionki wyciąć z korków. I o korki Dżek się postarał, ale wszystko to leży w szafie.
Były i próby nieudane.
Niezupełnie udały się temperówki. Ale trudno, nie były ostre, bo zanadto tanie, więc w lichym gatunku. Kałamarze do zamykania na zasuwkę też się nie udały, bo atrament się przesączał, zresztą niebardzo były potrzebne. A już najgorzej się stało z wiecznemi piórami, na które się Dżek połakomił na targu: pióra nietylko nie wiecznie, ale wcale nie pisały. Dżek strasznie się martwił, ale mister Taft go pocieszał:
— Przyjacielu Fulton, wszystko, co się robi, raz się lepiej udaje, raz gorzej. Na to niema rady. Kto nic nie robi, ten nie popełnia błędów, ale się też nie uczy. Oszukali cię, i teraz już wiesz, że jest handel uczciwy, solidny, i handel szachrajski, spekulacyjny, że jest towar dobry i tandeta. Dobre wieczne pióro jest drogie, a amatorów na wieczne pióra wielu. Pióro — to nie zabawka. A czy niema w sklepach — zegarków do zabawy, które idą tylko wtedy, kiedy się kręci? Ani śmiać się z ciebie, ani wymawiać nie mają prawa. Bądź ostrożniejszy i twoi koledzy niech się nauczą ostrożności.
Ba, łatwo mister Taftowi mówić. Nie udało się Dżeka ani klasy przekonać.
A w dodatku zrobiło się ciepło, i skończyła się ślizgawka.