Bezimienna/Tom I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bezimienna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukiem Piotra Laskauera |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— A może ja paniom moim, zamiast przybyć z usługą, której nie potrzebujecie, przyszedłem natrętem nie w porę? — zapytał prawie nieśmiało, spojrzawszy na chłodny wyraz starszej niewiasty.
— O! proszę pana — odpowiedziała matka — chorych i biednych nawiedzać, toć uczynek chrześcijański...
A Hela dodała:
— Jakże pan mówić to możesz! wiesz przecie, jak nam sierotom miłym zawsze jesteś gościem. Aleśmy już istotnie myślały, że dziś w tę burzę, wicher i słotę przyjść nie zechcesz.
— Co mi tam wicher i słota — rzekł, siadając na przysuniętem krześle przybyły — służyłem niegdyś wojskowo, to się do wszystkiego nawykło; pomyślałem, że tu same panie jesteście, a tem mi pilniej przyjść było, że podobno ja tu już niedługo przychodzić będę...
Hela spojrzała nań żywo — ale prędzej jeszcze spuściła oczy ku robocie, bo starsza zmierzyła ją wzrokiem surowym, jakby przestrogę dać chciała.
— Tak jest, tak — kończył nieznajomy — jutro zapewne moje interesa tu pokończę... a pozajutro... potrzeba będzie jechać!
Westchnął.
— Jechać! — spytała Hela — jechać?
— Tak!... muszę — dodał gość smutnie.
— Koniecznie? — szepnęło dziewczę.
— Gdyby to koniecznością nie było — rzekł, znowu wzdychając, nieznajomy — czyżbym myślał się ruszyć? Wierzcie mi, panie moje, że mi tu dobrze, bardzo dobrze. Lubię tę samotność i ciszę, lubię tę pustynię waszą i wieczorne pogadanki przy kominie. — Ale darmo, gdy obowiązek zawoła!
Spuścił głowę i zamyślił się.
— A tak to smutno — odezwał się po chwili znowu — opuścić dobrych ludzi, miłe twarze, gdy Bóg wie, czy się je już zobaczy więcej.
O! życie, życie — panie moje; cóż to za straszna przepaść, pełna tajemnic — gdyby mu nie przyświecała jakaś wiara i nadzieja, ufność w Bogu i sprawiedliwość. Spotykamy się na tym istnym padole płaczu — przechodnie — powitamy oczyma, ściśniemy zaledwie dłonie, czasem nam serce uderzy i — dalej w drogę, dalej, bo los chłosta biczem i pędzi, jak stado koni... w stepy.
Hela patrzyła nań, gdy mówił tak osmucony, pochylony, z głową ku ziemi spuszczoną.
— Ale czasem — dodała po cichu — wszak przeciwko tym biczom losu możnaby się oprzeć i postawić?
— Tak to się zdaje za młodu, pani moja — rzekł gość, podnosząc wzrok i znów głowę wspierając na ręku — ale gdy w późniejszych latach od smagań jego zostaną blizny, gdy w walkach się siły stargają, człowiek już, jak ujeżdżony koń, idzie posłuszny pod biczem, w chomącie i nie myśli się opierać... aby do końca!