Biała róża (Żmichowska, 1929)/Część druga

<<< Dane tekstu >>>
Autor Narcyza Żmichowska
Tytuł Biała róża
Redaktor Tadeusz Boy-Żeleński
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Indeks stron
CZĘŚĆ DRUGA

Nie wiem, czy kto z państwa widział u nas kiedy prawdziwie oryginalnie urządzony pokoik? Lecz najpierw zrozumiejmy się dobrze: co ja właściwie oryginalnością nazywam? Wiele osób robi z tego wyrazu trochę ubliżające dla twórczości przezwisko: oryginalne dzieła znaczyć mają bardzo często pierwszy raz odsłoniętą nową jakiej prawdy lub piękności stronę. Jest w tem słuszna przyczyna, zaiste, jeśli zwrócimy baczność na źródłosłów oryginalności, w której zarazem przypomnienie pierwotności leży; jednakże potoczna mowa zupełnie inny ma dykcjonarz, o źródłosłowy nadzwyczaj rzadko pyta, lada zbiór szumniej brzmiących sylab bierze, stempel zwyczajowy na nich wyciska i puszcza w obieg na podobieństwo biletów skarbowych; czasem się który, z rąk do rąk przechodząc, tak zedrze i zabrudzi, że go potem nikt brać już nie chce, czasem na całej masie ten lub ów bankier upadłość swoją ogłosi. Dość byłoby na przykład w krótkości przebiec tutaj kilka wyrazów koleje: honor, przyjaźń, poczciwość, a kolosalne nomenklatury filozofów; lecz toby pewnie dużo czasu nam zabrało, ja zobowiązałam się tylko do objaśnienia tego, co przez oryginalność rozumiem. Oryginalność więc przyjmuję nie według znaczenia początku, ale według potocznej mowy i w jej bieżącej wartości. Skoro powiemy, że ktoś jest oryginalnym człowiekiem, lub oryginalną kobietą, nikomu pewnie ani Adam, ani Ewa na myśl nie przyjdzie, tylko w rodzaju męskim co najmniej to jaki Anglik — w rodzaju żeńskim co najwięcej to jaka zręczna i dowcipna kokietka. Stąd widzimy, że oryginalność jest pewną wyłącznością, pewnym znakiem jednej tylko osobie lub rzeczy służącym, niby drugiem imieniem własnem, które mogło być wprawdzie innym osobom i rzeczom już nadawane, które przeto nie jest zupełnie nowo skomponowanem, ale które my przynajmniej pierwszy raz słyszymy, wymawiamy, czytamy lub sylabizujemy, że zaś pierwszy raz okropnie nas to zaciekawia, zaciekawienie więc możemy położyć jako warunek niezbędny, prawie synonim oryginalności. Oh! kosztowny też to jest klejnocik! Spotkany w sklepie życia, na wagę czystych djamentów przepłaca się niekiedy, a jednak póty ma wartość jedynie, póki go kto do ręki nie weźmie, na wszystkie boki nie obejrzy, wszystkich zeszlifowanych fasetek nie przeliczy i stanowczo się nie przekona, do jakiego gatunku krystalizacji należy, czy przez ogień, czy przez wodę, czy przez grę promieni słonecznych; póki tego nie wiemy, póty nas bawi i drażni, dajemy zań wszystko, co mamy najdroższego w życiu: wyobraźni naszej skarby, piękne a niepowrotne lata naszej młodości, czasem nawet prawdziwy średniowiecznej cudowności karbunkuł, ten czarny djament, co blaskiem swoim najgrubsze ciemności rozprasza — dajemy serce! Później żal serca, żal lat młodych i zmarnowanych rojeń miodowej fantazji — co bawiło, to nudzi, co drażniło, to brzydzi; odgatunkowaliśmy nabyte cacko: oryginalność spowszedniała, jak pierwszy dzień tygodnia. Ale mnie pokoik oryginalny spowszednieć nie mógł, bo go nie odgatunkowałam dziś jeszcze.
W jednym z najwykwintniejszych pałacyków Nowego-Świata — znają go przecież wszyscy; ten, co to rozłożyste drzewa koło niego rosną, a za nim gęsty ogród się cieni... I cóż? jeszcze państwo nie wiecie? Chyba musiałabym palcem wskazać, a mnie w dzieciństwie uczono, że to bardzo nieobyczajnie. W tym więc oto pałacyku na dole, od strony ogrodu, po prawej ręce, gdzie okrągła ścięta wieżyczka skrzydło poboczne zakończa, był śliczny pokoik; trudno powiedzieć, jak teraz wygląda, lecz w czasie odpowiadającym dacie powyżej przytoczonego listu był, według mego zdania, prawdziwie oryginalnie urządzonym. Widziałam dosyć świetnych salonów i pięknych buduarów; wszystkie jednak mniejwięcej do siebie podobne, wszystkie tak łatwe do podzielenia na kategorje, że wprawniejszy badacz nigdy się nie omyli i z pierwszego rzutu oka wywnioskuje, czy właściciel obywatelem, czy urzędnikiem? — już nie mówię, czy i w jakim stopniu bogaty? ale czy rozumny, czy nierozumny? czy próżny, czy prawdziwy komfortu i upiększenia amator? — właścicielka czy jest elegantką, czy tylko zbytnicą? czy piękną, czy przystojną, czy brzydką? — gdzie literatura, a gdzie muzyka? gdzie malarstwo, a gdzie bigoterja przeważa? wnet to można z pewnych tradycyjnych cech rozpoznać. Tymczasem w pokoiku przy Nowym Świecie na dole, od ogrodu, wiele rzeczy zaciekawiało, a żadna nie tłumaczyła, jak nudny cicerone, przyczyny swego umieszczenia, duszy swej pani czy pana, bo nawet tego nie zgadniesz odrazu.
Proszę sobie wyobrazić okrągłą, jak namiot, rotundę, obwieszoną, jak namiot, zwojami zielonej jedwabnej materji. U sklepionego sufitu złocista rozeta skupiała wszystkie jej fałdy, a trochę niżej złocista obręcz, miejsce gzemsu zastępująca, jeszcze je w lekkiej przytrzymywała karności, lecz od obręczy aż do posadzki płynęły już sobie swobodnie, jak ciężkie i gęste fale jakiejś ciemno-szmaragdowej kaskady. Rząd gwiazd złocistych, porozsadzanych o kilka stóp nad ziemią, znaczył miejsca, w których można tę ścienną kotarę rozchylać i na stiukiem wyłożonych murach powłóczystemi festonami firanek układać. W jednem takiem, między innemi, rozsłonięciu, przez gotyckie okno biły latem promienie słońca i płynęło świeże ogrodu powietrze, w drugiem ukazywał się czarnym marmurem wyłożony kominek, w trzeciem drzwi, któremi niekażdemu, zaiste, wchodzić było wolno. Pod oknem z aksamitnych poduszek usłana otomanka. Naprzeciw kominka stał wygodny, jak próżniacze rozmarzenie, fotel. Podłogę w różnokolorowe drzewa mozajkowaną przykryto miękkim, a zielonym także, niby kawał podesłanego trawnika, dywanem; na dywanie tu i owdzie rozrzucono kuszące do sennego przeciągnięcia się wezgłowia. Słowem mógłby kto sądzić, że to jakiejś leniwej odaliski, albo chorowitego nababa schronienie. Dwa świeczniki ku środkowi wysunięte, a w doskonałym odlewie spiżowym przedstawiające dwie indyjskie niewolnice, które na schylonych głowach niosły mleczne jasnych lamp globusy, jeszcze dokładniej uzupełniały ten azjatycki obrazek. Dopiero śliczne pianino Pleyela, między Indjankami stojące, przypominało trochę europejską cywilizację, a kiedy wzrok się dokoła uważniej potoczył, cywilizacja ta niespodziewanie występowała w godłach osobliwie dobranych. Z jednej strony od drzwi do okna półwieńcem wznosiło się sześć białych marmurowych kolumn, a na nich z kararyjskich łomów biegłem dłutem wydobyte popiersia najsławniejszych arcymistrzów cierpienia i poezji. Ślepy Homer pierwszy z rzędu witał przybywających u proga; za nim Dante wygnaniec, Kamoens w szpitalu konający, Tasso szalony rozpaczą więzienia, Milton oślepły w nędzy i zapomnieniu, Adam nakoniec tuż przy otomance, rodzic wszystkich nowego pokolenia udręczeń i pociech — rozbolały aż do bluźnierstwa ich męką, natchniony aż do proroctwa ich ukochaniem. Dalej, po drugiej stronie, od okna do kominka, jeszcze mniej spodziewane przedmioty zadziwionemu ukazywały się oku. Skrajne kolumny dźwigały w całych postaciach przedstawione dwie najczystsze dziejowej niewiasty uosobistnienia — bliższą była królowa Jadwiga, według pomysłu jakiegoś artysty, w królewskim płaszczu a cierniowej koronie, dalszą Joanna d’Arc, przerobiona z wersalskiego księżniczki Marji wzoru — obok tych pięknych ofiarnic ludzkości, więcej już zbliżone ku środkowi podstawy, dźwigały białe alabastrowe naczynia, w których, stosownie do pory roku, narcyze, lilie, białe róże lub białe kamelje, ale zawsze białe kwiaty w pełności swego życia, w świeżości swego blasku się rozwijały. Z pośrodka tych kwiatów nagle istna sprzeczność z resztą komnaty, urągowisko jej sybarytowskim wygodom, może groźba dla zbytku i próżniactwa, może błoga nadzieja dla marmurowych posągów i twarzy, symbol piołunny goryczy, a wiekuistego zbawienia, krzyż ogromny, wyższy od wszystkiego, nad wszystkiem, uroczyście ramiona swoje rozciągał, a byłto krzyż poprostu z dębowego drzewa wyżłobiony, nie zheblowany nawet, szorstki, trochę już żółkniejący i grubemi ćwiekami wbity do jednego z owych wielkich kamieni, które czasem na miedzach granicznych leżą.
To też pomimo wszelkich aksamitów, wezgłowi, kobierców — gdy rozpuszczano i szczelnie zesunięto draperje namiotowe, cała rotunda, w jednostajnej a ciemnej barwie swojej, z białemi jak duchy posągami, z tym nagim krzyżem od tła ponurej zieloności odstającym, cała rotunda mówimy — nagle, jak dekoracja teatralna, jak w oczach się mieniła i przybierała surowy jakiejś pustelni charakter. Niczem to jednak było w porównaniu z owem majaczeniem wrażeń i marzeń, które poniewolnie przystępniejsze fantazjowaniu ogarniało głowy, gdy, jako właśnie w tej chwili, co ją opisywać mamy, zimowy wieczór głuchą ciszę rozciągnął dokoła, a na odsłonionym kominku rozniecony ogień płomiennemi połyskami zaczął swobodnie wśród zapadłej ciemności dziwaczyć. Wtedy popiersia marmurowe, i białe niewiast natchnionych i czarne wschodnich niewolnic postaci, pianino czworonożnemu potworowi, a wezgłowia pełzającym gadzinom podobne — wszystko to zdawało się ożywiać, ruszać i potrzaskami ognia, piskiem rozpalających się głowni, szelestem wytryskujących iskier sobie tylko zrozumiałą prowadzić rozmowę.
W onej więc chwili mistycznych widziadeł, na otomanie pod oknem, między królową Jadwigą u głów na straży stojącą, a poetą Mickiewiczem, którego jej drobne stopy dosięgały — taż sama panna Augusta, co kilkanaście dni pierwej list żartobliwie rozpaczający do Urszulki swojej pisała, tażsama, jak nowoodkopany z przed-Peryklesowych czasów posąg, wyciągnęła się poważnie i zadumała głęboko.
Sięgnęliśmy porównaniem do przed-Peryklesowych czasów dlatego, że wtedy snycerze doskonale już dłutem swojem władali, już umieli najcudniejszemi kształty pomysły swoje przyodziewać, a nie poważyli się jeszcze uchylić ani tajemniczego znaczenia religijnych alegoryj, ani spadającej na ciało bogiń zasłony. Panna Augusta więc, jak owych wieków czy wzór, czy z wzorów wykonane dzieło, spoczywała na miękkich aksamitach, uwinięta w białej kaszmirowej szaty draperje, bo juścić nie godzi mi się tych fald, co po jej członkach rysunkowo spływały, nazywać zniemiecka po gospodarsku „szlafrokiem“. Wiele bardzo osób jest tego zdania, że się na nic żadne opisy kobiecej piękności nie zdadzą, bo nikt sobie takiej właśnie, jaką opisujący chciał przedstawić, nie wyobrazi. Prawda, nikt oczyma duszy swojej nie ujrzy „takiej właśnie“ — ale zobaczy inną, może stokroć wdzięczniejszą i milszą jego sercu. W każdym opisie jest chociaż jedno słowo, chociaż jeden szczegół, który natychmiast uprzytomnia nam czy twarz niegdyś w ranniejszej godzinie życia napotkaną, czy postać, co nam wśród tłumu jak zjawisko mignęła, czy dawne jakieś marzenie, czy niespełnioną nadzieję, czy zapomniane już szczęście — dość, że nam uprzytomnia i że my później z opisaną istotą, jak z dobrą znajomą naszą, krok za krokiem idziemy przez wszystkie jej życia koleje. Nietylko wszakże dla zaskarbienia sobie tej magnetycznej pomocy w umyśle czytelnika, lecz i dla innych powodów jesteśmy prawie zmuszeni portret panny Augusty o ile się da, najwierniej, tutaj odszkicować. Wszakże to głównem być miało założeniem w przeniesieniu kilku ustępów z jej życia na scenę literacką, aby młodzieży, która była wówczas młodzieżą, dowieść, że istotnie ręka miljonowej dziedziczki wyciągnęła się ku jej niebrakowanym szeregom, że każdy mógł ją był pochwycić, byle tylko pewnych nadzwyczaj łatwych dopełnił warunków. Z dalszego toku rzeczy pokaże się jakich, a teraz czuję się tylko w obowiązku stwierdzenia tożsamości i rzeczywistości tak niepospolitego fenomenu; należy mi się przeto choć mniej zręczną próbą, przy braku wszelkich malarskich zdolności, o malarskie właśnie przedsięwzięcie się pokusić. Może ten, może ów, może ktokolwiek nareszcie przypomni sobie zimną a świetną jednak gwiazdę, która nad horyzontem warszawskim przez cały karnawał 18* roku najżywszym blaskiem jaśniała, może nawet pozna królową balów, przykład doskonałości wyprowadzanych na świat panienek, ową młodą piękność tak wzorowo ułożoną, że gdy raz ją wszyscy w kolej obchwalali, nikt, nawet pani Z., panny X. i panowie Y. nic o niej do powiedzenia nie znaleźli, bo jej nie było z czego obmawiać. Otóż w tej chwili, w której ukazaliśmy ją przy świetle gorejącego kominka, na otomance posągowo leżącą, panna Augusta miała już rok dwudziesty piąty. Łatwo się można domyśleć, że to nie był rok jej modnych triumfów, lecz natomiast rok życia stokroć piękniejszy, punkt zenitowy biografji niewieściej, dla takich przecież tylko, co wcześniejszem małżeństwem z jego przywilejów się nie wyzuły. Augusta — jako wiemy — wolną była. Niezaprzysiężone nikomu jutro pod jej zarządem, wszystkie marzenia i życzenia w jej prawach zostawały jeszcze; ale świat już zrozumiany, możliwość różnych wypadków w rzeczywistości swojej przejrzana, rozsądek z fantazją amalgamowany, proza z poezją spleciona, więc też i marzenia, choć dziwacznym arabeskiem, zawsze jednak na tle stałych wyobrażeń i pojęć się snują, a życzenia, choć śmiałem skrzydłem poprzed siebie, choć bardzo daleko lecą, nigdy przynajmniej tak w górę nie biją, jak się to zdarza przy pierwszej nowych piórek próbie. Zbyt młoda ptaszyna Boża ani wie nawet, że powietrza i słońca pod miarą wciągnąć trzeba: wypełnia się eterem, upija słońcem i dalej w chmury, obłoki, na złote gwiazdy, na srebrne księżyce, na djamentowe drogi mlecznej błonia... A tu między ziemią i niebem wielka próżnia do przebycia! Jeśli zapas oddechu, i ciepła i jasności wystarczy, to może, może wicher nie rozedrze, piorun nie spali — i ptaszyna zanuci na wysokiem drzewie, co rośnie w ogrodzie jej Ojca; lecz czyż podobna wystarczyć przez szlaki drogi niewymierzonej, niepodzielonej na mile i staja, przez szlaki drogi pustej i bezwodnej, głuchej i ciemnej — gdzie niema ranka i wieczora, gdzie nigdy nie można sobie westchnąć — oh! już blisko! — oh! już niezadługo! — nawet westchnąć — „tam“ lub „wtedy“ — choćby najdalej, choćby najpóźniej — ale „tam“ — na promień mego wzroku — „wtedy“ — na miarę wiekową! — przez szlaki tej drogi lecieć i snuć ciągle z własnej piersi nitkę pajęczą wytrwania, nadziei, siły — przebaczcie, bracia, ptaszynom, co wzleciały i upadły! Ale w dwudziestym piątym roku piękna kobieta nie upada jeszcze — lot jej równiejszy, więcej horyzontalnej niż wertykalnej trzyma się linji; zawsze jednak pewny siebie i wolno mu ostateczny niżej lub wyżej przyjąć kierunek. Z tej przestrzeni, w której szybuje swobodnie, jeśli nie widać wszystkiego, co niebo ukrywa, wszystko dokładnie widać, co się na ziemi znajduje — królestwa i chwałę ich. Święć się, święć się — dwudziesty piąty roku życia niezamężnej kobiety! Pełnia jej władz ciała i duszy, świadoma siebie rozwiniętego organizmu tajemnico i najwszechmocniejsza rozwiniętego umysłu potęgo!
Trochę pierwej była dziecinna nierozwaga, trochę później będzie może zniechęcenie, odrętwiałość, zepsucie lub śmieszność; teraz jest siła, chęć i uznanie — teraz w każdym uścisku jej ręki rzetelność, w każdem spojrzeniu słowo, w każdem słowie wartość jego gramatykalna i wiekuista. A w miłości? Oh! w miłości — jeśliś kochany, to jest miłość właśnie. Młodsza dziewczynka przyjmie cię z pustoty, na zabawkę, na urozmaicenie wesołych dnia każdego igraszek, na to, żebyś jej dogadzał i służył, żeby przez ciebie otrzymała dyplom dorosłej osoby, a jeśli go jej nie zaprzeczają, to świadectwo pewnej wyższości nad rówiennicami swojemi. Trochę zaciekawienia, trochę próżności, trochę tego, że jej z tobą lepiej, niż bez ciebie: oto cała miłość jej. Nigdy z drżącego głosu, z nabiegającej rumieńcem twarzy, ze wzniesionej westchnieniem piersi, z gwałtowniejszych serca jej uderzeń, nigdy pewnym być nie możesz, czy to prawdziwe ukochanie, lub też nagle przy zdarzonej sposobności zbudzona wyobraźnia, sztucznie zadrażnione nerwy, naśladownictwem wywołane twego uczucia odbicie — coś, do szczepionej ospy i zwierzęcego magnetyzmu podobne.
Jeszcze niebezpieczniej o starszą kobietę romansem zaczepiać. Przecież starsza umyślnie tak długo nie czekała na ciebie: albo niedołęztwo, albo grzech, albo zawód i cierpienie w jej przeszłości leży. Jeśli to jakaś limfatyczna natura, co w nikim sympatji nie umiała wzbudzić, a względem ciebie żywszą niby okazuje przychylność, o dziewięćdziesiąt dziewięć przeciw jednemu założyć się możesz, że to jest praktyczne wyrachowanie jedynie, potrzeba rodzinnego w społeczeństwie stanowiska, bojaźń osamotnionej starości, tęsknota (tak) za ważniejszemi obowiązkami — wszystkie poboczne i towarzyskie przyczyny, których skutkiem dopiero owa miłość, owa niepokalana miłość, właśnie według piękności młodzieńczych marzeń i według prawdy swojej przyczyną wszelkich przyczyn być mająca. Kobieta zaprzęga się do wspólnej społecznej pracy, przyjmuje chaotyczne stosunków ludzkich zawikłanie; przyjmuje na swą odpowiedzialność gospodarstwo domowe, pielęgnowanie dzieci, tych jej samej nieznanych duszyczek, które ją zbawić lub potępić mogą, która ona bezwiednie w piekło wtrącić może, a koniecznie wprost do Boga wznieść powinna; kobieta przyjmuje te wszystkie trudy, niebezpieczeństwa, grozy wieczności swojej, przyjmuje dlatego tylko, że cię kocha. Jakże to śmieszniej i smutniej wygląda, gdy właśnie ciebie przyjmuje, dlatego tylko, że jej się chce tamtego wszystkiego skosztować; mimowolnie na myśl przychodzi staropolskie a wybornie takie wypadki przewidujące przysłowie: „Nie miała baba kłopotu, kupiła sobie...“ dalej nie pamiętam — lecz tobie radzę pamiętać; gdy ci wpoprzek drogi stanie przeszło dwudziesto-pięcioletnia panna lub wdowa-kochanka — o mężatkach nie piszę, boć to byłby wyraźny plagjat z Balzaka romansów, a między nami nie takie zwyczaje. Kiedy więc spotkasz pełnoletnią Galateę, ani kochaną, ani kochającą, niechaj cię Pygmaliona parabola na pokuszenie nie wodzi; lecz gdyby ta kobieta kochaną już była kiedyś?... Wtedy masz dwie drogi do wniosków, naoścież roztwarte przed sobą. Jeśli kochała wzajemnie, jeśli nie była, jak ja mówię, limfatyczną albo marmurową, wtedy koniecznie grzeszną albo nieszczęśliwą być musiała, to jest musiała skłamać czyjemuś uczuciu, musiała zawieść, oszukać, zmarnować czyjś najpiękniejszy duchowy majątek, lub sama oszukana, zawiedziona, w bankructwie zupełnem ostatnie grosze swoje, jak szuler niczem niezrażony, na kartę swego życia ryzykuje. Niech będzie jeszcze ponętniejszą, niż w ośmnastej wiośnie swego życia, niech jej wdzięki zawracają puste głowy elegantów, niech jej słowa upajają artystów i marzycieli: ty, co nie jesteś elegantem nerwowym, artystą chwytającym pomocnicze do wydania dzieł rozmaitych wrażenia, marzycielem szukającym jakiejbądź formy na przesypanie w nią gotowych już i nazbieranych u siebie materjałów; ty, co jesteś człowiekiem i chcesz kochać istotę różną od swojej własnej istoty, a jednak zgodną z wszystkiemi jej właściwościami, chcesz kochać ją dlatego, że taką, jaka ci się objawia, ty cenisz, pojmujesz i widzisz udoskonaleniu swej własnej natury potrzebną, a nie dlatego, że taką być może, jaką sam sobie na kształt obiadu u Marego z karty dysponujesz; ty, co chcesz być warunkiem prawdy, rzeczywistości i ideału kochany — ty nigdy na łonie żadnej Dydony, ani żadnej Heleny Menelausowej spokojnie głowy wesprzyć byś nie zdołał. Jak widmo złowrogie, w każdej chwili ta myśl za każdą goniłaby pieszczotą, że jej serce już raz kochać przestało, że dla niej zmiana jest niemożliwą, że ona wie, jak to zapał ostyga, uwielbienie się krytykuje, skrzydła anielskie łamią, nieskończoność na lata, miesiące, dni i godziny rozpada. Grzesznej ty nie uwierzysz, nieszczęśliwa tobie wierzyć nie będzie. Obok jednej całe piekło trwogi, zazdrości, podejrzeń, w złych chwilach mimowolna wzgarda, w najlepszych sofistyczne usprawiedliwienie; od drugiej wymagań tysiące, kodeksem nieobjęte, a jednak mordercze okrucieństwo. Tobie się nawet nie śni, żeby kogo innego ukochać było podobnem; a tu już argusowe, łzami zalane oczy twe postępki śledzą; ty rozszalejesz namiętnością i zachwyceniem, a tu słówko szydercze lub wątpiące, jak ton fałszywy na klarnecie orkiestry w twoje „tutti“ się wmiesza, jak nietoperz piwniczny wleci do twoich jarzącem światłem promieniejących salonów. Gdyby to można jeszcze rozstać się spokojnie! — ale gdzież tam właśnie: niema uporniejszego serca nad serce trochę starzejącej się już kobiety, która po pierwszym zawodzie drugą próbę przedsięwzięła — uczuciowej karjery.
Bądź pewny, że jak tonący brzytwy, tak ona ciebie, choćbyś jej duszę zakrwawił, całemi siłami trzymać się będzie. Bez wyrzutów sumienia opuścić jej niepodobna: płacze, boleje, choruje. Są takie, co i umierają z rozpaczy — strach doprawdy wspomnieć o tem! Dwudziesto-pięcioletnia jedynie tych kłopotów ci oszczędzi. Ona w przeszłości swojej mogła swobodą i żartem szafować, mogła zdawkową monetą zalotności na wszystkie strony rozrzucać; ale żelazny fundusz jej uczuć nietknięty jeszcze na dnie serca leży, słoneczny pierwiastek jej krwi i ducha nie ulotnił się żadnem zastosowaniem, ani żadnem rozbiciem; jeśli się czasem zadumała trochę dłużej nad czyjemś imieniem, lub w pamięci dokładniej odbitym wizerunkiem, to zadumanie dowiodło jej tylko, że nie tego i nie tamtego Bóg jej na ukochanie przeznaczył. Kiedy ciebie ukocha, będziesz jej jedynym, jej wybranym, jej z przeszłego na przyszły żywot sądzonym oblubieńcem. Ona też tobie będzie i szczęściem i rozkoszą, i niebem i ziemią. W niej zrozumiesz wszystkie starożytnych bóstw symbole; zrozumiesz Izydę, dziewicę-karmicielkę, Westę niepokalaną i Astartę z płomiennych ołtarzy. Cóż ty na to, mój przyjacielu? Ty na to troskasz się bardzo, że ci trzeba wśród kobiet z aktami kościelnemi chodzić i co krok, co spotkanie, co twarzyczka ładniejsza, metryki wszystkie przeglądać, a dowiadywać się, czy już te czarne oczy dwudziesty piąty rok na ludzi patrzą — czy te jasne warkocze od dwudziestu pięciu wiosen na składnej główeczce rosnąć zaczęły; czy białe perełki, co w rubinowych usteczkach świecą, przed ośmnastu laty, czy po ośmnastu leciech miejsce mlecznych zębów zajęły? Istotnie, trudny obowiązek; ale też, Symplicjuszu! — chciej zrozumieć o co rzecz idzie. Toć uczyłeś się bezwątpienia, że różne miejsca o różnym czasie południe miewają. Z kobietami tak samo się dzieje, iż południk niezawsze pod dwudziestym piątym stopniem długości, od wschodu na zachód, od kolebki do grobu się posuwając, przypada — lub raczej ich rok dwudziesty piąty stosownie do rozmaitości temperamentu, organizmu, wychowania, klimatu i wpływu różnych okoliczności może wcześniej lub później nastąpić; między dwudziestym a trzydziestym skala dla niego otwarta — pomnieć trzeba jedynie, że przed dwudziestym szkoda się jeszcze zakochać, po trzydziestym już nie warto — są to dwa zwrotniki serdecznych dziejów kobiety. Jeśli tutaj na środkowym punkcie rozwinęła się tutejsza (tak) teoryjka, to dla przystępniejszego jej wykładu, dlatego głównie, że nam do myśli przyszła wtenczas, gdyśmy zaczęli opisywać kobietę, która właśnie dwudziesty piąty rok miała. A była to przepysznie piękna kobieta. Kształtami całej postawy przypominała greckie posągi, ale rysy jej twarzy, głębszą nacechowane inteligencją, przewyższały temsamem arcytwory klasycznej rzeźby.
Pierwsze spojrzenie było tylko zdumione czystością zakreślonego owalu i jednostajną, a przecież świeższą, zdrowszą prawie od rumieńca bladością jej cery; im dłużej kto się wpatrywał, tem więcej dopiero piękność innych szczegółów zrozumieć mu się dawała. Kolor włosów z kolorem oczu dziwnie się jednoczył, nawet rzecby można, odbijał się wzajemnie: warkocz ciemno-blond i oko ciemno-żółte; warkocz niby brunatną sepią napuszony, w przygładzeniu i w karności sztucznego uczesania prawie czarnym zdawał się niekiedy; lecz aby tylko z więzów plecionek go uwolniono, włos każdy osobnem życiem drgający odpryskiwał w swoją stronę, a jeżeli światło po tak rozpryśniętych zagrało, to w przezroczu widać było wszystkie żywiczne i bursztynowe blaski.
Z oczami też same działy się cuda. Spotykasz po raz pierwszy piwne oczy; przy świetle prawie czarne i nic więcej. Przypatrz się im: oszalejesz, a właściwego wyrazu na oznaczenie ich koloru nie znajdziesz; bo to niby trochę zielone, jak morska woda, niby brunatne, jak bistr najciemniejszy — ot, gdyby można złoto w piorunie trochę roztopić, trochę na węgiel spalić, toby się dla nich porównanie znalazło.
Nad takiemi oczami brwi wązkie, ale gęste, jak dwie proste linijki, ku osadzie nosowej lekko tylko nadół przegięte, granicę otwartego czoła znaczyły. Od ich spadku rysunek profilowy z większą swobodą niż na helleńskich marmurach wzdłuż wydatniejszego nosa się rozwijał: znać, że Lais Praksytelesa, Tycjana szkołę przeszedłszy, inne sobie wyrobiła zdolności, że gotowa była czynniej i szlachetniej we wspomnieniach dziejowych się zapisać, że chociaż jeszcze nie Madonną, to przynajmniej już Dogaresą obok Doży, jakąś Laurą obok Petrarki stanęła.
Przejrzyjcie państwo Lawatera, jeśli się na prawdę chcecie dowiedzieć, jak ważnym organem i hieroglifem umysłowego wykształcenia jest ta część twarzy, która dla wielu mizantropów do ucierania jedynie przeznaczoną być się zdaje.
W nawiasie muszę też czytających te kartki dobrem życzeniem pobłogosławić, a to jest, ażeby nigdy kosztem własnego serca nie odbywali kursu fizjognomiki na tych trochę szablastych, trochę orlich nosach, których typ zidealizowany przechowały nam obrazy pięknej lecz niebezpiecznej do pokochania Marji Stuart, a których parodję spotkać można i w arystokratycznem kole balowego kontredansa, i w środkowej alei Ogrodu Saskiego, i na modnej mszy u kapucynów, i na schodach sławniejszych mecenasów, i przy tualecie złocistej i przy kuchennym garnku z krupami — wszędzie, gdzie tylko dla próżności, światowego znaczenia, intrygi, zysku i skąpstwa — krótko mówiąc, dla wszystkich samolubstwa konarów, drażniące do wybujałości znajdą się podniety. Niech każdego Bóg dobry strzeże od podobnych nosów! Stokroć lepszy chłopski bez charakteru, nawet murzyński spłaszczony, najlepszy jednak taki, jak go panna Augusta miała. W samą porę szeroki i długi, ku środkowi wypuklejszy, ku nozdrzom trochę rozdęty, ale nie mięsisty i nie zatyły — pod słońce widać, że tam krew purpurowa dobiega — dość powiedzieć, cudowny nosek! A co za usta pod tym noskiem! jakim świeżym rubinem wezbrane, a jak powściągliwie przywarte! jakie czyste w swem odkrojeniu, a jakie wabne w swej pełności! Gdyby się uśmiechnęły — musiałbyś uciec, bo pocałować nie wolno lecz w tej chwili nie uśmiechają się; i owszem, całe oblicze, znieruchomione pod wpływem głębokiego zamyślenia, mogłoby nawet uśpionem się zdawać, gdyby kształtna ręka jednostajnym, lecz ciągłym ruchem nie zwijała i nie rozwijała jedwabnego sznura, który, w pasie zasupłany, przytrzymywał gęste faldy wełnianego odzienia i dwoma nierównemi końcami aż za kolana spadał.
Naprzeciw tej monarchicznej piękności, w fotelu przy kominie, siedziała druga kobieta. Szczupła, miernego wzrostu, przechylona trochę ku płonącemu ogniowi, drażniła się z nim długiemi stalowemi szczypcami i w milczeniu głębokiem przypatrywała się ruchliwości jego migotania, jak guślarka uważna, wróżbiarskie z tej gry połysków wyprowadzająca wnioski. Była to właśnie taż sama Urszula, którą list Augusty wzywał do Warszawy. Urszulę zapewne tacy jedynie pamiętają dzisiaj, co byli bezpośrednio do jej życzenia wplątani. Między obcymi przesunęła się cichuteczko, niepostrzeżenie. Musiałby ten mieć dobrą pamięć, a bystrą uwagę, musiałby jednak zachowywać wspomnienie każdego dnia łagodnie pogodnego w ciągu roku, każdej szklanki wody świeżej i orzeźwiającej ze smakiem wypitej, każdego drzewa cienistego, pod któremby z przyjemnością odpoczął, słowem każdej drobnostki życia błogiej, a mimo wiedzy przejętej, musiałby, mówię, zachowywać to wszystko żywem bardzo wspomnieniem, aby mu Urszuli odpowiednie wspomnienie, miłe bez rozgłosu, wdzięczne bez zwracania na siebie łączności, w zapomnieniu dalekiem nie przepadło. Jej rysy to najzawilsza dla estetyki zagadka; trudno powiedzieć że piękne, nie podobna zarzucić, by znów brzydkie były, pospolitemi także zwać ich się nie godzi. Są-to rysy prawdziwie słowiańskie; krągławość nad pociągławością w nich przeważa, ale nigdzie spłaszczeniem nie razi: pewna wrodzona szlachetność urok wdzięku zastępuje, pewna powaga serdeczności dopełnia. Czoło szerokie i śmiałe, oczy duże, błękitne, w nienagannej oprawie niebem na świat patrzeć się zdają, policzki trochę kościste, nos, wprawdzie nie typowy, dość składny jednak, choć, jakby to rzec można, swego własnego kształtu; usta o pół linji szerzej rozcięte może nad wymagania malarskich przepisów, ale raczej zbyt skąpe, jak to się w rysopisach paszportowych i książeczkach legitymacyjnych wyrazają, niż zbyt namiętnie zgrubiałe, ogólny wyraz oblicza zmienny, jak dzieje duszy człowieczej, ma swoje dni powszednie, swoje niedziele swobodne i swoje wielkie uroczyste święta. Sto razy powiesz to, co Gustawowi jego znajomi o portrecie Maryli mówili: — „At sobie kobieta“ — z dziesięć razy będziesz musiał wykrzyknąć: — „Ach! doprawdy śliczna kobieta!“ — Raz może ujrzysz ją w chwale Taboru i sam przed sobą się zawstydzisz; kto wie nawet, czy nie pożałujesz mimowolnie, że tak długo jej prawdziwej, zatajonej nie odgadłeś piękności. Na tę chwilę, o której właśnie jest mowa, tylko niedziela przypadała.
Już tak przez czas jakiś głuche milczenie między dwiema przyjaciółkami panowało, gdy je nakoniec panna Augusta przerwała swoim dźwięcznym, a trochę kontraltowym głosem:
— Czemuż to nie północ już!
Jej towarzyszka spojrzała na zegarek nad kominkiem stojący i uśmiechnąwszy się, odrzekła powoli:
— Najpewniej dlatego, że jest dopiero dwadzieścia minut po ósmej.
— Oh! doctissima, doctissima! — powtórzyła z lekkim przyciskiem niecierpliwości miljonowa dziedziczka; — trzeba ci przyznać, że masz zadziwiającą przenikliwość w odgadywaniu najjawniejszych przyczyn, najnieosobliwszych wypadków.
— Zdaje mi się, że dość stosownie odpowiedziałam na zapytanie najjaśniejszej Augusty.
— Cóż to? znowu doctissima nie umie znaku zapytania od wykrzyknika odróżnić?
— Alboż tam był wykrzyknik na końcu?
— I wykrzyknik i cały szereg kropek okrągłych.
— Czy była kreska po kropkach?
— Na cóż tobie kreska potrzebna?
— Bo same kropki znaczą proste zawieszenie głosu. W takim razie czekam, co dalej będzie? Kreska zaś na czytelników i słuchaczy wkłada obowiązek domyślenia się reszty niedopowiedzianych wyrazów.
— Oh! to była ogromnie dluga kreska — dwie kreski — trzy kreski nawet!
— Ja się i pierwszej zrzędu nie podejmuję domyśleć.
— Cóż to za niedołęstwo znowu!
— Powiedz mi, Augusto, czy podjęłabyś się zgadnąć, o czem duma za piecem w waszej kuchni stara Wojtkowa jednooka? Wszak niezawszebyś w karykaturę lub w sielankę wpadła, tak samo jak nie mogę zgadnąć, ja, niepiękna i niebogata, co i kiedy przez głowę pięknej, bogatej kobiety przeleci; zawsze najniewłaściwiej w nutę hymnu lub satyry głos rzucę (tak).
— Urszulko, nie godzi się tak ze mną postępować. Ja listy po listach z modlitwami wzywającemi wyprawiam do ciebie, i kiedy przyjechałaś nakoniec, kiedyś już zamknęła się ze mną na stanowczą i długą rozmowę, kiedyś widziała, jak się do niej namysłem i rachunkiem sumienia przygotowywam, ty nawet półsłówka odgadnąć nie umiesz, nawet mojego wykrzyknika pojąć nie chcesz.
— Usprawiedliwiłam się dlaczego. Wykrzyknik pięknej, rozpieszczonej powabami życia kobiety migotliwiej się mieni od iskierek śniegu pod promieniami słońca. — „Czemu to nie północ już“. — Skądże ja nawet, znając cię, Augusto, dojdę prawdziwej tych wyrazów wartości, czy one niecierpliwość, czy nudę, czy tęsknotę znaczą?
— Brawo, Urszulko, brawo! widać, że dojdziesz niezawodnie, dojdziesz i zrozumiesz lepiej odemnie samej, bo już w pierwszem przypuszczeniu na trzy rzeczywiste symptomata natrafiłaś. Istotnie, mój wykrzyknik znaczył niecierpliwość, bo mam często bardzo to uprzedzenie, że jakaś późniejsza godzina więcej od teraźniejszej wartą będzie; znaczył też nudy, bo rozmyślałam trochę nad sobą, trochę nad panem Filipem; a wreszcie znaduch jaki pokaże o tej czarnoksięskiej godzinie, albo przyśni kochanek nieznany.
— Nieznany? Był w twoim liście wiersz jeden, który zwiastował już poznanego właśnie.
— Poznany, nieznany, czyż to nie wszystko jedno w tym świecie, na którym ja żyję? Kochanek zresztą, moja Urszulko, w każdym świecie, choćby na Słońcu i na Syrjuszu, zawsze musi być nasz nieodgadnięty, niepojęty, nasz nieznany.
— A ja widzę, że przez cały czas rozstania, przez długie trzy lata, licząc w nie nawet jeden rok, przestępny, moja najjaśniejsza Augusta nic a nic się nie zmieniła.
— Zmieniłam się jednak choć troszeczkę. Wpatrz się tylko dobrze we mnie: jestem daleko smutniejsza, zaczynam coraz częściej wychodzić z moich djamentowych pałaców, a coraz dłużej przesiadywać ze śmiertelnymi gośćmi w bawialnych pokojach. Rodzinne moje położenie bardzo się także utrudniło. Matka już stanowczo chce mnie zamąż wydać; jeśli niegdyś samodzielność moja potrójnym szpagatem przyzwoitości, ładnego ułożenia i sądu hrabiny X. skrępowaną była, to dzisiaj ze szpagatu prawdziwe powrozy, liny okrętowe ukręcono. Co się ruszę, to strach, żebym sobie w opinji światowej nie zaszkodziła. Co się odezwę, to zaraz proces: czy nie skompromitowałam się względem jakiegoś tam niegodnego zostać moim mężem młodzika. Co zamilknę, to wymówki, że tylko wszystkich od siebie odstręczam. Za progiem tego pokoiku, tej mojej najmilszej samotni, życie wśród ludzi wlecze mi się pod ciągłem wrażeniem śmieszności, próżni i niesmaku.
— A przecież, gdybyś szczerze chciała, tobyś je mogła zmienić.
— Mogłabym, jestem pełnoletnia, prawda, że mogłabym zmienić. To twoja nieustanna zwrotka, Urszulko, ale moja znów wiecznie tażsama piosneczka, że do zmiany trzeba siły moralnej, do siły moralnej potrzeba jakiejś podniety, trzeba wiedzy przynajmniej, co na co zmienić się pragnie. Ja właśnie takiego wsparcia jestem pozbawioną. Gdybym w tej chwili odebrała przypadający na mnie majątek, wyswobodziłabym się z pod samowolnego matki mojej zarządu, objęła ster własnego życia po najhałaśliwszych przejściach, zgorszeniach, zatargach — jutro nie wiedziałabym już do czego moją wolność przyczepić, jak z mego majątku zrobić użytek, w której stronie osobny mój namiot rozwinąć? Nie warto, nie warto jeszcze tak wielkich usiłowań przeciw tak małej stawiać korzyści.
— Masz słuszność, Augusto. Kiedy serca w piersiach brakuje, nie warto i żyć nawet, choć się jest piękną, bogatą miljonowym posagiem, dowcipną wszystkich Francuzów i humorystów angielskich dowcipem.
— Źle się wyraziłaś w gniewnem uniesieniu, moja zwykle łagodna Urszulko. Mnie serca nie brakuje, tylko mi w sercu brakuje miłości. Gdyby ta mała jaszczurka dniem i nocą o pokarm nie dopominała się w mej piersi, daleko zręczniej i weselej prześlizgnęłabym się po gościńcu mego życia. A cóż może dokuczyć kobiecie bez serca, gdy jest — jak mówisz — piękną, dowcipną i miljonowo majętną? Co ją zasmuci kiedy? za czemże ona tęsknić, za czem wzdychać będzie? Świat cały na jej posługi — od brylantów, do pieśni poety — jak tylko zechce, czy za pieniądze, czy za uśmiech przychlebny, wszystkiego natychmiast dostanie. Lecz mieć serce i nie móc ukochać nikogo, mieć serce i nie zapełnić go uwielbieniem, radością, zachwytem; mieć serce i ciągłą próżnię, ciągłą ujemnością tylko czuć jego obecność — oh, to dopiero boleść prawdziwa, to nędza, która mię do wierutnego żebractwa przywiodła! Ty nawet pojąć nie możesz, ilu zamożniejszych od siebie o jałmużnę miłości prosiłam. Lecz sama zmiarkuj — do ciebie, Urszulko, jakże ja często a jak natrętnie kołaczę!
Urszulka już od chwili z fotelu się podniosła, stanęła przy otomance i skarg pięknej Augusty uważnie słuchała; na ostatnie jej wyrazy przyklękła trochę, a pieszczotliwie obejmując ramieniem leżącą:
— Nie natrętnie, oh! wcale nie natrętnie! — ze szczerem rozrzewnieniem rzekła, a później, jakby rozmyśliwszy się lepiej — być może jednak, że bezskutecznie — dodała poważniej. — Na twoją chorobę, Augusto, w nikim lekarstwa, ani nawet dobrej rady nie znajdziesz. Jeśli to prawda, żeś czcza i uboga, aż do gruntu serca, żeś martwa i bezwładna, aż do niezdolności powzięcia jakiegoś życzenia — to Bóg sam chyba w swój kształt człowieczy myśl i uczucie tchnąć może, niby w ulepionego z gliny przy początku świata człowieka. Lecz mnie się zdaje, że się musiałaś w użyciu wyrazów pomylić; ubóstwem zowiesz prawdziwe bogactwo swoje. Doctissimie wolno przecież łacińskich używać sentencyj — odwołam się więc do tej najpospolitszej ze wszystkich: „Nadam, że w naturze nigdzie próżnia nie istnieje, więc też i w duszy ludzkiej istnieć nie może. Gdybyś rzeczywiście próżne, jak butelka pneumatyczną machiną wypompowana, obnosiła po świecie serce, toby w nie zaraz pełno błota, koronek brukselskich, ploteczek zazdrostek lub szalonych namiętności wleciało. Brak dobrego wnet się głupstwem, grzechem, częstokroć i zbrodnią wypełnia. Kiedy zaś tobie, Augusto, ani salonowe powodzenia, ani zbytki i wygody, ani miodowe słówka lalek wyfrakowanych, ani nic z tego, co cię otacza, duszy wypełnić nie zdołało, powinnabyś się domyśleć nakoniec, że w owej duszy inny żywioł złożony, inne potrzeby i władze ukryte... Ja mam wyraźne przeczucie tej prawdy. Nie zbliżyłabym się nigdy do miljonowej dziedziczki, którejby się mojego towarzystwa na chwilową rozrywkę zachciało, a sama widzisz, jak chętnie przyjechałam do smutnej Guci mojej, której się szczera przyjaźń i poczciwe słowo na cokolwiek zdać mogą.
Augusta w czoło pocałowała mówiącą.
— Zrób jeszcze coś więcej dla mnie — rzekła z nalegającem przymileniem — wskaż praktycznie, szczegółowo, jakie-to żywioły, jakie potrzeby i władze drzemią w duszy mojej, ku jakim celom skierować je należy?
— Tylko ku najwyższym i najpiękniejszym, Augusto moja, tylko ku Bogu przez modlitwę, ku dobru ludzi przez poświęcenie.
Znów długa chwila milczenia zapadła.
— O Bogu jeszcze nie mówmy — odezwała się nakoniec Augusta, głęboko rozważywszy każde słowo swej przyjaciółki. — Są ludzie, którzy się tego imienia wcale zawsze a wcale nie boją. Co ranek i co wieczór z kilkadziesiąt razy je wymówią, a nie znać tego po nich tak samo się nienawidzą, tak samo kłopoczą, tak samo tańczą, śpią, jedzą, wino piją i w karty grają. Co do mnie, jestem lękliwsza daleko. Pozwalam sobie z własnem szczęściem żartować, pozwalam z prawami doczesnemi się kłócić, pozwalam odważnie wszystkie towarzyskie zasady probierzem sofizmu doświadczać; ale nie pozwoliłam sobie nigdy imienia Bożego nadużyć i pojęć moich o Bogu mniej pewną, mniej czystą myślą zamącać. Od czasu jak do rozumu przyszłam, nikt mnie nie widział, bym się kiedykolwiek w djamentowy lub złoty krzyżyk ustroiła. Sumienie moje nie znosi rażącej sprzeczności modnego świecidełka z godłem ofiary, boleści i śmierci. Tutaj, w ulubione moje ustronie, patrz Urszulko, prosty drewniany krzyż wnieść kazałam także. Nie klękam przy nim codziennie, aby codziennie wracać do zabaw, zbytków i grzechów. Oh! nie — kiedy ja raz u stóp jego czoła nachylę pokornie, kiedy raz obiema pochwycę rękoma i raz do serca przycisnę ten krzyż prawdziwy, ciężki, nieozdobny, to go już pewnie po ostatnią chwilę zgonu ani ludziom, ani szatanom wydrzeć sobie nie dam. Kto wie: gdybym się w przeszłość cofnąć mogła choć do tej pięknej marzycielstwa godziny, w której mię tak okropnie wyśmiano, że się wdziękom księżyca przypatruję; gdybym znów była trzynastoletnią, kryształowego serca i zdrojowej myśli dziewczynką — możebym lepiej zrobiła, przykuwając się do tego symbolu, choćby przysięgą, na wieki. Dzisiaj nie pora — zapóźno i zawcześnie. Czuję, że, przystąpiwszy, znów odstąpićbym mogła, ukochawszy tę świętość, zatęskniłabym znowu ku porzuconym a nieznanym jeszcze wrażeniom. Przesuwające się zdala chińskie cienie moich własnych myśli, w znikomości swojej niedotknięte, w tem, co mogą mieć prawdy, niedoznane — kusiłyby mię bezprzestannie. Rękę do pługa przyłożywszy, ciągle poza siebie spoglądałabym rozżalona i niebo straciła może dlatego, żem sobie ziemi nie zagarnęła w poddaństwo.
Nie, Urszulko, ja się na taką próbę nie odważę. Albo muszę znaleźć w doczesności mojej skarb jakiś tak piękny, tak wystarczający na wszystkie potrzeby mej duszy, bym się go w wieczności całej nie wstydziła, bym nieśmiertelność moją razem z nim nawet przez niego zbawić mogła; albo muszę dowodnie się przekonać, że tu skarbów niema — że tu same błota, kłamstwa, potwory, że owoc życia, co go w ręku trzymam, to malowana łupina spróchniałego orzecha, którą kamieniem rozbić, nogami zdeptać, śliną wzgardy opluć i za okno wyrzucić trzeba. Póki jednego lub drugiego celu nie dopnę — póty mi zdala od krzyża, jak od wracającej z Siloe arki. Mówmy lepiej o ludziach, Urszulko: cóż tedy dla nich pokorna sługa twoja uczynić jest w stanie?
— Wszystko razem się wiąże — reguluje, moja Augusto. Fantazjujesz sobie, że przy Bogu i przy krzyżu stanąć ci jeszcze nie pora, a bez Boga i bez krzyża nic zrobić nie można. Bez Boga i bez krzyża, ty, rozumna i bogata wśród przesądów i niedostatków wiecznie pytać się będziesz: co dla uznanej prawdy, co dla rozrzewniającego cię nieszczęścia uczynić jesteś zdolną? Pytać będziesz, lecz kategorycznej odpowiedzi nikt ci nie poda, Augusto. Sztuczne recepty pobożnych zachęt, doradzań i projektów, cała ta trebhauzowa metoda rozgrzewania serc leniwych ku dobremu, na nic się tobie nie przyda. W konieczności twego położenia to leży, abyś sama sobie pod tym względem dawała rozkazy. Jeśli miljonowa dziedziczka, z natchnienia, czy to książki, czy przyjaciółki, pięknem zdaniem się rozmarzy, jeśli z podszeptu czyjegoś tylko po wsparcie dla ubogich do biurka swojego sięgnie, to się z mimowolnem uczuciem wyświadczonej łaski nie rozstanie — a łaska przez człowieka wyświadczona jeszcze mroźniej serce mu zziębi, niż je kiedykolwiek rozpłomienić zdolną była łaska od człowieka przyjęta. W stosunkach twoich z ludźmi, najjaśniejsza Augusto, musisz jakiś sposób wynaleźć na to, byś ty im właśnie uniżenie wdzięczną była, gdy ci nie przeszkodzą coś dobrego zrobić dla siebie.
— Masz słabość do ogólników, moja droga — chciej teraz na szczegóły rozdrobnić je trochę.
— Zgóry zapowiedziałam, że szczegółów nikt ci nie poda; a zresztą twoja to rzecz, Augusto, mnie ich więcej udzielić. Powiedziałaś mnie już, czemu od krzyża z daleka stoisz; bardzo też ciekawa jestem, czemu do ludzi się nie zbliżasz... użytecznie.
— Jaka ty doctissima! jaka ty przebiegła! Wiesz, a pytasz? Pytasz i zaraz sobie odpowiadasz: „Czemu do ludzi nie zbliżasz się użytecznie?“ Bo użytecznie do ludzi się nie zbliżam. Jeśli mam trochę rozumu, to go w żaden sposób nie mogę na walkę z przesądami i ciemnotą wyprawiać. Mój najlepszy i mój prawdziwy rozum tylko w listach do ciebie wypisać się i tylko w tym pokoiku z tobą pogawędzić może, wszędzie zresztą, „gdzie mama na wizytach bywa“, ten rozum smutną rolę Don-Quichotta odgrywaćby musiał i najdzielniejsze cięcia jego zawszeby tylko na skrzydła wiatraczkowe, lub na niewinne stada baranów padały. Co zaś tak zwana dobroczynność wszelka, to się z mej strony jałmużną ograniczać musi; wiesz o tem nie od dzisiaj, Urszulko, a sama wybornie rozumiesz i tłumaczysz, że rozdawanie jałmużny nie uszlachetnia i nie rozgrzewa wewnętrznego człowieka. Nigdy te datki pieniężne bez ofiary, te wsparcia bez osobistego zespolenia, przez trzecią lub czwartą rękę na los ślepy rzucone, nie mogły rozbudzić zadrętwiałych władz ukochania w mem sercu, bo nie mogły ani rzeczywistego współczucia, ani rzeczywistej wdzięczności wywołać. Wiem, że są ubodzy i głodni, ta myśl jednak bez uprzytomnionego obrazu mniej mię rozrzewnia, niż piękny o głodzie i ubóstwie w powieści przeczytany ustęp, nie bez tego, żeby mi też na myśl nie przychodziły zdania wielu nabożnych osób, które słowami ewangelicznemi dowodzą, że biedni są i być muszą, bo Chrystus powiedział: „ubogich zawsze mieć będziecie“. Nie bez tego, żeby i systemata ekonomistów politycznych nie trafiały do mego przekonania i żebym w ubóstwie indywidualnem nie widziała warunku zbogacającego najsilniejszego państwa. Wszystko to, wstyd może powiedzieć, ale wszystko tak mnie zewsząd niepodobieństwem przegradza od uczestnictwa w skutecznej przeciw nędzy moich bliźnich pracy, wszystko tak mi dowodnie ich cierpienia, jako nieuchronną konieczność przed oczy stawia, że mimowolnie zobojętniałam na to, co jest, bo być musi. Wolałabym, zaiste, aby głodnych, obdartych i żebraków nie było, lecz wolałabym także, aby nie było szczurów, ropuch i karaluchów na świecie. Pan Bóg je stworzył przecież, to cóż ja na to poradzę?
— Oh! zapewne, że z takiem usposobieniem nawet nie waż się radzić temu, Augusto; radź najpierw samej sobie, stokroć potrzebniejszą (tak) jesteś ratunku — i głos Urszuli drżał oburzeniem, a powściągał się jednak wielką litością nad sofizmującą towarzyszką. Chciała odjąć trzymaną pół uściskiem na jej sercu rękę, lecz Augusta, przygarnąwszy ją despotycznym ruchem:
— Mnie też głównie o to chodzi, żebym siebie ratowała — rzekła, powoli sylaby skandując i niby nie zważając na wrażenia Urszulki. — Mnie głównie o samą siebie chodzi — powtórzyła przekornie. — Jednostkowa dobroczynność, jednostkowie dla mojej duszy, kto wie, czyby dobrą nie była; gdybym wiedziała, że czyj los zapewniam, czyjeś łzy ocieram, lub czyjeś życie ratuję, zaczęłabym się przywiązywać, mnieby także kochać zaczęto, i przesadzalibyśmy się aż do śmierci w tych ucztach wzajemnych starań i odwdzięczeń. Ale, niestety, Urszulko: w mojem położeniu i tej niewinnej uciechy światowe względy poskąpiły. Przypadek nic mi poczciwego nie nasunął, a ja sama wyszukiwać nie mogłam. Oprócz więc najsmutniejszego gatunku jałmużny groszowej, dozwoloną mi tylko zostaje jałmużna składek filantropijnych, bodaj czy nie dokładniej zastudzająca serca od wszystkich jej rodzajów, po dzień dzisiejszy wymyślonych. Dla mnie przynajmniej, chciej posłuchać, jaką to idzie koleją. Cząsteczkę bez przeznaczenia leżących w szkatułce pieniędzy, ja bogata, w twoje lub upoważnione do tego cudze ręce składam, inni mnie naśladują i wy, miłosierni z urzędu, macie pewien fundusz do rozporządzenia. Jeśli nim jak najsumienniej masę potrzebujących obdzielicie, to się jednym nic jeszcze, a drugim tylko tyle dostanie, żeby natychmiast znowu potrzebować zaczęli. Mniejsza o to: nie wtrącam się do administracji; moralnych jej owoców, dla mnie najłakomszych, moralnych uczuć patrzę tylko. Zaiste, odbierający wie aż nadto dobrze o tem, że udzielone mu wsparcie nie od ciebie, nie od wręczającego mu je pochodzi; pierwszy dawca jest mu obojętny, bo nieznany, drugi jest w jego oczach machinkowym tragarzem najczęściej niewystarczającego mu wsparcia: kogóż i za cóż on więc kochać będzie?
— A tobie koniecznie się chce wdzięczności na odpłatę, Augusto?
— Mnie się koniecznie chce pięknych wrażeń na rozgrzanie serca; nie posądzajże mnie o jakąś pyszkę drobniuteczką, o chęć zużytkowania na własną chwalbę dziękczynień zobowiązanego małą przysługą człowieka. Te wszystkie czcze komedje tak mi już zbrzydły, że choć do grobu uciecbym chciała przed niemi. Wszakże na zawołanie mieć je mogę w każdej chwili. Niech z karety dwuzłotówkę zamiast trzech groszy, cisnę pierwszemu lepszemu żebrakowi, to mi zapewne całą litanję szumnych błogosławieństw i przymiotników wyśpiewa; niech jeszcze z tysiąc rubli na zakład jaki przeznaczę, to i w gazetach o mnie pisać będą; lecz co mi po tej muzyce głośnych, bo próżnych wewnątrz instrumentów, co mi po tej pewności nawet, że Gawłowi grosz mój ulgę przyniesie, gdy mnóstwo niedowidzianych Pawłów zgniłemi kartoflami się truje i zapycha? Co mi po tem wszystkiem, kiedy ja chora, kiedy sama żadnego wsparcia, żadnej nie odbieram jałmużny. Stwórz mi inne ku czynieniu dobrego warunki, daj mi sposobność poświęcenia czegoś na widoczną korzyść moich bliźnich, a nadewszystko daj mi ich ukochać! — a czego dziś nie pojmuję, to jutro zrozumiem, co mi się dzisiaj niepodobnem, to jutro najłatwiejszem do spełnienia wyda. Ukochać tylko, ukochać! Przyjdzie chwila natchnienia, objawią się cuda, stworzę siebie inaczej. Dziś wszystkie próby daremne; nie dowiduję, nie dostrzegam, nie umiem. Jedno mi do myśli nie przyjdzie, drugie wnet z głowy uleci, tego nie spotykam, o tamtem zapominam mimowolnie; każdy mój dobry uczynek, jak wiersz dobrego pisarza, jest konceptem, a nie jest poezją. Dziękuję ci za taką dobroczynność bez miłości.
— Gdybyś w całem rozdziwaczonem życiu twojem, Augusto, choć jedną chwilkę prawdą Bożą przeżyła, mogłabym się do tej chwilki odwołać, aby cię z gorączkowych marazmów na zdrowe powietrze wyprowadzić; lecz są rzeczy, o którychbyś słuchała, jak o żelaznym wilku. Zostawmy to na później, jak się cierpieniem lub szczęściem wyuczysz tego języka, którym ja mówić oddawna już przywykłam.
— Szanowna mistrzyni, toć na oswojenie potulnych uszu moich, racz mi choć słówko o tym żelaznym wilku w swoim djalekcie powiedzieć.
— Na oswojenie uszu powiem pięknej cudzoziemce takie na przykład wyrazy. Kto chce kochać w zachwycie płomiennym, w uweseleniu ducha i w nieba radościach, ten powinien kochać długo w oschłości, w tęsknocie, w niedbalstwie ziemi naszej. Powinien kochać, nie żądając ani od siebie samego, ani tembardziej od drugich, choćby najeteryczniejszej nagrody. Wzniesienie uczuć gorętszych i czystszych, łatwość, jasność, wszechwładność zawsze przytomnej sobie myśli: to jest korona miłości, to jest przedsmak ostatecznego zbawienia, ale to jeszcze nie miłość jest sama.
— Prawdę powiedziałaś, doctissima, w tym mistycznym języku nie zrozumiemy się tak prędko; ja myślę, że kto niczego od ludzi nie wymaga, ten chyba najokropniej pogardzać nimi musi, i kiedy przestanę od nich wymagać datku wsparcia, siły, uczucia i szczęścia, kiedy przestanę sobie życzyć tej eterycznej, sercowej nagrody, wtenczas bądź pewną, moja droga, że nawet z tobą nie będzie mi się chciało... nawet o braku miłości rozmawiać.
— A wiesz, Guciu moja, co te wszystkie pretensje do świata i do ludzi założone znaczą?
— Zdaje mi się, że wiem, lecz i ty mów, Urszulko.
— Oto znaczą, że w twoim wieku powinnabyś się rozkochać, pójść za mąż, mieć dzieci, mieć cel życia, mieć światek swój własny, przez którybyś wszystkie światy planetarne i słoneczne zrozumiała natychmiast, w którymbyś wszystkich dopełniła obowiązków i wszystkie zaspokoiła wymagania.
Augusta na głos się rozśmiała.
— Dziękuję ci, Urszulko moja — rzekła, po ramieniu lekko ją uderzając — bardzo serdecznie ci dziękuję, że w ten sposób moją sprawę przedstawiasz; niezręczny jaki doktor medycyny byłby się mniej ozdobnie, a daleko surowiej wyraził. No, i cóż powiesz na to? ja się zgadzam z twoim wyrokiem. Przekonaj się najpierw, moja pani, że wyrazami ludzkiego dykcjonarza łatwo i nadzwyczaj rzetelnie rozmawiać się umiem.
— Kiedy tak jest, najjaśniejsza Guciu, śpiesz-że się, kochaj śmiało!
— Czy pana Filipa?
— Nie narzucam ci pana Filipa, bo go nie znam, choć zawsze waruję sobie, że mam prawo trochę więcej zajmującym od skreślonego przez ciebie portretu go znaleźć. Ty już przywykłaś do swego utworu obrazów i gdy ci przyjdzie wzór żywy kopjować, ani kolorytu, ani wymiaru właściwego nie przestrzegasz dość pilnie: dajmy jednakże panu Filipowi odprawę. Kochaj tego, w kim ci się zdaje, że jesteś zakochana.
— Trudno, trudniej — oh! najtrudniej podobno.
— A to dlatego, że masz dwie przywary, najszkodliwsze w stosunkach sercowych. Gucia jest straszek nieznośny, przed mamą, przed bratem i przed ludźmi boi się przyznać do swoich skłonności, a najjaśniejsza Augusta znowu jest harda, jak kogucik na kościelnej wieżyczce, i tej skłonności wobec jej przedmiotu „uznać“ nie chce nigdy.
— Na ten raz chybiłaś zupełnie: najjaśniejsza Augusta w innym jest kłopocie; czy powiedzieć?...
— Ma się rozumieć, a powiedzieć tak szczerze, jakgdyby moje nawet uszy nie słuchały.
— Pierwej ty, Urszulko, przyznaj mi się, ale to przyznaj, jak gdybym ja także nie słuchała cię nawet: czy kochałaś kiedy?
— A na co ta ciekawość! zmów tylko pacierze.
— Nie mogę, źle odmówię bez twojej pomocy.
Urszula rozśmiała się półgłosem, lecz twarz jej trochę zbladła i ręka w ręku Augusty zadrgnęła.
— Więc ci powiem: kochałam — rzekła nakoniec spokojnie.
— Jeszcze nie dość na tem: wybacz mi, wybacz, jedyna moja, widzę, że cię dręczę boleśnie, ale muszę pytać. Kiedy kochałaś, co się działo w twem sercu? Kiedy kochałaś, czemu swoją miłością szczęśliwą nie jesteś?
— Czy chcesz kurs anatomji odbyć na mojem sercu, Augusto?
— Nie, tylkobym chciała lepiej własne serce pojąć.
— Jedno drugiego nie wytłumaczy nigdy.
— Sprobój, a zobaczysz, na co mi twoje zwierzenia potrzebne.
— Na ośmielenie.
— Bynajmniej, na schemat życia.
— Och! niech ci Bóg da lepszego dobrać sobie! Ale nie targujmy się, Augusto. Mów, co masz na myśli; ja znów, co mi przyjdzie na myśl, powiem i schemat nowy, daleko właściwszy, się ułoży.
— Twoja górą niech będzie, Urszulko! Więc od czegóż tu zacząć? Trzeba się chyba do przeszłości odwołać. Pamiętasz owe szaleństwa i marzenia bezcelne, kiedy w tajnikach mej wyobraźni rozkochiwałam się codziennie inaczej, codziennie w kim innym i z innego powodu? Zdawało mi się, że zbieram farby i kształty oderwane, ziarnka piasku, srebra i złota, z których kiedyś najdoskonalszy jakiś posąg się odleje. Zbierałam, czekałam i dziś czekam jeszcze. Nie są to już owe mrzonki efemerydalne, znajome ci niegdyś, któreby właściwiej nazwiskiem rzeczy, niż imieniem człowieka oznaczyć się dały: skrzypce, wiolonczela, poemacik, głowa z Rembrandta obrazu i tym podobne przedmioty; nie, gorzej daleko, to są trzy wyraźne postacie, które, jak trzy błędne ogniki, po manowcach mnie wodzą. Urszulko, ty mi chyba stanowczo powiesz: którą z nich kochasz prawdziwie?
— A to istotnie osobliwy na mnie wkładasz obowiązek! Nigdy nie chciałam wierzyć temu, żeby którakolwiek kobieta mogła nie wiedzieć, w kim jest zakochaną.
— Bo doctissima na drukowane książki tylko, a nie na świat patrzyła. Przecież to zwykła wszystkich nieomal historja. Gdyby kobiety wiedziały z pewnością w kim się kochają, ileż zawodów, nieszczęść, zgorszeń oszczędziłyby sobie! Lecz nie traćmy czasu na sprzeczki: ja nie wiem — i koniec.
— Jestże to podobnem, Augusto?
— Przysięgam ci, jest najpodobniejszem, moja droga. Wszakże bogatą się urodziłam — oh! fatalnie bogatą — i miljonami, które mi się na nic dobrego nie przydadzą, i różnostronnością władz natury mojej. Każda władza osobno wzięta mogłaby całemu życiu innej kobiety wystarczyć, a wszystkie, razem w jedną indywidualność połączone, plączą mi tylko obecność i ciągłem zaniepokojeniem mej przyszłości grożą. Po każdej stronie losu zbytek w ubóstwo przechodzący. Gdybym miała parę tysięcy własną pracą zarobionego dochodu, swobodna jak ptaszek, rozrządzałabym wszystkiemi zdarzeniami mego życia, mogłabym zawsze rok przeciw godzinie szczęścia stawić, wszystkie lata rzucić w jaką nadzieję, w jaki zamiar, w jakie poświęcenie; dzisiaj mój posag, moje dobra i listy zastawne przykuwają mnie do jarzma najnieznośniejszych zwyczaików, ostrożności, kłamstw, nudów i próżniactwa. Taksamo gdybym miała pod jednym tylko kierunkiem rozwinięte zdolności, prędkobym dla nich zastosowanie znalazła. Niechże która inna kobieta, prawdziwie planetarnej duszy i ślicznie bluszczowej myśli — taka Aldona naprzykład, co sobie nic wyobrazić nie umie: „gdzie to ma lecieć, po jakie rozkosze — kto poznał Boga wielkiego na niebie i kochał męża wielkiego na ziemi...“ taka więc niech spotka męża wielkiego na ziemi — męża rzymskiego hartu a rodzimej cnoty — pięknego jak na medal, czystego jak na ofiarę ubłagania, silnego jak na zwalczenie piekła. Wszakże dość już będzie dla niej wielbić, zachwycać się, błyszczeć w świetle jego promieni. I cóż, Urszulko? mnie to nie wystarcza. Prawda, że się garnę pokornie ku jasności słonecznej — ale poza tem, stokroć świętem uczuciem entuzjazmu, odzywa się drugie, właściwsze jeszcze kobiecie uczucie — odzywa się potrzeba uszczęśliwienia wybranych swoich. Mistrz przewodnik, wszystko mi daje, wszystko mi objawia, ciągle mnie wspiera — lecz ja nawzajem chciałabym udarowywać, objawiać i wspierać. Czuję w sobie jakieś żywioły, jakieś siły na nic nieprzydatne dla orła ideałów moich, lecz mogące zbawić tęsknego w nizkiem gniazdeczku kolibra. Wierz mi, Urszulo, i to jest niewyczerpniętem pociech, rozrzewnień, pięknych wzruszeń źródłem, kiedy się trzyma jakby w ręku swoim cały los, całą duszę czyjąś, kiedy się ma kogo tkliwem otoczyć staraniem, macierzyńską przeciw złemu obronić opieką, wszystkiemi skarbami na drogę ku dobremu obdarzać — kiedy się go może łajać, chwalić, zasmucać, rozradowywać, wtajemniczać we wszelkie piękne życia i uczuć ludzkich misterje (tak). Ja myślę, że ty, Urszulko, najłatwiej powinnabyś właśnie zrozumieć piękność tego stosunku.
— Dla siebie niekoniecznie; a jednak tobie ponobym i radziła ograniczyć nim całą akcję układanego w twej wyobraźni dramatu. O ile mogłam poznać, zbyt jesteś dumną, zbyt wymagającą, żeby uwielbienie dało się z epizodu w ciąg i treść dzieła zamienić: tobie na okupienie zbytków różnogatunkowych przedewszystkiem pierwiastek dobroci trzeba z uśpienia obudzić. Poprzestań na roli opiekuńczej, Augusto.
— Zapominasz, że nie mój własny wybór, ale wprost fatum jakieś greckie kazało mi inną prócz tego na świecie odgrywać: jestem piękna, jestem młoda.
I niby na udowodnienie tych wyrazów posągowa Augusta, niespodzianym, a silnym i zręcznym ruchem, jak z zasadzki wyskakująca trochę za łupem, trochę za swawolą tygrysica, wyskoczyła ku środkowi pokoju, otworzyła pianino i uderzając kilka dziwacznych akordów, zaczęła na dziwaczniejszą jeszcze, w tej chwili, jak widać, pomyślaną nutę, pełnym swoim śpiewać głosem:

A znasz ty kraj,
Gdzie cytryna dojrzewa,
Pomarańcz blask
Majowe złoci drzewa?
A znasz-że ty
Dwóch spojrzeń błyskawice
Gorętszej krwi
Rumieńcem wzbiegłe lice?
A znasz-że ty
Chwil przelotnych wrażenia —
Jak serce drży,
Jak w głosie drżą westchnienia?
A znasz-że ty
Młodości wir zuchwały,
Jawy i sny,
Promienie, wichry, szały —
Czy znasz je ty?

I nagle, jak stuknęła wszystkiemi palcami w jakieś dziesięć ze sobą pomieszanych klawiszów, tak się zdawało, że struny powinny były pęknąć; widać jednak przezorny Pleyel na Lisztowskie uderzenia ich siłę obliczył.
— No, moja Urszulo — rzekła nakoniec, jedną ręką jeszcze o pianino wsparta, ale całą swoją majestatyczną, wyprostowaną postawą ku siedzącej odwrócona — już ci ostatni wyraz tej zagadki powiedziałam; twoja teraz kolej — rozwiązuj!
— A ja właśnie teraz, kiedy mi zaśpiewałaś, znowu nic nie rozumiem o co ci chodzi — z uśmiechem odparła zapytana Urszula. — Zły sposób wybrałaś może: bo to trzeba ci wiedzieć, Guciu, że w twoim śpiewie nie jeden głos, ale ze sto innych głosów, czasem głosy mojej najcichszej myśli słyszę — jakże chcesz, żebym potem wątpliwości twego życia z tą swoją własną wątpliwością zmieszane rozwiązywała! Na ten raz piosenka niezupełnie była w moim tonie, innych tonów przecież tak wiele, a są między niemi i takie... że doprawdy boję się pomyśleć, boję się moją najjaśniejszą rozgniewać — a wolniej domawiając tych ostatnich wyrazów, Urszula przeciągłem, więcej jednak opamiętywającem, niż badawczem spojrzeniem w oczy Augusty patrzyła.
Dumna piękność wstrząsnęła głową, jakgdyby z niej zaciężką chciała zrzucić koronę.
— I ty się nie mylisz i ja się nie gniewam — przemówiła po chwili bardzo stanowczym głosem. — Dlatego się urodziłaś, żebym choć z tobą jedną na tym Bożym świecie bez obłudy i kłamstwa wszystko co myślę wypowiedzieć mogła. Spełnijże swoje przeznaczenie — bardzo cię proszę, nie narzucaj mi żadnych obwijań bawełnianych. Kogo ja kocham? wyrokuj. Czy Samuela przez uwielbienie, czy Morysia przez opiekę, czy tego szatana Seweryna przez pokusę? — I domawiając tych słów, znowu się jak najpokorniej na otomance wyciągnęła.
— Wyrokuję sumiennie, Augusto: żadnego z nich nie kochasz — rzekła pół-uroczystym, pół-żartobliwym głosem Urszula.
— A to zabawna historja!
— Rzeczywiście, dla ciebie zabawna tylko historja, ale nie miłość, Guciu moja. Gdybyś kochała, nie miałabyś ani czasu, ani siły na takie subtelne rozróżnienia, bo miłość, to chwila doskonałej właśnie, zupełnej łączności wszystkich władz duszy naszej i wszystkich zmysłów naszego ciała; gdyby miłość zostawiła ci w sercu jedno uczucie niezgarnięte ku sobie, w głowie myśl jedną przez siebie nienatchnioną, w nerwach choć jedno obce wrażeniom swoim zadrgnięcie: a toćby nie była miłością, Augusto. Oj, dziecko, dziecko z ciebie, tajemnic życia nieświadome! Co ty mistrza z kolibrem twoim, kolibra z szatanem pokusy rozdzielasz? Ukochany jest wszystkiem tobie, jest mistrzem i pisklęciem, jest Adamem i szatanem twojego raju. Słuchasz go, jak przeznaczenia; staraniem i tkliwością go otaczasz, jak Benjaminka duszy twojej; szalejesz nim, upajasz się, jak wyziewami delfickiej jaskini siedząca na trójnogu kapłanka. Nie lękaj się, żeby ci wtenczas jakieś niezużytkowane fantazje o inny przedmiot zajęcia się dopominały; stokroć prędzej ty sama poczujesz, że jest ciebie zamało, że jest w tobie za ubogo, że jest od ciebie niewystarczająco jeszcze. Bo miłość chłonie, miłość ogarnia, miłość przepełnia i znicestwia zarazem; gdyby trwać mogła, gdyby się nie zmieniała, nie psuła — toby chyba aż źle było... ludzieby zapomnieli, że: „Nie będziesz miał cudzych Bogów przedemną“.
— A widzisz, jak słusznie przeczułam, że mi wiele rzeczy nowych o tym przedmiocie powiesz! Kiedyś zaczęła, to dokończ. Urszulko, wytłumacz: dlaczego ty sobie przypomniałaś, co właśnie, według słów twoich, ludzie zapomniećby mogli?
— Dlaczego? Dlatego, że każdy, chcąc czy nie chcąc, swoim czy cudzym grzechem, katastrofą czy powolnem cierpieniem, utratą złudzeń czy ich wybujałością na grobie jakimś, lub na nieprzejrzanych rozstania obszarach, każdy prędzej czy później przypomnieć sobie musi. Tak Pan chciał, tak słudzy czynią, tak Opatrzność rozrządziła, tak się ludziom dzieje.
— Nie uciekajże mi w omówieniu, Urszulko — powiedz szczerze: z jakich wypadków chęć Pana i rozrządzenie Opatrzności pojąć mogłaś?
— Ze wszystkich, które się tylko przed oczami memi przesunęły.
— Doctissima! takich sekretów gospodarskich, jakie ty zdajesz się posiadać, żaden kalendarz nie uczy; tylko z własnego doświadczenia poznać je trzeba koniecznie.
— Alboż się tego wypieram, że z doświadczenia poznałam?
— Kiedy się nie wypierasz, bądź-że łaskawa dokładniejszą obdarzyć mię informacją. Usnąćbym nie mogła spokojna, gdybym raz w ogólniku przyjęła tę zasadę, że niema jutra dla chwili miłości, a dla mnie bez chwili miłości zmartwychwstania nie będzie. Jak-to być może prawda z kłamstwa, mądrość z szaleństwa, a cnota z grzechu? Gdzie w tem sens i sprawiedliwość? Dotychczas zdawało mi się, że nieszczęścia gorzkich zawodów tylko nad romansem, to jest nad małoletnością uczuć i pojęć, ciężą. Kto się na mój dawny sposób w rzeczy, a nie w człowieku zakocha, kto pięknie przetańczonego mazura, jeźdźca na bystrym koniu, dobór przedeklamowanych wyrazów, pejzaż otaczający pierwsze spotkanie, a zresztą może ładny koczyk i spodziewane krocie intraty w kochanku przeidealizuje — temu się bardzo słusznie pokuta należy; ale tobie, Urszulko, tobie dorosłej sercem i myślą, skądże wypadło takież samo jak lada pensjonarce przechodzić koleje? Czemże ty zbłądzić mogłaś? Czyś zamało kochała?
— Wykochałam całe serce aż do dna; nic mi już dla nikogo wśród ludzi na drugą ofiarę nie zostało.
— Więc może kochałaś trochę zanadto, Urszulko?
— Prawda, że bez targu — nie umiałabym na łokcie zmierzyć — ale wiem, że kochałam po granice szaleństwa i hańby: tej linji demarkacyjnej nie przeszłam.
— To zbłądziłaś wyborem?
— I mnie się tak zdaje — powinnam była wybrać przed urodzeniem twój kolor włosów, twoje oczy, rysy, a ja sobie wzięłam twarz taką pospolitą, oczy takie blade, włosy takie wypłowiałe!... No, podziękuj mi, że chociaż starsza, zostawiłam ci ładniejszy przyodziewek — podziękuj, bo przecież mogłam wybierać.
— Ach! zapomniałam, że wybór niepodobny, a przecież sama jestem tego zdania — lecz kiedy niepodobny, moja Urszulko, czy nie mogłabyś mi powiedzieć, na co się zdadzą ludziom i Bogu te wszystkie zawieruchy? na co te próby daremne?
— Zdadzą się, zdadzą, jak elektryczna burza roślinności. Nie zgadłabyś czasem, ile piękna i potęgi w twojej duszy drzemie, nie domyśliłabyś się co to wykonać, przedsięwziąć i poświęcić jesteś zdolna, gdybyś na wyłącznem, pośredniem między samolubstwem a zaparciem się siebie uczuciu wprawy nie nabrała; uczucie później na atomy pryśnie, w najlepszym razie straci tylko swoją podbudzającą własność, spowszednieje — lecz tobie zostanie pamięć jego i zostaną pod jego wpływem nabyte lub rozwinięte zdolności. Wstyd ci będzie dla świętszego słowa, wstyd dla zbawienia i dla Boga w niebie mniej być wylaną, zasobną, gorliwą, jak (tak) nią byłaś dla równego sobie, może nawet drobniejszego od siebie człowieka. Co do mnie, przynajmniej z owej elektrycznej burzy młodego wieku tę wielką odniosłam korzyść, że umiem na każde pożądanie dobrego i prawdy tak oddać wszystko i tak spokojność, tak mój los narazić, jak niegdyś oddawałam i narażałam za jedną jego radości godzinę.
— Więc prostem porównaniem rzecz tę objaśniając, miłość dla ciebie, moja Urszulko, była tylko przygotowawczą szkołą do wyższego gimnazjum życia, a gimnazjum miało cię przygotować do uniwersytetu cnoty, świętości i t. p. Gdyby jednak porzucić ten pedagogiczny systemat, gdyby zwrócić się do fizjologji roślinnej, czy nie lepiej byłoby gorących krain palmy i nasze własne sosny naśladować? Palmy i sosny wysoko biegną ku niebu, a przecież najwyższy i najświeższy listek ich korony ta sama wilgoć karmi, którą najniższa ich gałązka z łona matki ziemi wyciągnęła — czemuż serce ludzkie, a nadewszystko czemu twoje serce nie uniosło w koronę swojej świętości tych samych żywiołów, któremi się w czasie wzrostu swego zasilało?
— Co za botaniczne porównanie! Ja nawzajem daleko prostszem je objaśniając, muszę ci powiedzieć, moja Guciu, że nie zaród uczucia, nie żywioł z natury wyciągnięty na dalszych stopniach udoskonalenia zmieniamy, ale zmieniamy przedmioty żywotowi owemu posługujące; tak jak ty, najjaśniejsza, nie zmieniałaś swoich kształtnych nóżek od dziesiątego roku dajmy na to, ale zmieniłaś miarę ich obuwia, i nie mogłabyś na nie włożyć ówczesnych pantofelków.
— Oh! szkaradna pedantka! Pierwszą miłość swoją staremi pantoflami nazywa.
— Dla większego „efektu“ mogłaś jeszcze dodać: pierwszą i ostatnią jedyną wyłączną miłość swoją...
— Tem gorzej: muszę koniecznie pantofelkom na wszystkie strony się przypatrzeć podaj mi je natychmiast.
— Zaczekaj — może kiedy przyjdzie mi o nich w liście ci napisać.
— Urszulo, ja chcę teraz słyszeć.
— Augusto, ja nie chcę nigdy o tem mówić.
— Jesteś najnieznośniejszą pod słońcem dziwaczką.
— A ty najkapryśniejszem z pod księżyca dziecięciem.
— I kiedyż w liście napiszesz? Czy doprawdy napiszesz?
— Napiszę, Guciu, napiszę bajeczkę, obrazki powklejam i dam na gwiazdkę mojej rozpieszczonej jedynaczce. A teraz niech na tem poprzestanie, że kiedy mnie było lepiej na świecie, kiedy ja byłam szczęśliwa, to przygarnęłam sercem smutniejszego od siebie; kiedy zaś jemu potem zaczęło być lepiej niż mnie, on odszedł sobie daleko...
— Ależ to była nikczemność z jego strony, Urszulko! Jakże ty mogłaś, znając go, czy nie znając, nikczemnika pokochać? Oh! wiem, wiem, że nie mamy prawa wyboru; lecz natomiast musi być pewne tożgatunkowości, a przynajmniej równoległości prawo, na mocy którego róża kocha słowika lub motyla — jak śpiewają poeci — lecz biała lilja nigdy żaby nie kochała.
— Między nami mówiąc, Augusto, nie przysięgłabym za lilją — ostateczne sprzeczności najwięcej czasem pociągu mają ku sobie; lecz my nawet nie byliśmy ostatecznemi sprzecznościami, ani ja lilją, ani on żabą: i owszem, z wielu względów można go do znakomitszych ludzi policzyć. Rzetelny jak książki kupieckie, rozumny jak bibljoteka. Gdyby mu kto powiedział, nie obwijając w bawełnę — „Kochałeś Urszulę, póki była bogatszą od ciebie, a przestałeś ją kochać, gdy sam od niej bogatszym być zacząłeś“ — wyobrażam sobie, jakby się zdziwił i rozgniewał, a przecież choćby to się dało z pieniędzy na moralne powody przetłumaczyć, zawsze prawdy środkowej jądrem te szkaradne, poziomo brzmiące słowa zostaną. Lecz dajmy pokój mojej nudnej historji; zaczęłaś mi sama o sobie ciekawszą trochę rozpowiadać — proszę o dalszy ciąg i słucham uważnie.
— Wielką mam ochotę do przyszłego listu cię odesłać.
— Niesprawiedliwa, pensjonarska prawdziwie zemsta, moja Guciu! Za to, że mnie jest przykro o przebolałych wypadkach wspominać, ty się chcesz pozbawić przyjemności mówienia o rzeczach, które cię bawią jeszcze.
— Jestże to mała złośliwość, szanowna Urszulo?
— Nie jestem dość wielką panią, abym sobie małych złośliwości pozwalała; o dziecinną gadatliwość cię nie posądzam, lecz z własnego doświadczenia znam różne ludzkiego serca tajemnice i wiem, jak mu jest błogo czasem w dźwiękach słów żywych długo skrywane myśli usłyszeć; to jakgdyby piśmiennie zanotowaną melodję kompozytor, przez długi czas fortepianu pozbawiony, twego Pleyela spotykając pod ręką, odegrał sobie nakoniec (tak). Śmiało więc, Guciu, wróćmy do fenomenalnej twojej wątpliwości i zastanówmy się nad tem, czy możesz kochać jednego chociaż z tych trzech wybranych, których wszystkich razem nie kochasz wcale według mego zdania.
— Czemuż mię oni więcej od innych zajmują?
— Mam nadzieję, że się ta osobliwość da łatwo bardzo wytłumaczyć — tylko mi powiedz pierwej: kto jest ów dla mnie bardzo ciekawy, idealny, a może tylko zidealizowany pan Wiktor — i kto ów niebezpieczny Seweryn? bo prześlicznego Morysia to już pewno znam oddawna.
— Właśnie że nie znasz. Jakże ci się zdaje? kto jest prześliczny Moryś?
— Wasz domownik przecie.
— Z jakim pogardliwym akcentem rzucasz to słowo „domownik“. Jużby też lepiej moja matka nawet nie wymówiła.
— Powiedz mi, jak mam nazwać młodego człowieka, zdrowego na ciele i umyśle, który bez żadnego zatrudnienia, rok po roku w domu bogatych opiekunów przesiaduje, szklanki wody przynosi i odnosi, na służących dzwoni, sprawunki balowe załatwia, daje się „kochanem dziedzictwem“ przezywać, je dobrze, śpi dobrze — i nigdy ani na wątrobę, ani na zgryzotę sumienia nie zachoruje?
— Otóż miałam słuszność, że nie znasz Morysia; widzisz w nim tylko wychowańca na cudzym koszcie żyjącego — lecz czem jest Moryś rzeczywiście, o to mnie pytaj, Urszulko.
— Jaknajchętniej, kiedy każesz; więc pytam: czem jest Moryś rzeczywiście?
— Jest mało potrzebującym człowiekiem.
— Wyborna definicja próżniaka. Kto ma smaczny obiad, wytworne pomieszkanie, z cienkiego sukna fraki i tużurki, mnóstwo drobnych wygódek i cacek, obejdzie się bez reszty, obejdzie się bez własnej godności, bez szacunku bliźnich i bez chwały Pana Boga. Jeno mu ciągle na kominku ogień lub w salonie woskowe świece i kinkiety palić, toby się nawet bez gwiazd i słońca obszedł; bo próżniak jest „mało potrzebującym człowiekiem“. Niezapomnę tego szlachetnego omówienia.
— A ja ci nie zapomnę tej gorzkiej ironji. Fe! wstydź się, doctissima, takie pociski rzucać — i przeciw komu? Przeciw biednemu Morysiowi, który sam nigdy na nikogo kamieniem nie cisnął, który ma taką szczerą dla każdego życzliwość, taką ustępną, wdzięczną, łatwo dobremu wierzącą, a na złe niepodejrzliwą naturę — i za cóż obelgi najdotkliwsze? Za to, że się z drugimi (tak) nie kręci, nie popycha, nie rozbija wielkiemi kułakami o bardzo drobne rzeczy. Spojrzyj dokoła, Urszulko, sumiennie rozsądź sprawy tych bezbożności najemników: czy jest o co mózg w głowie sobie smażyć, a serce w piersiach wysuszać? Co do mnie, to ci się przyznam, że mi już zbrzydła owa prawdziwie mrówcza skrzętność otaczających mnie ludzi. Jak wół i osioł jarzmo swoje wloką, żeby do najniżej ustawionego celu najbrudniejsze częstokroć ździebełko dowlekli. Jednemu kresem zabiegów kuropatwy z truflami na święto, a pieczona polędwica w inne dni tygodnia. Dla drugiego u szczytu mrowiska leży tytuł, który mu nawet nie da prawa łaski dla drobniejszych, a wsiąknie (tak) w siebie zdrowie, swobodę i wieczność może całą. Trzeci waruje niby wyżeł do ideału posażnej żony. Temu karjerą zrobienie majątku; tamtemu głównym obowiązkiem życia się zdaje pewne dobra do dóbr już posiadanych przykupić. A niczego bez trudu i hałasu otrzymać nie można. Dopieroż tedy, bezsennie spędzane nocy, ulewy żółci, przeziębienia, choroby! Oh! moja Urszulko, mów co chcesz sobie: stokroć większy mam szacunek dla jego na małej cząsteczce poprzestającej bezczynności, i stokroć piękniejszym mi się zdaje jego cichy egoizm, jego ograniczone, ludziom niezaczepne szczęście.

Man wants but little here below
Nor wants that little long.
(Człowiek mało na tym świecie potrzebuje,
I tego mało nie potrzebuje na długo).

— Jestem pewna, że Moryś w tym dwuwierszu angielskiej ballady streściłby całą swoją filozofję, gdyby mu kiedy przyszło na myśl filozoficznie ze swego postępowania się tłumaczyć.
— Ależ, Guciu, chcesz koniecznie na jakiegoś filozofa, bodaj czy nie ascetę, pana Morysia wystrychnąć — a pan Moryś dwudziestu czterech godzin nie obszedłby się bez hawańskiego cygara i schudłby niezawodnie po tygodniu naszej zwyczajnej ubogo szlacheckiej strawy. Jeśli mi powiesz, że na wygodnem, zbytkownem życiu poprzestaje, że nie jest dumny, że się za czczę sławą urzędów, nauki, poezji, sztuk pięknych i tym podobnych szaleństw nie ubiega — ha, to ci natychmiast uwierzę; ale jeśli mi powiesz, że mało potrzebuje, to muszę śmiać się koniecznie.
— Jesteś niesprawiedliwa, moja droga; zastanów się tylko, czem mógł zostać młody człowiek z gwałtowniejszemi namiętnościami, z drażliwą pychą i ruchliwszą próżnością w położeniu takiego Morysia, odbierającego prawdziwie pańskie wychowanie, noszącego trochę świetniejsze od swoich dobroczyńców nazwisko, a przy dojściu do pełnoletności obejmującego w posiadłość okrągłą sumę 50.000 zł. — Gdybyś pięćdziesiąt tysięcy młodzików zgromadziła, nie wiem czyby się między nimi dwóch takich znalazło, co w podobnych warunkach ster życia biorąc do ręki, nie pokierowaliby nim na pełne morze hulanki i rozpusty, albo nienawiści, zazdrości, intryg i występków. Tymczasem potulny Moryś niewinnem, serdecznem a wesołem jak ptaszek dzieckiem został tylko. Nikt mu w naszym domu nie dokucza, skąd więc on, pełen ufności, domyśleć się mógłby nawet, że go nikt szczerze nie kocha? Z usposobieniem mojej matki jemu właśnie bardzo jest łatwo do równowagi się ułożyć: ani zbytkiem gorąca, ani zbytkiem zimna, to jest ani egzaltacją, ani zapomnieniem i nieuwagą przeciw formom światowym nie grzeszyć. Od dzieciństwa przywykł też do nader kornego względem niej uszanowania, które, w nawiasie mówiąc, rodzone jej dzieci podzielają, nie czuje się przeto bynajmniej poniżonym zawisłością swojego z tej strony stosunku — mogłabym prawie powiedzieć, że i matka po swojemu przywiązała się do niego. Ileż razy słyszałam, jak wspominając o nim, mówiła ledwie że nie rozrzewnionym głosem: „Ten Moryś to taki łagodny, taki delikatny, jak gdyby go w domu nie było“. — Owo: „jakby go nie było“ może ci się dowcipną przymówką zdawać — ale nie, Urszulko, to jest najwyższy stopień pochwały w ustach mojej matki — już wierz mi, ja się znam na tem. Co do mego brata, który tak często Morysia „kochanem dziedzictwem“ nazywa — prawda, że czyni to z pustoty, lecz ta pustota jest pamiątką jednej trochę tkliwszej sceny w naszym rodzie. Kiedy mój ojciec przywiózł do nas siedmioletniego chłopczynę, ubranego w grubej żałobie, najpierw matce, a później Dyonizemu i mnie jako trzecie przybrane dziecko przedstawiał, dziś jeszcze pamiętam, głos jego lekko drżał, mówiąc te słowa: „Po walecznym żołnierzu, uczciwym człowieku i wiernym przyjacielu oto jest moje kochane dziedzictwo“. Djonizy, sam jeszcze wtedy nie o wiele od małego sierotki starszy, a niekoniecznie zwiastujący dzisiejszych salonów dowcipnisia, wziął ostatnie wyrazy za nazwisko przywiezionego kolegi i w godzinę potem wielkiego śmiechu narobił, dając znać, że „dziedzictwo nie chce pić ustawionej mu na moim stoliku herbaty“. — Śmiech wywołany był, jak widać, najwyższym już dla mego brata triumfem — choć go objaśniono o pomyłce, raz po razu swój kompliment powtarzał, aż dopiero znudzona tem powtarzaniem matka pod grozą surowej kary wzbroniła mu na czas jakiś używać tego przezwiska; później znów przy zdarzonej sposobności na wierzch ono wypłynęło i dotychczas zatonąć nie może. Więcej ci nawet powiem: drugie się jeszcze znalazło, lecz to już Morysiowi tylko w kółku rodzinnem i tylko trochę z pieszczotliwym akcentem się daje. Ponieważ ojciec nasz był przez jego ojca w testamencie wyznaczony opiekunem i ponieważ, sam umierając, także przez testament polecił naszej matce, aby zawsze nad losem wychowanka czuwała — stąd też wychowanek bardzo często, ale, jak mówię, w dobrym pieszczotliwym sposobie „testamencikiem“ się zowie. Jest to pomysł Djonizego — Djonizy nie więcej sobie z Morysia, jak (tak) z wszystkich innych, jak ze mnie naprzykład, żartuje. Moryś nawzajem uważa jego złośliwość za wrodzony jakiś nałóg; odetnie się czasem, rozdąsa się niekiedy, lecz nie ma nawet pojęcia, aby w tych żartach lekceważenie na wierzch wybijało, lub też by on zabezpieczyć się przed niemi moralnie był obowiązany, dlatego jedynie, że kto zdaleka podobnych żarcików słucha, to je może lekceważeniem wytłumaczyć sobie. Oh! nie, to nie jest jednak przychlebny domownika, pasorzyta, pieczeniarza charakter. Moryś uszlachetnia swoje położenie prawdą szczerego przywiązania i dziecięcą w przywiązanie drugich (tak) ufnością. W wielu okolicznościach prócz tego podziwiam jego rozsądek: nic a nic go nie korci, że Djonizy ma swoje kabrjolety i wierzchowce, że w karty grywa i śniadania znajomej młodzieży wyprawia; on się wcale do naśladownictwa zmuszonym nie widzi. Ma swoje zupełnie odrębne upodobania, które wielkich nakładów nie potrzebują i nie zawadzają nikomu: lubi polowanie, rybołówstwo, lżejsze warstwy literatury i pieska swojego. Na balach tańczy wesoło, lecz namiętnie za balami nie wzdycha. Najczęściej widzieć go można z dubeltówką lub siecią na plecach, z rododendronem lub francuskim romansem w ręku. Trzeci rok już niby o dzierżawę się stara, lecz posądzam go, że to jest tylko zręcznie wypowiedziana odpowiedź dla tych, którzy z niepotrzebną ciekawością o dalsze na przyszłość zamiary go wypytują. Przyszłość Morysia w najodleglejszych granicach swoich sięga zaledwie od wiosny do lata, od jesieni do zimy, według tego, jak w której porze które kwiatki się rozwijają i który rodzaj myśliwstwa przypada. Oranżerja nasza dostarcza mu głównego zajęcia, naszych błot cyranki i słomki głównych w życiu pociech. I cóż, Urszulko, czy zgadniesz dlaczego ta miękka wata, co się nitką bawełny przędzie, ta woda strumienna bezmyślnie po swej pochyłości płynąca, ten Moryś bez hartu i bez karjery, to wszystko takie słabe, takie wiotkie — dlaczego to wszystko ma dla mnie tyle uroku?
— I czemuż nie śpieszysz, Augusto? Zdawało mi się, że się już ze wszystkiemi niezrozumiałościami twego charakteru oswoiłam; tymczasem widać, że masz zawsze nową niespodziankę na pogotowiu. Co znaczy to bałamucenie Morysia? Czy rzeczywiście jesteś tego pewną, że gdy mu zawód obierzesz, on w nim do celu jakiegobądź dojdzie, ty go pokochasz i ręką swoją wynagrodzisz? Jeśli tak jest, dlaczego próżne opóźnienie? Czemu pan Maurycy już w Rzymie za stalugą nie siedzi? Muszę ci się przyznać, Augusto, jak też ja sobie te różne sprzeczności tłumaczę. Oto mi się zdaje, że w artystyczną przyszłość Morysia nic a nic sama nie ufasz; bawisz się rolą opiekuńczego anioła, rolą podszeptującej piękne zamiary Egerji, lecz gdy o wykonanie najmniejszego z nich idzie, cofasz się pierwsza, bo wiesz, że posłuszna twej woli duszyczka o lada kamień na gościńcu się rozbije, a pono wiesz także, Egerjo, że twój Numa wkrótce cię znudzi i nie chcesz stanowczej względem niego zaciągać odpowiedzialności. Masz dobre serce, więc prędzej czy później sumienieby ci wyrzucało, że kogoś tam, jak dudka, o kilkaset mil w pole wywiodłaś i samego zostawiłaś. — Wszak prawda? przez dobroć serca jedynie zatrzymujesz Morysia? przez rzetelność nie dajesz mu ani kierunku, ani do działania podniety? Inaczej trudno pojąć, coby ci przyszło z tego marnotrawstwa dni i lat całych, kiedy już w końcu pan Filip zjeżdża, a ty, chcąc nie chcąc, będziesz musiała jednem „tak“ lub „nie“ o przyszłości swojej postanowić.
— Toćby mi nic nie przyszło z tego także, gdybym Morysia do Rzymu wysłała; przed końcem karnawału pewnieby jeszcze Rafaela nie dosięgnął, a Tycjana nie przerósł. Mnie też nic na jego pendzlu nie zależy. Powiem ci, czego ja chcę, moja Urszulko: oto prawdziwie ja czekam tylko, żebym się w nim zakochać mogła. Rozbudzam szlachetniejsze swoje popędy, dobieram mu takich usposobień, wrażeń i marzeń, w którychby mu najwięcej było do twarzy. Już mi ślicznie wygląda czasem z tą zaniepokojoną męską dumą w sercu — jeszcze śliczniej z tem pokornem we mnie zaufaniem, z tą ciągle do mnie odwołującą się myślą, z tą próbą czynnego życia nawpół trwożną, nawpół zuchwałą. Ani się spostrzegę może, jak przyjdzie chwila apoteozy, i Moryś tak mi się pięknym wyda, tak pięknym że za najpiękniejszym tęsknić nareszcie przestanę.
— I cóż zrobisz wtedy z panem Samuelem, z panem Sewerynem, nie licząc pana Filipa?
— Przyjmijmy jako ostateczną zasadę, że w tym pokoiku pan Filip nigdy się nie liczy; co zaś do Samuela, do Seweryna — właśnie twoim podobno będzie obowiązkiem zbliżyć mię do jednego, od drugiego wyzwolić.
— Więc na to mię sprowadzałaś tak śpiesznie do Warszawy? Niema co mówić, zaszczytne czekały mię urzędy: faktorki i duenny.
— Pani łaskawa, czekał cię urząd na świeczniku postawionej lampy. W mojej duszy, w moim losie niemniej trochę, niż w tej pustelni teraz, gdy ogień zapomniany przygasa (tak). Sama sobie zostawiona, mogłabym się potrącić, zaczepić, rozbić, upaść i nogę złamać; ale wniosłam moją Urszulę: jasno się zrobiło i wszystko widzę, a mnie tego najpierwej potrzeba: dobrze widzieć. Czyż to ja z pewnością wiem kto Samuel? czyż wiem kto Seweryn? Jeden zdaje mi się taki wysoki, jak góra Mont-Blanc przynajmniej, drugi taki świecący, błyszczący, jak meteor. A może jeden jest tylko długim, ukośnie pod światło księżyca padającym jakiego pieńka cieniem; może drugi jest próchnem albo fosforycznym wyziewem... Fiat lux — światło się stanie i zaraz prawda wszystkiego wyjdzie, jak oliwa, na wierzch.
— Wiesz co, Guciu, że jednakbym za całą piękność twoją, bo już nie mówię za twoje miljony — łatwiej bez miljonów obejść się kobiecie — ale za piękność ową klasyczną, nienaganną, wzorową, za tę piękność nawet nie podjęłabym się żyć z takiemi ideałami w głowie, a z takiem ciągłem zastrzeżeniem w sercu. „To olbrzym! — kto wie, czy nie karzeł? To djament! — kto wie, czy nie mika? To mój artysta! — kto wie, czy nie głupiec?“ I mieć tak każde wrażenie na dwa zupełnie sprzeczne głosy rozłożonem! Istotnie, chyba musiałabym oszaleć.
— Mnie się nie zbiera jeszcze na szaleństwo. Od dzieciństwa przykładam się do tej kociej muzyki, wtórującej najpyszniejszemu oratorio. Wprawa cudów dokazuje — dlatego przy zdrowych zmysłach się uchowałam; ale że mi często okropnie smutno bywa, tego się nie wypieram, i gdyby mi kto pomógł do przygłuszenia nieznośnego moich szyderstw charivari, gdybym z czyjej łaski choć dzień jeden przeżyła harmonijną, bez dysonansów pieśnią! — oh! złota Urszulko, jakbym ja to kochała mego dobroczyńcę! Jeśli Samuel jest rzeczywistością...
W tem pode drzwiami lekkie stukanie słyszeć się dało. Augusta brwi zmarszczyła, uniosła się na jednym łokciu i z najwyższą niecierpliwością:
— Któż tam znowu? — krzyknęła.
— A to, proszę pani, kąpiel już dawno zrobiona i stygnie — odezwał się cieniutki, czysty, jak srebrnego dzwoneczka głosik.
— Szkaradna nudnica! — zawołała jeszcze z podobnem pierwszem uniesieniem: lecz nagle niby coś sobie przypominając. Augusta wróciła się do Urszuli i trochę ciszej dodała: — Dobrze jednak, że przychodzi, zaraz ci Morysia w spódniczce i z długim warkoczem przedstawię. Panno Salomeo, prosimy! — zawołała znów podniesionym, lecz bardzo uprzejmym tonem.
Na to wezwanie uchyliła się wisząca przede drzwiami zasłona i do owej ciemno-zielonej rotundy, między białą jak łabędź Augustę, a pół-żałobną, nakształt jaskółki, Urszulę, wleciało trzecie stworzonko, młode, jaskrawe, trzpiotliwe, ubiorem i zwinnością zupełnie krasce naszych borów podobne. Według naszkicowanego przez Augustę portretu, Salusia miała trochę zadarty nosek, czarne oczy, świeże i pełne usteczka, a płeć bodaj czy nie zanadto po cygańsku śniadą; wcale to jednak nie raziło w jej powierzchowności, i owszem, przy tej azjatyckiej cerze jeszcze wydatniej rozkwitały pełne czerstwości, żywe jak kwiat granatu rumieńce, a przy tych rumieńcach znowu lekko sinawe półkola pod oczami zakreślone zdawały się być dla podwyższenia blasku tryskających płomykami spojrzeń umyślnie i z wielką starannością przez jakiegoś znakomitego malarza odcieniowane. Po obu stronach tak bogatej kolorytem, nienagannej też i rysunkiem twarzy spadały dwie, niedość duże, jedwabisto-lśniące, lecz zato grube, gęste i prawie granatowo-czarne plecionki; z pod tych plecionek wysuwały się ogromne burgundzkie perły przy złotych kolczykach raz na raz od szybkich rzutów głowy drgające smugami mlecznej jasności, która niekiedy aż na szyję się osuwała. Szyja żółta, jak szafran, ale doskonalego toku, prześlicznych żmijkowatych ruchów i lazurowemi przebijająca żyłkami, objęta była tuż przy osadzie swojej bielutkiej śnieżkiem tiulowym; śnieżek tiulowy podtrzymywany był koralowym bajaderkiem; bajaderek koralowy rozwieszał swoje sute kutasy na wysoko zachodzącym staniku niebieskiej „mousseline-laine“ sukni; stanik, po wydatnych kształtach gładko obciśnięty zwężał się i ścinał coraz mocniej, aż naostatek w przepasce bajecznej prawie dochodził szczupłości; przepaskę obejmował czarny mantylowy fartuszek, a kieszonkami fartuszka bawiły się dość pulchne rączki, w wąskich rękawach, tak jak szyja koralikami i tiulikami powyżej dłoni obwiedzione.
Wszystko to razem składało najwdzięczniejszy typ ładnej, wesołej i zalotnej pańskiego dworu pokojówki. Gdyby jej się można było uważniej przypatrzeć, toby z pierwszego rzutu oka najciekawszym dla fizjognomisty szczegółem okazało się niezawodnie jej czoło wysokie, pięknie wyrazistemi brwiami zakończone, a w śmiałych rozmiarach swoich dziwną sprzeczność z całą postawą drobnego dziewczęcia tworzące; zazwyczaj jednak niełatwo komu przyszło na myśl spokojną obok tej wcielonej niespokojności się zebrać. Każdy po pewnym czasie dopiero spostrzegał osobliwość tego rysu jej twarzy, nie każdy zaś i wtedy sprawę sobie zdać umiał; co stąd za wnioski snuwać się godziło? czy hieroglif tajemny znaczył szlachetniejsze własnej wartości poczucie, czy wyższe umysłowe zdolności, czy tylko zuchwalszą na wszelkie zepsucie odwagę? Byli tacy, którzy utrzymywali, że i jedno, i drugie i trzecie można w nim było wyczytać, ale to pewnie skutkiem ciągłej zmienności wrażeń, skutkiem ciągłego gwaru, co prawie atmosferycznie rozśmieszonej Salusi wszędzie towarzyszył. W owej chwili na przykład, gdy weszła do cichego Augusty schronienia, wnet się zdało, jakby na jego tle poważnem różnobarwny kalejdoskop zamigotał, a w promieniach kominkowego ognia jakoby żywsza wibracja nastąpiła i niby hałas jakiś się zrobił.
— Czy dawno kąpiel gotowa? — spytała na rozpoczęcie rozmowy Augusta.
— Och! już więcej niż z godzinę czekamy i nie możemy się doczekać — z lekkiem nadąsaniem odpowiedziała pewna łaskawych względów swej pani subretka — a doprawdy myślałam, że już nic z tego nie będzie; ledwo mi żółć nie pękła. Pan Djonizy wszystkich ludzi porozsyłał. Piotr, jak go pani zna, w niczem nigdy mi nie pomoże. Wysłałam Katarzynę, żeby choć stróża odszukała; Katarzyna do reszty oślepła, czy stróż się w ziemię zapadł, ani go znaleźć. Już, powiadam paniom, myślałam, że się rozchoruję.
— Patrz, Augusto, jak wielkiego nieszczęścia twoja wschodnia gościnność przyczyną stać się mogła — rzekła na to żartobliwie utyskującym głosem Urszula.
— Cóż nam uratowało nieocenione zdrowie szanownej panny Salomei? — zagadnęła wesoło Augusta.
— Uratował je pan Maurycy — z figlarnym uśmiechem odpowiedziała zapytana — z jego rozkazu i Piotr się ruszył, i stróż się nalazł, i wody przywieziono i wszystko już jest gotowe.
— No, Urszulko, miejże spokojne sumienie; choć ta kąpiel, którą ci na wywczas po drodze ze wschodnią, jak mówisz, gościnnością ofiarowałam, tak wiele trudów pannę Salomeę kosztowała, wszystko szczęśliwie się zakończyło, skoro tylko pan Maurycy na ratunek przybył. Oj! ten pan Maurycy! wszak prawda, Salusiu, że on zawsze z każdego kłopotu cię wybawi?
Augusta, zwyczajem wielu pań dzisiejszych, nawet takich, co za najlepsze uchodzą, lubiła się drażnić ze śliczną swoją pokojówką, jak z młodem kocięciem, któremu raz po raz kłębek splątanych nici przed nogę rzucamy, ażeby nas bawiło, to swojem splątaniem chwilowem, to swojemi zręcznemi podskokami. Zwolna kocię zaczyna coraz wyżej podskakiwać, a że ma ostre pazurki, nieraz dłoń zaczepiającą udrapnie: więc skarga na niewdzięczność, skarga bardzo niesłuszna. Między młodemi kobietami szczególniej, jakiekolwiek jest ich społeczne stanowisko, i od łachmanka do brabanckiej koronki, wszystko pod jednym względem prawu równości ulega. Jest królewskość, jest władza, jest potęga dla każdej z nich dostępna, jest djamentowa korona, którą właśnie na pokornem czole ubogiej prędzej częstokroć, niż na skroniach najpyszniejszej dziedziczki promieniejącą widzieć można. Tą koroną bywa miłość zyskana. Wszystkie skarby w oczach kobiety o tyle jedynie mają wartości, o ile ku jej osiągnięciu służą. Chyba cicha modlitwa i cichej cnoty pełnienie za blaskiem takiej nawet ponęty nie tęskni; ale zresztą na co się zdadzą młodość, piękność, dowcip, talenta i stroje, jeśli za nie ów monarchiczny wieniec głowy nie ozdobi? Kochać, to szczęście. Być kochaną, to wielkość kobiety. Najwięcej ukochana, najwyższą i najjaśniejszą panią wśród ich grona. Czuje to każda z głębi swego serca, a mało jest takich, któreby, dostatniej od losu uposażone, wobec sióstr pokrzywdzonych ciągle pamiętały (tak). Szczególniej też, wolne ślubów i złotego pierścionka, zdają się nie przeczuwać nawet, że ładne stworzenia, upinające troskliwie ich włosy, dociskające ich sznurowadeł, szykujące im zagraniczne mydełka i batysty śnieżyste, mogą wziąć górę nad niemi o całą wysokość zdobytego na swoje posługi serca, i Auguście nigdy podobne przypuszczenie do myśli nie przyszło. Kiedy czasem rozfantazjowana na temat Morysia, chciała koniecznie, żeby ktoś inny obok niej imię jego wymawiał, zaczepiała zwykle Salusię i żarcikami wywoływała z niej pełno półsłówek, szczegółów, napomknień, z których później dowolne wyobraźnią swoją układała desenie. Gdyby jej wtedy Urszula była powiedziała, że to gra niesumienna, że dla obu stron niebezpieczną bardzo stać się może, Augusta swoje wielkie, ciemne oczy byłaby otworzyła na nią i zapytała najpewniej: w jakim-to cudzoziemskim, niezrozumiałym przemawia do niej języku? Tymczasem podrażniona Salusia prędko podniosła rzuconą ku sobie szpileczkę i bez namysłu, na cały głos się chichocząc, odparła:
— Co prawda, to prawda, zawsze mię z kłopotu wybawi pan Maurycy, szczególniej kiedy idzie o przysługę dla mojej pani. Niech mi pani wierzy — bez śmiechu dalej mówiła — tu w całym domu nikt tak pilnie i szczerze nie dba o pani przyjemności, o spełnienie każdego pani rozkazu, jak ten poczciwy pan Maurycy. Czy pani myśli, że te upragnione przez panią białe kamelje rosłyby tutaj i kwitły tak bujnie, że na każde zawołanie miałaby pani bukiet z heliotropów i laku, gdyby się tylko przyszło na tego niedołęgę Józefa oglądać? Pewnieby się tak obszedł ze wszystkiemi, jak z ową chryzantyną starszej pani, co to ją przez noc jedną zwarzył, jakby na jarzynę do kuchni. Strasznie był zły, kiedy potem śmiałam się z niego, że lepiej umiałby gotować, niźli sadzić kwiaty. Pan Maurycy nie da mu się też prawie dotknąć tych, które pani więcej od innych lubi; wziął je pod swoją wyłączną opiekę, sam je podlewa, obcina, stawia na słońcu, usuwa od zamarzłych okien. Teraz na przykład... — i nagle ucięła, palec do ust podniosła, a kiwając główką, jakby się sama wstydzić i upominać chciała. — Co też ze mnie za sroczka! — z udaną grozą wykrzyknęła po chwili — przyrzekłam sekret, a ledwie mi już z języka nie uciekł.
— Daj mu uciec, panno Salomeo — rzekła na to Augusta — drzwi szczelnie przymknięte, okno zabite gwoździami, złapiemy go napowrót i ludzie nic a nic wiedzieć o tym przypadku nie będą.
— A jaka pani ciekawa! — poufale zaczęła się przekomarzać swawolna i o łasce Augusty niewątpiąca dziewczyna. — Pan Maurycy właśnie chce pani małą niespodziankę zrobić. Niech-no pani sobie przypomni, czego-to pani przed dwoma miesiącami tutaj, do tego pokoju, najwięcej sobie życzyła?
— Urszulko, czego ja sobie do tego pokoju przed dwoma miesiącami życzyłam? Może ty pamiętasz? Ja tak często, a zawsze czego innego sobie życzę! Pewnie pisałam wtedy do ciebie; czy nie życzyłam sobie jakiej gwiazdki z nieba, na miejsce tej rozety bronzowej, która mię już niezmiennością swego położenia, szczególniej w dnie słotne, okropnie nudzić zaczyna.
— Nie, nie, pani sobie czegoś z ziemi, nie z nieba życzyła.
— Z ziemi? czy nie góry Cimborrazo?
— Co to za jedna? nie słyszałam o niej — aleć góra nie zmieściłaby się tu pewnie.
— Jest to rzeczą dość prawdopodobną — a więc życzyłam sobie szkieletu mastodonta?
— Fe! szkieletu? — co za obrzydliwość!
— Więc djamentu z korony Wielkiego Mogoła?
— Och! na nieszczęście chyba to znowu zakosztowne.
— Więc może trochę daktyli i miarkę wody z takiej oazy, w której dotychczas noga ludzka nigdy nie postała.
— A proszę pani, gdzie to ma być taka oaza?
— Tam, moja Salusiu, gdzie się lwy rodzą i gdzie promienie słońca takie są gorące, jak twoje żelazka przy prasowaniu.
— Oj! to gdzieś strasznie daleko! Przez litość, niechże pani o tem swojem zachceniu głośno nie wspomina, bo jakby się pan Maurycy dowiedział, pewnieby lotem ptaka wybrał się tam niebożątko.
— A Salusi żalby go było serdecznie?
— Żal, albo nie żal... Co tam o tem rozprawiać! Lepiej niech pani zgaduje swoją supryzę, tylko już bez żartów, naprawdę; gdyż ja sama wręcz nie powiem: uroczyście to panu Maurycemu przyrzekłam.
— Więc naprawdę, moja Salusiu, w tym pokoju i do tego pokoju dla siebie — nadewszystko, jak mi się zdaje — szczerze kochającego pragnęłam serca, dlatego też napisałam z prośbą do panny Urszuli i wskutek mego listu panna Urszula przybyć raczyła.
— Myślałby kto, że pani w istocie nie ma serc kochających koło siebie i dopiero przez listy sprowadzać je sobie musi! Wiem-ci ja z pewnością, że panna Urszula bardzo panią kocha, ale choćby się na mnie rozgniewać o to miała, muszę jednak powiedzieć, że tu są inni, którzy także panią szczerze kochają.
— Podobne uwiadomienie w żaden sposób rozgniewać mię nie może — z łagodnym uśmiechem nawiasowo wtrąciła Urszula.
— Ot, już resztę pomijając — ciągnęła dalej Salusia — czyż pan Maurycy nie jest do pani wiernie jak piesek, przywiązany?
— Ta dziewczyna ma szkaradnie rozczarowujący sposób wyrażania się o niektórych rzeczach — przyciętym głosem niby to do Urszuli, niby do samej siebie odezwała się Augusta.
— Szkaradnie? co w tem jest szkaradnego? — z żywością podchwyciła najdobitniejsze dla siebie słowo obrażona Salusia i zaczęła się krzątać po pokoju, układać porozrzucane wezgłowia, przesuwać, dosuwać wszystko, co tylko z miejsca porozrzucane być mogło, zwyczajnie, jak nałogowo do uprzątania wdrożona pokojówka; krzątając się jednak, nie przestawała szczebiotać: — A ja znajduję, że to coś prześlicznego właśnie, taka potulność wiernej psiny; w oczy się patrzy człowiekowi, żeby myśl jego odgadnąć, na każde zawołanie przybiega, na każdy rozkaz do kąta swego wraca, łasi się, służy, o nagrodę nie pyta, krzywdy cierpliwie znosi. Oho! nie bardzo to zwyczajne między ludźmi na świecie! Panna Urszula nie jest do pani jak piesek przywiązana, bo niech tylko pani jej w czem ubliży, niech co nie według jej myśli zrobi, to zaraz się usunie i swoją drogą pójdzie. Pan Djonizy nie jest tak do pani przywiązany, bo gdyby mu pani tylko jego wierzchowca na przejażdżce okulawiła, gotówby choćby do sądu zapozwać. Pan Filip nie jest do pani jak piesek przywiązany, bo się o panią stara, chce jej ręki i posagu w przydatku. Wszyscy, którzy tu częściej od innych u pani bywają, nie są do pani jak pieski przywiązani, bo jedni mają takie same jak pan Filip nadzieje, drudzy szukają własnej przyjemności w otwartym domu i grzecznem towarzystwie. Nawet ja do pani jak piesek nie jestem przywiązana, bo gdyby mi źle było, natychmiastbym się o inne postarała miejsce. Wczoraj jeszcze mówiłam o tem z Marysią, która u pani prezesowej służy. Zaczęła mi się przechwalać, jak jej tam dobrze, jakie prezenta dostaje, ile ma młodszych do wyręki — a ja na wszystko razem odpowiedziałam jej tylko: „Twoja pani prezesowa brzydsza, niż półtora nieszczęścia, moja pani piękniejsza niż słońce; twoją panią prezesową w Wisłę wrzucić, to jutro będzie można do rzeki z beczkami po ocet zajeżdżać; moją panią do zgangrenowanej rany przyłożyć, to się przed wieczorem zgoi. Gdybym od mojej pani raz coś podobnego usłyszała, jak ty od swojej siedm razy na tydzień słyszysz, pewniebym ani kwadransa nie została w jej służbie“ — a jak mówiłam, takbym i zrobić gotowa.
— Miałabyś wielką słuszność — przerwała nakoniec rozweselona Augusta — bardzo mi się ten sposób myślenia podoba; kochaj mię i zaszczycaj swoją obecnością póty jedynie, póki na to zasługiwać nie przestanę. Teraz chciej mi powiedzieć, skąd wnioskujesz, że względem mnie uczucia pana Maurycego w czemkolwiek od twoich się różnią?
— Pan Maurycy, żeby mu pani kołki na głowie ciosała, to on zawsze dla pani takim, jak jest będzie.
— Nie możesz za to ręczyć, moja droga panno Salomeo, bo przecież ani jemu, ani też nikomu, o ile wiedzieć mogę, kołków na głowie nie ciosałam.
— Prawda, że go pani nie wybiła, nie wykrzyczała nigdy; ale czyż to nie gorzej daleko, że tu wszyscy państwo, jak jesteście, żartujecie sobie z tego biednego pana Maurycego: „A gdzie nasze dziedzictwo idzie? — a czemu dziedzictwo nie tańczy? — a z czego dziedzictwo się śmieje?“ — i tak ciągle dzień po dniu, od rana do wieczora.
— Przynajmniej konceptów pana Djonizego nie chciej kłaść na mój rachunek.
— No, pani jakoś częściej powie: „Morysiu“, lecz cóż stąd? „Morysiu, idź mi po to; Morysiu, przynieś mi tamto; Morysiu, zagraj; Morysiu, dobierz mi włóczki“... — zresztą nie wiem o łaskawszem słowie.
— A przecież mam je zawsze dla Morysia na ustach i myśli; możeby się tobie zbyt łaskawem nie zdawało, ale on powinien je właśnie za wielki dowód przyjaźni uważać z mej strony.
— Ciekawam bardzo, jakie też to jest słowo?
— Słowo dobrej rady.
Salusia okropnie wstrętną zrobiła minkę.
— Przeczuwałam — mówiła dalej, uśmiechając się, Augusta — nawet zapowiedziałam z góry, że się to pannie Salomei podobać nie będzie, a jednak życzę jej najpierw, żeby w potrzebie zawsze takie słowo znalazła, powtóre, żeby znalazłszy, nie lekceważyła go sobie.
— Oh! mój Boże, nie tak ci trudno o dobre rady między ludźmi; kogo zapytać, to bez namysłu ze swojemi występuje; ale co też pani na przykład panu Maurycemu radzi?
— Żeby do Włoch pojechał i sławnym malarzem został.
W oczach Salusi nagle fajerwerkowy młynek zaiskrzył a brwi jej drgnęły mocno, jakgdyby komar uciął ją w sam środek czoła. Nie zważała na to inną myślą roztargniona Augusta; lecz Urszula, która się ciągle z wielką lubością przypatrywała Salusi, dostrzegła owej przelotnej zmiany na jej twarzy. Była to szybka błyskawica jedynie, za chwilę znów oblicze wypogodniało, białe ząbki w uśmiechu zaświeciły, spojrzenie ledwo że trochę psotnej wesołości zachowało odblask; baczność Urszuli wszakże, raz niespodzianie zbudzona, już się w dalszym toku rozmowy z mimowolnej jakiejś nieufności otrząsnąć nie mogła.
— Do Włoch, do Włoch — powtórzyła tymczasem, równie żartobliwie jak pierwej, Salusia. — Więc to go pani tak daleko, aż het! za morze wyprawia?
— Nie lękaj się o jego bezpieczeństwo, Salusiu — odrzekła w podobnymże tonie Augusta. — Włochy jeszcze nie są za morzem, tylko za wysokiemi górami.
— Pan Maurycy i o morzu coś prawił.
— Pan Maurycy, jak widać, różne ci opowiada szczegóły, zwierza się ze swoich zamysłów, przedsięwzięć i nadziei.
Salusia nie odbiła tej przymówki, ale zręcznie, do pierwszej niby wracając myśli:
— Proszę pani — spytała — co też pani na tem zależy, żeby Maurycy gdzieś daleko we Włoszech malarzem zostawał?
— Bo we Włoszech są najpiękniejsze w świecie obrazy; jak się im przypatrzy, sam daleko poprawniej zaraz będzie pracował, nie na świstkach papieru do sztambuchów, ale na wałach płótna większych niż pół ściany w pokoiku panny Salomei.
— Pięknie to będzie, prawda; jednak potem?
— Co za „potem“ znowu?
— A juścić potem, kiedy już pani wszystkie ściany obrazami pozawiesza? — Augusta w głos się rozśmiała.
— A to zabawne stworzenie! czy słyszysz, Urszulko? — rzekła do zbierającej w milczeniu swoje spostrzeżenia. — Jej się zdaje, że ja Morysia za wieczystego najemnika chcę wziąć sobie i każę mu się malarstwa uczyć, aby mi obrazami salony przyozdabiał — coś jak w Ostapie Bondarczuku, zupełnie po ukraińsku!...
— Więc jeśli pani o jego obrazy nie dba — znów odpornie wystąpiła Salusia — czemu go pani w taką daleką stronę za góry i przepaści wyprawia? Na co jemu po obcych krajach karki łamać, kiedy w swoim własnym może spokojnie sobie siedzieć i Panu Bogu dziękować, że mu przecież do śmierci tego co ma na kawałek chleba nie zabraknie?
— Ale też, moje dziecko — poważnym, jak z katedry tonem odezwała się Augusta — na zjednanie sobie między ludźmi powagi, tego co ma, ty sama widzisz, nie wystarczy mu jeszcze. Żeby Moryś uwolnił się od zarzutów Djonizego, i od moich mimowolnych uchybień i od twojej nawet, Salusiu, litości, żeby nikt go „biednym panem Maurycym“ nie nazywał, trzeba koniecznie, by go „sławnym panem Maurycym“ nazwano; Bóg go znakomitym obdarzył talentem; niech tylko mojej rady posłucha, niech talent ów pilną pracą rozwinie i udoskonali, zobaczysz jak wszyscy dziełom rąk jego przyklasną, a ta, co go pokocha, jak chlubić się swoim wyborem będzie.
— Ciekawam, czyby też pani pokochała go wtedy?
Dopiero na te słowa Salusi zmiarkowała Augusta, że nieznacznie z pytającej na wypytywaną przeszła; upokorzyło ją to stanowisko i wnet odzyskując swoją salonową sztywność:
— Mam nadzieję, że takie przypuszczenie nigdy się w głowie pana Maurycego nie wylęgnie — rzekła obojętnym, aż trochę prawie pogardliwym głosem.
— Oj! pewnie, że się nie wylęgnie — przyświadczyła dowcipna pokojówka, udając, że nie zważa na zmianę humoru swej pani. — Panu Maurycemu prędzej na myślby przyszło, że przetakiem księżyca ze studni dostanie, jak to, że jemu w pani zakochać się wolno, a cóż dopiero, że pani w nimby zakochać się miała!
— Nadzwyczajnie mię cieszy takie świadectwo o jego rozsądku — z wybitniejszym jeszcze oschłości akcentem sylabę po sylabie rzuciła Augusta.
— A widzi pani — triumfująco zawołała Salusia. — Byłoż o co się gniewać na mnie, kiedy mówiłam pierwej, że on jak piesek do pani przywiązany? Pani sama od niego posłuszeństwa tylko wymaga — wszak prawda? Niech to zrobi — niech tam będzie; lecz wara jemu do najserdeczniejszych uczuć!
— Bardzo się mylisz, bo ja nie posłuszeństwa, tylko szczęścia pana Maurycego pragnę, i nie dla przyjemności rozkazywania, ale z prawdziwej przyjaźni dla jego własnego dobra.
— Ej, mnie się tak jakoś nie zdaje; gdyby podróże, ona sława, on stan malarski był prawdziwem szczęściem i dobrem dla pana Maurycego — toć pan Maurycy nie dziecko, wziąłby się już oddawna sam przez się do tej pracy; ale jemu nie śniło się nawet. On sobie na cichego człowieka stworzony i kobiecie, co go pokocha, nie trzeba w nim ani chluby, ani znakomitości, ani talentów szukać; jakim jest, takim niech go weźmie, najlepszy da mu dowód prawdziwej miłości i najpewniej też z sobą w zgodzie wszystkie lata, co im do życia sądzone, przeżyją. Dajmy na to, że już się która panna kocha w panu Maurycym, nie wielką jej pani zrobi przysługę, jak go wyśle na koniec świata, a później sprowadzi innym zupełnie człowiekiem, rozrywanym po towarzystwach, nachodzonym przez owych licznych przyjaciół, o których pani wspominała, zajętym swojemi obrazami, kiedy właśnie ona go polubiła dla siebie, nie dla świata, i chce czas jego sobie przywłaszczyć, a nie na tandetę puścić!
— Strasznie długobym ci musiała tłumaczyć, że się nikogo w ten sposób kochać nie godzi, ale wróćmy się lepiej do przygotowanej niespodzianki. Powiedz mi, Salusiu, czy to już nie będzie jaki obraz prześliczny?
— Nieszczęśliważ moja godzina, że się z tą niespodzianką wygadałam; jak pani zacznie Bóg wie co wyobrażać sobie, tak później tem, co dostanie, nawet się nie ucieszy, jestem pewna.
— Czy słyszysz, Urszulko? wcale trafne przypuszczenie! W tym razie jednak biorę na siebie, aby mu kłamstwo zadać wierutne. Przyrzekam ci wobec świadka, moja Salusiu, że się ucieszę dobrą chęcią pana Maurycego, choćby mi tylko stołeczek pod nogi ofiarował.
— A gdyby wyżej sięgnął — tak coś do okna?
— Do okna? wiem, wiem już teraz, pewnie bluszczu mi się wystarał.
— No, to przecież pani zgadła, choć ja nie powiedziałam; a gdyby pani wiedziała, jakie śliczne bluszcze! — bo to nie jeden, kilka ich tam z doniczek przesadził w taką długą, jak szerokość framugi skrzyneczkę, dodał im siatkę z cieniutkich pręcików, wzniósł na parę łokci w górę, a później znów ku dołowi przegiął wolno spuszczające się gałązki — istna firanka liściowa!
— Ach! już widzę jak to pięknie będzie! Niech tylko Moryś przyniesie swój podarunek, pewnie że go z wdzięcznością przyjmę, nawet by ciebie, Salusiu, od podejrzeń uwolnić, klasnę w ręce i zadziwię się, jakgdybyś mi o niczem nie wspominała nigdy.
— Bo ja też nie wspomniałam o bluszczu ani słowa; przyszłam tylko przestrzec, że kąpiel stygnie.
— Masz słuszność, idźmy prędzej — rzekła Augusta, szybko ze swojej miękkiej otomanki się podnosząc.
— Idźmy prędko! — powtórzyła Urszula i wszystkie jednocześnie prawie u drzwi osłoniętych się zbiegły; nim Salusia rozgarnęła przed paniami jedwabną portjerę, Augusta raz jeszcze w głąb rotundy się cofnęła, stanąwszy przy oknie, podumała chwilkę maleńką, uchyliła draperji, przypatrzyła się miejscu, które skrzyneczka z bluszczem miała zajmować, i wreszcie nawpół cichym głosem sama do siebie szepnęła:
— Bluszczu mój! bluszczu kochany! będzie ci tu dobrze ze mną.
Salusia obejrzała się, chmurka jakaś jej wesołą twarzyczkę ocieniła — lecz nagle pędem strzały naprzód biec zaczęła, a z drugiego pokoju dzwonkowaty jej głosik rozległ się już nutą naszej powszedniej piosenki:

Kocham Jasia, kocham Stasia,
Zazdrości mi tego Basia;
Lepiej czterech niż jednego,
Ja nie widzę nic w tem złego.

— Co myślisz o mojej pannie Salomei? spytała wolniej trochę, odprowadzając gościa swego, Augusta.
— Ja myślę — odrzekła po chwili zastanowienia Urszula — ja myślę, że gdybyś się kochała w Morysiu, tobyś o nią zazdrosną była.
— Co tobie w głowie, Urszulko! — z niekłamanem podziwieniem wykrzyknęła Augusta — ja zazdrosna o Salusię! Ha! tak źle ze mną nie będzie.
Później zamyśliła się krótko, lecz głęboko, westchnęła i gdy już u progu łazienki stanęły:
— Zresztą niech jak chce będzie — rzekła na rozstanie byle kochać...[1]




  1. Na tem urywa się manuskrypt — po wyrazie »kochać« jest jeszcze jeden nieczytelny, prawdopodobnie »przynajmniej«. (P. R.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Narcyza Żmichowska.