Bitwa pod Raszynem/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bitwa pod Raszynem |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Widocznie wracali z pogoni za księciem Józefem i ułanami. Przyszli pomięszani, bez ładu, osypani kurzem i błotem, na zmęczonych i spienionych koniach i rozkładali się obozem na wielkim dziedzińcu pałacowym. Janek ze swego schronienia widział wszystko doskonale — jak przed bramą postawili armaty, jak huzary i Pandury roztasowywali się na prześlicznych gazonach, depcząc je bezlitośnie, zakładając wielkie ogniska, do podsycenia których znosili najkosztowniejsze meble z pałacu, książki, obrazy. Potem widział jak rabowali pałac, jak wybijali w nim okna, jak wychodzili z niego obładowani dywanami, sukniami, zegarami i t. p. Rozsypali się także po ogrodzie, zajrzeli do chińskiej altany, do której wybili drzwi, ale szybko z niej wyszli, widocznie nic wewnątrz nie znalazłszy. Głównie Pandury oddawali się temu rabunkowi — z gołymi pałaszami ścigali i zabijali kury, indyki, gęsi — z obór powypędzali bydło i owce, zarzynali je i piekli. Podobnie zapewne gospodarowali po całej wsi, gdyż słychać było płacz kobiet i dzieci — i Janek ze swego dymnika widział, jak gromady ludzi pędząc swój dobytek, z zawiniątkami pod pachą, uciekały do pobliskiego lasu. Potem wyprowadzili na dziedziniec jakiegoś mężczyznę, rozciągnęli go na ziemi i bili batami. Hałas, wrzawa, trzask łamanych mebli, jęki bitego, ryk bydła, brzęk szabel, nadawały temu obrazowi charakter istotnie piekielny.
Jankowi wszystka krew się burzyła, patrząc na to zniszczenie i na znęcanie się nad bezbronnymi ludźmi.
— O! — szepnął — gdybym był dorosłym mężczyzną i gdybym miał broń, dałbym ja wam, zbóje!
Pilnie upatrywał, czy nie dostrzeże gdzie księcia Józefa, ale nigdzie go nie było, jak również rotmistrza von Lampe. Widocznie ten ostatni jeszcze nie wrócił z pogoni, czego zresztą dowodziła niewielka stosunkowo ilość wojska zebranego na dziedzińcu. Nie wszyscy więc tu byli.
Jakoż ściągali się powoli. Najprzód przyjechało kilka wozów z rannymi, których okropnie pokrwawionych i porąbanych pokładziono na trawie i kilku ludzi, zapewne doktór i jego pomocnicy poczęli ich opatrywać. Niektórzy z tych biedaków tak żałośnie jęczeli, że aż się przykro Jankowi zrobiło.
Patrzał on, patrzał na to wszystko, wkońcu sen skleił mu powieki; znużony przewrócił się na siano i zasnął głęboko.
Jak długo spał, nie wiedział. Obudził go silny krzyk i szarpnięcie. Otworzył oczy ale zaraz je przymknął, gdyż leżał twarzą wprost dymnika, przez który wkradał się jarzący promień słońca. Zdawało mu się przytem, że w tym blasku słonecznym ujrzał maleńkie, wyłupione oczka, wielkie wąsiska i czerwony jak rubin nos starego Franca — że stał on nad nim pochylony ze swą czarną, krostowatą twarzą, do połowy oblaną światłem, stał wlepiając swe małe okropnie groźne oczka w śpiącego i ruszając swymi wąsiskami. Oczywiście, myślał Janek, to senne marzenie, niezbyt przyjemne to prawda, ale sny nie zawsze są miłe. Z pewnością jest to sen, bo skądżeby się tu wziął w Nadarzynie Franc?
Janek chcąc odpędzić ten przykry sen i spać jeszcze dalej, gdyż oczy mu się ciągle kleiły, postanowił przewrócić się na drugi bok. Ale gwałtowne szarpnięcie i chrapliwy głos, oraz słowa:
— No, wstawaj ty mala Polak! — przekonały Janka, że nie ma do czynienia z sennem marzeniem, ale z rzeczywistością, ze straszną rzeczywistością. Przerażony do najwyższego stopnia, przetarł oczy, usiadł na swem posłaniu i widzi: przed nim stoi Franc, ubrany w swój huzarski mundur, w wielki kołpak na głowie, z olbrzymiem szabliskiem u pasa i podpierając się pod boki, śmieje się głośno, rubasznie, ukazując szereg czarnych zębów. Za nim tłoczy się kilku huzarów i wszyscy ciekawie wychylają głowy, wpatrując się w Janka.
Franc tymczasem śmieje się, śmieje, a potem uchwyciwszy zestraszonego chłopca swą wielką, kościstą ręką za ramię, podniósł jak piórko, postawił na nogi, popchnął przed siebie i rzekł:
— Aj ty mala Polak, ty wielka huncfot, ty mnie uciekla z piwnica — ale Franc nie glupia, Franc zajrzala do piwnica i nie zobaczyla mala Polaka... he! he! he! siadla na koń i znalazla huncfot Polak — nu, marsz!
I trzymając silnie, jak w szponach, ramię Janka i śmiejąc się ciągle poprowadził go do schodów i gadał:
— Jeneral się ucieszy jak zobaczy mala Polaka huncfota — aj! aj! aj! jak się ucieszy... Mala huncfot będzie dyndala na szubienica... tak, tak, będzie dyndala, krygsrecht i fio! na szubienica...
Wyszli do ogrodu, na wielką, ogromnemi drzewami wysadzoną aleję. Janek, nie rozumiejąc jeszcze dobrze, co się z nim dzieje, podniósł głowę i ujrzał kłęby dymu i czerwonych płomieni unoszących się nad wioską. Widocznie Austryacy wieś zapalili. Jeszcze smutniej mu się teraz zrobiło na duszy — spuścił oczy i szedł milczący, przerażony do głębi, podczas gdy Franc ciągle gadał i coraz silniej wpijał swe paznogcie w ramię Janka.
Tak idąc obeszli do koła pałac i wkrótce Franc z Jankiem stanęli na ganku, gdzie na krześle siedział otoczony oficerami rotmistrz von Lampe. Można wyobrazić sobie, jak się tem przeraził biedny chłopiec. Rotmistrz von Lampe obaczywszy Janka, wlepił w niego swe maleńkie siwe oczka i uśmiechając się swoim zwyczajem szydersko, zapytał Franca po niemiecku.
— Skąd jest ten chłopiec? — ja go gdzieś widziałem.
— To jest wielki hultaj, panie rotmistrzu — odrzekł Franc — wczoraj wieczorem w Łęgonicach kazał go jenerał zamknąć do piwnicy za to, że ukradł jakieś tam papiery.
— Aha, przypominam sobie — ale skąd on się tutaj wziął?
— Ja to panu rotmistrzowi opowiem — prawił Franc, prostując się — to wielki jest łotr ten mały Polak. Otóż jenerał kazał go zamknąć do piwnicy, choć mnie się to nie podobało, bo tam w tej piwnicy są dobre wina, bardzo dobre wina, prawdziwy Tokaj, i ten mały hultaj mógłby je wypić, a może nawet się upić. Wiadomo zaś panu rotmistrzowi, że wino, wogóle gorące trunki są niezdrowe dla dzieci, co mówię niezdrowe, szkodliwe nawet...
Rotmistrz poruszył się niecierpliwie i rzekł swym suchym, ostrym głosem:
— Do rzeczy, do rzeczy! niemam czasu słuchać twych głupstw stary ośle — gadaj, skąd się ten chłopiec tu wziął?...
— Skąd się wziął, panie rotmistrzu? uciekł hultaj z piwnicy przez jakiś loch na pół zawalony, pełen dziur i przepaści, a co najgorsza, szczurów. Ja panie rotmistrzu mam głowę nie od parady, choć jenerał, a za nim pan rotmistrz zaszczycają mię mianem osła...
— Czy ty skończysz dzisiaj, Donner-wetter! — krzyknął rotmistrz powstając z okiem zaiskrzonem, z ręką w kułak sciśniętą.
Franc cofnął się nieco przerażony i rzekł:
— Kończę, kończę panie rotmistrzu. Na czemże ja to stanąłem? a... mam głowę nie od parady. Więc zamknąłem w piwnicy tego małego łotra, dałem mu chleba i kawał pieczeni baraniej, przez litość tylko od własnych ust sobie odjąłem, choć pan jenerał jak najsurowiej mi tego zakazał, ale ja mam już takie poczciwe serce...
Wiemy dobrze, że tak nie było, że właśnie jenerał kazał dać Jankowi co zjeść, ale Franc chciał się w dobrem świetle przedstawić, więc kłamał.
— Obdarzyłem go tedy moją własną wieczerzą i zamknąłem w piwnicy i straż postawiłem przy drzwiach. Upłynęło tak z godzinę. Zgaga mię poczęła piec i myślę sobie: tam w piwnicy jest dobre wino, bardzo dobre wino, prawdziwy Tokaj... Pójdę i utoczę go sobie w buteleczkę. To nawet jest obowiązkiem moim niszczyć tych Polaków, a przytem wino węgierskie powinni pić Węgrzy, a nie jakieś tam Polaki...
Rotmistrz szarpnął się znowu z gniewem ale uspokoił go jeden z oficerów, mówiąc:
— Daj pokój rotmistrzu, niech ten stary osioł wygada się, inaczej z nim do ładu nie trafimy.
Rotmistrz uznał widać słuszność tej uwagi, bo usiadł z rezygnacyą i rzekł:
— Mów dalej.
— Więc tedy, wziąłem duży gąsior, zapaliłem latarkę i idę do piwnicy — a myślę też sobie: jak się tam mój mały Polak zachowuje, zobaczę, czy śpi. Noc, jak wiadomo, była taka szkaradna, że tylko spać, zwłaszcza w piwnicy, gdzie powiadam panu, panie rotmistrzu, było tak ciemno, jak w groble nieprzymierzając. Wchodzę tedy i patrzę gdzie mój Polak? — niema go. Słoma jest, siano jest, a Polaka niema. Uf! myślę sobie, źle — gotów mię jenerał jutro rozstrzelać. Wołam tedy straż i jeszcze jednego żołnierza i szukamy tego małego huncfota. Niema go i niewiadomo gdzie się podział. No, przecież się w ziemię nie zapadł, powiadam do kamratów — musi tu gdzieś być. Szukamy i znaleźliśmy miejsce którędy uciekł. A huncfot! mądra sztuka — powiadam — mądra sztuka!
Odpoczął Franc, obrzucił strasznym wzrokiem Janka i tak dalej prawił:
— Za wielką i pustą beczką były drzwi ukryte — anim przypuszczał, żeby tam były drzwi, a ten huncfot wiedział o tem, otworzył je sobie i poszedł. Więc i my za nim. Loch długi, zrujnowany, aż strach. A co szczurów! jak żyję takich szczurów nie widziałem. Aleśmy się też natłukli tego paskudztwa. Powiadam panu rotmistrzowi, dobyliśmy szabli i rąbaliśmy ich na zrazy, inaczej zjadłyby nas. Ja nie wiem jak ten mały Polak tamtędy przeszedł.
I obracając się do Janka zapytał po polsku:
— Ty mala Polak, ciebie szczura nie zjadła tam, w piwnica?
— Jak pan widzi...
— Hm! hm! — prawił dalej po niemiecku Franc, to jest zadziwiające. Idziemy tedy owym lochem, a dziur w nim, przepaści co niemiara. I doszliśmy do schodów, a potem do drzwi otwartych. Wyszliśmy i patrzymy, jakaś rudera. Ano, mówię ja do kamratów, ten mały Polak uciekł przez loch, a potem wyskoczył z tej rudery przez okno. Więc na dziedziniec idziemy i pytamy żołnierzy, czy nie widzieli tego huncfota. Widzieli go. A gdzie? Siedział na małym koniku i pojechał ku Pilicy. Herr Jesus! myślę sobie, ot, stary Franc nadłożysz głową, jutro jenerał cię rozstrzela, jeśli małego Polaka nie złapiesz. Więc nie wiele myśląc, siadam na konia i lecę do Nowego-Miasta — pytam tutaj, nikt go nie widział. Jadę dalej i rozpytuję się po drodze — otóż natrafiłem na ślad, tu i tam widzieli go, jak o świcie pędził na małym koniku. Mam cię, huncfocie! gonię dalej, no i przyjechałem tutaj i zastałem naszych — pytam o małego Polaka, nikt nic nie wie, nie widziano go, przepadł jak kamień w wodę. Hm! myślę ja sobie, dotąd miałem jego ślad, który tu ginie, a więc i ten mały Polak tu być musi. Poszukajmy! Szukam tedy — wtem słyszę, porucznik Szafskopf każe bić na dziedzińcu jakiegoś Polaka. Tak ja przystanąłem sobie i patrzę — a ów Polak śpiewa, że jego jenerała ostrzegł jakiś mały chłopiec, który przyjechał od Nowego-Miasta.
Na te słowa porwał się z zaiskrzonemi oczami rotmistrz von Lampe i przyskoczywszy do Janka, krzyknął po niemiecku:
— Tyś ostrzegł księcia Poniatowskiego, ty?
Ale Janek, który podczas długiego opowiadania Franca miał czas przyjść do siebie, odrzekł spokojnie:
— Ja nie rozumiem co pan mówi.
Wówczas rotmistrz obrócił się do jednego z oficerów i rozkazał:
— Panie von Szmulski, wypytaj się pan tego hultaja.
Do Janka zbliżył się jakiś młody człowiek i spytał:
— Czy to prawda, żeś ty ostrzegł księcia Józefa?
— Tak, prawda.
— Dlaczego to uczyniłeś?
— Bom uważał to za swój obowiązek — każden Polak tak powinien postąpić.
Von Szmulski, zniemczony Polak, zarumienił się nieco i rzekł:
— Skąd wiedziałeś, że ma być zrobiona wycieczka dla schwytania księcia Poniatowskiego?
— Wysłuchałem wszystkich rozkazów, jakie co do tego wydał jenerał.
— Więc umiesz po niemiecku?
— Umiem.
Jak widzimy, Janek nie zapierał się wcale. Nie chciał plamić kłamstwem wielkości swego poświęcenia. Stał przed oficerami dumny, z okiem iskrzącem zapałem i odwagą. Gdy von Szmulski opowiedział wszystko, co Janek zeznał, rotmistrzowi, ten popatrzał na chłopca długo, a potem rzekł:
— Wziąć go pod straż — musimy go odstawić do głównej kwatery.
Zaraz kilku żołnierzy z dobytymi pałaszami otoczyło Janka i odprowadziło na bok. W kwadrans może potem rozległ się głos trąbki, wszyscy dosiedli koni. Janka pomieszczono na wózku, który za wracającymi do Nowego-Miasta jechał z tyłu, pod strażą kilku Pandurów.