<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boża opieka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Był to jakoś targowy dzień, i pani Maciejowa właśnie się wybierała z koszykiem na miasto, gdy u drzwi w progu, wiejska kobieta z węzełkiem na plecach, porządnie odziana, przywitała ją zwykłem naszem:
— Niech będzie pochwalony! — Po odpowiedzi trochę zadychana wschodami, wieśniaczka podniosła głowę i popatrzywszy dokoła, zapytała nieśmiało. — Przepraszam jejmość, niech się pani nie gniewa, czy tu mieszka ks. Hodowski?
— Ks. kanonik profesor Hodowski — poprawiła Maciejowa — no tak! toć przecie kamienica nasza, a co ci do niego?
— A, przepraszam jejmość — dodała stara — mnie to do niego nic, ale... tu... ja... bo to... Tu jest chłopiec Janek...
— Jaki chłopiec? gdzie? co za Janek? po co wam do niego? — poczęła Maciejowa...
— Jakto? nie ma go tu? — rzekła przestraszona wieśniaczka.
— A cóż ci do niego?
— Toć to ja go wyniańczyłam i wychowałam od maleństwa — cicho poczęła przybyła. — Maciejowa, której z Jankiem było dobrze, ulękła się, żeby go jej nie odebrano...
— Czekajcież — odezwała się — co my tu będziemy przede drzwiami gadały, chodźcie ze mną do kuchni...
Po cichutku obie kobiety przeszły przedpokój. — Głośno nie gadajcie — ostrzegła Maciejowa. — Chłopiec tu jest. Kanonik go sam uczy... ale jeźli go odbierać myślicie, to mu świat zawiążecie... On go na ludzi wyprowadzić może, jak już nie jednego z łachmanów wyciągnął na Boży świat... Panu Bogu dziękujcie tylko.
— O! moja dobrodziejko! składając ręce zawołała wieśniaczka — już go ztąd brać nie myślę, grzechby był... tylko mi się za niebożątkiem stęskniło... a no, prawdą a Bogiem, chciało mu się i gościńca przynieść, i koszulinę świeżą...
Maciejowa pokiwała głową. — Toż w tem nic złego, ale my tu jemu z głodu, ani z nędzy przepadać nie damy... bądźcie spokojni... O chłopcu ja nie zapominam, je do syta, i bielizna mu się przepierze... i robactwu go jeść nie dozwolę...
Hruzdzina aż ją w rękę pocałowała, dobyła szybko garnuszek z masłem, sér, kilka jaj i położyła je na stoliku... Przyjmijcież dobrem sercem, to się wam do kuchni przyda... a miejcie litość nad sierotą... A! Jejmościuniu... gdyby go jeszcze zobaczyć można...
— Czekajcie — rzekła Maciejowa ujęta podarkiem... na wasze stare nogi po schodach się drapać nie zdrowo... ja go tu zawołam...
— A no, moja dobrodziejko, i waszym też nogom czas odpocząć, a moje do chodzenia nawykły — zaśmiała się Hruzdzina... pójdę choćby po drabinie.
— Nie potrzeba chodzić, siadajcie i odpoczywajcie — odparła gospodyni — sztukę wam pokażę. — To mówiąc wzięła miotłę z kąta, podniosła ją do góry i uderzyła w pułap trzy razy... Wkrótce potem po schodach coś biedz zaczęło, i przez otwarte drzwi od sieni wpadł Janek do kuchni... Obejrzał się, postrzegł tę, którą był nawykł matką nazywać, i wprost przybiegł do jej kolan; objęła go staruszka, i spłakali się oboje... Maciejowa poprawiła coś na kuchni, ale fartuchem też oczy ocierała...
Odłożyła wyjście na miasto... boć trzeba było dać się dziecku z matką jakby rodzoną wygadać. Maciejowa nawet uspokojona odeszła na stronę, aby im nie przeszkadzać, a Hruzdzina opowiedziała Jankowi nietylko, co się we wsi działo, co ludzie gadali, ale i o tem, że się jego opiekun zjawił cudownie, i o zostawionych przezeń talarach, i o żądaniu jego, aby mu dziecko oddano... Janek się głęboko zamyślił. — Człowiek ten — rzekł — sam mówił, że mi ojcem nie jest, a opiekunem też nie był, kiedy o mnie dziewięć lat nie pamiętał... A Bóg że go wie, co ze mną zrobić zechce, kiedy ja uczyć się pragnę. Możeby zaprzęgł do pługa i do ciężkiej pracy wołowej... Jaż się na żadną nie wzdrygam — dodał — ale mnie tu ciągnie... Nie dawajcie mnie jemu... o! matko droga, nie dawajcie!!
Tak właśnie i Hruzdzina myślała, spłakała się tylko staruszka raz jeszcze, i poleciwszy dziecko Maciejowej wymknęła się z domu kanonika... Już była na Floryańskiej ulicy, gdy przestraszona wielce postrzegła męża, który dnia tego wcale na targu znajdować się nie miał, przekradającego się drugą stroną. Łatwo jej było odgadnąć, że ją szpiegował, i w trop pospieszyła za nim, aby się przekonać, czy wprzódy za nią chodził. Hruzda pochwycony na uczynku zmieszał się nieco, ale baba miała nad nim długiem pożyciem ustaloną władzę, wiedziała też, jak się z nim obejść... Udała, że nie rozumie, o co chodzi, i wesoło go powitawszy zaprosiła do szyneczku. Hruzda oprzeć się nie mógł.
— Słuchaj — rzekła mu przy pierwszym kieliszku — przyszłam do Krakowa księdza się zapytać, czy my sumiennie pieniędzy nam zostawionych użyć możemy, bom ich na sumieniu mieć nie chciała... Ksiądz rozgrzeszył, talary sobie weź, byleś ich nie przepił... stanie na parę koni... Gdyby się chłopiec znalazł — dodała — byłoby co innego... trzebaby może coś jemu z nich oddać, ale o tym biedaku wieści nie ma...
Hruzda popatrzył na nią.
— Cóż robić? — rzekła kobieta — trzeba się zgodzić z wolą Bożą, niech go sobie sam szlachcic szuka... a nam co do tego!
Hruzda głową potakiwał... Zdawało się, że chyba o schronieniu nie wiedział.
Nie był on wcale do rozmowy skłonnym na trzeźwo, a napiwszy się mruczał tylko, słowa z niego dobyć było trudno, spiewał czasami, mówił mało. I tym razem kieliszek obracał zasępiony... A to bieda — mruknął nareszcie.
— Z czem? — spytała żona.
— Ten szlachcic tu za naszemi plecami gdzieś musi być, bo go w rynku spotkałem...
— To go się zbędzie lada czem — szepnęła Hruzdzina — tylko sam już nie idź... ale razem...
Domawiali tych słów, gdy kuternoga w progu się ukazał, oczyma po szynku ich szukając. — Otóż jest — rzekł Hruzda... Kobieta podeszła sama ku niemu.
— A, i wy tu! — rzekła uśmiechając się jakby po wódce, której nigdy nie piła.
— Cóż, chłopiec mój!.. znaleźliście, jest tu? hę? — począł nieznajomy.
— Gdzieby zaś miał być — żywo ofuknęła Hruzdzina — po coby do miasta szedł? On napewno do gospodarza gdzieś na wieś uciekł... A coby robił tutaj? Lubił gospodarstwo biedaczyna...
— Myślicie? — zapytał kuternoga, któremu się oczy zaiskrzyły, i zdawało się, jakby ten domysł wielki ciężar zdjął mu z piersi — Hej? doprawdy? tak myślicie?
— Toć pewno — jęła żywo mówić kobieta — ja go lepiej znam od was, bom go przecież wychowała... Jemuby do miasta iść i w głowie nie postało...
— A toćby rozum miał! — odezwał się jakby mimowolnie szlachcic. — No, a wszelako go szukać trzeba i tu i po wsiach, żeby marnie nie zginął...
Popatrzał jeszcze na Hruzdę, który melancholicznie kieliszek obracał, i zniknął.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.