<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boża opieka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W istocie Materski cały ten dzień boży na wąs motał, nikt mu dogodzić nie mógł, chłopców niemiłosiernie tłukł... żonę nielitościwie łajał, do gości się nawet czepiał i sam z sobą się kłócił — ku wieczorowi spotęgowany zły humor doszedł do najwyższego stopnia, czekał tylko na Janka, ażeby go wylać w całości na niego. Janek powoli rozmarzony idąc, opoźnił się wielce; już jedna połowa drzwi była przymknięta, co gościom przypominać miało, że czas się było wynosić, gdy chłopak okazał się w progu.
— Ha no! przecież! przecie! — zawołał Materski — myślałem, że jaśnie wielmożny panicz już nie raczysz zawitać w ubogie progi moje! — No cóż? jakże podróż się udała?
Janek wesół odparł! — A! bardzo szczęśliwie.
— To źle, że trochę za długo trwała — rzekł Materski. — Mówiłem ci, żebyś mi był na godzinę szóstą, a oto bije ósma u P. Maryi. — Więc cóż?
— Bardzo przepraszam pana...
— I myślisz, że już po wszystkiem?
— A żem się opoźnił nie moja wina — dodał Janek. —
— Czyjaż? moja zapewne? hę? — spytał kupiec.
— Nie — alem miał przypadek.
— Cóż to tam? Konie ponosiły, czy but, z pozwoleniem, trzasł? rozśmiał się złośliwie Materski.
— Nie, miałem spotkanie.
— Ha? z królem JMością, czy z ks. Prymasem?
— Z panią z pod Niepołomic... Janek dodał nazwisko, Materski się zdumiał, ale zaraz krzyknął:
— A nie łżyj że! a nie łżyj!
— Święta prawda...
— I cóż? co? gawędziłeś z nią?
— A! święta pani! — przerwał Janek — a dobra pani! a złota dobrodziejka moja...
— Cóż to tam? dała ci tynfa?
Janek się uśmiechnął, dobył chustkę, rozwiązał węzły i odkrył złoto swoje...
Materskiemu klucze z rąk wypadły... a oczy o mało z powiek nie wyskoczyły... Słów mu zabrakło.
— Widzi pan — rzekł Janek... Rusini mówią: Nad sierotą Bóg z kaletą...
Kupiec stał niemy. Gniew go odszedł zupełnie, ogarnęła jakaś niepewność i trwoga.
— Gadajże jak to było? Bajka jakaś czy kłamstwo...
Janek po swojemu opowiadać zaczął...
Osłupiał słuchając Materski...
— Daj pieniądze, trzeba je przeliczyć.
Siedli tedy na ławie, a Janek dobywał po troszę i składał w kupki dziesiątkami. Gdy pierwsze sto odliczyli, i zgarnął je na bok, kupiec nie mógł już słowa przemówić, a zaczęli rachować drugie sto... Janek znowu odłożył je na bok. Cóż? jeszcze tam są? — zapytał kupiec — zajrzał w czapkę: leżało na dnie sporo.
— A! niechże cię kaci porwą! niech cię porwą! — chwytając się za głowę począł stary... toś się pod jakąś gwiazdą urodził, żeby na gościńcu pieniądze zbierać... na licz...
Liczyli jeszcze i wyliczyli znowu sto... ale na dnie już pozostało tylko sztuk sześć... Janek zebrał swój skarb, zawiązał go znowu w chustkę... i milczał.
— To jeszcze nie wszystko — rzekł.
— A cóż masz więcej? jeszcze masz więcej? — krzyknął Materski...
Janek odsłonił suknię i na piersi pokazał łańcuch złoty... zdjął go z poszanowaniem całując relikwie... i podał kupcowi... który osłupiały odważył tylko na dłoni... Biorąc na jednę rękę dukaty, na drugą szczerozłoty, ciężki ów pancerzowy łańcuch, przekonać się było łatwo, że ów sam więcej ważył niż wszystkie razem pieniądze...
Kupiec westchnął, aksamitną czapeczkę nakształt jarmułki, którą nosił zawsze na głowie obawiając się zawiania, zdjął i pokłonił się z szyderską rewerencyą Jankowi.
— No, teraz tyś pan, a że nie lubisz łotrować, bylebyś się nie popsuł, byle cię źli ludzie nie odarli, byleś miał rozum i byle ci Bóg jak dotąd szczęścił... no... to ci świat otwarty. Ja... po ojcu wziąłem handel, ale widziałem wielu takich, co od czerwonego złotego poczynając dorabiali się krociów... Gdyby ci tylko ta głupia mania nauki odeszła... a ochota robić grosiwo napadła... pójdziesz daleko... Ale masz Janku lat ledwie piętnaście, nastają gorące życia godziny, pokusy straszne... jesteś bez opieki, grosz się uśmiecha wszystkiem, co dać może... Jedno waszeci powiem... niech Bóg szczęści... niech Bóg szczęści...
Janek starego w rękę pocałował...
— Dobry panie — rzekł — chocieście mnie połajali nieraz, ależ ja dobre wasze serce dla mnie cenię, szanuję i nigdy o niem nie zapomnę... Bóg niech wam płaci za sierotę!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.