Bogacz (Szaniawska, 1908)/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Bogacz
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcja „Przyjaciela Dzieci“
Data wyd. 1908
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.

Zczasem tak się ułożyło, że albo pan Horski spędzał wieczór na leśniczówce, albo też dziadzio, pani Jadwiga, Joasia i Józio przyjeżdżali do Hornowa. Częstym także gościem była panna Zocha.
Plan jej nie doszedł do skutku. Sąsiedzi ją przegłosowali, a nawet gromada, o którą szło najwięcej, przechyliła się na stronę fabryki zabawek.
— Bo, — mówili — wyrób tańszy, mnóstwo tego dzieci niszczą, rodzice kupują, zbyt też łatwy do miast większych, a nawet po wsiach i miasteczkach na odpuście czy jarmarku sprzedawać. Gdy kupcy się dowiedzą, sami przyjadą po towar; można też rozsyłać przez kramarzy wędrownych, jak u Słowaków, którzy trafiają i do nas.
Stanie się, jak żądają; choć nie po jej myśli poszło, panna Zocha jest szczęśliwą. Wierzy w przyszłość. Myśl — jak ziarno — musi dojrzeć zanim wyda plony.
Pan Horski zaprzyjaźnił się z Joasią i Józiem; oni też na wyścigi służą mu: wożą go po ogrodzie, przynoszą z biblioteki ulubione książki. Nawet Józio spełnia czasem obowiązki sekretarza: listy niektóre pisuje, wszystkie też adresuje i składa do torebki pocztowej.
Pan Horski gra pięknie, panna Zocha śpiewa; na leśniczówce jest fortepian, w Hornowie jest pianino i melodykon, instrument podobny do organów kościelnych. Dzieci nie mogą nasłuchać się dość muzyki, a nadewszystko śpiewu; zawsze jeszcze proszą pannę Zofię, aby zaśpiewała.
Lecz myśl o wyjeździe mąci jasność dnia każdego, przyjemność wieczoru.
Za dwa tygodnie trzeba pożegnać się z dziaduniem, mamą, panem Horskim, panną Zofią, Margieską, Grzesiem i ukochanym, pełnym wspomnień miłych lasem łomiańskim.
Ten drogi las: Jego wspaniałe drzewa nie zaszumią w Warszawie na dzień dobry; do snu nie ukołyszą!...
Na tę myśl płacze Joasia — nawet Józio mężczyzna, zalewa się łzami. Czyżby nie mogło być inaczej? Czyżby dziadzio nie znalazł środka na zatrzymanie ich przy sobie — gdyby zechciał?
Raz była o tem mowa. Pan Wacław, student, praktykant leśny, który Józia uczy, wspomniał, że lepiej przysposobić go do klasy trzeciej albo czwartej, niż teraz wysyłać do miasta, że dla dziewczynki także na wsi zdrowo — ale Joasia wystąpiła ze swem niemądrem zdaniem: ja tam wolę w Warszawie!
Dziadek nie rzekł ani jednego słóweczka; on, Józio, milczał; co prawda było to w początkach, ledwie przyjechali — on jednak, Józio, polubił już las i rozmowy z dziadkiem, on poznał się wcześniej co dla niego i dla siostry lepsze.
— Baby wszystko muszą popsuć! — myślał rozżalony. — Gdyby nie Joasia, to kto wie...
Rozważając i zastanawiając się nad tem, co być mogło, a co prawdopodobnie będzie, Józio tracił humor. Z niewielką też ochotą wybierał się na uroczystość w ogrodzie szkolnym dziś przygotowaną. Był to dzień świąteczny, a także imieniny matki panny Zochy, które córka uczcić pragnęła i upamiętnić dzieciom.
Na trawniku „nieba“ czekały ich żywe obrazy, gry w pierścionek, w pocztę, w dzikich ludzi, w ślepą babkę — ktoś miał śpiewać, pan Wacław przyrzekł monolog powiedzieć. Joasia o wszystkiem innem zapomniała, uradowana jest, wesoła; on tak nie potrafi. Śpieszy się też, co prawda, nie dlatego, że mu pilno do zabawy, lecz że już druga, za kwadrans trzeba być na miejscu a dziadzio nie wrócił. Pojechał do Hornowa, gdyż pan Karol zasłabł, a że dotychczas go nie widać, czekać nie mogą dłużej. Mama z niemi będzie. Joasia biega z pokoju do pokoju, od okna do okna. Ubrana biało, ma szeroką czarną szarfę i czarną wstążeczkę we włosach. Na prośby panny Zofii, dziadzio tę sukienkę kupił; potrzebną była do żywych obrazów. Joasia teraz o sukniach nie myśli; jednak wygląda ładnie, chociaż o to nie dba. Bo też kto dba wiele, często zyskuje najmniej; wygląda niby skrępowany i obcy.


Po żniwach.

Pojechali nareszcie. Zastali zabawę rozpoczętą, Joasia wpadła odrazu między miasta, jako Kraków — Józio był Lublinem. Choć pilnowali się, jedno i drugie miało fant. Wykupili je, Joasia wierszykiem, Józio zbieraniem kwiatów do bukietu.
Pierścionek, grę bardzo lubianą, przerwała zapowiadająca się burza. Trochę deszczu spadło; goście umknęli do szkoły. Tam otrzymali podwieczorek; burza tymczasem szalała dziko — nie wiatr, lecz huragan zerwał się; nie deszcz, lecz istny potop. O żywych obrazach nie mogło być mowy.
Dziatwa rozpaczała; panienki starsze ożywiały zabawę, pragnąc ją podtrzymać: śpiewały chórem, to we dwie, to jedna znów sama; pan Wacław monolog wypowiedział, wszyscy się naśmieli; ktoś grał na skrzypcach i jeszcze śpiewano, a deszcz tworzył sadzawki, burza wyrywała drzewka.
— Szkoda, że nie można teraz do domu powrócić — mówiła Joasia. — Tak mi czegoś smutno.
Ledwie to powiedziała, do izby szkolnej wszedł, cały ociekający wodą Grześ.
— Nieszczęście!... pan!.. — bełkotał jak niemowa.
Wszyscy rzucili się do niego, więcej wszakże nie mogli wydobyć. Chłopak patrzał osłupiałym wzrokiem, lub jęczał i zawodził, wciąż jedno powtarzając:
— Nieszczęście — pan — nieszczęście!
Po przyjeździe do domu Józio i Joasia nie usłyszeli też nic więcej. Takiemi samemi słowy przyjęła ich Margieska.
— Nieszczęście! ale jakie? Gdzie dziadzio? chcemy go zobaczyć! musimy go zobaczyć zaraz.
— Nieszczęście!
Józio pobiegł — ujął klamkę — drzwi były zamknięte — okna zasłonięte. Dzieci płakały cicho.
Nieszczęście!... gdy doktór wyszedł z pokoju zamkniętego, straszny ten wyraz przybrał formę.
— Pan Łaszcz jest śmiertelnie potłuczony — usłyszała wdowa i skamieniałych z żalu sierot dwoje. — Wracał do domu podczas burzy największej; sosna, którą wiatr obalił strzaskała powóz, zabiła dwa konie — stangret ocalał i, dzięki Bogu, pana Łaszcza wydobyto żywym. Do synów znać dano.
— Co robić, panie? — jęknęła Jadwiga.
— Wszystko się robi — odparł doktór. Co będzie — nie wiem — i proszę o nadzwyczajny spokój w całym domu.
Na pożegnanie zrobił ruch wymowny, który jaśniej niż słowa stan dziadunia określał; dzieci jednak zrozumiały: nie było ratunku.
Ale zobaczyć go — wejść na jeden moment — spojrzeć na tę twarz dobrą, ukochaną!... Spokój! ależ oni wsunęliby się cichuteńko i również cicho wyszliby na palcach, dotknąwszy ustami rąk dziadunia tak leciuchno, by nawet nie poczuł. Ale przynajmniej wiedzieliby jak wygląda.
— Nie wolno! — tem słowem okrutnem, usunął ich lekarz, a później drugi pan, który w pokoju dziadunia nocował i ciągle tam siedzi. Dla posiłku wychodzi, drzwi zamknąwszy na klucz, prędko powraca i znów się zamyka; nikogo nie dopuszcza. Okna zasłonięte, lecz otwarte w dzień i w nocy.
Józio szalał. Wybiegał w las daleko, na ziemię się rzucał i wył jak zwierz zraniony. Joasia miała oczy zapuchnięte, pani Jadwiga chodziła w gorączce.
Od Adama zatelegrafowano: „Wyjechał na Południe — adresu nie zostawił.“
Odpowiedź starszych synów brzmiała: „Jedziemy natychmiast.“
W połowie drugiego tygodnia, lekarz, który bywał codzień, rzekł krótko: dziś wieczorem... Co ma być? co znaczą te słowa stanowcze?... przesilenie czy też kres?
Dano znać, że w kuchni jest służący od Horskiego. Pan prosił panią Rybacką do lasu. Czekał, wdowa poszła.
Mocno zmieniony i zmizerowany pan Karol, prosił, by przygotowaną była na przybycie trzech lekarzy jutro po południu. Byłby ich wezwał zaraz po wypadku, lecz tajono przed nim prawdę. Niedorzecznie i okrutnie postąpiono sobie. Zapewniał, że wszystko się zrobi, co jest w mocy ludzkiej.
— Lecz Bóg silniejszy! — dodał. — Gdy siła ludzka się wyczerpie, jego siła da ratunek.
W nocy przybyli synowie — cicho, że nawet nikt nie słyszał. Stróż im bramę otworzył, zajęli pokoje, przyrządzili sami herbatę, a po posiłku rozgościli się i dopiero przy śniadaniu pani Jadwiga usłyszała o nich.
— Pan Jan, pan Joachim i dwaj panowie wstali już — zaraz przyjdą.
Tegoż dnia w południe pięć powag medycznych stanęło przy chorym. Oględziny trwały długo, narada jeszcze dłużej. Pan Seweryn leżał z oczami zamkniętemi, bezsilny, ciężki, jak podcięte drzewo.
Gdy lekarze wyszli z gabinetu, wzrok Józia wpijał się w nich kolejno z pytaniem trwożliwem. Biedny chłopiec pragnął się dowiedzieć, nasłuchiwał, stał niby na czatach. Panowie porozumiewali się jeszcze terminami łacińskiemi, sztywni, poważni — nareszcie umilkli. Jeden ze starszych przeszedł się parę razy po pokoju i szepnął:
— Rzadki okaz łba twardego — toż to kamień!.. Ręczę, że zdrów będzie.
Józio runął mu do nóg z płaczem:
— Dziękuję, panie drogi!
— Za co? — pytał lekarz. — Wstań, młodzieńcze! Podziękuj Temu, który takie karki twarde daje niekiedy ludziom.
Że Joasia i Józio modlili się gorąco, że z całego serca dziękowali Bogu, nie potrzebujemy nad tem się rozwodzić. Nie ludzka moc, lecz Boża ratowała im dziadunia, gdy z pod strzaskanych drzew wyszedł żywy — nie ludzka też, lecz Boża utrzyma go przy życiu, wierzyli w to święcie.
Oczekując z dnia na dzień polepszenia postępującego bardzo wolnym krokiem, dzieci przygotowywały się w myśli do rozłąki z dziaduniem, z matką, z leśniczówką. Że nikt nie wspominał o wyjeździe było naturalne. W dniach srogiej niepewności, gdy życie dziadka wisiało na włosku wahające się, czy zgasnąć czy odzyskać siły, któż mógł zaprzątać sobie głowę dziećmi, wyjazdem ich, nauką?
Pamiętano o nich wszakże, choć milczano.
Gdy termin wyjazdu nadszedł, Józio zwrócił się z zapytaniem do „najmłodszego z ludzi“ (takie miano on i siostra dali Joachimowi); wuj odpowiedział:
— Tak wam pilno? pragniecie wyjechać?
— Nie, nie!.. Lecz mówił dziadzio, że...
— Nie wiem, co mówił — spełnię to, co pisał. Chcesz? list ci pokażę. Pisał w tych wyrazach: „Pragnę, by Józef uczył się w domu, jak wy przez lat parę; dziewczynie też lepiej przy matce, niżeli u obcych.“ Zdaje mi się, że jasno — niema wątpliwości.
— O, niema, niema, mój wujaszku drogi!
— Książki wasze jutro będą; plan nauk dla obojga ułożyłem — dodał wuj Joachim.




Pierwsze słowa, wyrzeczone przez dziadka, gdy do przytomności wrócił — były:
— Joasia jest — Józio jest, a którego mamy dzisiaj?.. Koniec Września? to dobrze. Dziękuję ci, Joachimie! Zrobiłeś mi przysługę ogromną.
Las szumi, sosny i świerki pachną w pokoju chorego, Józio i Joasia zasiedli obok wujów przy łóżku dziadunia. Radość piersi im rozsadza, są bardzo szczęśliwi; siedzą cichutko, gdyż dziaduniowi potrzebny jest spokój.
Pan Seweryn woła:
— Chodźcie, nie trzymajcie się z daleka, chyba dość już tego! — do serca ich przygarnia i mówi z czułością:
— Bóg mi pozwolił wrócić z drogi, abym was wychował. Więc wróciłem i będziemy znowu razem w naszym ukochanym lesie.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.