<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boleszczyce
Podtytuł Powieść z czasów Bolesława Szczodrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.



Było to na wiosnę 1079 roku.
Drzewa już się rozwijać zaczynały, gdzieniegdzie dąb głuchy stał tylko jeszcze z pączkami nabrzękłemi, niedowierzając wczesnemu w tym roku ciepłu, słońcu i pogodzie. Do koła szumiała i woniała Niepołomicka puszcza, wśród niéj na zielonéj łące, u strumienia, przy którym złociły się gęsto rozkwitłe łotocie, w cieniu drzew kilku, które występowały z lasu, siedzieli i leżeli na ziemi odpoczywający podróżni czy myśliwcy. — Czeladź ich przy małym ogniu grzała sobie strawę i przypiekała mięsiwo; panowie na pagórku zasiadłszy, gwarzyli między sobą po cichu. Było ich pięciu ludzi, średniego wieku, raczej młodych niż starych, a po odzieży i z twarzy łacno rozpoznać mógł każdy, że do możnych należeli rodów. Patrzało im z oczów, że rozkazywać byli nawykli, a choć do lasu przystrajać się nie potrzebowali, wszystko, co na sobie mieli dowodziło dostatku i zamiłowania w pewnéj wytworności.
Pod samym dębem starym, który stał w pośrodku, z rękami w tył zarzuconemi siedział z odkrytą głową, lat średnich mężczyzna przystojnéj twarzy, butnego wyrazu, z jasną, bujną brodą, która mu się szeroko na piersi rozkładała. — Rumiany, zdrów, z oczyma niebieskiemi, nosem orlim, na ustach miał uśmieszek, pogardliwy zarazem, wesoły i dumny. Odziany w kaftan skórzany, wyszywany barwisto, na którym drugi, lżejszy wisiał wolno porozpinany, odjął był miecz, złożywszy go na boku, i czapką przykrył; piersi miał na pół odsłonięte, włos porozrzucany. — Widać, że mu błogo było tak wygodnie wyciągniętemu, na suchéj ziemi, mchu i darni, używać wczasu w cieniu. Umieścił się téż jak mógł najlepiéj, nie wiele troszcząc, jak to będzie wyglądać.
Obok niego siedzący, młodsi z twarzy, a rysami doń podobni, równie byli porozpierani wygodnie, rozkładali się ze swobodą — jedni na pół leżąc, drudzy na rękach głowy złożywszy
Ubiory wszystkich były krojem i barwami do siebie podobne, z cienkich tkanin, kaftany jednym szyte wzorem, obówie misternie pookowywane, szłyki lekkie futrzane jednego kształtu i szerści.
Po za niemi i około nich porozrzucane były łowieckie i rycerskie przybory, łuki, lekkie oszczepy, ostremi zakończone żelazcami, miecze małe i noże w bogatych oprawach. I te znać z jednego wychodziły skarbcu, bo wszystkie były prawie jednakie.
Toż co o stroju i zbroi, powiedzieć było można o ludziach, spojrzawszy na twarze; widać było, że z jednego pochodzili rodu, bo choć w obliczach tych wyraz był nieco odmienny, choć wiek różny, rysy mieli dziwnie do siebie podobne. — Orle ich nosy, ciemniejszych nieco, lub świetlejszych odcieni włosy jasne, usta mięsiste, pociągłe twarze, wysokie czoła, wszyscy mieli jednego kroju. — W ruchach téż ich było pokrewieństwo, w mowie dźwięki brzmiały tonem jednym.
Była to jedna krew, w różnych rozkwitnienia stanach — jeden typ urozmaicony odmianami, jakie do nieskończoności umie mu nadawać natura.
Siedzący pod dębem, był widocznie najstarszym z braci, i zdawał się téż rej wieść między niemi.
Słońce się już było ku zachodowi skłaniać zaczęło, ale promienie jego mocno jeszcze dogrzewały; gromadka téż odpoczywająca nie myślała się ruszać z wygodnéj zaciszy, i chłodem a cieniem lasu się rozkoszowała. Pomiędzy niemi stały rogowe kubki podróżne ponalewane miodem i naczynia z wodą, którą ludzie z niedalekiego zaczerpnęli zdroju. Niedaleko od nich na łące, pasły się bujną trawą wiosenną, konie zażywne z sierścią lśniącą, grzywami długiemi, suchemi nóżkami, nieco dzikie. — Niekiedy podnosiły głowy, jakby się rozpatrzeć chciały, a te które się napasły, zaczepiały się do zabawy i walki wyzywając. Wesołe to były stworzenia, jak panowie co pod dębami spoczywali.
Ludzie nie spuszczali ich z oka, na uboczu siedząc przy dogasającém ognisku, otoczeni zgrają psów, z których jedne leżały, drugie resztek jadła szukały do koła. Na berłach wbitych w ziemię, widać było osadzone trzy zakapturzone i spętane ptaki.
Szum wiatru, rżenie koni, skowyczenie psie, i swary, cichy szept czeladzi, przerywały tylko milczenie. Młoda owa drużyna siedziała, jakby odpoczywając po znużeniu, ust nawet leniąc się otworzyć. Czasem który sięgnął do kubka z miodem lub naczynia z wodą, napił się, otarł usta i legł znowu, pół drzémiąc, na pół czuwając. — Spoglądali na cienie od słońca, jakby wyczekiwali nadchodzącego wieczora.
Choć raźno a butnie wyglądali myśliwcy, nie można było powiedzieć, aby się na ich twarzach odbijało wesele; rycerska ochota była w spojrzeniu, lecz z niepokojem pewnym zmięszana.
Niekiedy wzrok starszego utkwił w dali nieruchomy, a myśl się widocznie zabłąkała też daleko od puszczy i doliny. Drudzy dumali również nad wiek poważnie i tęskno.
— A co! czasby może do powrotu? — odezwał się ziewając ten, co u dębu siedział, a któremu imie Borzywój było.
— Czegóż się tak spieszyć mamy! — odparł drugi wyciągnięty na ziemi, szczypiąc trawę i wyrywając drobne kwiatki, któremi był otoczony. — Zwano go Zbilutem, a chłopak był piękny, rumiany i włos miał obfity, złocisty, który mu spadał na ramiona. — Czego się spieszyć mamy? nic nie pędzi, a tu jak u Boga za piecem cicho i wygodnie — człek choć spocznie.
— Pewnie — odezwał się trzeci — łowy téż teraz, żal się Boże, nie potém; słońce piecze jak śród lata, zwierz chudy, skóra z niego na licha się nie zdała, darmo się ganiać po lesie.
Ten, który to mówił, Dobrogost było mu imie, do starszych należał i twarz miał zmęczoną, a wyraz jéj posępny.
Pozostali nawet się nie odzywali, gdy Borzywój z pod dębu dodał:
— Na służbę do pana przecie warto pospieszyć, aby mu tam tęskno, ani gniewno nie było, żeby którego nie zażądał...
— E! — odparł jeden z tych co milczeli, zwany Odolajem — jest komu nas zastąpić. W lesie człek trochę odetchnie, gdy na zamku we dnie i w nocy spoczynku nie ma.
— Kiedy ci się tak odpoczywać chce — przerwał dotąd milczący Ziema — jedź doma do pana rodzica, albo do Jakuszowic do dziada — jeżeli stary ślepiec cię przyjmie — a nie było ci się zaciągać na dwór królewski. Kiedyś grzyb, to leż w kosz, o miłym spokoju nie ma co i prawić.
Rozśmieli się drudzy.
— To prawda — rzekł Odolaj — że u nas o pokoju ni myśleć, ni pytać, a jednakbym ci Wawelu na Jakuszowice nie mieniał, ani na Zborów... W Jakuszowicach u dziada ledwiebym się zdał ślepemu na parobka, w Zborowie ojcu na nic, a na Wawelu, u boku pana służąc, choć w pocie czoła, człowiek się czegoś kiedyś dochrapie...
Borzywój się rozśmiał niemal pogardliwie.
— A, co my wiemy, czego się dosłużemy i kiedy — rzekł. — Albo się dobije który bardzo wiela, albo gorzéj niż nic, boć to u nas wojna nieustanna, a co najpewniejsza w niéj, to guzy. Niech Bóg da królowi panu wszyćko dobre, pan dla swoich i obcych szczodry jako żaden, ale w inną godzinę srogi, zapamiętały, i tak mu łatwo dać skarb, jak głowę zdjąć.
— A no — rzekł Ziema — królem ci jest, to mu przystało. Najgorszy bodaj taki co ni ciepły, ni zimny, bo człowiek przy nim zagnije i roześpi się. — Wojennemu rzemiosłu trzeba raz wraz jak w łaźni, to ukropu, to zimnéj wody.
— Pewnie — rzekł pierwszy — król musi w dłoni wszystko dzierżeć a krzepko, gdyby cugli popuścił ludziom, roznieśliby go na cztery wiatry. A co było za Mieszka, gdy król szalał a baba musiała rządzić?
— Jemu téż na sile nie zbywa — odezwał się Borzywój. — Od Bolka Wielkiego pana u nas takiego, jako ten nie bywało... Drży przed nim co żyje i co żywe słuchać go musi...
— Oj! oj, — przerwał Zbilut — nie tak to wszyscy mu się korzą, a bardzo słuchają. Podczas gdyśmy w Kijowie gościli, dużo się wyprzęgło i wiele do roboty zostało, póki znowu się w ład wprowadzi. Ho! ho!
— Wszyćko się to zrobi powoli, czekaj — dodał Borzywój — początek już jest, przyjdzie koniec.
— I ja nie wątpię — rzekł Zbilut — gdyby tylko z rycerstwem było do czynienia, z ziemiany i z żonkami ich, co sobie pohulały, gdy im się na mężów czekać sprzykrzyło — dawnoby już koniec temu był — ale się biskup wdał... a to już bieda, kiedy z szablami trzeba pod próg kościelny, i z tym panem do boju, który ma za oręż laskę krzywą, co jéj nie odbić mieczem, a na głowie mitrę jak królik jaki. W kościele on téż królem.
Namarszczył się Borzywój i westchnął.
— Bodaj żeby i wszędzie po całéj ziemi oni królami być nie chcieli, a królów za namiestników swych nie trzymali. — A no z biskupem jednym radaby może łacniejsza była — mówił Dobrogost — choć i to człek twardy i uparty — gorzéj, że poza nim stoi dużo władyków i rycerstwa, którzy wolą księdza w rękę całować, niż królowi się pokłonić... Tym w gębie wędzidło nie smakuje, jużci im lepiéj z rąk biskupów panować, niż królewskie spełniać rozkazanie...
— Kiedyś téż z niemi się przyjdzie rozprawić — rzekł Ziema — do tego się gotuje i musi dojść. Próżno ich biskup zasłania... a i z tym biskupem.
Rozmowa ta chmurami twarze powlokła.
— Co tam o tém naprzód prawić! — odezwał się po chwili Borzywój na pół ziewając. Kto wie, co się stać może, my jedno znać powinniśmy. — Wszyscy, jako tu stojemy, Boleszczyce jesteśmy. Przezwano nas tak drużynę pańską, jakby na urągowisko, dla tego, że przy królu Bolesławie stoimy — my się chwalimy tém imieniem, żeśmy Boleszczyce, prawi słudzy jego! Znajmyż to, że gdy skinie, my za nim w ogień czy w wodę!
— W ogień i wodę! — zawołali wszyscy — a Zbilut dodał śmiejąc się:
— A jak na Biskupa skinie!
— To co? — odparł Borzywój — my swéj woli nie mamy, tylko jego, ja pójdę kędy powie.
Drudzy zmilczeli patrząc po sobie.
— E! — cicho, przebąknął Ziema — gdyby się jednak z biskupem mir złożył, lepiejby było. — Bodaj księdza nie zaczepiać. Mają oni takie siły i moc, któréj żaden król nie ma. Prawda, że król żelazny i mężny, ano i ten twardy, kamienny, bo czuje poza sobą nietylko władyków, ale anioły i świętych!!
— O świętych i aniołach co my tam wiémy, prości ludzie — rzekł Borzywój — dosyć tego, że ma za sobą duchowieństwo i biskupów naszych, i tych co w Rzymie są i gdzieindziéj! Wszyscy się oni za ręce trzymają. Nawet proboszcze, którym teraz żenić się zakazują, muszą iść jak żołnierze posłuszni.
— To co — odparł Zbilut — przecie ich tam lik nie tak straszny, a ludzie do boju nie wprawni... Ja mówię, przyjść do tego musi, że się z niemi wyrąbać będzie trzeba... I, czém prędzéj tém lepiéj. — Cóż to jest? król co na Rusi zwycięzcą był, na Węgrzech panem, wszędzie gdzie doszedł, rozkazywał, żeby w domu panem nie był?? Za się!!
— Czekaj! — rozśmiał się Borzywój. — Nie znasz chyba Bolka, będzie on i doma panem — byle czas miał.... Myśmy od początku jego panowania gośćmi w domu, nie było się czasu rozpatrzeć. Królowa albo namiestnicy siły nie mieli, wszystko się rozlazło i rozpuściło.... Teraz, gdy król sam na swoich śmieciskach, zrobimy porządek, zrobimy!
Zbilut w żart to obrócił.
Naprzód około żonek trzeba zrobić porządek... niech nam król zda to na ręce...
— Cha! cha! — rozśmiał się Ziema — tybyś naprzód poszedł ład zaprowadzać u Krysty, u samego króla, ty jakiś!!
— A no, jeszczeby się tu kto znalazł może, coby się tego samego podjął!! — mruknął Borzywój. Tymczasem cień się długi wyciągnął, do koni!
— Do koni!
Wszyscy zwolna ze swych legowisk się ruszać poczęli, skinąwszy na ludzi, którzy zrywali się, szybko biegnąc na łąkę, gdy odjazdu znak dano a psy za niemi pobiegły, wesoło się przeganiając, aby pasące się pochwytać wierzchowce. Te, choć popętane uciekać nie mogły, rwały się i skakały.
W milczeniu młodzież przypasywała mieczyki. Każdy broń swą rozpoznając brał z kupy, głowę nakrywał, kaftan zapinał. Niektórzy kubki dopijając, chowali je do worków u pasa.
Gotowano się tak do odjazdu, gdy na drodze, co nieopodal wybita szeroko szła lasem ku Krakowu, zatętniało zdala. Wszystkich oczy zwróciły się w tę stronę, zkąd głos przychodził, schylając się, aby pod gałęźmi zobaczyć przybywających... Liście jeszcze nie puściły były wszystkie, więc z za nich drogę dobrze widać było.
Milczeli pospieszając poprzypasywać miecze i łuki mieć w pogotowiu, choć żadnego nieprzyjaciela obawiać się nie mieli powodu.
Tentent zbliżając się, poczynał mieszać z gwarną rozmową kilku jezdnych...
Borzywój, który naprzód najdaléj się wysunął, dał znak ręką braciom, i odwróciwszy się szepnął ku nim.
— Mścisław z Bużenina!!
To mówiąc rozśmiał się szydersko.
— Czyby go nie pozdrowić — boć to zasłużony człek! — złośliwie, z przekąsem rzekł Zbilut do braci.
— Od nas, Boleszczyców poznałby się na drwinach — odezwał się drugi — dać mu pokój. — Ma on i bez tego zgryzoty dość.
Wszyscy ciekawie zaglądali, chcąc się przypatrzeć zapowiedzianemu.
Droga szła tak blizko od ognia i miejsca, na którém stali Boleszczyce, iż pominąć ich, nie widząc — nie było podobna.
Wszyscy jeszcze podsunęli się o kilka kroków naprzód i stanęli niemal wyzywająco. W boki się pobrali, twarze nastroili butno a szydersko, czapki pokładli na głowy przewiesiwszy je na ucho. — Strasznie zaczepnie i zwadliwie im z oczów patrzało.
Wtém na drodze orszak jezdnych się pokazał Przodem ich jechało trzech; rycerz lekko zbrojny, ciemnych już, siwiejących nieco włosów, twarzy rozgniewanéj, pochmurnéj, smętnéj — mąż w czerni wyglądający na kapłana i młode pachole wesołe, zręczne, z wesołemi oczyma.
Za niemi szło ludzi zbrojnych sześciu, wiozących broń i w sakwach zapasy podróżne.
Ten, który się dowodzić zdawał, nazwany Mścisławem z Bużenina, choć wyraz jego rysów gniewny stan duszy malował — w innych ludziach obudziłby raczéj politowanie niż szyderstwo, tak z oczów i czoła głęboki w nim panował smutek.
Gdy nadjeżdżającym pokazali się ci, co nad drogą stali, żachnął się nieco Mścisław, brwi zmarszczył, usta mu się zatrzęsły, ręka zdawała się szukać czegoś; oczyma powiódł po ludziach swych, ale wnet jakby ochłonąwszy, koniowi popuścił cugli, uderzył go, pospieszał. — Mijając wszakże Boleszczyców, wejrzenie groźne, śmiałe skierował ku nim, jakby chciał dowieść, że się ich nie lęka...
Ręką się wziął w bok i tak ich mijał, jakby żadnego nie znał.
Ani Boleszczyce, ani ów podróżny, którego oni Mścisławem z Bużenina nazwali, cicho między sobą żarty zeń strojąc jawne — nie myśleli się pozdrawiać. — Oczyma się mierzyli, ścigali z pogardą i gniewem, lecz ni z jednéj, ni z drugiéj strony wzrok sobie nie chciał ustąpić.
Widać było, że mało co brakło, by się nie rzucili na siebie.
Pan z Bużenina konia zrazu podpędził, potém namyśliwszy się, strzymał go umyślnie, stępią minął jadąc Boleszczyców i czeladź ich, która z końmi nadciągnęła. — Dopiero gdy cała gromadka o kilka kroków odjechała, a Mścisława plecy tylko już widać było, w kupce stojących nad drogą, parsknęły śmiechy głośne, dojmujące, szyderskie.
Zdawało się, że Boleszczyce z niemi wybuchli naumyślnie, popisując się z hałaśliwą wesołością, zanosili się rozlegającemi śmiechami, jedni po drugich, i co który ustał, poczynał inny, a reszta mu wtórowała.
Jeźdźcy odjechawszy nieco gościńcem, stanęli, jakby się namyślali, czy mają upomnieć o zniewagę; słychać było głos męzki gniewny, i drugi duchownego, który hamował i uspokajał. Boleszczyce stali nieulęknieni, niewzruszeni, brali się tylko do mieczyków, poglądając po sobie, lecz po chwilce, tentent koni powolny oznajmił, że jeźdźcy daléj ciągnęli w milczeniu.
— Nieboszczyk mąż pięknéj Krysty! On sam! poznałem go zdala! — odezwał się Borzywój — On sam!
— On! on! — potwierdzili inni — ale jakże zestarzał.
— Słyszę teraz żonę dopiero kochać strasznie począł, gdy mu ją król wziął — mówił Dobrogost — rady sobie po niéj dać nie może....
— A tybyś lepszy był, gdybyś ją miał i wzięto ci ją?? — rzekł Zbilut.
Zapytany nie odpowiedział.
— Zważaliście — rzekł Borzywój — wszakci księdza z sobą miał! Ani ruszy teraz bez nich. — Ten co z nim jechał, przy biskupie jest w Krakowie. Mścisław téż teraz u biskupa pierwszy sługa, popycha go gdzie zechce.
— Jać bo mówiłem — powtórzył Zbilut — komuby taką żonkę wzięto, ten szukając ratunku, nie z biskupem a z djabłemby gotów się pokumać!
Ofuknął nań Borzywój oglądając się.
— Cichobyś był, w drodze pod noc takie licho wspominać!
— Sam sobie winien — głupi człek — dodał Ziema — nie przyszłoby do tego, żeby rozum miał...
— Cóżby mu rozum pomógł? — odezwał się drugi.
— Nie zaszkodziłby — mówił Dobrogost. — Tyś na to nie patrzał jak my, a gadasz, myśmy świadkami byli, wiemy jak sprawa szła; — nam nie tobie sądzić o tém. — Tyś jeszcze podówczas, czy w Jakuszowicach, czy w Zborowie za łaniami latał...
— A nauczcież miłościwie, jak to było? — rzekł młodszy — ciekawym.
— Naprzód głupi człek — mówił starszy — że taką śliczną, młodą żonkę, wystroiwszy jak łątkę, przywiózł na okaz na dwór królowéj, jakby mu pilno się nią pochwalić było. — Doma ją trzymać winien był za zasuwą i nie pokazywać nawet rodzonemu bratu...
Toćto śliczność jest, jakiéj drugiéj niema.
— Prawda! — potwierdził Zbilut gorąco — dziś na zamku ona królową, i gdzie się pokaże, królowa... Człekby za nią w ogień i w wodę skoczyć gotów!
— Król téż nie mnich — mówił pierwszy — aby sobie oczy zakrywał, gdy mu hoże liczko wpadnie do oka... Jak ją raz zobaczył, spokoju nie miał, póki znowu jéj nie widział. Mnie dziw tylko, że ją pierwszego dnia puścili z zamku! — Ile nas było wówczas, szeptaliśmy sobie — król ją weźmie. — A co za dziw? Królowa nie młoda, zajęta synkiem, a hożą taki nigdy nie była jak ta... Czy to królowi nie należy się najpiękniejsza w królestwie niewiasta, jak na wsi panu??
Mścisław zmiarkował od pierwszego razu, że król mu się coś do żony bardzo swatał, bo od niéj cały dzień nie odstał. — A i Krysta nie była od tego; co król, to król, lepiéj być królewską kochanką niż ziemianina żoną. Wywiózł ją mąż do Bużenina, toć przecie nie za światem. Pojechaliśmy w tamtą stronę na łowy, dobrawszy taką porę, kiedy pana doma nie było. — Zmiarkowali zaraz wszyscy, o co królowi szło. Byłem z nim, gdy do dworu przyciągnął, musiała żona wyjść przeciw, bo gospodarza nie było... Król się nam obozem kazał rozłożyć w podwórzu, a sam do dworca szedł i został tam dzień jeden i drugi. — Drugiego dnia już wszyscy wiedzieli, że ją z sobą wywieziemy. Młodziutkie stworzenie dało się wziąć jak kuropatwa, kiedy jastrząb nad nią zawiśnie. Płakałać niby i opierała się wrzekomo, a śmiała drugiém oczkiem i szła bez przymusu... Trzeciego dnia jechaliśmy do Krakowa, upolowawszy jeno Krystę, ale ta nam za najlepszą stała zwierzynę. Król ją na zamku we dworcu posadził osobnym i pilnuje jak oka w głowie.
Stał się dopiéro srogi krzyk i wrzask a gwałt! Jakby królowi nie wolno było mieć miłośnic? — jakby to ich Mieszkowi broniła Dubrawka, albo Bolko Chrobry nie chował ich we dworze, ile mu się chciało? — jakby to cesarze i panowie tego samego nie czynili co dnia?
— Tać — rzekł drugi cicho — niechby był brał jaką chciał, tylko nie ziemianinowi żonę. — Drudzy tego nie czynili.
— Kto tam wie! — ciągnął daléj opowiadający — bywało różnie, wrzawy takiéj dla jednéj niewiasty nie podnoszono. Biskupowi, co do króla ząb miał, było to na rękę. Wziął się sam za tę sprawę i począł grozić...
Ale król się z niego i z gróźb tych śmieje — a Krysta na dworze została i siedzi.
— Czego bo od niego chcą i biskup i królowa — przerwał Ziema — alboby lepiéj było, żeby królowę odprawił, a drugą sobie wziął natomiast? Przecie się matce Mieszkowéj krzywda nie dzieje, bo jéj wszyscy cześć oddają.
— Dość bo już tego mléwa, z którego tylko otręby — krzyknął Borzywój ruszając się. — Na konie czas siadać! — mała rzecz a gadanina bez miary. Biskup z tego straszne rzeczy robi, bo mu tak trzeba; przez Mścisława wszystkich władyków i ziemian burzy, że już żon i córek swych nie są bezpieczni. — Jak królowi doje, to co się dziś śmieje, burknie, nie daj Boże z nim wówczas rozprawy, nie daj!
— Gdyby Biskup nie był Biskupem — dodał Ziema cicho.
— Jakby to biskup nie był człowiekiem, jako my? — odparł Borzywój.
— I téj ziemi ojczycem, a nie żadnym Włochem lub Francuzem, jak inni, bo do tamtych, co ich papież z Rzymu przysyła — król takiego prawa nie ma — rzekł Zbilut.
— Pewnie! — potwierdzili inni — toć ze Szczepanowa jest rodem.
Po chwili Zbilut w oczy starszemu spojrzawszy, szepnął mu ciszéj:
— Nie godzi się to może panu bratu starszemu przymawiać, ani go drażnić — anobym rzekł, że sprawy królewskiéj tak broni; bo i jemu Kryście w oczy zaglądaćby się chciało!! Ej! ej!
Borzywój namarszczył się i pięść mu ściśniętą pokazał.
— Milczałbyś ty, gołowąsie jakiś, co mléko masz pod nosem! Dam ja ci! dam!
Zbilut pokorną zrobił minę, głowę w ramiona schował, a z pode łba uśmiechał się do braci — tylko starszemu w oczy spojrzeć nie śmiał.
Drudzy téż na starszego spoglądając, wszyscy się po troszę śmieli i poprychiwali.
Borzywój, choć tak srogą twarz był przybrał zrazu, sam téż nieco usta krzywił i nic nie mówiąc, zabierał się do drogi.
Podawano konie, które czeladź już dawno w pogotowiu trzymała pokiełznane i popodpinane.
Wszyscy ujmując się grzyw, skakali na nie raźno, choć im nikt ręki nie podawał. — Żwawe wierzchowce rwały się zaraz z miejsca, tak że je ledwie utrzymać było można.
Czeladź pościągawszy reszty sakw podróżnych i przyborów, natychmiast dosiadła swoich mierzynów, puszczając się za panami, tą samą drogą, którą jechał niedawno Mścisław z Bużenina, ale w stronę przeciwną.
Słońce, chociaż już dawno było z południa, jeszcze na niebie kawał przebiedz miało do zachodu — ale już upał wiosenny się zmniejszył — chmurki je przycieniały i powietrze było do oddychania lżejsze,
Aż miło jechać było, i Boleszczyce nie spiesząc, przebywali skraje puszczy, pod sam już wieczór wydobywając się z niéj w żyzny kraj ku Krakowu. Tu téż ruch na gościńcu zaczynał być znaczniejszy coraz, spotykali więcéj wozów, konnych i pieszych ludzi.
Wszystko to na widok jadących, którzy z czeladzią, psami i ptakami, całą szerokość drogi zajmowali, zdala już ustępowało przed niemi, zsuwało się na kraje, piesi stawali, kłaniając się do ziemi, bo w nich królewską drużynę poznawano.
Boleszczyce, jakby byli w swojém prawie, nie myśleli ustępować ani się ścisnąć dla nikogo — wozy nawet musiały przed niemi zjeżdżać na role. Psy uganiały się swobodnie za owcami w polu, a odpędzić ich nie śmieli pastusi... Była to królewska drużyna.
Ludzie i niewiasty niewolne, zdala na pole zbiegali, by się z nią nie spotykać.
Nad wieczorem już za lasem byli w otwartém miejscu, gdy zdala ukazał się naprzeciw nich jezdny orszak, który téż zajmował drogę całą... Borzywój, gdy się nieco zbliżyli, wpatrzywszy się weń, oczyma dał znak swoim braciom i czeladzi, ażeby nie ustępowali.
Zdala widać już było ludzi konnych i zbrojnych, skromnie poodziewanych z cudzoziemska. — Liczba ich nie przechodziła gromadki Boleszczyców z ich czeladzią.
— To biskupi dwór i słudzy — odezwał się Borzywój półgłosem — ja ich znam, musi ktoś jechać z jego pobocznych, jeśli nie on sam... dokąd? kto wie. — A no, mniejsza o to, choćby i sam Biskup był, czego mamy mu ustępować! albo nie jesteśmy królewską drużyną?
— Nie ustąpim pewnie — zawołał Dobrogost.
— A no, nie! nie! — zaczęli powtarzać inni, mając się już do oręży. — Oczy się im zapalać zaczęły.
— Nie przepuścim — powtarzali.
Dwa orszaki coraz się ku sobie zbliżały. Z drugiéj téż strony musiano poznać, z kim miano do czynienia; ludzie się nieco zatrzymali, zwalniając kroku, jakby dla narady, co począć mieli.
Tylko jeden, przodem jadący na nic się nie zdawał uważać, wyprzedzając tych, co mu towarzyszyli,
W milczeniu, ściśnięci, ławą jechali Boleszczyce, oszczepy trzymając w ręku, ramię do ramienia, w bok się biorąc, i butę okazując straszliwą...
Jeden drugiemu oczyma odwagi dodawał — spoglądali na czeladź, aby ją utrzymać w porządku. Borzywój niby wódz zajął miejsce w pośrodku i postępowali zwolna, ale tak, jakby na nieprzyjaciela uderzyć mieli.
Z tamtéj strony ciszéj, spokojniéj szli ludzie, jakby pewni byli, że się im nic stać nie może. — Patrzali przed się nieulęknieni wcale, nie okazując żadnego wrażenia.
W pośrodku ich jechał na koniu kapą okrytym mężczyzna lat średnich, pięknéj postawy, wspaniałego oblicza. Wierzchowiec jego spokojny, nie świecił żadnemi ozdobnemi rzędami, ani wisiadły; na sukni téż czarnéj, którą on sam był odziany, oprócz krzyża na piersi nic więcéj widać nie było. Twarz nie potrzebując oznak innych dostojności, znamionowała męża co się czuł silnym i nad pospolity tłum wzniesionym wysoko.
Wejrzenie miał, które raz zwrócone na człowieka, zmuszało do poszanowania i trwogi, nie żeby gniewne było, albo surowością zaprawne, ale majestat z niego promieniał i siła jakaś niezwyciężona. Piękne rysy osłaniał pokój niewzruszony...
Jechał zwolna powstrzymując konia, jakby chciał dać czas do namysłu tym, co mu drogę zastępowali. — Czeladź otaczająca go, choć zbrojna, nie spieszyła z żadną oznaką, jakoby gościniec sobie miała torować siłą; jak on sam, zdała się pewną, iż broni użyć nie będzie potrzebowała.
Borzywój mocno się nasrożywszy, gdy oko w oko stanął z jadącymi naprzeciw, widocznie się zawahał, rzucił wejrzeniem gniewném, lecz — stało się to sam nie wiedział jak — ustąpił w bok, konia ściągnąwszy gwałtownie i szparko, tak, że na tylnych osadził się nogach. — Inni téż zobaczywszy to, ruszyli nieco z miejsc, tak, że dla orszaku biskupiego pozostał wolny wązki przesmyk, między dwoma kupkami ściśniętych Boleszczyców, jakby go między siebie wziąć i osaczyć chcieli.
Nieulękniony biskup konia potrącił nogą i wjechał w tę gromadę zwolna, nie spiesząc wcale, ani się troszcząc o to, co się z ludźmi jego stanie. Ci za przykładem pana jechać środkiem chcieli, gdy, Biskupa przepuściwszy, Boleszczyce się ścisnęli groźnie i pozostała czeladź musiała, pana samego zostawiwszy, zjechać na bok z gościńca w pole, przyśpieszając kroku, jakby uchodziła. — Młodsi Boleszczyce na widok nieładu, który powstał między orszakiem Biskupa, w głos szydzić i śmiać się zaczęli.
Po twarzach ludzi towarzyszących Biskupowi, widać było złość i oburzenie, nikt się z nich jednak porwać pierwszy nie ważył na królewską drużynę, a Biskup wolnym krokiem przejechawszy przez rozstępujących się, i głowy nawet nie zwrócił, aby zobaczyć, co się po za nim działo, tak się zdał pewnym, iż się ani jemu ni czeladzi nic złego stać nie może.
Tą powagą i wejrzeniem pełném ufności w swą siłę, zmusił on królewskę drużynę do cofnięcia się przed sobą. Borzywój i oni wszyscy ani wiedzieli jak się to stało, iż ustąpili. Sami na siebie gniewni byli, a czuli, że ich do tego skłoniła jakaś potęga, którą uczuli, spotykając ten wzrok królewskim majestatem zbrojny.
Zaledwie się to stało, Boleszczyce ochłonąwszy obejrzeli się za siebie naśmiewając i szydząc, a w istocie chcąc pokryć wrażenie, którego doznali, niektórzy ręce zbrojne popodnosili do góry. — Biskup nie widział tego, gdyż wzroku nie zwrócił ku nim, towarzysze tylko ze szmerem oburzenia dognali go, oburzeni i gniewni, ale wkrótce na zakręcie drogi znikł im z oczów poczet cały.
— Czegóżeś mu z drogi ustąpił! — zawołał Dobrogost do Borzywoja — byłoby mu stanąwszy zaprzeć gościniec, a nie zjeżdżać w bok... niechby on był zmuszony cofać się przed nami, a nie my przed nim!
— Albo ja wiem, co się z moim koniem stało! — odparł Borzywój — uląkł się i w bok żachnął, nie pospiałem go strzymać.... Zresztą Biskupem ci jest! a nie ustąpiłem się dla niego... tylko...
— Tylko dla czego? — rozśmiał się Dobrogost.
— Aby ludzi mu wprawić w zamięszanie — Na gościńcu się z nim rozprawiać nie nasza rzecz.
— Spojrzałeś ty mu w oczy? — odezwał się Zbilut.
— Cóż myślisz? pewnie — wzrokubym się nie uląkł niczyjego! — wołał Borzywój.
— Ale srogo patrzy jakoś, aż mrozem ścina — wtrącił Ziema. — Ciarki po mnie poszły, gdy mijając go, oczy spotkałem.
Inni się nie przyznawali, starając pokryć wrażenie żartami i szyderstwy. Oglądano się jeszcze, ale już tylko tuman kurzawy widać było za niemi.
Słońce zapadało, wśród wesołych chmur, pomalowanych dziwnie czerwono, złocisto, pomarańczowo i fioletowo... W górze obłoczki, jakby fręzlami oszyte, rozpinały się po niebieskiém tle niebios. — Ptastwo uwijało się gromadami w powietrzu, zabierając pospiesznie do spoczynku — mrok już z drugiéj strony niebios nadchodził.
Jechali jakiś czas w milczeniu posępném.
— Wyznaj Borzywój — szepnął Ziema — i tyś go się uląkł jak ja! Ani ci się dziwię. Ten ci to sam, co Piotrowia zmartwych wskrzesił na świadectwo, nie trudnoby mu więc było żywych martwemi uczynić, gdyby chciał. — Ja wolałbym go ani widzieć, ni zaczepiać....
— Pewnie — szepnął starszy po długim przestanku. — Jak mam przeciw sobie żelazo i strzały, wiem, z kim walczę i co mi grozi, a z temi co niewidzialną siłą mogą zabić lub wskrzesić — jak tu wojować! Wolałbym, żeby i król z nim pokój zawarł, ale pono po czasie o tém myśleć. Biskup srodze rozjątrzony, odgraża się na pana, iż go precz wyżenie...
Wszyscy księża mówią teraz, że do tego doprowadzą króla, iż jak cesarz papieża niedawno, on biskupa w nogę będzie musiał całować.
— Cesarza ja nie znam — dodał pomilczawszy Borzywój — ale króla do tego zmusić — bodaj ciężko będzie.
Spojrzeli po sobie głowami potrząsając Boleszczyce i westchnęli.
— Co o cesarzu prawią, że mu papież nogę na karku postawił — przebąknął Zbilut — to tam baśnie być muszą, które klechy roznoszą, aby straszyć świeckich ludzi.
— Nie bajki, — zaprzeczył Borzywój — słyszałem o tem od króla nieraz. Śmiał się z cesarza mówiąc:
— Gdybym ja cesarzem był, rychlejbym koronę postradał, niż cześć moją.
Gwarzyli tak jeszcze jadąc, gdy się w dali na boku gościńca pokazał dworzec znaczny, ostrokołami i drzewy otoczony. Na wyjaśnionych niebiosach drzewa i zabudowania ciemną się massą malowały, wśród któréj otwarte okna i drzwi silnie oświecone błyskały jak ogniska, w podwórcu zaś smolne stosy i beczki pozapalane, łuną szeroką okolicę zalewały... Zdala widać było jakby gorejące drzew wierzchołki i unoszące się w górę krwawe od płomieni dymy, iskrami natykane.
— Hej! hej! — zawołał wesoło Dobrogost — wszak ci to chyba się król tu zabawia, na swym wiejskim dworze, bo któżby inny!
Ruszyli wszyscy ochoczo pokrzykując...
— Król nasz! król!.... dobrze się nam go spotkało! A no żywiéj!
Kłusem puściła się cała gromadka, przyspieszywszy kroku.
Im się bardziéj zbliżali, tém światło większą łuną na nich biło; wrzawę, śpiewy, gęśle słychać było coraz donośniejsze.
— Król bez wątpienia... powtarzano.
— I wesoło tam około pana naszego — mówili — w dobry czas ku wieczerzy przybywamy. Ani chybi téż z królem Krysta być musi, a kto rad się jéj uśmiecha, choć w oczy jéj zajrzy...
Z wesołemi śmiechy i okrzyki, Boleszczyce się ku wrotom zbliżyli, gdzie czeladź stała liczna — daléj konie powiązane do żłobów stojących w dziedzińcu rzędami. — Inne czeladź w rękach oprowadzała.
Przez okna, których otwarte okiennice na oścież stały, w środku widać było pochodniami oświecone izby, z których wesołe śpiewy i brzęczenie muzyki dochodziło.
Zaledwie Boleszczyce w dziedziniec wjechali, zewsząd ich pół-głosami witać poczęto. — Tu téż dla czeladzi prawdziwie królewską ucztę zastawiono. Beczki stały gęsto, kubki i czerpaki przy nich, chleb leżał stosami, séry bielały na słomianych matach i woń pieczonego mięsiwa rozchodziła się do koła.
Drzwi i okna oblegała czeladź i dwór strojny i zbrojny bogato, ludzie orężni w pięknych sukniach.
Tuż pod złocistém okryciem, aż do ziemi spadającém, dwóch ludzi zwolna przeprowadzało piękną klacz ulubioną królewską, którą Orlicą zwano. Około niéj z wielką pieczą i troskliwością kręcili się ludzie chléb jéj z rąk podając, to podstawując napój — ale ona obojgiem gardzić się zdawała.
Niewielkiéj miary, siwo jabłkowita, z połyskującą sukienką, czarnemi kopyty, nozdrzami różowemi rozdartemi, czarnémi wielkiemi oczyma, długą grzywą jedwabną i ogonem jak kosa zaplecionym wstęgami złotemi — królewska faworyta zdawała się wiedzieć do kogo należała. Szła dumnie nie dając się pociągnąć, zatrzymując ludzi, podnosząc głowę czasem i rżeniem zdając się okazywać niepokój i znudzenie.
Gdy się ten głos ozwał w dziedzińcu, naówczas konie, które u żłobów stały, rwały się, rżały, mieszały i całe podwórze rozlegało temi końskiemi rozhowory, które śpiewy i gędźbę głuszyły...
Orlicę, jak królowę tego stada, otaczał dwór jéj własny, miała nawet namiot osobny, w którym spocząć mogła gdy chciała na świéżo podesłanéj słomie, wśród kubłów z wodą, naczyń z owsem i wonnego siana.
Boleszczyce witani wesoło, pozsiadali z koni, pościągali suknie, pozapinali kaftany, pooddawali części uzbrojenia czeladzi, i wprzódy nim weszli do środka, przez okna starali się przypatrzeć obrazowi, który ztąd wnętrze dworu przedstawiało.
W izbie długiéj, nizkiéj a niezbyt szerokiéj, którą stojący przy ścianach pachołkowie oświecali, — widać było ustawiony stół długi, okryty obrusami szytemi na rusi wzorzysto, zastawiony naczyniami srebrnemi i złotemi. Konwie, dzbany, kubki, misy, wszystko było z tych kruszców grubo kute i świeciło a lśniło się w ogni blasku. Mnogość tych naczyń prawdziwie królewska, dziwiła ciekawy tłum, który cisnąc się do okien, przypatrywał pańskiéj biesiedzie.
Nie odpychano gawiedzi, bo król łaskaw był dla prostych ludzi, niekiedy aż do zbytku, tak, że ziemianie i rycerstwo za złe mu mieli, iż więcéj nimi się opiekował, niż temi, co z nim i za niego krew przelewali. — Widać było ze swobodnych śmiechów i ruchów tych gromad, że się tu czuły jakby u siebie, i wcale królewskiego dworu, jego ciwunów i sotników nie lękały.
Na szerokiéj z poręczem ławie, obwieszonéj suknem bogato, siedział na podwyższeniu lat średnich mężczyzna, ciemnych oczów, włosa i brody, którą nieco postrzyżoną nosił, w sukni z jedwabiu złotem szytéj, ze sznury i kutasy złotemi, bramowanéj bogato. Na szyi miał gruby łańcuch, pas na biodrach szeroki i mieczyk przy nim kamieniami sadzony. — Na głowie przechylony siedział szłyk szkarłatny z futerkiem. — Nogi miał obcisło suknem okryte, z niechcenia założone, jedna na drugą, ozute butami czerwonemi ze złotemi skówkami na nosach.... Siedział rozparty wygodnie, rękę jednę na poręczy trzymając, drugą wyciągnąwszy ku pięknéj niewieście, którą miał obok siebie.
Twarz jego, choć zmęczona, piękną jeszcze była, nadewszystko dumy, siły, namiętności i ufności w siebie pełną. — Króla w nim znać było zdala, nienawykłego ustępować nikomu, Gorzały ogniem jakimś wewnętrznym rozpłomienione, żywo biegające oczy — usta wydatne, wydęte były i mięsiste, policzki okrywały rumieńce silne, czoło miał wyniosłe, nos orli z nozdrzami rozdętemi.... Po twarzy widać było gdzieniegdzie krwią wzdęte żyły, zdające się skórę podnosić, jakby im pod nią ciasno było. Z królewską dumą na twarzy téj łączyły się królewska ludzi pogarda i pycha niezmierzona. Młode i zdrowe lice, życie i trudy jego już pofałdowały były i zmięły, wyciskając na niém ślady burz, przez które przeszło zwycięzko.
Oczy czarne czasami zmrużał dziwnie, niekiedy usta oddymał, srożył się i marszczył, na chwilę prawie spokoju nie dając obliczu swemu. Biegały po niém prądy różne i widome dla wszystkich, bo się z niemi ukrywać nie chciał i nie potrzebował.
Gniewy, radość, szyderstwo, oburzenie, zniecierpliwienie, przelatywały jak chmury po niebiosach, mieniały się, nikły, wracały, tak, że kto chciał czytał w téj twarzy na oścież stojącéj, co się działo w duszy pana.
A twarz to była, jak kwietniowych dni niebo zmienna, błękitem naprzemiany, obłokami czarnemi, chmurkami białemi, oponami szaremi, słońcem wesołém i złocistém malowana, któréj poranek nie ręczył za wieczór, a burza nie trwała dłużej pogody... Piorun mógł z niéj uderzyć niespodziany, a w chwilę potém mogły się otworzyć spokojne błękity...
Od dziecka niemal pan, żołnierz, wódz, zwycięzca; co rozdawał trony — był nieulęknionym i nie rozumiał może, iżby dlań co niepodobném być mogło.
Niewiasta siedząca przy nim, piękna i młoda, na twarzyczce niemal dziecinnéj, miała wyraz zalotności wyzywającéj, śmiałéj, nie wstydzącéj się wcale, naiwnéj.
Białéj płci, z małym rumieńcem, nieco blada, czarnemi wielkiemi, wesołémi oczyma z pod ciemnych łuków brwi, patrzała w króla jak w tęczę. Maleńkie jéj usteczka uśmiechały mu się lubieżnie, a w uśmiechu biały pasek ząbków śnieżnych przeglądał. — Ciemny włos rozpuszczony miała na ramiona, które się od niego bielsze jeszcze wydawały.
Niebieska sukienka ze złotém szyciem, ciasno obejmująca kształty ciała, pokryta była drugą szkarłatną w fałdach bogatych osłaniającą ją, od niechcenia rzuconą.... Na piersiach, głowie, ramionach, rękach, u pasa, złote ozdoby świeciły i wyglądały, gdzie tylko się mogły umieścić. — Strojną była do zbytku, chciała być piękną i wyglądać po królewsku, choć na to się tak bardzo stroić nie potrzebowała. — Młodość jéj była pełną uroku, świeżość wdzięku, który gasił wszelką urodę niewieścią, coby z nią chciała wystąpić do walki.
Król jedną ręką spierał się na białém jéj ramieniu i z rozkoszą patrzał w czarne jéj oczy, rozjaśnione weselem dziecinném. Śmiała się jemu, światu, życiu, wszystkiemu na co patrzała, mężczyznom co przechodzili, złotym dzbanom, pochodniom i nocy pogodnéj, która oknami zaglądała. Ani wstydu, ani uczucia innego nad to roztrzpiotane wesele nie widać w niéj było. Smutnemu panu ten śmiech perłowy musiał serce zastygłe rozgrzewać.
Tuż za tą królewską parą stało kilka niewiast młodych, pięknych, strojnych, wesołych także, szepczących poufnie między sobą, śmiejących się i chichoczących ciągle, spoglądających śmiało po mężczyznach, którzy króla otaczali.
Piękne te niewiasty zdawały się dobrane, aby i wesołość pani i jéj wdzięczną twarzyczkę, jeszcze weselszą i wdzięczniejszą czyniły. Przy niéj wydawały się tak gminne, pospolite, jakby z innego pochodziły świata.
Ich srom nawet był od jéj zalotności bezwstydniejszym.
Dwór męzki, który króla otaczał, składał się z samych młodych i rycerskich postaci. Niektóre z nich ledwie się zdawały wychodzić z dzieciństwa i puszek ledwie się im na brodzie i na policzkach wysypywać zaczynał. Wszyscy oni błyszczęli od złota i bławatów, przepysznie strojni — i znać lubujący się w wytwornéj odzieży — wszyscy mieli twarze wesołe, usta uśmiechnięte, trochę pańskiéj dumy na licu i buty dworaczéj.
Ani jednéj siwéj głowy, ni jednego starca poważniejszego w całém tém okoleniu nie było. — Król się wydawał najstarszym ze wszystkich i najbardziéj uwiędłym.
Wszyscy stojący około pana, czekali, patrzali rozkazu i skinienia, zdając się chcieć odgadnąć z oczów króla, jakiéj może zapragnąć usługi. — Nawet mieniając wejrzenia z niewiastami, co ich oczyma i ruchami wyzywały na psoty, młodzież ta ciągle ku panu jedném okiem spoglądała.
Jak żadnéj staréj, tak też i posępnéj nie widać było twarzy. — Królowało wesele, pan smutku w tych godzinach nie lubił.
Na ławie w głębi siedziała gędźba, pobrząkując w struny, a gdy się ozwała, niewiasty za królem stojące, nucić poczynały z cicha. Śpiew ich zrazu nieśmiały, wzmagał się potém coraz silniéj, łączyły się z nim głosy nowe, i pieśń wesoła swawolna, przerywana śmiechami, przebrzmiewała po komnacie, wylewając się na podwórze, gdzie jéj zdala wtórowano.
Śpiewające dziewuchy, gdy przyszło coś zbyt surowego w pieśni, zakrywały sobie oczy, odwracały głowy, osłaniały się rękami, zarzucały fartuszkami, ale śpiewały ochoczo.
W chwilę potém opadały ręce, odgarniano zasłony, błyskały oczy śmiechu pełne i usta różowe.
Piękna czarnobrewa swobodnie się opierając na poręczy siedzenia, przechylała się w takt pieśni, kołysała, jakby giętką kibić i kształty toczone chcąc ukazać. Czasem podnosiła rączki białe, klaskała w nie zlekka, to spuszczała na kolana, niekiedy szybkiém, ukradkowém wejrzeniem przelatywała po izbie i twarzach, po drodze zawadzając swawolnie o gorące oczy młodzieży.
Każdy, na którego padł wzrok ten czarodziejki, mimowolnie drgnął, jakby go kto mieczem przebił, ale nim pogonił za nim, już on gdzieś odleciał daleko — król na nią tylko patrzał, czasem usta zwilżył trochę w złotym kubku, który stał przed nim i znowu go stawił przed sobą zamyślony. Dwór czatujący na pańskie wejrzenia, dzisiaj go nie mógł pochwycić.
Boleszczyce popatrzywszy przez okna, poszeptawszy w progu, pośmiawszy się z przyjaciołmi u wnijścia, wreszcie się do izby skierowali. Rozstąpiły się im straże, zaczęli głośno witać znajomi — usuwali się wszyscy. Szmer się stał, król odwrócił głowę, brew zrazu zmarszczył, lecz obaczywszy swą wierną drużynę, uśmiechał się im znak dając, aby szli do napitku i jadła.
Za królewskim wzrokiem poszły oczy czarnobrewy, spotkały się z wejrzeniami, które ich już szukały; zarumieniła się mocno, niby zadąsana odwróciła szybko głowę, wnet spojrzała powtórnie i pokraśniała mocniéj jeszcze... Borzywój i Zbilut szczególniéj ścigali ją wzrokiem zuchwałym. — Wszedłszy Boleszczyce stanęli nieco zdala między swemi.
Król w chwilę skinął, aby się zbliżyli. Podszedł Borzywój jako starszy.
— Cóż tam wasze łowy? — zapytał król obojętnym głosem.
— O mało się nam bardzo nie udały — odezwał się Borzywój — bośmy spotkali na drodze straszną zwierzynę.
— A cóżeście z nią poczęli? — rzekł król — zabiliście?
— A! nie — mówił starszy z Boleszczyców — nie wiedzieć jak się to stało. Stado poszło w rozsypkę, a zwierz nas rozpędził.
Król spoglądał ciągle nie wiele wagi przywiązując do opowiadania, jakby o czém inném myślał, w tém Zbilut podszedłszy, dodał za brata.
— Nie udały się nam łowy, miłościwy panie, bo biskup Stanko drogę nam przejechał.
Posłyszawszy to imie, król się żachnął i zmarszczył nic nie odpowiadając. — Nawet w żarcie wspomnienie o biskupie przykrém mu było.
— Dziś bo zgoła szczęścia nie było w lesie — mówił daléj Borzywój oczyma strzelając ku pięknéj czarnobrewie — wszak ci to i pana z Bużenina spotkaliśmy na gościńcu w lesie.
Twarz niewiasty oblała się cała krwią, pokraśniały nawet białe ramiona, odwróciła głowę, przelękła, jakby na padalca nastąpiła.
— Byłoż go tu zabrać z sobą — przemówił król obojętnie a szydersko — niechby się napił i poweselał, bo zły, słyszę, chodzi i gniewny.
— O! jechał smętny jak post — odezwał się Borzywój — kędy? Bóg wiedzieć raczy i z księdzem, jakby się na śmierć gotował.
Król usta odął, uśmiechnął się wzgardliwie i odwrócił żywo do siedzącéj przy sobie. — Boleszczyców już jakby nie widząc, zapomniawszy o nich...
Ci też, wyczekawszy mało, ustąpili z przed króla, wmięszali między dwór, a młodsi, po za niewiasty wszedłszy, gzić się z niemi i zaczepiać je ostrożnie zaczęli... towarzyszki czarnobrewéj nie zdały się im tego brać za złe, srożyły się wprawdzie, ale w tak dziwny sposób, jakby wyzywać chciały. Ręce co innego, oczy co innego mówiły, co innego usta. — Król choć słyszał chichotania i szepty, wcale się nie odwrócił nawet, bo znać tak zawsze bywało...
Czarnobrewa tylko spozierała surowo nie na swe niewiasty, ale na tych niewiernych, co na inne twarze w jéj obecności patrzeć mogli.
Parę razy wzrok jéj pobiegł za Borzywojem i Zbilutem, na każdego z nich spoglądając inaczéj. Śledzić się zdawał pierwszego, drugiego szukać niespokojnie, jednego obawiać, drugiego pożądać, jak dziecię zabawki...
Wszystko w niéj było aż do zalotności dziecinném.
Właśnie się krótka rozmowa Boleszczyców z królem skończyła, gdy gęślarze, którzy byli umilkli trochę i spoczywali, brzęknęli w struny, szmer ucichł, piosnka cicho i nieśmiało poczęła się odzywać jakby z dali.
Stara to była pieśń miłosna:

Stanę się, stanę siwym kaczorem...
.......

Niewiasty, jakby urokiem jéj porwane, rozśpiewały się na dobre, zapomniały o wszystkiém, prześcigały głosami, i pieśń rozlegała znowu po izbie, w podwórzu, kołysząc jak fala, aż póki z ostatnią nie umarła zwrotką.
Westchnęła czarnobrewa — może się jéj dawne jakie przypomniały czasy, inne głowy pospuszczały. Niewiadomo co pieśń niesie, za słowami jéj kryje się tyle widm i upiorów.
Długo tak w noc król śpiewać kazał i przysłuchiwał pieśniom, w oczy patrzał pięknéj Kryście, to z nią żartował, to się zasępił i na służbę gniewał, to śmiał do rozpuku, a za nim tłumy, nie wiedząc czego się śmiały — aż po północy gęślarze na ławie, przy miodzie się pospali, król i czarnobrewa gdzieś znikli, dwór się, gdzie kto mógł i chciał do snu rozłożył i zwolna we dworcu ucichło. W podwórcach tylko u koni czaty chodziły i u drzwi pańskich mieniali się ludzie, by ich miał król na zawołanie.
Bywało tak czasem, któż mógł przewidzieć? że się Bolesław zerwał śród nocy i rozkazał na łowy, na Wawel, na wojnę, na drugi państwa koniec, gdzie się myśli pańskiéj pobiedz zachciało. Czasem obozem leżał miesiąc, niekiedy spoczynku nie dał jednéj nocy — przebiegały w nim zachcenia różne, których hamować nie chciał i nie umiał. Tak samo dobrym był i okrutnym, szyderskim i litościwym bez miary. Ci, co z nim żyli, w oczy mu patrzali, nigdy powiedzieć nie mogli, co wieczór, noc i poranek przyniesie. Na wszystko gotowi być musieli.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.