Brühl/Tom pierwszy/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Brühl
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IX.



Królewicz mógł bezpiecznie odpoczywać: czuwali zań w Polsce liczni zwolennicy, a w Dreznie pracowali Sułkowski i Brühl.
Równie ambitny, jak jego współzawodnik, Sułkowski pewniejszym był swojego stanowiska. Miał serce królewicza, a co stokroć więcej ważyło — jego nałóg. Fryderyk od najmłodszych lat miał go przy sobie. Z nim razem przebyli najdziwniejsze zmiany, przeżyli pierwsze wrażenia, urośli na ludzi. Sułkowski znał pana swego, bo patrzał, jak się on wyrabiał na to, czém został wkońcu; Brühl więcéj się go domyślał i odgadywał.
Po nawróceniu na katolicyzm Augusta II dla tronu polskiego, nawróceniu, które było zupełnie dla króla obojętném, gdyż najmniejszéj nie miał wiary; papiéż Klemens XI począł starać się pilnie, ażeby syn nie poszedł za matką, żarliwą protestantką, ale wstąpił w ślady ojca. Dla Augusta Mocnego było to zadanie nadzwyczaj drażliwe.
Elekcyjny tron polski, nie był pewnym: w Saksonii protestanckiéj wiara była przeszkodą i niebezpieczeństwem. Zresztą matka królowa Eberhardyna (z domu Beireuth) i babka Anna Zofia (księżniczka duńska) czuwały nad tém, ażeby syn i wnuk nie poszedł za ojcem. Obie te panie były nietylko żarliwe, ale nieubłaganie przywiązane do swojego wyznania. August II, co nie jest rzeczą wątpliwą, starał się z Polski uczynić monarchią dziedziczną, choćby część jéj miał poświęcić; w nadziei téj mógł syna wychować na katolika... inaczéj było mu to obojętném. Na naglące breve papiezkie, August Mocny odpowiedział 4 września 1701 roku, zaprzysięgając papieżowi, iż syn będzie katolikiem, a 8 lutego 1702, zapewnił Stany Saskie, że syn będzie lutrem. W istocie nie wiedział jeszcze co lepiéj, co dogodniéj i co polityka doradzi.
Młodziuchnemu Fryderykowi dano zrazu do dozoru wychowania jego z ręki babki p. Aleksandra von Miltitz, człowieka wcale niezdolnego do zajęcia się tak ważną sprawą. Babka zaś, jak świadczą współcześni, sama przez się nie wiele miała sądu; rządziły nią protestanckie tartufy, a po obiedzie zwykle mniéj jeszcze wiedziała, co robiła, niż z rana. Małego Fryderyka odebrano królowéj Eberhardynie, babka miała go przy sobie. Miltitz pedant, skąpiec, nudziarz i leniwiec nie wiele mógł dobrego zrobić swém wychowaniem. W rzeczach wiary obojętny, nie przywiązywał do nich zbytniéj wagi, za to protestanccy duchowni dworu królowéj matki aż do zbytku młodego księcia obsiadali. Katolika nie przypuszczono ani jednego do małego wychowańca. Doniesiono o tém do Rzymu (Fürstenberg), a z Rzymu przyszło napomnienie nowe.
Dwunastoletniego Fryderyka odebrano nareszcie z rąk kobiét i wysłano z nauczycielem w pierwszą podróż, ale z téj powrócił wkrótce. Obie królowe niespokojne, aby go nie uczyniono katolikiem, w czternastym roku publicznie kazały mu złożyć wyznanie wiary luterskiéj i razem według obrzędów protestanckich, poleciły go bierzmować (confirmatio). Król, który podówczas był w Gdańsku, doniósł o tém sam papiéżowi, pisząc, że gdyby nie pewne okoliczności, okropnieby ukarał tych śmiałków, co się ważyli na krok tak zuchwały bez jego wiedzy.
Składały się okoliczności tak, iż Rzym Augustowi był potrzebny, musiano się mu zasługiwać, postanowiono więc dotrzymać słowa i nawrócić Fryderyka. Sprowadzono z Polski wojewodę Inflantskiego Kos’a i uczyniono go przy księciu ochmistrzem. Sułkowski już naówczas przy nim się znajdował.
W 1711 r. zabrał z sobą syna August do Polski, zkąd zawiózł do Pragi i tu nastąpiły narady z nuncyuszem Albani. Postanowiono zmienić cały dwór i otoczenie królewicza, dając mu samych katolików. Nie wiedział o tém wcale Fryderyk i za powrotem do Drezna, w niedzielę najpierwszą poszedł do luterskiego kościoła na znak wytrwania, przybierając sobie imię Constans. Wkrótce potém we Frankfurcie przy wyborze cesarza, był także jeszcze na nabożeństwie protestanckiém.
Zaraz potém wojewoda Kos wystąpił z rozkazem króla, pożegnał i odprawił dotychczasowego ochmistrza barona Miltitz; cały protestancki dwór królewicza z nim razem, wyjąwszy lekarza, kucharza i kasyera i miejsca ich obsadził katolikami. Dalszym kierunkiem miał się zająć O. Salerno. August II wyprawiał zarazem w podróż syna i rozkazał mu najprzód jechać na karnawał do Wenecyi! Było to pierwsze w świat wystąpienie. Sławne jeszcze podówczas bywały karnawały na placu Ś-go Marka. W styczniu 1712 r. wyruszono wprost z Frankfurtu w tę podróż, która dla oddalenia królewicza od wpływów protestanckich, trwała lat siedm.
Listy wszystkie, które pisywał do rodziny, musiały przechodzić przez ręce Kosa i generała saskiego Lützelburga, człowieka bystrego umysłu, ale obyczajów nie zbyt chwalebnych.
Królewicz zrazu zaniepokojony w sumieniu, znalazł środki udania się o ratunek do Anny królowéj angielskiéj i Fryderyka IV króla duńskiego. Pierwsza zapraszała go do Anglii, drugi oświadczał, że jeśli zostanie katolikiem, utraci prawa do spadku duńskiego.
Breve papiezkie tegoż roku zapewniło Augusta, iż w razie napaści książąt protestanckich, Ojciec Święty gotów mu pomagać, choćby miał na to sprzedać ostatnią koronę swoją. Królewicz tymczasem w towarzystwie Sułkowskiego, który wkrótce stał się jego powiernikiem, będąc do niego wiekiem zbliżony, podróżował po Włoszech incognito pod imieniem hrabiego Misnii[1] lub hrabiego Luzacyi. Dwór jego składali, oprócz Sułkowskiego, wojewoda Kos, generał Lützelburg i O. Salerno, ale ubrany po świecku, jako dworak, a oprócz tego Sas, jezuita O. Vogler. Sekretarzem był także jezuita Kopper pod nazwiskiem pana Weddernoy i w ubraniu świeckiém. Wpływ więc na księcia był codzienny i nieustanny, któremu w ciągu lat tylu, oprzéć się było niepodobieństwem. Z Wenecyi udali się do innych miast włoskich do Bolonii, gdzie władze papiezkie uroczyście przyjmowały księcia. Tu O. Salerno nareszcie nawrócenia dokonał. Wyznanie wiary złożył w największéj tajemnicy królewicz w ręce legata papiezkiego kardynała Cassoni. Późniéj i Albani i Salerno w nagrodę otrzymali kapelusze kardynalskie.
Nawrócenie długi czas pozostało tajemnicą, a że Stany Saskie domagały się powrotu i August nie chciał ich drażnić, wstrzymano zamierzoną już podróż księcia do Rzymu. W 1713 r. wracał do kraju wraz z O. Salerno, który z Werony, pożegnawszy się, pojechał do Rzymu, ale pozostał w ciągłéj korespondencyi ze swym wychowańcém.
Wprost jednak nie kazano jechać księciu do Drezna, ale najprzód do Düsseldorfu, gdzie jakiś czas mieszkał u kurfirsta Pfalzu gorliwego katolika; późniéj udał się na dwór Ludwika XIV, który przez papieża był o nawróceniu uwiadomiony. W téj podróży było jakieś posądzenie o spisek na porwanie księcia przez jego krewnych protestanckich, ale cała ta sprawa nie jest wyjaśnioną. Obawiano się ciągle, ażeby książe nie wyrzekł się przyjętéj wiary. W Paryżu przyjęto gościa bardzo uprzejmie, jak widać z listów staréj księżnéj orleańskiéj, znajdowano go nawet miłym, chociaż bardzo mało-mównym (i takim na całe życie pozostał).
Wojewoda Kos był najdoskonalszym z dworaków, podobał się téż wielce. O zmianie religijnéj mało kto wiedział jeszcze, a sam królewicz własnéj matce się do tego nie przyznawał. Z Francyi zamiast do Anglii, jak zrazu mówiono, powieziono księcia na Lyon i Marsylią do Włoch i do Wenecyi znowu, gdzie Signoria i szlachta wysadzała się na zabawienie go i przyjęcia. Maskarady, regaty, komedye, bale następowały jedne po drugich.
Z porady Klemensa papieża nakoniec postanowiono dla zapewnienia się o księcia, ożenić go z gorliwą katoliczką; rozpoczęto o to starania w Wiedniu przez O. Salerno, minister Starhemberg i książe Eugeniusz dopomogli do tego tak skutecznie, iż arcyksiężniczka przyrzeczoną została. Zawieziono królewicza do Wiednia, gdyż najmniejszego kroku bez rozkazu ojca uczynić nie mógł i nie chciał.
Nawrócenie zawsze jeszcze było tajemnicą, chociaż względy na królowę matkę ustały, bo ta właśnie życie była skończyła. W październiku 1717 roku, jednego poranku hrabia Lützelburg nakazał całemu dworowi księcia stawić się o godzinie dziesiątéj rano w jego przedpokoju. Około jedenastéj zaszła przed pałac kareta nuncyusza m-ra Spinoli, naprzeciw któremu wybiegła część dworu, dla wprowadzenia go na pokoje. Wkrótce potém wszedł maleńki człowiek ze skrzyneczką zakrytą, a p. Lützelburg wysunął się z pokoju księcia i odezwał do dworaków, że w apartamencie królewicza cóś się odbywać ma (etvas passiren), czemu panowie protestanci mogą, jak chcą być lub nie być przytomni. Otwarły się drzwi na roścież, nuncjusz przy stoliku czytał mszą, któréj książe będąc chory, słuchał w łóżku, ale z pobożnością wielką.
Po mszy oddalił się nuncyusz, a książe odezwał się do dworaków swych protestantów: — Teraz panowie już wiécie czém ja jestem, a zatém wkrótce proszę za mną.
Na co generał Kospoth odparł:
— Jeszcze się o tém nie myślało, trudno się tak nagle decydować — a książe dodał: — Masz W. Mość słuszność, trzeba wprzódy zostać dobrym chrześcianinem, nim katolikiem...
Tajemnica została odkrytą, w niedzielę następną królewicz poszedł na mszę do Jezuitów i komunikował. Radość ztąd wielka była w Rzymie.
Saxonii dano zapewnienie nowe, iż wiara protestancka poszanowaną zostanie, ale starania o nawracanie były rzeczą nieuchronną i przewidywaną. Królewicza nie puszczano z Wiednia przez siedemnaście miesięcy. August dostarczał obficie pieniędzy na świetny dwór i dawane bale. Tu téż odbyły się zaślubiny z Maryą Józefiną w roku 1719.
Sułkowski cały ten czas najbliższym był osoby królewicza i nieodstępnym! Z nim razem tegoż roku przy dworze młodéj pary powrócił do Drezna, które z największym przepychem przyjmowało córkę Cezarów. Sułkowski z nałogu i z potrzeby podzielał wszystkie ulubione zabawy i zajęcia królewicza, jego myślistwa, konne łowy, zamiłowanie w teatrze i w sztuce. W podróżach po Niemczech, Włoszech, Francyi, w towarzystwie pana, widział wiele i wykształcił się znakomicie; nauczył się znać świat, a co najwięcéj poznał dobrze słabości Fryderyka, umiał z nich korzystać, dogadzać im, rządzić niemi i czuł się tak potrzebnym, że mniemał się nie zwalczonym. Sam na sam królewicz był z nim w największéj poufałości, a lata ten stosunek wzmacniały. Stosunki zawiązane na dworach austryackim, francuzkim, papiezkim, ubezpieczały także Sułkowskiego, który wszędzie mnogich liczył przyjaciół.
Nie obawiał się więc ani współzawodnictwa Brühla, ani żadnego podstępu. Przez żonę, niegdy frejlinę królewiczowéj, pannę von Stein-Jettingen, miał téż ucho i poparcie u Józefiny, którego zdawał się pewnym.
Dworak daleko wytrawniejszy od Brühla, ale daleko od niego mniéj pokorny i śmielszy, „kawaler” jak naówczas mówiono najlepszego tonu. Pięknéj postawy, układny, Sułkowski nie miał zdolności pierwszego ministra, ale dumę i ambicyę wielką. Mniéj oswojony ze sprawami bieżącemi kraju niż Brühl, który oddawna przy Auguście w kancelaryi jego pracował, rozumiał to dobrze, ale miał pod ręką człowieka, którym spodziewał się wyręczyć. Sięgał więc po władzę w przekonaniu że ją utrzyma i że jéj podoła. Życie jego było skromniejszém od Brühla, który pod rozmaitemi pozorami, lubił coraz świetniéj występować i kochał się w zbytku. Sułkowskiego dwór nader był szczupły, służba nie wytworna, ekwipaże nie wykwintne.
Objęcie ministeryum i zarządu państwa właśnie oddaném mu być miało, gdy jednego poranku, nim się udał do królewicza, Sułkowski posłał po swojego powiernika. Siedział z książką francuzką w ręku w gabinecie, czekając nań, gdy powołany radzca Ludovici nadbiegł zdyszany.
Przy osobie ministra pełnił on te same obowiązki co Hennicke przy Brühlu, był to jego factotum, zastępca, naczelnik kancelaryi, wyręczyciel i poradnik! Sułkowski sam mało wprawny w interesa, posługiwał się nim we wszystkiém.
Jedno spojrzenie na tę figurę dostatecznie ją poznać dawało. Charakterystyczniejszéj twarzy trudno było spotkać, ani łatwiéj umiejącéj się zmieniać i przybiérać wszelki wyraz, jakiego położenie wymagało. Lat przeszło trzydzieści Ludovici starszym się wydawał niż był. Twarz cała w fałdach, bystre oczy czarne, usta ruchome, o których trudno było powiedziéć nawet jak rzeczywiście natura je stworzyła, bo i wązkiemi i szerokiemi być umiały; cała postać wyłamana i kuglarsko się wyginająca, nieustannie w ruchu, czyniły radzcę Ludovici zjawiskiem nieprzyjemném i niespokojném. Trzeba się doń było przyzwyczaić aby go módz znieść. Nieustannie patrzał w oczy, badał, wyrywał z ust niedokończone wyrazy. Sułkowski szczęściem był doń nawykły i powagą swą niecierpliwość jego trzymał na wodzy. Ludovici pełne miał wszystkie kieszenie papierów, wszedłszy skłonił się i sparłszy na poręczy najbliższego krzesła, czekał co mu pan minister powiedziéć raczy.
— Dokumenta mam z sobą — rzekł nakoniec uderzając się po boku z którego kieszeni papiéry wyglądały — jeżeli W. Ekscellencya pozwoli.
— Nie o tém się z w. panem radzić chciałem dzisiaj — odezwał się Sułkowski — mamy o czém inném do mówienia.
Ludovici pochylił się z niecierpliwą ciekawością, oczy mu się iskrzyły.
— O czémże, o czém? W. Ekscellencya raczy...
Sułkowski zdawał się namyślać jeszcze czy ma się zwierzyć zupełnie; ta chwila wyczekiwania i niepewności, podniosła jeszcze, żywą już ciekawość pana radcy. Ścigał go oczyma, nachylał się jakby wylatujące z ust słowa chciał co najprędzéj pochwycić.
Sułkowski zapatrzył się w okno. Wstał, potém powoli w bok się biorąc.
— Jest to dosyć nieprzyjemna rzecz — rzekł — że żyjąc na dworze, nawet tak nieograniczonym, będąc zaszczyconym zaufaniem kurfirsta jak ja... mimo to pewne środki ostrożności przeciw zachciankom władzy zachować należy.
Ludovici uśmiechnął się, oczy roztworzył i ręką dziwnie w powietrzu poruszać zaczął, ale przerywać nie śmiał.
— Mogę śmiało powiedziéć — kończył Sułkowski — że się tu nie obawiam nikogo, ale téż nikomu wierzyć nie mogę.
— Słusznie, pięknie, sprawiedliwie — dorzucił Ludovici — wierzyć nigdy nikomu nie trzeba. Mówił mi to jeden bardzo rozumny człowiek, że z przyjaciółmi zawsze obchodzić się należy tak jakby jutro naszemi wrogami być mieli.
— Nie o to idzie, mój Ludovici, mogą się stać wrogami, a nic mi nie zrobią; ale o ich ruchach, zamiarach i myślach chcę być uwiadomionym.
— Słusznie, pięknie, sprawiedliwie — wtórował Ludovici.
— Dotąd nie miałem potrzeby, dziś mi się zdaje to konieczném.
— Słuszném, piękném i sprawiedliwém — powtórzył radzca — tak, tak! musimy miéć ludzi, którzyby oko mieli na wszystkich....
— Tak jest, nawet na osoby wysoko położone — z przyciskiem dorzucił Sułkowski.
Ludovici spojrzał i nie będąc pewnym znaczenia tych wyrazów, wyczekującą przybrał postawę. Nie wiedział jak wysoko ma prawo sięgnąć myślą i domysłem.
Sułkowski nie bardzo się chciał jasno tłumaczyć.
— Ja — dodał z pewném zakłopotaniem — we wszystkie urzędowe czynności moich współkolegów wglądać nie mogę...
— Urzędowe czynności — rozśmiał się Ludovici — ale to nic jest, Ekscellencyi prywatne ich czynności częstokroć nie równie więcéj znaczą...
— Radbym więc miéć o tém...
— Słusznie, pięknie, sprawiedliwie, raporcik — wtrącił Ludovici — każdego dnia, regularnie. Tak: pisany, ustny?
Zawahali się oba.
— Ustny mi starczy — rzekł minister — waćpan mi go sam przynosić możesz, zebrawszy materyały właściwe.
— Ale słusznie, tak! ja... i zapewniam W. Ekscellencyi, że wierniejszego sługi miéć nie może.
Tu skłonił się i w téjże chwili głowa, która była opadła aż na poręcz krzesła, podleciała znowu szparko do góry.
— Pozwolę sobie tu uczynić kilka uwag — szepnął Ludovici ciszéj. — Posłowie obcy, rezydujący przy dworze powinni ścisłemu podlegać nadzorowi, cóż to są bowiem, jeśli nie urzędowe państw swych szpiegi: hm? Nie wyjmuję nawet z przeproszeniem hrabiego Wallensteina, choć jest zarazem wielkim ochmistrzem dworu... A cóż dopiéro mówić o Waldburgu pruskim? o margrabim de Monti, o rezydencie Woodward, o hrabi Weissbach... i o baronie Zülich.
— A! mój Ludovici, obce państwa nie tyle częstokroć grożą co wewnętrzne intrygi.
— Słusznie, pięknie — podchwycił Ludovici — tak! tak! tak. Nikt nademnie wyżéj nie szacuje i nie ceni ministra Brühla...
W tej chwili Sułkowski bystro spojrzał na radzcę, radzca na niego i rozśmiał się szeroko, rękę do góry podniósł, głowę pochylił: zamilkł. Znaczyło to: zrozumieliśmy się, trafiłem we ćwieczek.
— Jestto mój dawny przyjaciel — począł Sułkowski — człowiek, którego niepospolite talenta szacuję.
— Talenta... wielkie, niepospolite, ogromne, straszne! — z gestykulacyą żywą potakiwał Ludovici — a tak.
— Radzca masz wiedziéeć, że zmarły król silnie go polecił Najjaśniejszemu królewiczowi, że ma się żenić z hr. Kolowrat, że królewiczowa pani bardzo mu sprzyja. Pomimo to wszystko źlebyś sobie tłumaczył to co mówię, gdybyś sądził iż mu nie ufam, że się go lękać mogę...
— Tak, ale ostrożność jest nakazana, a nadzór konieczny... Tamtędy płynie strumień złoty i rzeka srebra...
Sułkowski nakazał milczenie.
— Skarżą mi się niektórzy na język ostry Watzdorfa?
— Młodszego — przerwał Ludovici — tak, tak, niepowściągliwy, ale to młyn, który miele własne kamienie: nikomu to nie szkodzi, oprócz jemu, a jak niéma być zły, kiedy...
Nie dokończył, gdy wielki hałas dał się słyszéć w blizkiéj sieni domu, z któréj drzwi wiodły do pokojów gościnnych, piskliwy głos, szamotanie się ludzi, chodzenie. Sułkowski nadstawił ucha. Ludovici zamilkł i cała twarz i postawa jego przyoblekła się inaczéj; zmieniony do niepoznania, stał się poważnym urzędnikiem z dworaka. Ściągnięte usta wyrażały zadumanie głębokie. Pisk przerywany śmiechem kobiécym rozlegał się ciągle w sieni. Ktoś widocznie domagał się wnijścia i chciał je zdobyć przebojem.
Sułkowski dał znak radzcy, że na ten raz konferencya była skończoną i postąpił ku drzwiom. Zaledwie się one otwarły, gdy ten śmiech suchy i dziwno brzmiący wzleciał z przedpokoju, a nim gospodarz mógł wynijść na spotkanie, dama, najpocieszniéj przybrana w żałobę, wpadła do gabinetu.
Podobne jéj figurki chyba na parawanach i z porcelany lepione się trafiają. Niezmiernie strojna i nadzwyczaj brzydka, chuda, żółta, woniejąca węgierską wodą (La Reine d'Hongrie: larendogrą, zastępującą wówczas kolońską), w wysokiéj fryzurze, na korkach wysokich, maleńka kobiécina wpadła szastając suknią i mizdrząc się do Sułkowskiego oczkami zmrużonemi, buzią wysznurowaną, w któréj już połowy niegdyś perłowych ząbków nie było.
W chwili gdy ten niespodziewany gość brał szturmem gabinet, Ludovici nawpół zgięty wysuwał się z niego, a przybyła, pomimo iż była bardzo zajętą, oczyma za nim powiodła.
A ce cher Comte! — zawołała — widzisz, widzisz, niewdzięczny hrabio! nim mogłeś się dowiedziéć że ja tu jestem, ledwie ucałowawszy kolana mojéj Najjaśniejszéj wychowanicy, przybiegłam do ciebie. N'est ce pas joli de ma part?
Sułkowski się skłonił i chciał jéj rękę ucałować, ale go klapnęła po ramieniu czarnym wachlarzem.
— Daj pokój... stara jestem, to ci smakować nie będzie; ale daj mi gdzie siąść.
Obejrzała się i na piérwszém krześle upadła.
— Muszę odetchnąć: chciałam z wami pomówić na cztery oczy.
Sułkowski stanął przed nią w gotowości do rozmowy. Podniosła ku niemu głowę.
— No cóż? straciliśmy tego wielkiego, wspaniałego, nieodżałowanego Augusta naszego!
Westchnęła, Sułkowski wtórował.
— Szkoda go, ale między nami powiedziawszy, żył dosyć i użył wiele i nadużył... Ja o tém mówić nie mogę: Des horreurs! Cóż teraz będzie z wami, sierotami biédnemi? Królewicz? prawda? nieutulony w żalu? tak? Ja od mojego dworu przybyłam z kondolencyą do niego i mojéj drogiéj Najjaśniejszéj wychowanki.
Pochyliła się nieco i sparła niby wdzięcznie na poręczy krzesła, do ust przykładając wachlarz.
— Cóż słychać? mój hrabio, drogi hrabio? co słychać? Już wiem, że wy należne wam otrzymaliście stanowisko. Cieszym się z tego wszyscy, bo wiemy że dwór nasz na was rachować może we wszelkim wypadku?
Sułkowski się skłonił.
Z tych wyrazów łatwo odgadnąć, iż przybyła była posłanniczką dworu austryackiego. Była to sławna niegdyś nauczycielka królewiczowéj Józefiny, późniéj frejlina, panna Kling, którą posyłano tam gdzie męzkie poselstwo byłoby zbytnio oczy zwracało. Panna Kling była jednym z najzręczniejszych ówczesnych dyplomatów na posługach cesarza.
— Pani już o wszystkiém od Najjaśniejszéj królewiczowéj wiedziéć musi.
— Ale o niczém w świecie nie wiem, drogi hrabio; wiem tylko — prędko mówiła panna Kling — że wam należy piérwsze dostojeństwo, że macie Kurfirsta serce, że Brühl ma wam dopomagać. Ale mówże mi hrabio, co to jest ten Brühl?
Sułkowski się zamyślił.
— Jestto mój przyjaciel — rzekł w końcu.
— A! teraz... to rozumiem. Wiecie, że królewiczowa mu przyrzekła Kolowrathównę i że ona podobno nie bardzo sobie życzy. Wszak Brühl szalał za Moszyńską?
Wszystko to tak prędko biegło z ust panny Kling, że Sułkowski na odpowiedź się namyśléć nie miał czasu.
— Tak — rzekł krótko — Brühl podobno się żeni...
— Ale luter jest?
— Ma przyjąć wiarę katolicką.
— Byle nie tak jak, z przeproszeniem nieboszczyka, jak ten wspaniały wielki August II, który swoim ulubionym wyżłom kładł różańce na szyję.
Sułkowski zmilczał.
— Cóż więcéj? królewicza nie widziałam jeszcze... zmienił się? posmutniał? żal mi go! Żałoba... opery tak długo nie posłyszy. A Faustyna? cóż? czy ją kto zastąpi?
— Najjaśniejszy królewicz pragnie wszystko utrzymać w takim stanie jak było za rodzica jego ś. p. Augusta.... Faustyny niktby zastąpić nie potrafił.
— Ale to stara kobiéta i głos ma tylko piękny.
— To téż ten w niéj tylko zachwyca — odezwał się Sułkowski.
Panna Kling zakryła się wachlarzem i pokiwała głową.
— Prawdziwie — rzekła cicho — dla mnie kobiéty nader drażliwe pytanie; ale jestem ciekawą i muszę wiedziéć. Mój Sułkowski! czy on dotąd jest wierny żonie. Ja ją tak kocham, moją Najjaśniejszą wychowanicę.
Hrabia aż się cofnął.
— To nie ulega najmniejszéj wątpliwości! — zawołał żywo. — Najjaśniejsza królewiczowa nie opuszcza go ani na chwilę: jeździ z nim na łowy, do Hubertsburga i Dianenburga nawet.
— Ażeby ją zbrzydził i aby mu się prędzéj naprzykrzyła — szepnęła Kling — to nie dobra rachuba. Ja się zawsze lękam tego bałamuctwa, które jest we krwi...
Spojrzała na hrabiego, który głową potrząsał.
— Królewicz jest tak pobożny...
Kling pokryła uśmiech wachlarzem. Okna pokoju, w którym się toczyła ta rozmowa, zwrócone były ku rynkowi. Pomimo ze mówiono dosyć głośno, wrzawa, śmiechy i hałas jakiś uliczny pod samemi oknami stał się tak silny, że Sułkowski, namarszczywszy brwi, nie mógł się powstrzymać, aby się nieco ku oknu nie zbliżyć i nie wyjrzéć jaka tego była przyczyna.
W owych czasach uliczny hałas i rozpasanie pospólstwa były bardzo rzadkie. Jeśli się co podobnego trafiało, musiało być spowodowaném wypadkiem ważniejszym i niejako urzędowym: wyrokiem jakim sądowym, wykonaniem jego, lub tym podobnie. W istocie przez okno widać było nagromadzone tłumy, w sąsiednich kamienicach pełno było głów we drzwiach i szybach. W pośrodku ciżby, która się cisnęła i falowała, jakiś pochód niezrozumiały się odbywał...
Panna Kling, niezmiernie ciekawa, porwała się z siedzenia, podbiegła do okna i rozsunąwszy firanki starała się widowisku, które jéj badanie przerwało przypatrzéć. Sułkowski spoglądał także.
Tłum właśnie pod samemi przeciągał oknami, a ogromna kupa dzieci i starszych obdartusów goniła za dziwną figurą w ciemnéj sukni, siedzącą na osiołku twarzą do ogona. Osła prowadził pachołek czerwono ubrany... Smutno było spojrzéć na tego nieszczęśliwego winowajcę, człowieka nie młodego, ze spuszczoną głową, przygarbionego, przybitego wstydem i męczarnią na lata jego ciężką. Chwilami oczy sobie zakrywał... to znowu chwytał się osła aby nie spaść, to opierał na szyi, to na grzbiecie.
Z okna można było rozpoznać dobrze zbladłą, zbolałą, żółtą twarz ukaranego przestępcy, który, wnosząc z sukni, do lepszego stanu należał. Z kieszeni jego wystawały papiéry. Z nóg zwieszonych pospadały trzewiki, suknie miał poszarpane i rozpięte. Jakiś rodzaj osłupienia nastąpił widać po doznaném upokorzeniu; machinalnie tylko bronił się od upadku, nie patrząc na to co się koło niego działo. Pomimo że dokoła osła szli z halabardami pachołkowie miejscy, tłum nielitościwy zawsze i okrutny, wypatrzywszy chwilę ciskał błotem i kamykami na starca. Cała jego suknia okryta już była plamami, a z twarzy ściekało także błoto. Pachołkowie się śmieli, dzieci biegły, schylały się, goniły i zażarcie dopełniały bezmyślnego okrucieństwa.
— Ale cóż to jest? — zawołała panna Kling — co się tu u was dzieje? nie rozumiem!
— A! nic, nic! — obojętnie zawołał Sułkowski — bardzo prosta rzecz. Nie można bezkarnie dozwolić, aby ta hałastra, gryzipiórki jakieś co papiér zasmarowują, śmieli się porywać na sądzenie ludzi klass wyższych i mówienie o nich bez należnego uszanowania.
— Ale naturalnie — odparła p. Kling — a cóżby to było, gdyby im dozwolono tykać najświętszych rzeczy...
— Wiem co to za jegomość, to wydawca jakiegoś pisemka, które gazetami albo nowinami nazywamy, niejaki Erell... Dawnośmy uważali że sobie za wiele pozwala. Na ostatek przeskrobał cóś w swoich Dresdner Merkwürdigkeiten i kazano go przeprowadzić po mieście na takim ośle, jakim on sam jest.
Et c’est justice! — zawołała panna Kling — to bardzo dobrze: z temi ludźmi dosyć surowemi być nie można. Wyborny przykład, radabym, aby go w Wiedniu naśladowano i żeby się nam dostali w ręce ci, co w Hamburgu i Hadze pozwalają sobie odkrywać najskrytsze dworów tajniki!
Patrzali oknem jeszcze, tłum się wrzeszcząc tłoczył. Stary ów Erell, znać wycieńczony, chylił się na prawo i lewo, jakby co chwila z osła się miał zsunąć. Ale pachołkowie uważni chwytali go pod pachy i umocowywali znowu, a że ich to niecierpliwiło, nie obeszło się bez poprawiania pięścią niezdarnego pismaka, który pozwalał sobie popełniwszy taką zbrodnię, udawać jeszcze delikacika.
Na zawrocie ulicy widowisko to wreszcie wraz z tłumem, który wiodło za sobą, zniknęło za murem, a panna Kling powróciła do swojego fotelu.
Któżby się był naówczas domyślił, że ten którego na pośmiewisko wystawiano tak nielitościwie, przedstawiał sobą jednę z tych potęg nieznanych, do jakiéj miało dorosnąć dziennikarstwo?
Nie popsuło to widowisko humoru ani szczebiotliwéj pannie Kling, ani Sułkowskiemu. Znikło z pamięci, znikłszy z oczów; poczęły się szepty i dopytywania. Gospodarz jednak dosyć zimno i ostrożnie odpowiadał na rzucane mu do rozwiązania zagadki.
— Mój drogi hrabio — dodała wkońcu posłanka — powinieneś rozumiéć to dobrze, iż dworowi mojemu idzie o to, aby zdrowy wpływ tylko miał przystęp do umysłu kurfirsta, a nawet mojéj najjaśniejszéj wychowanki. Wprawdzie aktem urzędowym zrzekliście się wszelkich roszczeń i przyjęli sankcyą pragmatyczną — lecz... łacnoby ktoś mógł was wprowadzić na pokuszenie. Dwór mój ufa ci kochany hrabio — dodała cicho — i możesz nań rachować, bo wdzięcznym być umié.
— Liczę się do najwierniejszych sług J. Cesarskiéj Mości — rzekł Sułkowski.
Panna Kling wstała i otrząsała suknią na rogówce, gdyż pomimo twarzy i wieku, dbała wielce o swój strój. Przejrzała się w wiszącém zwierciadle, uśmiechnęła, dygnęła; Sułkowski podał jéj rękę i wychodzącą przeprowadził do oczekującéj na nią dworskiéj portchaise, do któréj zaprzężeni dwaj hajducy w kanarkowéj liberyi unieśli zaraz kłaniającą się długo i wdzięcznie baronównę.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Miśni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.