Brühl/Tom pierwszy/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Brühl
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1875
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.



Nie zbywało Dreznu za czasów Augusta Mocnego na pięknych paniach. Mimo smutnych doświadczeń niestałości królewskiéj, każda z nich pochlebiała sobie że choć na chwilę zwróci na siebie oko, choć wszystkie wiedziały iż się ono na żadnéj długo nie zatrzyma. Z dorastających panien nie było wszakże piękniejszéj, zalotniejszéj, żywszéj i więcéj umiejącéj się podobać nad pannę hrabiankę Franciszkę Kolowrath, tę małą Franię, która przyjmowała Brühla niegdyś w pałacu na Taschenbergu, którą widzieliśmy już gospodarzącą w czasie karnawału przy jednym z królewskich stołów. Wysokie stanowisko matki, która będąc wielką ochmistrzynią dworu królewiczowéj, nie ustępowała przed nikiem kroku, tylko przed książętami krwi; łaski królowéj, nadzieje świetnéj przyszłości, imię które nosiła, czyniły dziewczę dumném i samowolném. Im bardziéj dorastała, tém matce trudniéj ją było prowadzić. Jedynaczka i ulubienica, mimo surowego wejrzenia królewiczowéj, umiała się wyswabadzać z więzów etykiety i wśród dworu zawiązywać liczne stosunki i zabawne miłosne intryżki. Przyszłość nie zdawała się jéj tak dalece obchodzić, ani przestraszać. Małżeństwo uważała za oswobodzenie od jarzma, które jéj wielce ciężyło.
W kilka dni po przyjściu wiadomości o śmierci króla, gdy dwór ciężką jeszcze okryty był żałobą i wszelkie zabawy wstrzymane być musiały, panna Franciszka nudziła się więcéj niż zwykle. Czarne suknie, które włożyć musiała, jako frejlina królewiczównéj, były jéj wielce do twarzy, lecz nie do smaku. Właśnie pod wieczór w pokoiku swoim stała w nich przed zwierciadłem i rozpatrywała się w swéj pięknéj figurze i twarzy.
Przez okna wpadał mrok szary i zamdloną tylko postać swą widziała odbitą. Zadzwoniła o światło, lecz wchodzący kamerdyner, który się domyślił żądania, niósł już w obu rękach srebrne ciężkie lichtarze, które na stole postawił. Frania była sama, hrabina matka pełniła swą służbę przy królewiczowéj, ona zaś była wolną aż do wieczerzy i nie dobrze wiedziała co zrobi z czasem tak długim. Zakręciła się po pokoju, oko jéj padło na szkatułeczkę bronzami okutą; wzięła ją z małego stoliczka i przeniósłszy na stojący przed kanapą, otworzyła kluczykiem, który znalazła przy sobie.
Wewnątrz pełno było drobnych klejnotów i pomiętych papierków. Hrabianka drobnemi paluszkami poczęła je przebierać od niechcenia. Z powierzchowności odgadnąć było łatwo, iż liściki te nic bardzo pobożnego nie zawierały, były to modlitwy do tego bóstwa, co je teraz z dziwném uczuciem dumy i pogardy rozpatrywało.
Niektóre z nich odrzucała i z uśmiechem nie czytając, inne rzuciwszy na nie okiem, szczęśliwsze odczytywała oczyma błyszczącemi i zamyślała się nieco. Tak przetrząsła szkatułkę do dna, ręką niecierpliwą wcisnęła papierki wszystkie nazad do niéj i zamknęła ją nagle, a sama rzuciła się na kanapę zamyślona. Na paluszku jéj błyskał tylko wyjęty mały pierścionek, na który patrzała okiem smętném. Była to obrączka czarno smelcowana, stara, nie ładna, ale złotemi głoskami stało na niéj nie zgrabnie po hiszpańsku. A hora y siempre...
W pokoiku panny Franciszki oprócz drzwi głównych, wiodących do mieszkania z matką wspólnego, były maleńkie ukryte i nieznaczne w ścianie, które wychodziły do małéj sionki i na boczne jakieś schodki. W chwili gdy się nad tym pierścieniem zadumała, cicho się otworzyły: ostrożnie ktoś wejrzał niemi... nie słysząc go odgadła hrabianka, zwróciła głowę, postrzegła... i ze stłumionym okrzykiem wstała z kanapki. Drzwi uchyliły się zwolna i piękny, młody Watzdorf stał przed nią. Widzieliśmy go u Faustyny pozwalającego sobie zbyt śmiałych sądów i sarkazmów. Dzisiaj ta twarz zwykle szyderska miała wyraz inny, była prawie smutną i zadumaną; lekki odcień ironii, którą przesiąkła, zaledwie na niéj pozostał.
Piękna Frania, jakby przestraszona przyjściem jego, stała milcząca nie poruszając się z miejsca.
Watzdorf oczyma ją błagał o przebaczenie.
— A! czy się to godzi Krystianie! — zawołała wreszcie głosem rzeczywiście lub sztucznie poruszonym — jak można się ważyć, ludzi pełno. Ktoś może zobaczyć, donieść. Królewiczowa tak jest surową, moja matka...
— Nikt mnie widziéć nie mógł — odparł zbliżając się Watzdorf. — Franiu, bóstwo moje! siedziałem wypatrując godziny skurczony pod wschodami, nie wiem już jak długo, ażeby choć chwileczkę widziéć ciebie, pomówić z tobą. W. Ochmistrzyni czyta lub modli się z naszą panią: niéma nikogo.
— A! te wiecznie kradzione chwile — zawołała Frania — ja takiego złodziejskiego szczęścia nie lubię.
— Cierpliwości, nim inne przyjdzie; cierpliwości — rzekł Watzdorf, zbliżając się i biorąc ją za rękę — mam nadzieję...
— A ja, żadnej — przerwała hrabianka — mną rozporządzą, czy zechcę czy nie, jak bezwładnym sprzętem. Królewiczowa, królewicz, matka, Padre Guarini: któż wié, jam niewolnica!
— Więc uciekajmy ztąd?
— Tak? dokąd? — śmiejąc się zawołała Frania — do Austryi, gdzie nas złapią cesarscy, do Prus, gdzie pochwycą brandeburczycy. Uciekajmy? to dobrze! z czém? jak? Ty Krystyanie niemasz nic oprócz swojego miejsca na dworze, a ja nic oprócz łaski cesarza i królewiczowéj.
Watzdorf zamyślił się.
— Ależ serce twéj matki...
— Tak! ale to serce szukać będzie dla mnie szczęścia z brylantami, a innego nie zrozumié.
— Franiu, bóstwo moje! co mówisz? jaką dziś dla mnie jesteś? po toż przyszedłem, abyś mi odbierała nadzieję?
— Mogęż ci ją dać, gdy sama jéj nie mam? — odezwała się hrabianka jakoś smutnie i zimno.
— Bo nie kochasz mnie?
Piękna Frania z wymówką spojrzała na niego.
— Nikogo nie kochałam nigdy prócz ciebie! — rzekła — nikogo kochać nie potrafię i dlatego że ku tobie mam miłość, chcę z tobą mówić otwarcie.
Watzdorf sparł się jedną ręką na kanapie i oczy w ziemię spuścił.
— Rozumiem — mruknął — zechcesz mi dowieść, iż dlatego żeś mnie kochała nie możesz być moją, a ja się ciebie wyrzec powinienem. Taką bywa logika miłości na królewskich dworach. Dlatego że ja cię kocham, że ty mnie kochasz, musisz pójść za innego...
— Tak jest, muszę za pierwszego lepszego, którego mi dadzą; ale ten serca mojego miéć nie będzie, tylko zimną rękę...
— To ohydne — przerwał Watzdorf — to obrzydliwe: niemasz nic dla mnie poświęcić.
— Bobym cię zgubiła — zawołała Frania — jutro w ucieczce pochwyconoby nas i ty byś poszedł na Königstein, a mnie danoby temu, komu ich fantazya przeznaczy.
— Ja zdaje mi się bądź co bądź na Königstein się dostanę — zawołał Watzdorf — nie mogę wstrzymać ust patrząc na to potworne życie, na ten despotyzm lokajów. Mówię co myślę, a to jest, jak wiecie, doskonały środek dostania się tam, gdzie się już nie mówi, chyba do czterech zimnych ścian więzienia.
— Słuchaj Krystyanie, zamiast mówić, milczéć powinniśmy — odezwała się Franciszka — zamiast chciéć ich poprawiać, gardzić niemi i panować im.
— Poddając się ich fantazyom i kłamiąc całe życie, oszukując ich, a brucząc siebie — rzekł Watzdorf — to śliczne życie!
— Więc lepiéj wyrzec się wszystkiego? — rozśmiała się Frania — ja, kobiéta, nie jestem tak tragiczną, biorę życie jak ono jest.
— Ja niém gardzę — mruknął Watzdorf.
Hrabianka podała mu rękę.
— Biédny ty zapaleńcze! — westchnęła — A! jak mi żal ciebie i siebie: żadnéj przyszłości, żadnéj nadziei... a jeśli nam błyśnie chwila szczęścia, to wśród fałszu i oszukaństwa.
Powoli zbliżyła się ku niemu, położyła rękę na jego ramieniu, a drugą objęła go za szyję.
— O! to życie — szepnęła — to życie, aby je znieść, pijanym być trzeba...
— I oszustem! — dodał Watzdorf, który rękę jéj pochwycił i namiętnie ją do ust przyciskał. — Franiu! nie, ty mnie nie kochasz, ty kochasz więcéj życie nademnie: świat i złote pęta twoje.
Hrabianka milczała smutnie.
— Któż to wié — poczęła cicho — ja sama nie znam siebie, mnie wychowano kołysząc fałszem i ucząc kłamstwa, a budząc pragnienie wrażeń, roztargnień, rozkoszy, zabawy. Ja mojego serca nawet nie jestem pewną, byłam zepsutą nim żyć zaczęłam.
— Miłość nas oboje powinna była poprawić — patrząc w jéj oczy, począł Watzdorf namiętnie — i jam był dworakiem, póki nie kochałem ciebie... przez tę miłość stałem się człowiekiem, w jéj ogniu oczyściłem się.
Cichym szeptem odpowiedziała mu hrabianka, sparła się na jego ramieniu, głowę pochyliła ku niemu; Watzdorf zdawał się zapominać o całym świecie: ona także. Oczy ich rozmawiały z sobą więcéj niż usta; ręce, które się spotkały i splotły.
Zapomnieli się tak oboje, że ich nawet ostrożnie otwierające się drzwi, któremi Watzdorf wszedł nie rozbudziły, gdy w nich groźna, ponura, blada i gniewna pokazała się twarz matki. Weszła ona i stanęła jak osłupiała widząc córkę z mężczyzną, którego poznać nie mogła... Gniéw słowa jéj wyrzec nie dawał, z osłupienia wychodząc, posunęła się krok i nim ją postrzeżono szarpnęła za rękę Watzdorfa. Wzrok jéj straszny był, usta drżały; Frania podnosząc oczy zobaczyła to piorunujące oblicze matki przed sobą. Nie przerażona niém jednak, zwolna cofnęła się krok tylko, gdy Watzdorf machinalnie ręką szukał szpady, jeszcze niewidząc kto ich naszedł.
Dopiéro zwróciwszy się, gdy ujrzał hrabinę, stanął blady i milczący, jak winowajca na uczynku pochwycony.
W. Ochmistrzyni w gniewie odezwać się nie mogła, chwytała powietrze, cisnęła pierś ręką, a drugą wskazywała nakazująco drzwi.
Watzdorf wprzód jednak nim spełnił ten rozkaz, schylił się do ręki Frani, która się wyciągnęła ku niemu i przyłożył ją do ust, w chwili gdy matka mu ją wydarła, stanęła zasłaniając córkę i cała trzęsąc się wciąż drzwi pokazywała. Krystyan spojrzał na bladą hrabiankę i wyszedł powoli. Ochmistrzyni padła na kanapę... Frania pozostała jak posąg zimna i obojętna, twarzyczka jéj tylko bladością się okryła. Hrabinéj z gniewu łzy spłynęły po twarzy.
— Bezwstydna! — zawołała — do tegoż więc doszło, że w swojém mieszkaniu pozwalasz sobie dawać schadzki mężczyznom! w obliczu całego dworu!
— Bo go kocham! — odpowiedziała chłodno córka — tak: kocham go!
— I śmiész mi to mówić! wyrodna!
— Dlaczegożbym nie miała mówić, co czuję?
Hrabina łkała milcząc.
— I myślisz że ja na to dozwolę? że dla téj głupiéj miłości, dla takiego chłystka, który jest ledwie cierpiany na dworze, twoją przyszłość poświęcę? Nigdy w świecie!
— Jam się wcale tego nie spodziewała, ażebym być mogła szczęśliwą i uczciwą — odpowiedziała zimno hrabianka — los mój mogłam przewidziéć z góry.
— Tyś oszalała! — zawrzała matka.
Frania usiadła w krześle naprzeciw niéj, ze stojącego na stole bukietu kwiatów wzięła machinalnie jeden i do ust go podniosła.
Zimna, szyderska rezygnacya biła z jéj twarzy, spojrzenie matki spodziewało się innego wrażenia i cofnęło przelękłe.
— Szczęściem, mógł wyjść nie widziany — poczęła jakby sama do siebie — jutro te drzwi zabić każę, a ciebie zamknę jak niewolnicę... Mogłażem się spodziewać dożyć tego...
Frania wciąż kwiatek gryząc zdawała się gotową na wysłuchanie wszelkich wyrzutów, jakie się matce czynić jéj podobało.
To milczenie prawie pogardliwe dziecka, gniéw jeszcze większy wzniecało w hrabinéj. Zerwała się z siedzenia i wielkiemi krokami chodzić zaczęła po pokoju.
— Jeśli Watzdorf waży się jeszcze raz zbliżyć, przemówić, spojrzéć na ciebie, biada mu! padnę do nóg pani, powiem Sułkowskiemu, zamkną go na wieki!
— Nie spodziewam się, ażeby się na to naraził — odezwała się hrabianka — właśniem mu dziś wszelką odjęła nadzieję; powiedziałam mu że sobą nie władnę, że mną jak niewolnicą rozporządzą, że pójdę za kogo mi każą, ale jego kochać będę...
— Mnie to śmiesz mówić?...
— Jeszcze raz mamie powtórzę, jestem otwartą, mówię co myślę. Ten co się zemną ożeni, będzie wiedział czego się ma po mnie spodziewać.
Hrabina matka rzucała na córkę dziwne wejrzenie groźby pełne, ale zmilczała.
Nagle z załamanemi rękoma stanęła przed Franią.
— Niewdzięczna! niewdzięczna! — poczęła głosem czulszym — właśnie w chwili gdy ja ci z panią naszą najświetniejszy los starałam się przygotować... ty...
— Ofiary w złotogłów ubranéj — śmiejąc się gorzko, odpowiedziała Frania — tego losu jam dawno miała przeczucie. Los ten mnie minąć nie mógł.
— I nie minie cię, bo wiész że woli pani twéj opiérać się nie możesz, ani woli matki, ani woli pana.
— Który żadnéj woli nie ma — szepnęła hrabianka szydersko.
— Milcz! — przerwała groźno hrabina. — Szłam ci o szczęściu oznajmić, a znalazłam wstyd i hańbę!
— Mnie nawet oznajmywać nie potrzeba o tém o czém wiem dobrze. Sułkowski żonaty, więc zapewne przeznaczoną jestem za żonę drugiemu ministrowi króla, Brühlowi. Tegom się oddawna spodziewała. Rzeczywiście szczęście to wielkie!
— Większe niżeliś zasłużyła — odpowiedziała matka. — Cóż możesz miéć przeciw temu najmilszemu, najrozumniejszemu z ludzi?
— Nic a nic, jest mi tak obojętnym jak najgłupszy i najobrzydliwszy. On, inny, wszystko mi jedno, jak tylko nie ten którego kocham.
— Nie mów mi nawet, nie waż mi się wspomniéć jego imienia: ja go nienawidzę. Jeśli się ośmieli krok uczynić, zginie!
— Przestrzegę go — zimno odparła Frania — nie chcę by ginął; chcę by się za mnie pomścił.
— Nie waż się zbliżyć ani mówić do niego: zakazuję...
Frania zamilkła.
Rozmowa przerywana w tym tonie trwała jeszcze z pół godziny. Wielka ochmistrzyni nawykła do porządku dworu postrzegła z przerażeniem iż pięć minut upłynęło jak powinna była być u królewiczowéj, i rzuciła się do zwierciadła.
— Idziesz ze mną — odezwała się rozkazująco do córki — królewiczowa kazała ci przyjść. Wiész jak powinnaś się znaleźć.
Była to godzina wieczerzy, wprędce po tém, obejrzawszy córki ubranie, ochmistrzyni wyprowadziła ją z sobą.
Ścisła i nienaruszalna etykieta dworu, której królewiczowa Józefa strzegła pilnie i którą zaprowadziła na wzór dworu austryackiego, nie dopuszczała nikomu zasiadać do stołu pańskiego, oprócz piérwszych ministrów. I tych nawet Józefina widziała okiem dosyć niechętném. Ochmistrzyni, marszałkowie, wyżsi dostojnicy którzy się znajdowali w chwili wieczerzy, odchodzili do osobnego stołu marszałkowskiego w drugiéj sali. Tego dnia królewicz sam jadł z królową. Ojciec Guarini który wieczerzy nie jadał, opodal siedział na taburecie, dla czynienia towarzystwa. W zwykłych dniach mniéj żałobnych, zabawiał on Fryderyka wesołemi żarcikami, równie jak dwaj jego trefnisie Frosch i Storch. Najczęściéj bili się oni i wygadywali błazeństwa, a królewicz śmiał się, podjudzał ich i był naówczas w najlepszym humorze. Żałoba świeża nie dopuszczała teraz aby trefnisie wrócili już do swych obowiązków, ze względu jednak na potrzebę rozerwania Fryderyka i rozchmurzenia posępnego czoła, Guarini dozwolił aby Frosch i Storch znajdowali się w kącie, nie dopuszczając się zwykłych figlów. Postawiono ich tak aby królewicz zaraz mógł zobaczyć. Stół zastawiony był paradnie, oświecony rzęsisto. Fryderyk wszedł podając rękę żonie, któréj twarz dziwnie pospolita i nie piękna odbijała przy wypogodzonéj i wspaniałéj, rysów regularnych, ale jakby zastygłéj twarzy męża. Typ habsburgski w Józefinie wyraził się jak mógł najniekorzystniéj, młoda jeszcze, nie miała wdzięku młodości: obwisła warga, chmurne oblicze, cóś surowego a gminnego odstręczało od niéj.
W czasie gdy O. Guarini odmawiał Benedicite, oboje królewiczowstwo ze złożonemi stali pobożnie rękami, służba czekała. Fryderyk usiadł roztargniony, ale w tym samym momencie wzrok jego błądząc po sali padł na stojących w kącie Froscha i Storcha, którzy obaj zrobili miny tak poważne, tak nadęte, że się przez to śmieszniejszemi stali niż kiedykolwiek.
Frosch był prawie karłowaty.
Storch niepomiernie wysoki a chudy, z długim nosem, oba jednakowo ubrani; choć cały dwór przywdział żałobę, mieli na sobie fraki ponsowe i pluszowe spodeńki niebieskie. Na głowie Froscha siedziała peruczka w drobne loczki fryzowana pociesznie, jak skórka barania, u Storcha była ona złożona z płasko spadających włosów, z tyłu ujętych w haarbeutel. Frosch stał jak kolos Rodyjski rozkraczony z rękami na plecach założonemi, a oczy wypukłe i twarz mopsowata istotnie cóś mu żabiego nadawały. Storch wyprostowany jak świeca, nogi obie ściśnięte jak u grenadyera na straży, ręce wzdłuż boków obwisłe, głowa do góry zadarta, usta podniesione, bardzo téż był zabawny.
Królewicz zobaczywszy ich uśmiechnął się, ale im pogroził zdala aby się zachowali spokojnie. Storch nie poruszając się odpowiedział oczy tylko znacząco zwracając na Froscha, a Frosch tak samo na Storcha.
Z wielkim apetytem pijąc i jedząc zapamiętale i chciwie, królewicz ciągle spoglądał na swych dwóch faworytów; bolało go to że im cugli nie mógł popuścić, ale wrzawaby się stała nieprzyzwoita, bo Frosch i Storch czasu obiadu dopuszczali się takich swawoli, iż nieraz w kłębek się zwinąwszy, toczyli aż pod stół pański.
Sam ich widok już wprawił królewicza w humor nieco weselszy. Oprócz tego cieszyło go iż Brühl i Sułkowski tak się z sobą doskonale godzili, Brühl bowiem dobrowolnie, heroicznie bardzo, złożył wysoki urząd wielkiego ochmistrza dworu, aby król mógł nim przyoblec Sułkowskiego, a sam ograniczył się prezydencyą rady ministrów, akcyzą, cłami, podatkami i czuwaniem nad skarbem państwa. Miało to być tylko formalném. Sułkowski się spodziewał iż wszystko trzymać będzie we wszechwładnéj dłoni.
Lecz przyszłość była zakrytą.
Brühl oświadczał się z jak najczulszą przyjaźnią dla towarzysza swych trudów, a hrabia téż będąc serca pana swojego pewnym, wcale się rywala nie spodziewał.
Zdawszy wszelkie troski na tych dwóch ludzi, królewicz jakby zrzucił brzemię z ramion, czuł się spokojnym, mógł powrócić do ulubionego, jednostajnego życia. Brak mu tylko było jeszcze opery i ulubionéj, równie jak ojcu, Faustyny, brak było łowów i ciężyła żałoba. Ale to wszystko przyjść miało wkrótce do porządku. W polsce Moszyński, biskup Lipski i mnodzy inni zwolennicy mieli sami postarać się o elekcyą, a Brühl téż za nią zaręczał.
Zaraz w kilka dni po odebraniu wiadomości o śmierci ojca, oświadczył Fryderyk iż wszystko co ubóstwiony przez niego, August Wielki uczynił, rozpoczął, postanowił, pozostanie w swéj sile i w niczém się zmieniać nie będzie. Kraj który się spodziewał odetchnąć, wkrótce téż nabrał smutnego przekonania iż dlań nic się nie zmieni. Podatki tylko żywo bardzo ściągać zaczęto. Tego wieczora królewicz zaraz po kolacyi odszedł z Sułkowskim do swoich pokojów, Brühl za nimi pociągnął.
W drugiéj sali zebrane było szczupłe gronko osób dworu Józefiny, a między niemi żartobliwie, rzucając słówkami, przechadzał się O. Guarini. Przemówiwszy zaledwie słów kilka do przytomnych, królewiczowa dała znak ochmistrzyni i weszła do swojego gabinetu. Za nią w ślad hrabina Kolowrath udała się, rozkazując córce, aby jéj towarzyszyła.
Józefina stała, jakby przygotowana do czegoś w środku salki. Frania weszła za matką, nie okazując ani trwogi, ani niepokoju. Królewiczowa dała jéj znak, ażeby się zbliżyła.
— Moje dziecko — rzekła głosem suchym i niemiłym — czas pomyśleć o twym losie... ja się chcę nim zająć.
Lękając się odpowiedzi niewłaściwéj, matka podchwyciła:
— Wieczną wdzięczność winniśmy majestatowi.
— Wiem, że jesteś gorliwą katoliczką — dodała królewiczowa — i dlatego cię najprzód zapewnić muszę, że przyszły twój, chociaż mu się los nieszczęśliwy nie dał urodzić w świętéj wierze katolickiéj, przyjmie ją. Będziesz więc miała tę pociechę, że jednę duszę zyszczesz Bogu.
Frania słuchała obojętnie, zdało się, że pociecha ta małe na niéj czyniła wrażenie.
Królowiczowa spojrzała i nie mogła wyczytać nic z młodéj téj twarzy zastygłéj.
— Mogę ci powinszować wyboru — dodała — wyboru, który matka i ja uczyniłyśmy; człowiek przeznaczony dla ciebie, jest znakomity pobożnością, charakterem i rozumem jest to minister Brühl.
Znowu spojrzała Józefina, Frania stała niema.
— Trzeba, abyś mu się dozwoliła zbliżyć do siebie, abyście się wzajem poznali lepiéj i ocenili, a mam nadzieję, że będziesz szczęśliwą.
Matka popchnęła córkę do ucałowania ręki Józefiny, Frania dała się posunąć, pochyliła głowę i odeszła, nie rzekłszy słowa. Nie mogło to być za złe wziętém młodemu dziewczęciu.
Na tém skończył się ten dzień pamiętny w życiu kobiety, która z obojętnością na przyszłość patrzała.
Nazajutrz zapewne z natchnienia matki i za jéj wiedzą, Brühl rano, gdy hrabianka była samą, kazał się jéj zameldować. Po namyśle odpowiedziała, że go przyjmuje. Przyjęła go nawet w tym samym pokoju swoim, w którym wczoraj wsparta na ramieniu Watzdorfa, żegnała się ze szczęścia nadzieją.
W żałobnym stroju było jéj do twarzy, piękność jéj świetniejszą jeszcze wychodziła na tle tych czarnych sukni i zasłony. Oprócz bladości nie miała na sobie żadnéj oznaki cierpienia; chłodna, zuchwała rezygnacya nadawała rysom coś rozkazującego i przejmującego.
Brühl, który był jednym z najwybredniejszych elegantów swojego czasu i przywiązywał wielkie znaczenie do stroju, tego dnia, choć w grubéj żałobie ubrany był z troskliwością szczególną. Wdzięczna jego twarz i postać, aż do zbytku niewieścio i pieszczono się wydawały. Uśmiech, który z ust jego nie schodził, towarzyszył mu od progu. O ile Frania była poważną i zamyśloną, o tyle on chciał być wesołym i szczęśliwym.
Pospiesznym krokiem zbliżył się do stołu, za którym siedząc, hrabianka z lekka głową go przywitała i wskazała mu oddalone nieco krzesło.
— Widzę, że pani dla harmonii do żałoby, jaką nosimy — rzekł Brühl — i twarz dziś przybrałaś smutniejszą, niż kiedy, a ja... ja...
— Pan jesteś dziś weselszy, niż kiedy — przerwała Frania — cóż to go czyni tak szczęśliwym?
— Spodziewam się, że pani już jesteś o tém uwiadomioną — podchwycił Brühl, podnosząc ręce ku piersi.
— Nie grajmy komedyi — zawołała Frania — ani pan mnie, ani jabym go nie oszukała. Każą mi iść za pana, gdy ja kocham innego; każą się panu żenić ze mną, choć kochasz inną. Nie są to rzeczy wesołe.
— Ja! kocham inną! — niby zdziwiony odparł, cofając się Brühl.
— Pan kochasz oddawna i zapamiętale Moszyńską: o tém wié zdaje mi się ona, mąż i cały świat, a chcesz pan, żebym ja, żyjąc na dworze, nie wiedziała o tém?
— Jeśli hrabianka chcesz, abym wyznał, że ją kochałem... — odezwał się Brühl.
— O! stara miłość nie rdzewieje — dodała Frania.
— Pani się przyznałaś także.
— Tak, ja się nie taję, że kocham innego.
— Kogo?
— Nie potrzebuję zdradzać jego i mojéj tajemnicy... dosyć żem szczera i oznajmuję mu o tém.
— To dla mnie smutne bardzo! — zawołał Brühl.
— Ale nieskończenie smutniejsze dla mnie — dodała hrabianka. Nie mógłbyś pan znaleźć sobie innéj, którąbyś uszczęśliwił?
Spojrzała nań, Brühl się zmieszał.
— To wola królewicza, królewiczowéj.
— Ojca Guariniego i tym podobnie — podchwyciła hrabianka — rozumiem, więc to nieodwołalne?
— Pani — rzekł przysuwając się z krzesłem Brühl — ja mam nadzieję, że zasłużę na jéj względy... ja...
— Ja nie mam najmniejszéj nadziei — poczęła Frania — lecz gdy małżeństwo jest tak w górze postanowione i ma być nieuchronném... dobrze byśmy się z góry przygotowali do tego, co nas czeka.
— Będę się starał o jéj szczęście.
— Dziękuję panu, ja się będę musiała sama starać o nie. Co się tyczy waszego, myślcie o niém. Ja panu nie bronię kochać Moszyńskiéj, bo gdybym nawet chciała mu tego zakazać, wiem że to się na nic nie przyda. Córka Cosel odziedziczyła po niéj wdzięk jéj i potęgę, ja ich nie mam... niestety!
— Pani jesteś okrutną.
— Jestem szczerą.
Brühl mimo nadzwyczajnéj łatwości rozmowy i przytomności, poczuł że mu się wyczerpuje wątek. Położenie jego stawało się przykrém, spojrzał na Franię, bawiła się chusteczką, nie okazując najmniejszego pomięszania.
— Bądź co bądź ja nie odejdę zrozpaczony — dorzucił po krótkiém milczeniu. Znam panią od dzieciństwa, jestem jéj wielbicielem oddawna; to co mi pani przypisujesz dla hr. Moszyńskiéj było chwilową fantazyą, która przeszła i minęła. Moje serce wolne, a pani spodziewam się potrafi się pozbyć dla mnie wstrętu i uprzedzenia.
— Wstrętu nie mam do pana, boś mi najzupełniéj obojętny — przerwała hrabianka.
— I to już coś znaczy — rzekł Brühl.
— W istocie to znaczy, że pan się wstrętu możesz dorobić, chcąc na miłość zasłużyć... To być bardzo może.
Brühl wstał, twarz mu pałała.
— Nigdy może pretendent do ręki gorszego nie doznał przyjęcia — odezwał się z westchnieniem... Potrafię jednak stłumić w sobie wrażenie.
— Nie skarż się pan przed królewiczową — zawołała Frania — nasza pani za złe mi miéć nie będzie tego, co za skromność weźmie dziewiczą. Oszczędź mi przykrości z matką i z drugiemi.
Jeśli nie zmieni się nic, jeśli się pan uprzesz, jeśli pani nasza rozkaże, jeśli ja mam zostać ofiarą, pójdę do ołtarza, bo muszę; ale pan wiesz kogo bierzesz, i co cię czeka.
To mówiąc wstała; Brühl słodką nad wszelki wyraz przybrawszy fizyognomią, zbliżył się, chcąc sięgnąć po jéj rękę, ale mu ją cofnęła i rzekła:
— Żegnam pana!
Nie przedłużając rozmowy, minister wysunął się z pokoju. Twarz jego na chwilę zachmurzona w progu, odzyskała pogodę, wesołość i uprzejmość zwyczajną. Niktby był po nim nie poznał, iż zjadł świeżo tak gorzko przyprawne oświadczenie. Zdawało mu się to obojętném, lubo panował tak nad sobą, iż nie okazał wcale, że to go obchodziło.
Krokiem lekkim przebiegł puste pokoje i wychodził już, gdy u progu ostatniego spotkał matkę.
Hrabina Kolowrath nim przemówiła, badała go pilnie oczyma... nie odkryła nic. Pomyślała nawet, że córka umiała ukryć swe uczucia, co jéj było bardzo przyjemném.
— Widziałeś się z Franią?
— Wracam od niéj.
— Jakże cię przyjęła?
Brühl trochę się opóźnił z odpowiedzią.
— Tak jak się przyjmuje kogoś narzuconego, komu się chce dać uczuć, że powinien to wynagrodzić.
— A! macie czas... Ze wszystkich względów nie chciałabym przyśpieszać wesela.
— Ja przeciwnie dlatego, że najlepiéj starać się o serce, gdy się jest pewnym ręki — rzekł Brühl... Małżeństwo zbliża, daje poznać, a mam nadzieję, że hrabianka poznawszy mnie lepiéj i moje przywiązanie...
Lekki uśmieszek przesunął się po ustach hrabinéj.
— Dziś dość — rzekła — cela viendra! Frania jest tak piękna, że jéj nie można nie ubóstwiać, ale ma dumę i energią bogini, do któréj jest podobną. Gdyby stary król nasz żył, obawiałabym się go była także, na nim nawet czyniła wrażenie.
Brühl, przemówiwszy jeszcze słów kilka, odszedł z grzeczném pożegnaniem. Gdy siadł do swojéj port-chaise, która nań czekała u ganku i znalazł się na chwilę sam, twarz mu się zmieniła i sposępniała.
Radbym wiedziéć jednak, kogo kocha! rzekł do siebie w duchu. Miała zawsze tylu adoratorów, a wszystkich tak hojnie obdzielała wejrzeniami i słówkami, iż istotnie trudno odgadnąć, któremu się udało serce jéj pochwycić.
A! do serca nie mogę miéć pretensyi... piękność Frani jest mi potrzebną. Któż wié! królewicz nie wytrwa wiernym swéj pani... a w takim razie...
Brühl nie dokończył, tylko uśmiechem.
Może mnie nie kochać, ale wspólne interesa uczynią nas dobremi przyjaciółmi.
O Moszyńskiéj więc wiedzą wszyscy; miłość i kaszel nie dają się utaić, a to miłość dawna i niegdyś nie była zmuszoną się ukrywać.
Pogrążony w dumaniach Brühl nie spostrzegł się, jak lektyka jego stanęła w sieniach domu.
Liczna służba czekała tu na niego: kamerdynerowie, lokaje, sekretarze, klienci. W chwili, gdy odsłonięto wyjście, Brühl już miał swą piękną twarz ułożoną wybornie do ludzi, rozlał po niéj uśmiechy i wdzięk, co serca zyskiwał.
Witał uprzejmie i biegł na wschody... Na górze czekał nań już Hennicke.
Wierny sługa ten od kilku dni téż wyglądał zdrowszy i weselszy. W fałdach jego twarzy śmiało się szyderstwo zimne. Globig, Stammer i Loss stali w kancelaryi, do któréj Brühl wszedł, jakby go siła jaka obca rzuciła. Wszyscy powstali na powitanie J. excellencyi, za którą powoli i niedbale ciągnął Hennicke.
Już miał minister zasiąść do pobieżnego przejrzenia papiérów, gdy zausznik wierny mu szepnął... — Czekają na was.
I pokazał drzwi salonu.
Po nim przechadzał się w szaraczkowym surducie z czarnemi guziczkami, do niepoznania przebrany Padre Guarini.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.