Bracia Zmartwychwstańcy/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
I.



Starym był ród Jaksów u polan nad Odrą i Wartą, a szerokiemi tu władał posiadłościami. Mówiono o nich, prawili oni sami o sobie, że niegdy z między serbów wyszedłszy, gdzie kneziami byli, osiedli tu od rodzinnych chroniąc się waśni; drudzy ich do Leszków i Pepełków krwi liczyli. To pewna, że do najmożniejszych należeli władyków, a choć się rozrodzili, ziemi stało dla wszystkich i skarbca, ubogim żaden nie był. Z dostojniejszemi téż rody wielu węzłami połączeni byli, żon sobie wysoko zawsze szukając, czasem i w krajach sąsiednich. Ludzie byli wszyscy rycerskiego rzemiosła, a u siebie doma tak panowali własną wolą, jak kneziowie polańscy w Poznaniu i Gnieznie, tylko że im poczty na obronę kraju stawić musieli.
Gdy Mieszko chrzest przyjmował święty, Jaksowie téż, nie ociągając się, wiarą nową się odrodzili; a mówiono nawet, że niżeli została ogłoszoną polanom, oni ją już w niektórych domach swych potajemnie wyznawali, acz nie wszyscy.
W Gnieznie do chrztu Mieczysławowego dwu braci stawało, Chroberz i Zbilut, a ci imiona nowe Janka i Andruszki przyjęli.
Oba starzy już wojacy byli, acz krzepko swe lata nosili na barkach niezgiętych; oba téż po dwu synów następców mieli, którzy w ich ślady chodzić obiecywali. Młodzież to była gorąca i butna, do wojny i wycieczek stworzona, tęskniąca za wyprawami, nierada spoczywać w domu. Od dzieci ich do tego noszono.
Stary Jaksa, którego Andruszką na chrzcie nazwano, chłopców miał dorosłych, wiekiem od siebie o rok się tylko różniących; ci już z królem Bolesławem Wielkim i do Czech i na Ruś chodzili z pocztami, a sprawiali się jak nie można lepiéj. Przy ojcu siedzieli rzadko, ten zaś zaniemógłszy ciężko, sam już królowi służyć nie miał siły, kochali się z sobą jak bracia, trzymali razem nieodstępnie, tak że ich pojedyńczo niemal spotkać było trudno. Starszy z nich po ojcu imię Andruszki wziął, drugi się zwał Jurgą. Posiadłość mając niedaleko granic, kędy częste bywały napaści, musieli się Jaksowie trzymać czujno a obronnie.
Właśnie Bolesław był na Rusi z niemi, gdy stary ojciec, który się już i o kiju ruszyć nie mógł, życie zakończył.
Pamiętał on jeszcze Ziemomysła czasy, napół i potroszę poganin był, choć późniéj się już nawróciwszy, wedle nowéj wiary i obyczaju żyć się starał. Opowiadano potajemnie, że na łożu śmiertelném służbie swéj polecił, aby po chrześciańskim pogrzebie, nocą z ziemi ciało dobywszy, starym obyczajem na stosie je spalili. I tak się téż podobno stało, a duchowieństwo dowiedziawszy się, choć sarkało, przez palce patrzéć na to było zmuszone.
Gdy synowie potém oba z owego sławnego grodu Kijowa powrócili, w którym się pono wszyscy, nie wyjmując pana, nad miarę zabawiali wesoło, znaleźli dworzec pusty, służbę tylko wierną stojącą na straży dobra pańskiego, a w skarbcu ogromne stosy dostatków, niemal królewskich. Ojcowskiego oka i powagi zabrakło, młoda krew w nich wojacza zawrzała i wkrótce bardzo jakoś, że Bolesław na nową wojnę nie wzywał, poczęli życia swobodnie zażywać, nie żałując sobie niczego.
Starszy Andruszka pomiędzy innemi z Rusi łupami greczynkę niewolnicę z sobą przywiózł, niewiastę dziwnéj urody, lecz na podziw téż płochą i niepomiarkowaną, która zbyt wesołe życie lubiła. Stary więc dworzec, niegdy spokojny, gędźbą się rozlegał i śpiewami, sprawiano uczty ciągłe i gości się nie przebierało.
Oba bracia ludzie byli samopas żyć lubiący, rozpuszczeni jak wojacy, nawykli życie stawić bez wahania, ale téż używać go bez miary.
Duchowni bliżéj mieszkający upominali ich wprawdzie o to, ale słowa ich niewiele skutkowały, Jurga i Andruszka ujmowali ich sobie, zapisując łąki i lasy kościołom, aby im pokój dano; bo ziemi więcéj mieli, niż im było potrzeba.
Król Bolesław Wielki, choć mu może donoszono o młodych Jaksach, dla swojego rycerstwa dosyć był pobłażającym, sam téż podczas wiodąc takie życie wojacze, przebaczał sobie i drugim wiele, byle na zawołanie poczet stał cały, a dobrze zbrojny.
Jurga i Andruszka jeździli niekiedy na dwór pański z pokłonem, król ich po ojcowsku przyjmował, poił, karmił, o wyprawach mawiał z nimi, zawsze obdarzonych odsyłał, a o rozwiązłe życie strofować zaniechał.
Jurga w Poznaniu bywając najrzał u boku królowéj będącą, piękną Teodorę, córkę Sieciecha ochmistrza królewskiego, i myślał słać jéj drużby. Oboje się sobie podobali i jakby stworzeni byli dla siebie. Nie wiedzieć czemu to odkładał z dnia na dzień, aż twarde przyszły czasy.
Na starym grodzie, gdzie oba bracia dzielić się nie chcąc ojcowizną, siedzieli, dziwy się dziać miały, swawola straszna. Niebardzo się chciało Jurdze żonę tu wprowadzać, Andruszka téż nie rad się był od brata odłączyć.
I szło daléj postaremu. Łowy sprawiano ogromne, uczty książęce, ubogich obdarzano bez miary, nie czyniąc w nich wyboru, z sąsiadami naprzemiany to się wichrzono, to godzono i zapijano...
Przyszło do tego wreszcie, że na owo życie szalone poczęło braknąć, ze skarbca powynoszono i rozdrapano co było, posiadłości dużo rozdano i rozprzedano. Bieda była za pasem, a upamiętanie przyjść nie chciało. Obaj nasi rycerze rachowali pono na nową jakąś wojnę i łupy, któreby ich zasiliły i majętności pozakładane wykupić dopomogły.
Wszystkiego pono złego przyczyną był szwab, przybłęda, co się tam na dwór wcisnąwszy, nowe wprowadzał zwyczaje, jakie, według niego, na zachodzie Europy rycerstwo i panów odznaczać miały.
Sam on korzystał z braci, drugim ich łupić dozwalał, pochlebiał, płaszczył się, a na wsze ich bezprawia wyciągał. Szwabowi imię było Gwidon. Niegdy za Ottonów dużo się pono po świecie włóczył, plótł o swych bojach z Saracenami we Włoszech, o podróży do Byzancyum i o różnych niestworzonych przygodach na cesarskim dworze. A że Jaksom wmawiał, iż równych im dzielnością rycerzy na całym nie spotkał świecie, dobrze mu się działo.
A no z nimi było źle. Choć niby sługa pokorny, on z greczynką Antonią trzęśli dworem i panami swoimi, wiodąc ich do zguby. Ani się opatrzyli Jaksowie, jak ona nadeszła.
W skarbcu nie było już nic, jeno półki próżne i skrzynie otwarte. Ludzie dawać nie chcieli, z ubogich osadników drzéć nie było łatwo.
Śpiewano jeszcze i spijano we dworze, ale i pieśni nie były tak głośne jak niegdyś, i napojem się trzeba było obchodzić domowym. Stare miody wyschły do kropli, nowych nie stało z czego sycić, a i piwo warzono coraz gorsze. W starym dworcu znikły wspaniałości dawne, rozchwytali je potrosze mniemani przyjaciele, a teraz ich już widać nie było.
Żył jeszcze stryj Janko; choć nieco opodal mieszkał, słyszał co się u bratanków działo; raz czy dwa strofował mocno i groził, potém synom u stryjecznych bywać zakazał, potém już jakby się cale nie znali, zerwało się wszystko.
Człek to był stary, ociężały, więcéj nad to począć nie mógł, a do króla skarżyć się nie chciał. Serce mu się ściskało, że ojcowizna szła tak marnie, że ziemię nawet rozszarpywano, krwi mu swéj żal było, a sił do powstrzymania nie miał.
Gdy wreszcie ciężkie bardzo nadeszły czasy, pomyśleli o tém Jaksowie, by u stryja pomocy szukać i zasiłku, a ten, rozgniewany, że go dawniéj nie słuchano, ani przyjąć, ani mówić, ani wspomódz, ni znać nie chciał i drzwi im swe zamknął.
Tymczasem spodziewanéj wyprawy, na któréj się wszelkie opierały nadzieje, jakoś wcale słychać nie było. Król Bolesław, szeroko zawładnąwszy ziemiami słowiańskiemi, od Dunaju do Bałtyku panując, nowych wojen ani potrzebował, ani żądał. Henryk II, cesarz, w pokoju z nim wrzekomym był, drudzy téż obawiali się wypróbowanéj Szczerbca siły.
Na dworze w Jaksowym borze coraz puściéj być zaczynało, ludzie uciekali od podupadłych.
Właśnie zima się była w końcu listopada na dobre ustaliła, śniegi nawet upadły i trzymały się już, najlepszy czas do łowów nadchodził. W nich dwaj bracia jedyny ratunek znajdowali i pociechę. Dniami i tygodniami siedzieli w puszczach i lasach, a no kiedyś przecież i do domu zajrzéć trzeba było, aby w ciepłéj izbie odpocząć.
Dnia tego, gdy się nasze rozpoczyna opowiadanie, Jurga i Andruszka z nieodstępnym szwabem i ludźmi do łowów właśnie się na dworzec przywlekli, oba chmurni, bo myśliwstwo się téż nie wiodło, spocząć jakiś czas doma zamierzali. Rozpalono więc ogień w wielkiéj izbie i służba się krzątała. Gwidon był do koni zszedł, nikogo w izbie, oprócz dwóch braci.
Niegdyś oni wesołymi być umieli, wszystko w nich dobrą myśl obudzało, przygody co najtrudniejsze do przebycia witali ochoczo. Teraz oba milczeli posępnie, patrząc na ognisko, to z ukosa na siebie.
Nie odzywał się żaden, bo powiedzieć dobrego nic nie mógł, złego nie chciał.
Trwało to dosyć długo, gdy się młodszy Jurga odezwał zcicha.
— Co tobie, Andruszku?
— Chciałem spytać, co tobie Jurgo? — odparł drugi. — Jeszczem cię ja takim nie widział.
— A ja ciebie, bracie.
— Bieda u nas...
— Bieda...
— Wojnyby nam trzeba...
— Król ociężał, już mu się na nią nie chce i nie zbiera... Lepiéj mu w Poznaniu siedzieć, rycerzy przyjmować i zastawiać stoły...
— Bieda...
Westchnęli oba.
Szwab, który przed chwilą do izby powróciwszy, u progu stał i słuchał, odezwał się, gdy zamilkli Jaksowie.
— Na biedę sobie u nas ludzie radzić umieją, gdy głupi pokój trwa nadto długo...
Spojrzano na niego.
— Trudno rycerstwu dać mieczom w pochwach rdzewieć. Nie ma nieprzyjaciela, trzeba polować na podróżnych...
Andruszka głową potrząsł silnie.
— U nas tego zwyczaju nie ma — rzekł żywo — gość u nas wszelki bywał zawsze bezpieczny.
— Swój... to pewnie — mówił szwab niezmięszany — a obcy, po co się mają po gościńcach włóczyć ze skarby wielkiemi. Co mają za prawo w cudzéj ziemi handlować?.. U nas, jeśli po dobréj woli podróżny okupu nie da, idzie do lochu, albo i głową nałożyć musi. Na czyjéj ziemi kupiec zdechł, do tego skóra jego należy...
Bracia posępnie milczeli, niemiec mówił daléj zwolna, pocichu, oczyma na nich rzucając kosemi, jak gdyby badał, co z nich te słowa uczynią.
— Tuby się nieraz dobrze obłowić można na tych, co do Poznania, do Gniezna, z Grecyi i Rusi przeciągają. Spotykałem wozy i konie juczne, na które aż ochota brała. No... ludzie to niby orężni... i żelazaby się dobyło przecie, co dawno świata nie widziało i krwi innéj nad wilczą nie kosztowało...
— U nas bo tego zwyczaju nie bywało! — powtórzył Jurga kwaśno.
— No... a jam słyszał — ciągnął niemiec uparty — że greckim kupcom nie jeden raz Domaradowie w lasach swoich drogę zastępowali... Obłowili się mało wiele, przecie im za to nikt marnego nie powiedział słowa... co wzięli to wzięli...
Andruszka niechętnie coś zamruczał.
— Ludzie téż prości, co mieczów nie mają, ledwie pałki nasiekiwane, a i ci, zastąpiwszy gościniec, nieraz z tych włóczęgów ściągali daninę... Takie to polowanie jak inne, tylko skórka lepsza...
Jurga się rozśmiał, oczy mu błysły.
— Lepsze to łowy niż na jelenie — rzekł żartując — bo te złotych rogów nie mają, a kupcy trzosy wożą nabite...
— Ho! ho!.. — wtrącił coraz się ośmielając szwab — nie jeden z nich przy sobie więcéj ma srebra i złota, niżeli król posłał prusakom na wykup ciała świętego Adalberta... Wożą go w sztabach, w bryłach, w pieniądzach i różnych kosztownościach... Jest się u nich czém pożywić.
Andruszka słuchał w ogień ciągle patrząc, namarszczony i nierady.
— Milczałbyś! — zawołał w końcu — na co ludziom darmo robić oskomę... Mieliśmy i my złota i srebra dosyć, powróciwszy z wojny, a teraz go i pruszyny nie znajdzie, chyba na rękojeści u mieczyka...
— Hej! hej! — westchnął Jurga — gdzie się to wszystko podziało...
— Źli ludzie rozchwytali, a dobrzy rozdarowali — rzekł szwab. — I od tych, co po pijanu rwali, siłą mocą odebrać nie byłoby grzechu... Zresztą, od biedy, kościołowiby się téż z tego coś dało...
Jurga wstał i wzdychając ciężko, chodzić zaczął po izbie. Piękna Sieciechówna przyszła mu na myśl, nie było jéj teraz gdzie przyprowadzić i czém obdarzyć...
— Mnie już tak dokuczyło to głupie ubóstwo i ta pustka nasza, że gdyby mi się jaki grek nawinął, nie ręczyłbym za siebie... Andruszka, jako dobry brat, widząc mnie przy robocie, takżeby samego nie zostawił... hę?
— Plugawa rzecz... lepiéj wojny czekać... — rzekł starszy.
— Choćby się i nie chciało, tać musimy — dodał Jurga — grecy jak zwierzyna po lasach się nie włóczą... Łacniéj tura niż greka dostać...
Szwab się śmiać począł z kąta.
— Właśniebym ja — odezwał się — mówił panom o czémś podobném, gdybym już co napytanego i napatrzonego nie miał...
Oba Jaksowie zerwali się nagle i przyskoczyli doń. Myśliwska i wojacza żyłka w nich zagrała, podrażniona głupią mową. Może im nie tyle o zdobycz szło, co o samo polowanie.
— Mówże — krzyknął Jurga, rękę mu kładnąc na ramieniu — wiesz co? gadaj!..
Szwab, który był krępy, niepozorny, wyglądał zdala jak prosty parobek i zwykle twarz miał jakąś bezmyślną; gdy się czémś rozpalił, zmieniał nagle oblicze. Małe oczki mu się iskrzyły jak u kota, usta śmiały, a włos, nawpół siwy, wpół rudy, najeżony jak szczecina, zdawał się podnosić, gdyby sierć na stworzeniu podrażnioném.
Potarł brodę rozczochraną i zębami, jak miał zwyczaj, kłapnął.
— Wiem to napewno — odezwał się — że przez nasze lasy kupcy będą ciągnęli z Kijowa przed Bożem Narodzeniem. To ich zwyczaj, spodziewają się już nasi. Jechał przodem na zwiady posłany wypatrywać gościniec i po nich pono powrócił. Kupcy mają być znaczni, koni jucznych kilkanaście, a skarby wiozą wielkie...
— Toć pewnie z niemi bez pocztu i straży nie jadą... — rzekł Andruszka.
— Niby to my nie znamy, co to ich straż i najemne pachołki, na cudzych śmieciach. Zbierane licho, kulawe i chrome, byle plecy do liku stały. Tyle tylko, że na okaz, od pospolitego motłochu, dadzą im siaką taką dzidkę... albo mieczyk zardzawiały. Na nich jakby prawdziwy rycerz chuchnął a dmuchnął, na ziemię polecą jak żołędzie, żaden palcem nie kiwnie.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, Gwido zmilczał trochę, oczyma rzucając po braciach, dawał truciźnie się rozgościć.
— Eh! — szepnął w końcu — gdyby mi jeno ludzi dano, jabym sobie i sam z niemi dał radę...
— Zła to sprawa — wtrącił Jurga — daj pokój.
— Czém zła? co złego? — podchwycił szwab — niechby miłościwi panowie pojechali daléj do nas, w niemiecką ziemię, zobaczyliby, że i największego rodu duki i komesy w to się wolnego czasu zabawiają. Ci obcy, co się włóczą, ladajaki gmin, wyzwoleńcy, niewolnicy, mieszczuchy, ladajaka drużyna. Na wilka czy na nich polować wszystko jedno. Nie wiadomo, w jakiego to Boga wierzy. At... i nikt się za to nie ujmie... Przepadło ta, przepadło!.
Oba bracia wysłuchawszy, nie odpowiedzieli ni słowa, szwab zmiarkował, że nasienie zejdzie późniéj i trochę przycichł, jakby mu to było obojętne.
Podano wieczerzę niewykwintną, bo i adwent się już był rozpoczął, a mięsa niewolno było używać. Kasza i ryba go zastępowały, nad piwo mdłe innego napoju nie stało. Skosztowawszy go Jurga otarł wąsy i splunął.
— Liche pomyje — rzekł — ani to w żołądku zagrzeje, ani w głowie nie zaszumi, lepszy miód stary i wino. A zkąd je, u licha, brać?..
Andruszka téż, co lepszy napój lubił, usta wykrzywił. Szwab siedział w końcu stołu.
— He! he! — ozwał się — byłoby za co wina sprowadzić i miodu nasycić, żeby się dobre polowanie udało. Za złoto wszystkiego dostać...
Bracia pospuszczawszy głowy siedzieli, jakby nie słysząc.
Pod koniec wieczery[1] Andruszka wstając spytał, jakby od niechcenia.
— A kiedyż to ta złota zwierzyna wasza ma ciągnąć?
Szwabowi aż się oczy zaśmiały, już swojego prawie pewien był.
Chciało mu się bowiem obłowić raz jeszcze i z téj pustki uciekać, ale nie z gołemi rękami.
— Lada dzień — zawołał — lada godzina... Na niąby już trzeba być na przesmyku, dobre sobie miejsce wybrawszy...
Jurga dodał.
— Zaczepić czy nie... alebym rad widzieć, jak to wygląda... i jak się to wlecze?.. Zresztą... okup ściągnąć na własnéj ziemi... nie tak to straszna rzecz... biorą miasta i król téż opłatę z nich.
Gwido spiesznie mówić począł.
— Staniemy u mostu, miłościwy panie... u mostu na ruczaju, co się Gniłym nazywa... Most pański... albo to dla nich mosty stawiano?.. czy to nie kosztuje?..
— Może ma słuszność — cicho mruknął Andruszka — na swoim moście przydybawszy, upomnieć się o opłatę nie grzech... Toć ziemia nasza...
— Dla jakiegoś tam lichego okupu na mrozie siedzieć nie warto — odezwał się Jurga po namyśle — kto ich wie, kiedy nadjadą, a potém nas zbędą jaką lisią skórką albo kuną...
— Jeżeli zechcą zbyć psim swędem — zawołał prędko szwab — toć na to przecie sposób jest...
Zamiast dalszéj rozmowy poczęła się już drobna słów wymiana, urywana i niesworna, ale szwab widocznie zyskiwał coraz więcéj na braciach; już mu się tak bardzo jak wprzód nie bronili.
Na niczém jednak skończyło się tego wieczora, bracia smętniejsi tylko niż zwykle spać poszli. Jurga myślał, jakby Andruszce życie osłodzić, Andruszka jakby bratu do wesela dopomódz.
Nazajutrz długo zależeli na ranek, nie było się czego spieszyć, ni do czego wstawać.
Przyszedł szwab nie mówiąc nic, tylko oczyma rzucał, wiedzał[2], że go zaczepią sami. Jakoż z przełaju zaczęli o kupców rozpytywać i niemal przez dzień cały o niczém inném mowy nie było, tylko o nich.
Sprzeczano się, wahano, późnym wieczorem stanęło pojechać i zobaczyć, ot tak, co tam może być... Andruszka i Jurga nie chcieli brać ludzi, aby nikt o tém nie wiedział, tylko szwaba za przewodnika. Mieli się uzbroić w kaftany podwójne, w hełmy skórzane twarde, dobry oręż i młoty, ale to tylko na wypadek. We dwu na dziesięciu pachołków licho uzbrojonych śmiało się rzucić mogli. Szwab jednak radził pewnych dobrawszy kilku parobczaków, dla powagi, z większą siłą wyciągnąć na zasadzkę.
Sprzeczano się długo i ograniczono na sześciu. Dwaj bracia ufali w swą siłę i męztwo. Nieraz konni, całą trzodę piechoty gnali i w niewolę imali.
Trzeciego tedy dnia, od stóp do głów uzbrojeni, wyruszyli w las, jakby na łowy. Gościniec, którym kupcy ciągnąć musieli, był o dwie mile ode dworu.
W puszczy przechodził on parów, którego głębinę przepływał ruczaj, a na nim, dla grzęzawicy i topieliska most wystawiono, gdy raz wojsko tamtędy ciągnąć miało. Miejsce u mostu było dogodne, bo z jednéj strony świerki mogły ukryć ludzi w zasadzce, dopókiby się cała gromada w dół nie spuściła.
Ucieczka pod górę była ztąd niepodobieństwem, bo mróz ściął ją i śliską uczynił. Za świerkami łączki kawał nad ruczajem, dość wygodnie obóz dozwalał rozłożyć. Gościńca tego kupcy zimową zwłaszcza porą wyminąć nie mogli, był jedyny do Poznania wiodący, odwieczny.
U mostu więc, w rozdole pod noc przyciągnąwszy Jaksowie, rozłożyli się poza świerkami.
Nie jeden raz im w wyprawach rycerskich w daleko większém niebezpieczeństwie i niewygodzie przychodziło koczować, z małą téż garstką, na liczniejszego czatując nieprzyjaciela; nigdy jednak tak smutnie, a nawet bojaźliwie się do dzieła nie brali.
Nie rycerskie téż to było dzieło. Szwab tylko w swoim żywiole się zdał, śmiał się ciągle i biegał, z pod nawisłych gałęzi ku gościńcowi wyzierając.
Podług jego rachuby, kupcy o innéj dnia porze, jak ku wieczorowi, przejeżdżać tędy nie mogli, gdyż nieopodal było kilka chat osady, którą zwano Kołodzieje, gdzie każda taka podróżnych gromadka, przy szopach na noc stawać była nawykła. Pierwszego jednak dnia nadzieja zawiodła, nie było nikogo na gościńcu, drugiego téż czekano na próżno, i Jaksowie już poczynali z pogańska przeklinać swą ciekawość, a szwaba namowy. Mróz dojmował i wiatr smagał.
Gwido dał się im wygniewać i nałajać — zapowiedzieli mu, że trzeciego dnia, choćby po nocy, do domu powrócą.
Aliści właśnie zmierzchać poczynało, gdy na gościńcu ukazali się jezdni i juczne konie, stąpające powoli. W mgnieniu oka wszystko było pogotowiu, ludzie się z barłogów pozrywali, a Andruszka zapaliwszy się, jakby istotnie zobaczył nieprzyjaciela, sam wnet począł rozporządzać i ustawiać.
Niczego się niedomyślając i nieobawiając, orszak ów zwolna i ostrożnie ku mostowi przybliżać się zaczął. Czekano aż się cały z góry spuści.
Gdy pierwsze konie juczne z przewodnikiem na czele, już na most miały wstępować, Jurga z Andruszką nagle, z za krzaków wypadłszy, drogę im zastąpili — kupiecka gromadka miała może piętnaście koni, ze sześciu przy nich ludzi zbrojnych na pozór, licho — na czele jéj jechał wąsaty, czarny mężczyzna w kożuchu dostatnim, z nożami dwoma u pasa, żelaznym młotem u siodła i mieczem u nogi. Spostrzegłszy naprzeciw siebie zbrojnych, stanął — inni téż ludzie, jakby do obrony, ścisnąwszy się, sposobić zaczęli.
Przewodnik pieszy, popatrzywszy tylko, może poznawszy z kim miał do czynienia — w bok się zaraz rzucił i zniknął. Szwab pierwszy do rozmowy wystąpił — wołając głośno, że przejazd bez okupu nie jest wolny.
Wąsacz odpowiedział mu téż krzykiem, mało zrozumiałym, bo choć to niby ze słowiańska brzmiało, znać w wymowie było cudzoziemca. Na poparcie wyrazów, począł téż garścią szukać mieczyka.
Na widok żelaza, które dobywał, w Jaksach krew zakipiała, już ich powstrzymać nie było w ludzkiéj mocy. Uciekać kupiec nie mógł i myśleć, bo z obładowanemi i znużonemi końmi, ani się śmiał na to porywać. Ludzie jego, stanąwszy po bokach, dobyli téż co kto miał, udając, że się będą bronić zacięcie.
Od okrutnego łajania zaczęto z obu stron... Wtém Jurga i Andruszka skoczyli wprost na wąsacza, i jeden go zaraz przez łeb chlasnął, czapkę przeciąwszy na dwoje... Grek oddał po ramieniu.
Wszczęła się tedy utarczka ogólna, a że u Jaksów i panowie i ludzie, silniejsi byli — skutek łatwo można było przewidzieć. Dwóch pachołków zaraz z koni skoczywszy, w las pierzchnęło, inni popadali od razów, broniący się kupiec także z konia się zwalił, porąbany okrutnie i ducha wyzionął.
Konie ich zrazu rwały się przestraszone, ale z nich para się na ślizgawicy wywróciła, resztę pochwytali ludzie... Nie upłynęło i pół godziny a cała zdobycz, o którą się pokuszono, została w ręku napastników, rozgrzanych bojem i wcale już nierozważających co popełnili.
Odartego trupa rzucono na gościńcu, a Jaksowie, z końmi jucznemi i ładunkiem, puścili się żywo do dworu swojego.
Znając wszystkie ścieżyny, choć ich noc napadła, potrafili przebrać się lasami do domu. Już nawet nie zważali na to, by się ukryć z popełnionym rozbojem, gorączka ich jakaś opanowała.
Ledwie na podworzec przybywszy, kazali ludziom przyjść z pochodniami, zdjęte z koni juki poznoszono do wielkiéj izby na dole, gdzie się czeladź i mnóstwo ciekawych dworskich zebrało...
Na samym dowódzcy karawany dwa trzosy złota zabrano, w jukach zaś były bogactwa różnego rodzaju. Najwięcéj między niemi złotych i srebrnych lam, jakich naówczas panie do okrycia futer i na suknie używały — byzanckich purpurowych szat, jedwabiów tkanych we wzory, wreście złotych naszyjników, kolców, naczyń, i różnych wyrobów nasadzanych kamieniami drogiemi, malowanych emalią kolorową. Łup o wiele przechodził najśmielsze obu braci i szwaba nadzieje. Był tak wspaniały i obfity, iż Jaksowie zapomniawszy o tém, w jaki go sposób zdobyli, odzyskali wesołość, ciesząc się hucznie i głośno.
Szwabowi téż część udzielono piękną, która mu się słusznie należała, bo i naprowadził i karku nastawiał.
Niemal całą noc trwała uciecha i rozmowa o wypadku, podsycana baryłką wina, która się między ładunkiem znalazła. Sami przed sobą uniewinniali się bracia, iż grek pierwszy porwał się do miecza, a oni w prawie swém byli wymagając okupu na moście. Cudzoziemiec więc sam swéj śmierci był przyczyną. Co jeszcze w oczach ich niemałéj siły dodawało dowodzeniom, to, że jeden z nich, acz lekko, ranny był w ramię. Pomsta wydawała się im słuszną, a grabież ledwie za krew płaciła.
Szwab śmiejąc się upewniał i zaklinał, że o podróżnego i pies się nie upomni. Któżby zresztą mógł i chciał, a wiedział gdzie winnego szukać? Trupa, mówił — jak się to po gościńcach zwykle zdarzało, albo pobożna ręka pogrzebie, lub nocą wilcy rozszarpią i nie po zostanie śladu.
Ostatnie przypuszczenie było najprawdopodobniejszém. Zwierza się głodnego włóczyło dużo.
Dopóki rozgorączkowanie trwało, póki szacowano łupy, rozmawiano o potyczce i wzajem sobie pomagano uniewinniać się — bracia zdawali się jakby z powrotem po wojennéj wyprawie — weseli i raźni. Poszli spać dobrze podochociwszy.
Nazajutrz dopiero, przyszły jakieś obawy... Andruszka pierwszy padł na tę myśl, wnosząc z rzeczy wiezionych, czy kupiec nie był na dwór króla powołany do Poznania, i czy go tam nie oczekiwano.
Jeżeli go tam król albo królowa wyglądała? jeżeli się go spodziewano? nuż miał pozwolenie i porękę pańską? Co naówczas?
Kawał zapisanéj skórki z pieczęcią znalazł się u kupca za nadrą, ale w domu nikt czytać nie umiał, i kartę zaraz szwab do ognia rzucił, aby śladu nie było.
Jurga posępnie milczał. I on téż przebudziwszy się zrana, począł jakoś na sprawę zapatrywać się inaczéj. Łup zdobyty wydawał mu się już nie bardzo prawnie przywłaszczonym. Przez zęby cicho klął szwaba i jego namowy.
Oba Jaksowie chodzili niespokojni.
Ludziom co się na wyprawie znajdowali z niemi, nakazano najsurowiéj milczenie. Jeden z nich potajemnie zaraz wysłany został opatrzeć co się z trupem działo. Kazano mu, jeżeliby ciało jeszcze na gościńcu leżało, zwlec je z drogi i w krzakach gałęźmi przyrzucić.
Długim wydał się czas nim posłany wrócił i doniósł — dotarłszy do Kołodziejów, że ludzie od dworu królewskiego powracający do Poznania, ciało z gościńca zabrali i prawdopodobnie musieli je powieść z sobą. Dopytywali oni u bliżéj mieszkających, czy kogo nie widzieli w okolicy; wypadkiem trafili tu na przewodnika zbiegłego, a ten z niedalekiego sąsiedztwa będąc rodem, miał wręcz powiedzieć iż poznał ludzi Jaksów, a że się to na ich gruncie stało, nikt nie mógł być sprawcą tylko oni.
Królewscy komornicy ujęli zaraz tego przewodnika i związawszy go, poprowadzili z sobą.
Ten, który przywiózł tak niepomyślne wiadomości, sam szczęśliwie potrafił uniknąć, iż go nie zabrano, udając podróżnego i nie dając się poznać zkąd był.
Popłoch tedy tém większy padł na winowajców, którzy jeden na drugiego nie mając serca zrzucić winy, na szwaba ją walili całą, bo on to pierwszy podał tę myśl nieszczęśliwą... któréj pokusie ulegli.
Andruszka, przewidując oskarżenie, miał już w myśli sam jechać do króla, aby przed nim opowiedzieć rzecz całą jak należało. Jurga się temu opierał, boćby to było niemal przyznaniem się do winy; szwab téż zakrzyczał w niebogłosy, i postanowiono w milczeniu czekać, co z tego wyniknie — na najgorsze się gotując.
Tymczasem wszyscy trzej, zwoławszy ludzi, sposobili się, na wypadek wszelki, jak się tłumaczyć będą mieli.
Pierwszy ów kupiec grecki dobył oręża przeciwko rycerzom, i srogiém łajaniem ich wyzywał. Cóż więc dziwnego, iż obelg i napaści wytrzymać nie mogli? Reszta sama za tém poszła. Upominanie się o zapłatę mostową nie było bezprawiem.
Tak się pocieszano, dodając sobie męztwa, chociaż bracia znając dobrze króla, gwałtowność jego i surowość nieubłaganą, nie kryli się z tém przed sobą, iż, gdyby przyszło stawać na sąd jego, sprawęby swą przegrali. Królowi szło o to wielce, aby kupcy obcy bezpiecznemi byli wśród krajów jego, bezprawia i gwałty rycerstwa, zarówno jak kmieci i osadników, karał bezlitośnie. Dał tego dowód, gdy nie dawno osiadłych, na puszczy około Kaźmierza pustelników reguły św. Romualda, łotry, chcąc im złoto przez króla dane wydrzeć, pomordowali. Natychmiast ścigać ich, łapać nakazano, obsaczono, ujęto i na śmierć wydano.
Jaksowie mieli u króla zasługi i łaski, przyjaciół na dworze, rodzinę możną, wszystko to mogło ich bronić w potrzebie — ale w oczach króla nie miałoby wagi, gdy raz co postanowił.
Niepokój zwiększył się jeszcze, gdy wkrótce po powrocie posłańca, który dotarłszy do Kołodziejów, przywiózł wiadomość o tém, iż królowi musiano już dać znać o zabitym kupcu — nader przewidujący szwab, nocą zabrawszy część łupu, i gwałtem porwawszy grecką niewolnicę, z kilką ludźmi namówionemi, uszedł tak spiesznie i zręcznie w lasy, iż go pogoń wysłana nazajutrz doścignąć nie mogła.
Nie bardzo im było żal sługi i kosztowności, ale Andruszka bolał nad stratą pięknéj niewiasty, a ucieczka dawała do myślenia, że i on się obawiał pomsty i prześladowania, i od nich uchodził...
Dwa dni z sobą samemi spory wiodąc, godząc się, pocieszając, bolejąc, bracia przetrwali w niepokoju.
Nareszcie, gdy nic słychać nie było, sądzić poczęli, że burza ta może w inną przeciągnęła stronę, gdy — nagle nocą królewski posłaniec we czterdzieści koni nadbiegł, dwór osaczył do koła i przywiózł rozkaz Jaksom, aby się z nim natychmiast przed sąd królewski stawili, jako obwinieni o napad gwałtowny, zabójstwo i złupienie kupca, który dla króla z Kijowa prowadził zamówione towary.
Ani się temu rozkazowi opierać siłą, ani uciekać nie było sposobu — a sąd króla — śmierć była pewna.
Stary komornik i dowódzca pocztu pancerników królewskich Drogosz, dobrze obu braciom z wojen znany, wszedłszy do izby, gdy mu przyszło o tém oznajmywać, z bólu ręce załamał. Słyszał on przykaz z ust samego króla i wiedział co o nim trzymać. Jak on tak i wszyscy co z Jaksami pospołu bywali na wojnach — lubili ich i przywiązani byli do braci.
Jurgę i Andruszkę znano jako ludzi serdecznych, którzy na miłość sobie zarabiać umieli, choć nieraz po żołniersku płochością i porywczością zgrzeszyli.
Drogosz wszedłszy do izby, długo stał niemy nim się zebrał oznajmić z czém był posłany, zdjął potém z głowy hełm, cisnął nim o stół, i padł na ławę.
Jaksowie w posępném milczeniu wysłuchali oznajmienia, spojrzeli po sobie — żaden się z nich nie ruszył nawet. Minął dawno szał, który ich do wybryku pobudził, wytrzeźwili się już byli — widzieli co ich czekało. W duszy Andruszka pragnął tylko ocalić Jurgę, a Jurga myślał jakby brata oswobodził.
— Na pioruna! — odezwał się stary pancernik — na pioruna! cóżeście to za piwa nawarzyli? Wy? najmajętniejsi ze starych władyków, wy, coście złoto garściami rzucali wiedźmom kijowskim — żebyście się połakomili na kupca i jak proste łotrzyki, dla mizernego skarbu na życie podróżnego godzili!!
Żaden się na razie nie odzywał.
— Król zły... zaprzysiągł się, że tego nie przebaczy — dodał Drogosz wzdychając.
Widać było z jego mowy, że, choć tak mówił, radby był znaleść jakiś sposób ocalenia ludzi walecznych i dobrych towarzyszów...
— Słuchaj Drogosz — odezwał się po namyśle Andruszka — nie pytaj jak do tego przyszło. Bies nas skusił w niemieckiéj skórze. Co się stało, na to nie ma rady. Powiem ci jedno — dodał wskazując na brata, ten nie winien nic — jam starszy, jam mu iść kazał — co się stało, ze mnie poszło nie z niego.
Wtém Jurga przerwał.
— Nie słuchaj go... Bóg świadek, jam się pierwszy niemcowi dał zwieść i skusić. Trzeba dać głowę, dam ją nie targując się, byle Andruszce się nic nie stało... On poszedł za mną, nie ja za nim... Kłamie i przechwala się.
Jeżeli król nas nie poszczędzi... to — Bóg się zmiłuje.
Chcieli mówić i sprzeczać się, gdy Drogosz ręką zamachnął tylko.
— Jam tu nie sędzia — mnie was obu przystawić kazano... powiecie królowi jak się rzecz miała...
Pospuszczali głowy Jaksowie, a Drogosz zadumany przyrzucił.
— Póki jeszcze czas ślijcie do stryja — niechaj on przybywa prosić za wami[3] — Dajcie znać przyjaciołom, niech jadą i proszą, jeżeli nie króla, bo do niego w gniewie przystąpić trudno — to do królowéj. Wiele ona może... A no Bolesławowskie słowo straszna rzecz jak grom, król się zaklął... Nie wiele na tém nadziei.
— Albo i żadnéj — dokończył Andruszka — kto się dziś wstawi za nami? Stryj dawno zagniewany, znać nas nie chce, przyjaciele dopóty trzymali z nami, póki szczęście było — nikt nie powie słowa, aby się z łask pańskich nie wyzuł. Niech się dzieje wola Bozka... może jedną głowę dając ocalim drugą... ja moją położę.
— Chyba ja — mruknął Jurga — albo nie — to oba.
Żadnemu z Jaksów na myśl nie przyszło uczynku się zapierać — po żołniersku co popełnili, do tego się znali, a trzeba było ginąć, żaden się z nich śmierci nie lękał. Patrzeli jéj nie raz w oczy na pobojowiskach.
Drogosz widząc, że o niczém nie myślą, sam dworskim szepnąć musiał, aby starego Jaksę i innych plemiennych objechali, zaklinając o pomoc dla nieszczęśliwych.
Wedle rozkazu królewskiego, zabrano towary, jakie się znalazły, konie kupca i wszystko co doń należało. Z południa potém, oba bracia na konie siedli, dwór swój stary żegnając oczyma i rozpłakane sługi, co się w podworce zwlekły zawodząc a jęcząc... Otoczyli ich w koło ludzie królewscy, i puścili się, jak pogrzebowy pochód milczący, do Poznania.
Wiedzieli, że na swój gród stary nie wrócą...




II.



Chociaż w owych czasach osady po krajach zdala od siebie rozsypane były i wielkie je dzieliły przestrzenie — głośny wypadek z Jaksami, z ust do ust podawany rozszedł się zaraz daleko, na wsze strony.
Być może iż przyjaźny obwinionym, stary Drogosz, który ich pragnął ocalić, umyślnie powoli z niemi ciągnął, po drodze rozgłaszając co się stało — aby tym sposobem rodzinę obudzić i w pomoc ją powołać.
Byli téż, jakeśmy mówili, młodzi Jaksowie, mimo buty swéj i szaleństw lubionemi powszechnie — znano ich wady, a ceniono przymioty, któremi je okupywali. Głowy były zapalone, serca dobre, nierozwaga wielka, płochość bez miary, żal téż i skrucha serdeczne.
Na dworze pańskim i w wojsku Bolesława, mało było rycerstwa tak powszechnie umiłowanego, jak Jurga i Andruszka. Nikt ich nie wyprzedził, gdzie karku trzeba było nastawić, w niebezpieczeństwo się rzucić, za przyjaciela ująć, majątkiem lub krwią płacić.
Ilu towarzyszów wykupili z niewoli, ran odnieśli broniąc ich i zastawiając się za nich — niktby nie zliczył. Część znaczniejsza mienia poszła tak nieopatrznie dla miłości ludzi.
Nie odjechał nikt od ich progu daremnie, jeśli to, czego żądał, spełnić mogli.
Oba społem, we dwu nie mieli lat pięćdziesięciu, młodzi, silni, zdrowi, piękni — nie dawno jeszcze wiele obiecywali po sobie — król na nich rachował — teraz, wszystko to, jedna chwila szalona w niwecz obróciła.
Żal téż był powszechny; przeklinano kupca nieszczęsnego, który miał dwu tak dzielnym rycerzom życie kosztować. Wszyscy ich niemal uniewinniali, przypisując napaść tę młodzieńczemu szaleństwu, a śmierć przypadkowi. Inni, wiedząc o przewrotnym szwabie, który wisiał przy nich, winę całą składali na niego i w tém się nie mylili, że jego poduszczeniu sprawę przypisywali. Nikt jednak, posłyszawszy jak się rzecz miała, dowiedziawszy się o królewskim gniewie, nie wątpił, iż Bolesław karę domierzy okrutną. Im wyżéj w łaskach jego stali dwaj rycerze, tém się nawet sroższéj sprawiedliwości spodziewać było można.
Po drodze zbiegano się przypatrywać dwóm jadącym w tém otoczeniu Jaksom, jakby winowajcom wiedzionym na stracenie — czując już, że ich śmierć nie minie.
Drogosz wszystko czynił co mógł, aby podróż jak najdłużéj trwała.
Tym czasem stało się téż, czego nikt się nie spodział, że uchodzącego z zapłakaną i lamentującą greczynką Gwidona, który za granicę przekraść się spieszył z łupem swoim, pojmali ludzie królewscy przypadkiem i do Poznania go odstawili...
Temu, niżeli Jaksowie przybyli, król po krótkiém badaniu, zaraz łeb ściąć kazał, niewolnicę oddawszy do dworu królowéj. Szwab badany broniąc siebie, winę składał na Jaksów, i w ten sposób jeszcze ich więcéj obciążył, a króla rozsierdził.
Na drodze już, od przejezdnych komorników pańskich, dowiedział się Drogosz, iż Gwidon życiem przypłacił.
Z Jaksowych borów zaufany sługa stary, w chwili, gdy Jurgę i Andruszkę brano, oklep na konia skoczywszy, poleciał o mil kilkanaście do stryja, który mieszkał na gródku swoim w Niemierzyszczach. Człek to był lat już bardzo podeszłych, za którego teraz dwu synów na wojnę stawało, bo on już dawno pocztu prowadzić nie mógł.
Swojego czasu zawołany dowódzca, bił się, gdzie tylko zabrzęczały miecze — bywał nie jeden raz na Czechach i w Pradze, chodził na lutyków i pomorców, na prusaków, na ruś, na węgrów i niemców.
Kilka razy pokłuty i porąbany, na pobojowisku został za umarłego — bywał w niewoli u słowian, znał i niemiecką.
Zawsze mu jakoś szczęście służyło iż, przycierpiawszy, wyrwał się na swobodę i życie. Teraz rany się stare otwierały, o kiju chodzić musiał, włosy i brodę zapuścił długie, a całą pociechą jego było, choć chrześcianinem został, starych słuchać pieśni. Te mu niewiasty i dziadowie wędrowni, których ugaszczał i bronił — musieli niemal po całych dniach i wieczorach nucić.
Ustawało to tylko, gdy duchowny jaki do dworu przybywał. Na starego Jurka nieraz donoszono kapłanom, że w nim ta miłość dawnéj pogańszczyzny została, a że naówczas tępienie wszelkich pamiątek, do których coś ze staréj wiary przylgnąć mogło — było kapłanów obowiązkiem — zjeżdżali oni często do Niemierzyszcz, aby Jaksę w wierze umacniać... a precz odganiać zwyczaje, które zachował po kryjomu, tak jak nieboszczyk brat jego, ojciec dwu braci.
Naówczas stary przyjmował duchownych ze czcią wielką, jaka im należała, milkły na czas pieśni, wynosili się do lasów dziadowie. Janko stawał się z księżmi pobożnym, chociaż, byle oni za wrota, wszystko znów do starego porządku wracało. Nie było na to sposobu.
W przekonaniu Jaksy to co było, mogło się jakoś pogodzić z tém, co nastawało, rad był przynajmniéj oboje połączyć, bo mu przeszłości dusznie żal było. Pobłażał téż pocichu tym, co z nią trzymali, przez szpary patrzał, gdy po lasach, na uroczyskach ciała palono i tryzny odprawiano, gdy na Kupałę gromady ognie rozkładały i „stadem“ chodziły szalejąc.
Dziady i gęślarze byli i jego najmilszymi gośćmi, a że o tém wiedzieli, z całego świata się tu wlekli i siadywali długo, bo pod jego dachem byli bezpieczni. Nieraz, gdy mu pieśni dawne nucono, Jaksa się spłakał, łzy otarł pocichu i westchnął i klął piorunem, ale tego nie słyszał nikt, jeno jego dziadowie. Mimo to nowéj wiary obowiązki spełniał ściśle, posty zachowywał, do kościoła jeździł póki mógł, a synów do pobożności nakłaniał.
Dla dzieci postaremu był surowym. Matki już one dawno nie miały. Czeszka Drahomira, jedyna żona Janka, zmarła mu jakoś wprędce po przyjściu na świat synów, a potém się już nie żenił. Synowie Janka stryjecznych prawie rówieśnikami byli, i jak oni ludzie rycerscy a wojenni. Starszy Miklasz i o trzy lata za nim będący Oleksa chodzili z pocztami na wyprawy, a czasu pokoju u ojca pierwszymi tylko sługami być musieli. Kochał ich, ale im nie folgował.
Albo ludzi do wojny sposobić, lub konie młode objeżdżać, albo osadników i wioski nowe opatrywać codzień ich posyłał stary, spoczywać nie dając.
Obu im już od roku żon szukał, aby, póki pokój trwał, mogli sobie gniazda założyć i nową rozpocząć rodzinę, lecz niełatwym był w wyborze. Naprzód nie dowierzał niewiastom, wiele wymagał od nich, potém rad szukał krwi i plemienia dobrego. Sam bowiem kneziem się mieniąc, bo z podań to wiedzieli, że niegdyś Jaksowie u serbów panowali, ladajakiéj niewiastki do domu wprowadzać nie chciał. A że mu z żoną czeszką dosyć dobrze było na świecie, dla synów téż się za dziewkami ztamtąd oglądał, niemniejszemi wszakże jak Sławniki i Wrszowice. Dumnym był wielce i mało komu kroku ustąpił.
Dlatego téż może, gdy się różni nowi naprzód powysuwali rycerze, na dworze, w łaskach i dostojeństwach zaczynając przodować, on się powoli od dworu uchylać jął i w końcu został w ukryciu, wiekiem się składając. Na gródku swym tak panował samowładnie, jak król w Poznaniu.
Gródek ten w Niemierzyszczach, u ścieku dwóch rzeczułek na pagórku wystawiony, stary był, nie wyglądał pokaźnie, lecz obronić się mógł i nie jednemu już oparł się napadowi. Zajmował przestrzeń dosyć obszerną, objętą wysoko wysypanemi wałami i ostrokołami, bo w razie najścia cała ludność z podzamcza mieścić się w nim musiała. Dwór téż był liczny, ludzi orężnych, szczególniéj konnych, pancerników, zawsze około dwóchset stało pogotowiu. Oprócz dworca starego, jeszcze wedle dawnego obyczaju z drzewa wystawionego, mnogie szopy, obory, stajnie, spichlerze, czeladnie dokoła były ustawione.
Stary Jaksa w wielkiéj izbie swéj, latem i zimą przy ogniu siadywał; nie wygasał on nigdy prawie w ogromnym kominie.
Tu to na ławach, często po kilku na raz, u drzwi zabierali miejsca dziady, ślepce i gęślarze. Maleńkie okna niewiele światła wpuszczały. Janko albo przed ogniem na stołku siadywał, lub téż się układał na skórach, które w kącie leżały.
Gromada psów zawsze go otaczała, bo jak dawniéj myśliwym był wielkim, tak teraz choć patrzyć na nie lubił, że mu łowy przypominały.
Niegdyś on, nawet na wojnę idąc, po parze psów bierał z sobą i mówiono, że mu jeden z nich życie uratował, gdy na niemca, który już Jaksę z konia obalonego dusił, padłszy tak go gryźć począł, iż panu się dał dźwignąć i obronić.
Gdy z Jaksowych borów przypadł tu ów sługa stary z wiadomością o losie Jurgi i Andruszki, na podwórku znalazł Miklasza, i zaraz mu tu, jak stał, ręce załamując, wszystko wyśpiewał.
Między dwoma Jaksów dworami nie było już zdawna żadnego stosunku, z rozkazania Janka, który synowców znać nie chciał i mówić sobie o nich nie dawał.
Chociaż zakaz ten trwał zawsze, Miklasz się wszakże nie wahał, posłańcowi poleciwszy stać i czekać na podsieniu, sam zaraz iść do ojca.
W izbie na ten raz żadnego dziada nie było, stary sam jeden ręce zwiesiwszy u ognia siedział a dumał.
Ledwie stąpiwszy na próg, syn zaraz odezwał się, jako to było w obyczaju, że ze złą wieścią przybywa.
— Nie trzymajże mi jéj jako miecza nad karkiem, a mów... — zawołał stary.
Dusza to była hartowna, co się lada czego nie ulękła.
— Z Jaksowych borów sługa przybiegł — rzekł Miklasz — tam się nieszczęście stało. Jurga z Andruszką napadli na gościńcu kupca greka, który dla króla z Kijowa wiózł kupią... powaśnili się z nim, zabili i odarli. Król po nich przysłał i kazał ich na sąd swój stawić w Poznaniu.
Janko wysłuchawszy syna, głową tylko potrząsł, długo mu słowa brakło.
— Jeśli tak jest — odparł w końcu cicho — jeśli prawda, a król się nie zmiłuje nad nimi, dać będą musieli szyję. Na Jaksów cały ród padnie hańba i sromota niezmazana...
Załamał dłonie stary.
— Co czynić... — mruczał — co czynić?.. o miłosierdzie prosić dla łotrów, czy za cudzą winę hańbę ponosić?.. A zdaż się u Bolesława błaganie? a pomogą u niego łzy i prośby?..
Zamyślony długo w ziemię patrzał, potém skinął, aby mu sługę starego przywołano.
Ten gdy wszedł i rzuciwszy się na ziemię czołem bił, bo człek był niewolny, z płaczem potém szeroko jął opowiadać, jak się to stało.
Tém lepiéj mógł opisać wszystko, bo choć niemłody, ale krzepki i sprawny, należał do tych co z Jaksami u mostu byli, kryć się z niczém nie widział teraz potrzeby.
Dowiedział się więc Jaksa, jak się to nieszczęście stało, kto był jego pierwszą przyczyną. Puściły mu się łzy milczące, odprawę dał człowiekowi ręką i siedział w myślach zatopiony jak martwy.
Syn stał czekając na rozkazy, ale ojciec ani się zwracał ku niemu, jakby zapomniał o nim. Potém, do siebie sam niby, począł mówić z bolu się zachodząc.
— Niechaj giną łotrowie... niech przepadają marnie!.. niech kąkol idzie na ogień, aby czyste ziarno zostało. Mamyż się my czyści za pomazanych ujmować?.. E! Andruszko! bracie mój miły, nie ich mi żal, ale ciebie, jeżeli ty z tamtego świata patrzysz na niegodne ciebie potomstwo...
Miklasz, choć się nigdy nie śmiał ojcu w niczém przeciwić, radby był za stryjecznemi przemówić słowo... a no... westchnął tylko. Zwrócił się Janko z brwią nawisłą ku niemu, jakby pytał a chciał słuchać.
— Rodzica dawno stracili, w złe ręce popadli... — począł cicho Miklasz.
— A krew to Jaksów bujna, co niełatwo ostyga... — przyrzucił Janko głowę skłaniając. Uderzył w dłonie i załamał je.
— Król, jeśli nie im, to nam i rodzinie się umiłować powinien... — rzekł. — Nie im życie, ale nam weźmie sławę poczciwą.
I wstał nagle z siedzenia, choć się pod nim nogi trzęsły, chwyciwszy się za stołek, aby się na nich utrzymać. Z pod siwych brwi nawisłych oczy mu połyskiwały.
— Jeżeli jeszcze czas... jeżeli czas miłosierdzia prosić — zawołał — nie dla nich, ale dla was, dla mnie, dla tych co pomarli i co żyć będą po nas... Jam stary i nie duż, ale mi trzeba... ale muszę!.. Miklasz, ty pojedziesz ze mną... konia siodłać każ...
Stary już od lat kilku z ciężkością chodził o kiju, konia nie do siadał dawno, rozkaz synowi zdał się tak dziwnym, iż się uląkł.
— Ojcze miłościwy — rzekł z pokorą — ale jakże wam i pomyśleć o koniu... jak o podróży? Mroźny czas, a wyście słabi...
— Na saniach leżeć nie mogę — począł Jaksa stołkiem bijąc o ziemię — nie nawykłem... to babska i chłopska rzecz... jam żołnierz... Starego mi mojego osiodłać. Kożuch wezmę, jechać muszę.
Napróżno się syn ofiarował z bratem jechać do króla; uparł się stary Janko i słuchać nie chciał.
Nie było z nim co rozprawiać, gdy raz wydał rozkaz a rzekł swoje. Więc na całym dworze poruszyło się wszystko na tę niesłychaną nowinę, że pan jedzie do króla. Przestrach ogarnął ludzi, bo jakże to coś groźnego być musiało, gdy tego starca, złamanego niemocą, dźwignęło w taką porę na nogi?
W milczeniu posępném wnet się zaczęto przysposabiać do drogi. Stary nie mówiąc już nic, dawał znaki. Naostatek gdy o koniu oznajmiono, że stał pogotowiu, dwu ludzi go doń prowadziło. Trzeba było starego podnieść na ramionach, aby go posadzić na grzbiet wierzchowca, lecz gdy się raz znalazł na nim, już się nie zachwiał.
Przeprowadzony przez cały dwór, z garścią ludzi i synem wyruszył Jaksa do króla.
— Padnę mu do nóg — rzekł do syna — prosić go będę... a nie ubłagam, wyniosę się z téj ziemi, nie chcę jéj znać... aby nam sromu nie wytykano. Do serbów pójdziem albo do czechów.
Jakby gorączka jakaś owładnęła starym Jaksą, bo choć go podtrzymywać było potrzeba i widocznie słabł ze znużenia, ledwie koniom dając wypoczynku, pospieszał nie tracąc chwili.
Znał on porywczość króla, który co raz postanowił, nigdy z wykonaniem nie zwlekał. Słowo u niego czynem było. Więc, choć czasu się zdało dosyć, nimby sprawa rozsądzoną została, niecierpliwy spieszył a pędził. Czuł téż może, ażali mu życia stanie na dokonanie co postanowił.
Drugiego dnia już mu tchu braknąć zaczynało, bo i wiatr był ostry a zimnem smagający, i drogi ciężkie, pozawiewane, a koń stary często na nogi szwankował.
Na noc, nie dając się powstrzymać dla spoczynku, gdy konie zjadły, sadzić się kazał na wierzchowca i ciągnął daléj, lecz nad ranem siły coraz wątlejące, nie starczyły już. Musiano go przy pierwszéj chacie nad drogą znieść z siodła na ręku i w izbie położyć, aby się pokrzepił. Stary płakał niemal, że daléj jechać nie mógł, lecz padał z konia, choć go syn i ludzie trzymali.
Chałupa nędzna była i uboga, więc go, w pośrodku dlań usławszy łoże, przy ognisku położono.
Tu zaledwie ległszy, poczuł sam zaraz, że mu ostatnia nadeszła godzina. Chciał się orzeźwić jakimś napojem, dano mu wodę i wino, które syn zabrał z sobą, ale już to nie pomogło.
Życie, którego niewiele w nim było, nagle się wyczerpało, gasnął w oczach... powieki mu zapadały jak do snu. Syn przy nim przykląkł płacząc, starając się uspokoić, dopraszając, aby spokojnie usnął i snem się pokrzepił.
Jemu chwilami niepokojem i boleścią pałały oczy, czuł już a wiedział, że na drodze, na rozdrożu, nie doścignąwszy celu, marnie zemrzeć przyjdzie.
— Miklasz — ozwał się głosem osłabłym — Miklasz, zaklinam cię na wszystko co święte, co najdroższe, na krzyż pański, na miłość jakąście mieli dla mnie, uczyńcie proszę, co każę, czego żądam...
Syn na znak posłuszeństwa rękę przyłożył do piersi.
— Mnie tu umierać przyszło — mówił głosem gasnącym stary — od doli i przeznaczenia nie uwolni się nikt. Jak skoro umrę, Miklasz, wsadzicie mnie na mojego konia, przywiążecie do niego, trzymać będziecie, bym nie padł... i pojedziecie ze mną, z trupem do Poznania, przed króla... Powiecie mu, jako nie mogąc żywy przybywam umarły prosić za rodem moim... Nie zlitowałby się żywemu może, nieboszczykowi się umiłuje... Rozumiesz to?..
Miklasz zmilczał przerażony.
— Rozumiesz — powtórzył stary — tak ma być! tak ja chcę! Niechaj mnie Bolesław zobaczy... Służyłem mu wiernie, krew lałem dla niego. Jeśli litości nie będzie miał, niech nas Bóg sądzi...
Zabrakło staremu tchu i siły, głowę zwiesiwszy na piersi, konać zaczął. Oddech się stał zrazu przyspieszony, potém wolniał coraz, synowi rękę wyciągnął i trzymał go przy sobie, a dłoń mu stygła i twardniała.
Nie upłynęło ćwierć godziny, a stary Jaksa, szepnąwszy jeszcze pocichu: Dziadów z domu nie pędźcie... — skonał i skostniał.
Miklasz klęczał przy nim osłupiały z żalu, wśród ludzi, którzy zbiegłszy się do swojego starego pana, zawodzili żale. Nierychło wspomniał na swą przysięgę, nie pozostawało mu nic, tylko spełnić co rychléj przykazanie rodzica.
Dziwne to było i straszne widowisko, tego umarłego starca, zbladłego, ze zwisłą głową, podtrzymywanego przez dwu obok jadących ludzi; oglądać po śmierci jeszcze zdążającego na spełnienie obowiązku. Stawali ludzie po drodze, przypatrując się dziwowi temu, nie umiejąc go sobie wytłumaczyć.
Podróż mimo nakazanego pospiechu szybką być nie mogła. Opóźniał ją ów trup chwiejący się i opadający, przy którym ludzie się ciągle mieniać musieli.
Tak w końcu zbliżyli się już do królewskiego grodu, gdy na gościńcu ten sam Drogosz, którego król po Jaksów posyłał, wyprawiony gdzieś znów przez niego, spotkał się z żałobnym pochodem. Był on téż Miklaszowi z wyprawy ruskiéj dobrze znanym i przyjaznym. Zrazu osłupiał na widok jadącego nieboszczyka, ale wnet mu Jaksa wytłumaczył, jakie od ojca otrzymał przykazanie.
A że właśnie w tém miejscu, gdzie się spotkali, znużonym koniom popaść było potrzeba i szopa się z gospodą trafiła, w któréj mogli ognia rozpalić i ogrzać się nieco, weszli do niéj razem. Pierwszém było słowem Miklasza spytać, co się działo ze stryjecznymi.
Drogosz ciężko westchnąwszy, zmilczał, znać było, że dobrego nic do powiedzenia nie miał.
— Gdybyście nie wiem jak spieszyli — rzekł w końcu — nie wiem i nie ręczę, ażali na czas dla ocalenia ich traficie. Gdym ich obu na gród przywiózł, król na oczy ich widzieć nawet nie chcąc, natychmiast do ciemnicy wrzucić kazał.
Dowiedziała się królowa, pani miłościwa a pobożna — mówił daléj — królowa, któréj każda kropla krwi przelanéj drugie tyle łez kosztuje... święta i dobra pani nasza... pospieszyła więc do króla... Myśmy ją wszyscy o to prosili, boć żal srogi takich dwu rycerzy postradać, za jednego tam jakiegoś zadławionego greka. Prosiła królowa na kolanach... błagali inni... pono nadaremnie... Tymczasem mnie król wysłał precz... nie wiem, co się stało. Gdym na konia siadał, kapelana król swojego wyprawił do nich, aby spowiedź uczynili... katowi się kazano sposobić do więzienia... Król, jak mówiono, sfolgował pono o tyle, iż nie publicznie miał ich dać ściąć, ale w lochu.
Przecież!... Bóg wielki... nie wiem!.. królowéj łzy wiele mogą... cud się mógł stać... Jedźcie, proście... niechaj nieboszczyk stanie przed nim w imię służb swych go błagając... Jeżeli czas... jeżeli jeszcze czas!.. — westchnął Drogosz stary.
Miklasz więc spieszyć postanowił, ale koniom, znużonym tak że się zaledwie wlokły, dać trzeba było chwilę odpoczynku. Drogosz téż swoim wydychać dawał.
— Straszny gniew naszego pana... — mówił stary pancernik. — Widziałem ja go nieraz na wojnie, gdy nieprzyjaciel rozjątrzył, bez opamiętania lecącego na tłumy... ale straszniejszy jeszcze we dworze, pod dachem, śród pokoju, gdy mu niesforność jaka, albo gwałt krew poburzy...
Królowa dobrocią swą wiele może, pohamuje czasem i wymodli... przecie teraz nie wiem, czy i ona i wy z nieboszczykiem potraficie go złagodzić. Rozżarł się okrutnie... może nie o kupca tego, więcéj o to, iż rycerstwu całemu zakałę zrobili. A i kupiec téż człek był znaczny. Gdy wieść pójdzie o śmierci jego, odstręczy i odpędzi od nas innych obcych ludzi...
Gdym z Jaksami waszemi przybył — mówił ciągle Drogosz — a szedłem się miłościwemu oznajmić, spostrzegłszy mnie, jak jest ciężki, z siedzenia wnet porwał się biegnąc prawie.
— Są te łotry? zawołał. — Przywiózłem ich — odezwałem się. — Rzucić wnet spętanych do lochu! — krzyknął — na jawną zbrodnię sądu nie ma, jeno stryczek i miecz... — Ośmieliłem się do kolan mu pokłonić. — Miłościwy panie — rzekłem — młodzi są, krewcy, namowa zła... — Milcz — zawołał — milcz... przykładu trzeba, lub nikt się do nas jechać nie waży... Rodu są znacznego, więc im się śni, że wszystko dlatego wolno. Za się!.. Jak dwu im głowy z karków spadną, stu się ulęknie i strzyma... Idź... ani słowa... do ciemnicy...
Nie wiem, co królowéj rzekł... Mieli wstawiać się duchowni, mieli prosić za nimi powinowaci, Lisowie i Pobogi i inni... a no, wola króla żelazna... Nie zna on pohamowania w gniewie, a gniewem pałał strasznym...
Znał sam Miklasz króla, widział go nieraz na polu bitwy, gdy pamięć tracił tak, że go nic pohamować nie mogło, niewielką téż i on miał nadzieję. Musiał jednak dopełnić przykazania rodzicielskiego. Rozstali się więc ze starym Drogoszem i pochód z nieboszczykiem rozpoczął się nanowo.
Zbliżając się do Poznania i grodu, gdzie coraz więcéj ludu uwijało się w pobliżu, ledwie się mogli przebić przez gromady ciekawych, których to straszne zwabiało widowisko, zmarłego starca wiezionego na koniu, którego na rękach niemal ludzie dźwigali... za nim jadącego syna z głową odkrytą i całéj téj drużyny wlekącéj się, jakby ze wstydem, upokorzeniem i trwogą.
Kupy ludu poczynały się cisnąć około nich coraz tłumniéj, tak że gdy do wrót zamku przybyli, rozpędzać je musiano.
Miklasz tu naprzód wystąpił, ciało wyprzedzając.
Za nim wieziono ojca, którego zbladły i posiniały trup ledwie kilku ludzi w mierze utrzymać mogło. Pieszy chłopak konia w ręku powoli prowadził.

Poznań już w ostatnich latach Mieszkowych rządów, potém za syna jego urósł był na znaczne miasto. Sam téż zamek, który niegdy cesarz Otto III, jako sprzymierzeniec króla i druh jego, odwiedził, zkąd pieszo, po suknem wysłanéj drodze, boso szedł do Gniezna, do grobu męczennika Wojciecha, zamek od czasów Mieszkowych wzmógł się i rozrósł, a królewsko wyglądał. Obok dawnych dworów drewnianych kazał w nim Bolesław murowane palatium wystawić dla siebie, takie niemal, jakie cesarze mieli w Dziewinie i Merseburgu.
Tuż, na gruzach dawnéj pogańskiéj kontyny, kościół katedralny, pierwsza w Polsce z gnieźnieńską stolica biskupia, wznosiła się z kamienia ciosowego zbudowana.
W pośrodku niéj, naprzeciw wielkiego ołtarza, spoczęły już zwłoki ojca Bolesławowego Mieszka; i on téż sam zawczasu tu dla siebie grób sposobić kazał, chcąc leżeć obok rodzica. Dubrawka, matka Bolesławowa, w katedrze gnieźnieńskiéj, którą wzniosła, spoczywać chciała.
Zmieniło się tu wiele od skromnych owych pierwszych czasów, gdy rzemieślników brakło i staremi się domowemi sprzętami obchodzono. Owe sta pancerników Mieszka urosły teraz na tysiące, skromna gromadka dworzan pańskich, w rój ogromny wspaniałego dworu się rozmogła. Każdy poczet wojsk królewskich, zbroją teraz osobliwą, orężem i barwą sukni szczególną się odznaczał. Ani cesarskiéj straży zbrojnéj bolesławowska nie ustępowała.
Wojennego pana, który większą część żywota spędził w polu i na koniu, od Moraw do Bałtyku, odzyskując i zawojowując ziemie, aby ze słowiańskich plemion wielu jedno wielkie stworzyć państwo (czego ojciec pragnąc, dokonać nie mógł), wojennego pana dwór téż cały był rycerski, zamek żołnierzem się roił, roił duchowieństwem, posłami ze wszech krajów i nieustannym gości napływem. Z Rusi, Moraw, Czech, Chrobacyi, Węgier, od pogańskich jeszcze plemion słowiańskich, nieustannie szli tu, jedni prosić, drudzy przepraszać, kłaniać się, dary nieść, łaski jednać.
Gromadnie, ludno, gwarnie było na zamku wielkiego króla, a ci, co dawniejsze pamiętali czasy, poznać go teraz nie mogli.
W téj izbie wielkiéj, w któréj niegdy władyków polan Mieszko przyjmował, dziśby swych gości codziennych król Bolesław nie posadził i połowy. Dla nieustannego ich natłoku, musiano obok zamku wznieść gmach osobny, rozległy, którego izby, na słupach pośrodku sparte, czterdzieści stołów gościnnych, powszednich dni zastawianych, pomieścić mogły.
Gromada téż podkomorzych, komorników, stolników, cześników, podczaszych i wszelkich urzędników dworskich czuwała nieustannie, aby królewscy goście po królewsku byli przyjmowani.
Większa część dworu pańskiego, gdy na przyjęcie cesarza Ottona III gwoli obyczajowi zachodniemu, na sposób włoski i frankoński przebraną została, późniéj téż, dla cudzoziemców i okazałości większéj, w stroju tym chodzić musiała. Czeladź więc i pacholęta, ówczesną modą strój miała przepołowiony na dwoje, tak, że jedna jego strona czerwoną barwą, druga żółtą była, i kaftan rękawy miał różne, a przez plecy rozcięty był napoły. Nie ujrzałeś już tam teraz dawnego obuwia sznurowanego, tylko buty i trzewiki, których końce skówkami lśniącemi były nasadzane, a boki szyte kwiecisto. Co dostojniejsi ze dworu łańcuchami na szyjach się odznaczali, a płaszcze wszystkie złotem lamowane, srebrem naszywane być musiały.
Przepych widać było wszędzie, bo go król lubił i rad na swym dworze oglądał, aby od innych pośledniejszym nie został. Uzbrojenie téż dawniéj proste, wykwintniejszém było u Bolesława i jednostajném. Jednego żołnierza w jeździe nie miał król, któryby cały od stóp do głów pancerzem skórzanym, łuską żelazną naszywanym nie był okryty. U starszyzny, przy takichże hełmach, okutych żelazem, purpurowe i białe powiewały kity.
I tarcze téż pieszaków świeciły gwoźdźmi i błyszczały blachami, a po znakach ich każdy poczet i ziemię odgadnąć było można.
Zostały dzidy i młoty, a mieczów żelaznych przybyło, leżały ich całe komory, aby ludzi każdego czasu tysiące można uzbroić.
Nie jeden téż na grodzie mieścił się dwór królewski, miała swój oddzielny królowa Emnilda, owa święta pani, córka Dobromira, którą już trzecią król zaślubił, a nad wszystkie swe szanował i kochał. Często téż Mieszko, syn Bolesławów i młodszy Dobromir a starszy od nich Bezprym, z królowéj węgierki narodzony, i córki pańskie tu przebywały, a żona Mieszkowa, siostrzenica cesarska Ryksa i wielu książąt sprzymierzonych i pokrewnych, tak że coraz obszerniejsze gmachy zamkowe czasem ich ledwie mogły pomieścić, niekiedy nie mieściły. W podwórcach, jak na targu w uroczyste dnie, w dzień i nocą przebić się było trudno przez tłumy.
Musiano téż część dziedzińca sznurami odgradzać, aby codziennym turniejom i zabawom rycerskim, jakie pod okiem pańskiém dla rozrywki się jego odbywały, plac zostawić swobodny.
W chwili gdy Miklasz Jaksa, za sobą prowadząc ciało ojca, wjeżdżał w bramę zamkową i oczy wszystkich się nań zwracały, komornicy królewscy postrzegłszy wiezionego trupa, z którym w podwórzec wprost jechali, ulękli się wielce. Nie śmieli powstrzymać, ale wnet oznajmiono starszemu nad dworem, którym był Sieciech, aby króla uprzedził, lub rozporządził co należało.
Wybiegł więc zaraz Sieciech ów, pan poważny, w czarnéj sukni dostatniéj, z łańcuchem na szyi, w kołpaku sobolim, z laską kutą w ręku, aby się sam dowiedział, coby to oznaczać miało, i pochód już ku drzwiom murowanego gmachu dążący zatrzymał.
Musiał mu się Miklasz tłumaczyć, w jakiém od umarłego jechał poselstwie. Przykazawszy mu stanąć, Sieciech pospieszył do króla, który z ulubionym sobie opatem tynieckim Aronem na osobności się zabawiał.
Przeszedłszy komnat kilka, Sieciech u drzwi pańskich oznajmił się kaszlem i lekkiém laski o ziemię uderzeniem.
Król w sypialni swéj odpoczywał. Ogromny ogień pałał w kominie z kapturem, przed nim Bolesław w krześle poduszką nakrytém siedział.
Był już naówczas wielki ów podbójca i wojak niezmordowany, nieco wiekiem ociężałym. Ciemny, bujny włos kędzierzawy, okrywający mu głowę, siwizna gdzieniegdzie srebrzyła, odkryło się wspaniałe czoło, które troski poryły. Twarz pełną, ogorzałą, rumianą, dwoje oczów ciemnych zdawało się niemal całą wypełniać, tak wzrok ich gasił i ścierał, co się na niéj innemi wyrażało rysy. Ust niewiele widać było pod wąsami i brodą, wybujałą szeroko. Pierś wydatna, rozłożyste ramiona, przygarbione nieco, całe ciało bujno i silnie rozrosłe, uczyniłyby zeń olbrzyma, gdyby wzrost odpowiadał ich rozmiarom. Otyłość przyszła z wiekiem i ciężarem swym nużyła starego bohatera.
Kożuch soboli jedwabiem pokryty stanowił ubiór cały. Z pod niego widać tylko było bieliznę cienką i miękkie na nogach buty futrem bramowane.
Obok krzesła królewskiego stał mężczyzna w czarnéj sukni długiéj, wzrostu słusznego, chudy, twarzy bladéj, poważnéj a myślącéj. Włos krótko obcięty, wygolona korona, krzyż złoty na piersiach oznaczały duchownego. W rysach jego czytać było trudno, choć jak zagadka nęciły tajemniczym swym wyrazem. Bystry tylko rozum zdradzał wzrok biegający żywo. Król znać go słuchał, gdy Sieciech, uchyliwszy drzwi, z nizkim pokłonem do sypialni się wsunął.
Na obliczu pańskiém dostrzedz było można nieco zniecierpliwienia, ale stary Sieciech, który pana swojego znał dobrze, a wiedział, jak sobie z nim poczynać, bynajmniéj się tém nie poruszył, choć brwi groźnie się ściągające i oczy w siebie wlepione zobaczył.
Pogładził ręką brodę, nie spiesząc z mową, król ciągle zwrócony doń, czekał, jakby pytając wzrokiem: Cóż mi powiesz? — Lecz milczał ustami. Na twarzy widać było jakby drgania myśli, która po głowie się snuła.
Opat Aron pilno się téż wpatrywał w przybyłego, zawiesiwszy przerwane opowiadanie.
Sieciech w końcu krok naprzód postąpił powoli, jakby rozmyślał, od czego zacznie.
— Przebacz, miłościwy królu — odezwał się rękę spuszczając ku ziemi — musiałem wczas miłości twéj przerwać wchodząc... w podwórcu nieboszczyk domaga się twéj łaski i posłuchania...
Król i opat zdziwieni tą mową, głowy podnieśli, spojrzeli po sobie.
— Tak jest, miłościwy panie — kończył Sieciech spokojnie i powolnie. — Stary sługa królewski Janko Jaksa z Niemierzyszcz jechał prosić łaski i zmiłowania pańskiego, a w drodze umierając trupa swojego synowi tu przywieźć kazał, aby on u miłości pańskiéj o przebaczenie błagał dla synowców... Syn z ojca zwłokami stoi przede drzwiami... ludzi gromady się kupią...
Na twarzy króla, który słuchając brwi strasznie ściągnął, odmalował się gniew okrutny; oczy poczęły ciskać pioruny, rękę ścisnął i uderzył nią w poręcz siedzenia, lecz słowa zrazu nie rzekł, poglądając na opata.
Opat Aron stał niemy, nie okazując po sobie ani co czuł, ni co myślał.
Sieciech z głową spuszczoną na odpowiedź czekał.
— Syna mi tu prowadź! — zawołał Bolesław nie wstając.
Sieciech pokłonił się na znak posłuszeństwa i natychmiast odszedł.
Król i opat patrzali na siebie. Bolesław zdawał się wyzywać zdania duchownego, ksiądz czekał na to, co król powie. Trwało długo milczenie, w ognisku tylko płomię syczało i iskry z niego pryskały.
Tymczasem kroki idących słyszeć się dały. Blady Miklasz Jaksa stał w progu chwilę, a potém się na kolana rzucił przed królem.
— Miłościwy panie!.. — począł.
— Wiem wszystko — przerwał, rękę ciągle ściśniętą podnosząc, król — wiem wszystko... Stary Janko z grobu przychodzi prosić za krwią swoją... ale ja... przysiągłem, że nie przebaczę. Każę poczestny pogrzeb sprawić sławnemu rycerzowi, a ich głowy jutro rano spaść muszą... i spadną!..
Usłyszawszy ten wyrok, Miklasz wstał powoli. Zdało się, że duma starego Jaksów rodu już mu do dalszego błagania usta zamknęła. Nie rzekł nic, nie prosił więcéj.
Król głowę opuścił na piersi i ręką dał znak. Miklasz, nie uchyliwszy nawet czoła, wolnym krokiem wyszedł z sypialni.
Za nim wzrok królewski pociągnął i gdy zasłona zapadła, długo się na niéj zatrzymał. Słychać było ciche, niepewne odchodzącego kroki, które coraz się oddalały... W kominie płomię syczało i iskry z niego pryskały.
Z założonemi na piersi rękami opat stał, oczy w ziemię wlepiwszy.
I trwało milczenie grobowe, przykre, którego ani król, ani duchowny przerwać nie śmiał, chwilę jak wiek długą. Z podwórców niby koni tentent głuchy i gwar jakiś stłumiony dochodził, a potém cisza zaległa gród... i ognisko tylko mówiło coś samo, niezrozumiałym językiem...





III.



Chociaż na dworze zmierzchało, niezwyczajny widok, około siedzącego na koniu trupa starca coraz liczniejsze gromadził tłumy.
Przed wszystkiemi drzwiami dworców, po przedsieniach stały niewiasty załamując dłonie, pokrzykując ze strachu i podziwu. Pachołkowie i rycerstwo się cisnęło, aby starego Janka zobaczyć raz jeszcze.
We wszystkich sercach litość się budziła. Niecierpliwie oczekiwano królewskiego słowa, a choć znano nieugiętą jego wolę, choć już prośby królowéj były nadaremne, spodziewano się jeszcze, że ten jęk z za grobu do serca pańskiego przemówi i zmiękczy je...
Gdy z głową na piersi zwieszoną wyszedł wreszcie Miklasz i ukazał się w przedsieni, pogrążony w smutku, z rozpaczą na twarzy, domyślili się wszyscy, iż i trup nie mógł nic.
Szmer jakiś smętny, bolesny przebiegł z ust do ust, niewiasty sobie oczy poskrywały, mężczyźni, nie śmiejąc nic rzec, z posępnemi twarzami oddalać się zaczęli.
Miklasz namyślać się zdawał, wreszcie, choć go wielu towarzyszów, stojąc mu na drodze, zaczepiało słowy i oczyma, milczący poszedł do konia, siadł nań i ludziom znak dał, aby za nim nazad jechali.
Już siedząc nawracał, gdy z dworca królewskiego wyszedł opat Aron, przed którym co żyło usuwać się, kłaniać nizko poczęło. Niektórzy biegli, cisnęli się i przyklękając w rękę go całowali. Widać było, jak bardzo szanowano królewskiego ulubieńca.
Żywym krokiem podszedł opat ku Miklaszowi.
— Stój — rzekł — miłościwy pan a król nasz dla winnych tylko jest surowym... łaskiście jego nie utracili. Pogrzeb ojca waszego kazano na zamkowym odbyć kościele... Jedźcie wprost do tumu...
Miklasz słuchał milczący.
— Ojcze mój — rzekł — to uczynię ze zwłokami rodzica mojego i pana, coby on z sobą żyw uczynił, gdyby mu król dla rodu jego miłosierdzia odmówił. Powiozę je ztąd... powiozę do pierwszego cmentarza i złożę w pierwszym kościele, jaki na drodze znajdę. Zhańbiona rodzina nasza, co łaski pańskiéj nie była godną, ni umarła ni żywa progu już zamku tego nie przestąpi... Taka była zmarłego wola...
Surowym wzrokiem zmierzył opat mówiącego i długo się weń wpatrywał. Nie sprzeciwił mu się, aby bolu nie jątrzyć.
— Miklaszu Jakso — rzekł pocichu — czyńcie jako chcecie... ale rozważcie dobrze co czynicie... komu wydajecie wojnę...
A głos zniżając dodał. — Ja z wami dziś jeszcze widzieć się potrzebuję, dla dobra waszego...
Młodzieniec skłonił tylko głowę i pochód żałobny, na dany przezeń znak, ruszył z grodu powoli, a opat, oglądając się, krokiem ociężałym odszedł ku tumowi.
W podwórcu zostały tylko cicho gwarzące kupki ludzi, oczyma wiodące za Jaksami, poczynając się zwolna rozpraszać i rozchodzić w różne strony, jakby przybite żalem i trwogą.
Od przywiezienia na gród dwu braci poruszenie tu było wielkie. Mieli oni mnogich przyjaciół, a nie jeden z dawnych towarzyszów w wyprawach, który miał może na sumieniu daleko więcéj niż to, za co oni głowami płacili, czuł się niespokojnym. Dawno już króla Bolesława nie widziano tak gniewnym, tak zapalczywym, tak strasznym. Takim tylko bywał niegdy, na placu boju, gdy dwa wojska stojąc po dwóch rzeki brzegach, wzajem się łając wyzywały do walki, dopóki gniewu krwią nie ugasił.
Królowa Emnilda zawsze biorąca nieszczęśliwych stronę, i tym razem chodziła paść do nóg męża, aby życie skazanych uprosić, Bolesław słuchać nie chciał jéj nawet, z groźbą i fukiem odprawił.
Dano zaledwie czas osądzonym do następnego ranka, aby się na śmierć przygotowali przykładnie; zdawało się już, że żadnéj nie było nadziei i nic ich uratować nie może.
Na dworze królowéj smutek ztąd i żal był wielki. Emnilda siedziała z rękami na kolanach złożonemi, zamyślona, zapłakana. Pani to była nie pierwszéj już młodości, lecz jeszcze postawy i lica, które dawniejszego szlachetnego wdzięku zachowało ślady wyraźne. Rysy regularne i czyste nie zmieniły się, głębiéj tylko zapadły oczy, kilka zmarszczek je otaczało, a dokoła ust uśmiechy i płacze wydeptały drogi, któremi naprzemian chodziły. Wiek na ślicznéj jéj twarzy rozlał pokój chrześciański, rezygnacyą pobożną i smutek łagodny, jaki przystał człowiekowi na tym płaczu padole. Były one nowym wdziękiem i urokiem, który młodość zastępował.
Pobożna pani sama siedziała u gasnącego ognia, krosna jéj i robota porzucone w nieładzie, świadczyły, że niedawno od nich odeszła.
Dwie służebne przez drzwi zasłonione z drugiéj komnaty zaglądały pocichu, nie dając znać o sobie najmniéjszym szelestem i nie przerywając spoczynku. Izba królowéj, któréj ściany całe zawieszone były obiciami, przez nią szytemi, pełną stała oznak i godeł pobożnych. Krzyże na wszystkich stołach u ścian widać było, kropielnica bronzowa wisiała u drzwi. Królowa ocierając łzy, długoby tak w myślach zatopiona pozostała, na siedzeniu w nieruchomém odrętwieniu, gdyby w téj chwili z za zasłony stłumiony płacz nie dał się słyszeć.
Głos ten poruszył ją i przestraszył, tak, że nagle się zerwawszy, pobiegła do drugiéj izby, w któréj już znowu cicho było. Odsłoniwszy oponę, ciekawemi oczyma poczęła się po niéj rozglądać.
Druga komnata, przytykająca do téj, w któréj królowa Emnilda przy pracy dnie spędzała, mieściła zwykle gotową na rozkazy służbę jéj niewieścią.
I teraz téż nie było tu nikogo, krom trzech młodych dziewcząt, z których dwie cuciły trzecią, napoły omdlałą na ławie u ściany. Ujrzawszy królowę wchodzącą, zapłakana z trudnością podnieść się usiłowała, dwie jéj towarzyszki stały pomięszane i milczące. Królowa zdawała się nie pojmować, co tu pod jéj bokiem stać się mogło. Szła ku osłabłéj, gdy ta nagle, składając ręce i podnosząc je do góry, padła przed nią na kolana.
Błagająca ta, rozłzawiona dziewica, była młodą i bardzo piękną. Szafirowe jéj oczy, ciemne włosy, śnieżna płeć, smukła i gibka postawa, czyniły ją zarazem poważną i wdzięczną. Ubrana ciemno, z długiemi warkoczami, spadającemi na ramiona, piękniéj i kosztowniéj przystrojoną była niż jéj towarzyszki i zdała się téż wyższego nad nie pochodzenia. Złote sprzążki, łańcuchy, iglice, naszyjniki odbijały świetnie od ciemnego stroju i włosa.
Była to jedynaczka, córka ochmistrza królewskiego, Sieciecha, Teodora, wychowana od dziecka na pańskim dworze, a Emnildzie jak własna córka ulubiona. Królowa téż przyczyny tych łez i rozpaczy pojąć nie mogła, bo pieszczone dziewczę nigdy się skarżyć na nikogo nie miała powodu. Kochali je wszyscy. Teodora zachodząc się od płaczu, padła na ziemię i poczęła obejmować stopy królowéj.
— Ocal go, miłościwa pani! ocal go... albo i mnie niech razem z nim stracą... — zawołała łkając.
Zarumieniona Emnilda usłyszawszy to, skinęła na towarzyszki Teodory, aby wyszły i zwolna podnosząc ją z ziemi spytała łagodnie.
— O kim mówisz, dziecko moje... ja cię nie rozumiem...
Łzy nierychło się jéj wytłumaczyć dały, żal téż i srom utrudniał wyznanie.
Z rozmowy i słów urywanych dorozumiała się królowa, że od dwóch już lat pomiędzy piękną córką Sieciecha a Jurgą Jaksą, w czasie świąt obchodzonych na grodzie, zawiązał się miłosny stosunek.
Jurga był tak pięknym młodzieńcem, jak Teodora śliczną dzieweczką, charaktery obojga podobne, wesołe myśli, serca gorące, zbliżyły ich ku sobie. Jurga ile razy bywał w Poznaniu, acz się na dworze nie pokazywał, zawsze znalazł sposób zbliżenia się i widzenia Sieciechównéj choć zdaleka. Pocichu zapowiedział jéj już swaty. Późniéj nieopatrzność młodzieńcza, nieszczęsna ruina i zubożenie wstrzymały je; na dworze już o wszystkiém wiedziano. Dziewcze gotowe było iść choć za ubogiego, lecz byłżeby ją dał ojciec? Jurga więc czekał wojny, łupów, poprawy w domu, lepszego czasu... i Teodora czekała... Nagle dowiedziała się, gdy sobie śniąc o przyszłości obiecywała szczęście, że Jurga został na śmierć skazany. Rozpacz ją ogarnęła. Zabyła wstydu niewieściego i do królowéj pobiegła, jak do matki.
— Dziecko moje — odezwała się wysłuchawszy Emnilda — nim wiedziałam o tém, że Jurga bohdanem był twoim, chodziłam upaść do nóg króla, płacząc prosiłam go za niemi, ale nie pomogło nic...
— Miłościwa pani, matko moja! — krzyknęła Teodora ręce załamując nad głową — jeżeli on zginie, ślijcie mnie do Dziewina, do Merseburga, gdzie chcecie, pozwólcie zamknąć się w klasztorze. Już ja świata znać nie chcę i żyć nie mogę, jeśli go nie ocalę...
— Bóg tylko jeden ocalić go może! — odparła Emnilda i łzy popłynęły z jéj oczów. — Uspokój się dziecię moje — dodała — uczyniemy jeszcze, co jest w ludzkiéj mocy...
Dziewczęta służebne, którym odejść kazano, musiały pewnie przestraszone rozpaczą Sieciechównéj, pobiedz dać znać jéj ojcu, i w chwili, gdy królowa wychodzić miała, Sieciech stary zjawił się w progu uchylając oponę. Ujrzawszy córkę zapłakaną, dziecię jedyne, z rękami podniesionemi rzucił się ku niéj przestraszony; klęczała jeszcze na ziemi.
Teodora, któréj niebezpieczeństwo dodawało odwagi przed ojcem, ujrzawszy go, na twarz upadła.
— Ojcze mój rodzony! — zawołała, nie tłumacząc mu się jaśniéj — ty masz łaskę u króla, starym jesteś jego sługą... ty wyproś, ty wybaw go od śmierci!..
Zdumiony ojciec, dla którego dotąd wszystko było tajemnicą, obrócił się do królowéj.
Z jéj ust dopiero usłyszał, o kogo Teodora prosiła, spuścił głowę siwą i stanął jak skamieniały.
— U króla!.. u króla wyprosić łaskę, gdy poprzysiągł... — szepnął głosem złamanym — tego pani nawet nasza, ani opat Aron, ani święty nasz męczennik Wojciech, gdyby z grobu wstał, nie potrafiłby pewnie... cóż ja?
Gdy spadną ich głowy, a gniew się pański uśmierzy, gdy król ochłonie — a! zaprawdę — posłyszemy może, jak to już nieraz bywało, żal i ból po czasie. Aliści one nie wskrzeszą.
Teodora ciągle na ziemi leżąc, twarz sobie zakrywszy rękami, zanosiła się od łez i łkania — jęki jéj stokroć wymowniejsze były niż słowa.
Zadumał się Sieciech — królowa tulić i pocieszać ją zaczęła, lecz wszyscy z nią razem płakali...
Trwało to dość długo, gdy dziewczę, które się zdało bezmyślne i z bólu zdrętwiałe, zerwało się nagle, oczy jéj zaczerwienione, ale oschłe z łez błyszczały ogniem jakimś i męztwem wielkiém — chwyciła za rękę królowę i namiętnie całować ją zaczęła.
— Pani moja miłościwa! słyszeliście co mówił ojciec, on króla zna... król sam straconych będzie żałować. Odważ się pani! ocalmy ich, mimo wiedzy króla... dla niego samego — ocalmy ich!...
Rzuciła się znowu na kolana.
— Wiem, słyszałam — mówiła — że ich w więzieniu tracić mają.
Nikt wiedzieć nie będzie... Ty rozkazać możesz, niech kat rękę powstrzyma, niechaj zostaną w ukryciu, w więzieniu, aż się gniew pański uśmierzy. Nikt ciebie pani nie zdradzi, bo cię miłują wszyscy... król nie spyta.
Gdy śmiałe dziewczę gorączkowo wymawiało te słowa, Sieciech i królowa zamilkli strwożeni na samą myśl nieposłuszeństwa, temu, który cienia jego nieznosił; którego gniew był jak piorun, bijący choćby w kościoły.
Emnilda milczała długo.
— Dziecię szalone — rzekła powoli — wieszże ty czego śmiesz żądać odemnie? Przy starym Sieciechu wszystko powiedzieć mogę.
Dałam dwóch synów królowi, nie sprzeciwiałam się nigdy żadnéj woli jego, jak niewolnica byłam mu posłuszną — ale i dla mnie z latami serce jego ostygło — nie jestem już dla niego ukochaną i jedyną. Szanuje mnie, ale powabniejszych twarzy szuka... Gdybym stała mu się nieposłuszną, radby się może był mnie pozbyć, jak się zbył matki Bezpryma i córki Rygdaga — co ją poprzedziła...
Na siebiebym wyrok wydała — i na sumienie jego...
Spuszczając oczy, smutnie wyrazów tych dokończyła królowa i stali wszyscy niemi. Sieciech dumał, boleść córki kazała mu szukać ratunku, gdzie już żadnego nie było.
— Miłościwa pani — odezwała się — próżne są obawy wasze — krewkim jest pan nasz, ale serce ma dla was zawsze i poszanowanie... któż wie, ażaliby wdzięcznym nie był, żebyś go od własnego gniewu uratowała??
Zamyśliła się trwożliwie królowa.
— Któż wie? kto wie? — powtórzyła cicho — życie dwóch ludzi, którzy za grzechy swe odpokutować czas będą mieli, czy nie więcéj warto niż mojego szczęścia ostatek?
Mieszko i Dobromir już matki nie potrzebują. U dworu młoda Ryksa mnie zastąpi... synowa.
Znowu łzy z oczu się potoczyły.
Ta iskierka jakiéjś nadziei w szał wprawiła Teodorę, przyczołgała się do nóg królowéj i ściskać a całować je poczęła. Sieciech stał niemy nieśmiejąc ani namawiać już, ani rzec słowa za niemi.
Emnilda zbliżyła się doń i szepnęła:
— Proście do mnie ojca Arona, a ty — zwróciła się do córki Sieciechowéj — odejdź ztąd, uklęknij i módl się... Wszystko jest w bożéj mocy — ale bożéj woli nigdy się sprzeciwiać nie godzi. Idź — dziecko moje, w pokoju...
To mówiąc wróciła królowa do pierwszéj komnaty i wprost do klęcznika swego doszedłszy, padła na kolana, poczynając się modlić gorąco.
Długi dość czas upłynął, nim powołany Opat oznajmił przyjście swoje — wpuszczono go natychmiast do królowéj.
— Ojcze mój! — rzekła przystępując doń drżąca — rady twojéj proszę. Radźcie nie jako królowéj, ale jako ubożuchnéj chrześciańskiéj niewieście...
Godzi się dla ocenienia żywota ludzkiego kłamstwo popełnić??
Zdumiony Opat stał chwilę milczący — zdawał się chcieć odgadnąć myśl i zastosowanie, jakie odpowiedzi jego nadaném być miało.
— Miłościwa pani — rzekł po namyśle — Ojcowie kościoła nawet, są w tym względzie różnego zdania. Sumieniowi spowiednika, rozumowi kapłana zostawia kościół ocenienie czynu... Bóg waży tajemne myśli człowiecze, ludzie sądzą postępki.
Emnilda wpatrzyła się w Opata, który stał nieruchomy.
— Wyznam ci jak na spowiedzi — rzekła — kuszoną jestem, abym dla ocalenia żywota, dwóch porywczo przez króla skazanych młodzieńców, kłamstwo popełniła i ludzi do popełnienia go skłoniła. Wy wiecie, ojcze o kogo chodzi! Są to dzieci znacznéj rodziny, która króla odstąpi i gniewną nań pozostanie, albo się z całém mieniem z kraju wyniesie, srom unosząc z sobą.
Król sam późniéj pożałować może, iż na śmierć ich skazał. Mamli ja ważyć niełaskę mojego pana wziąć grzech na sumienie, ażeby spełnić miłosierny uczynek?
Zimne i nieporuszone oblicze opata, przebiegło jakby drgnienie jakieś niedostrzeżone; widocznie tknięty był tak wielką królowéj ofiarą, tak serdeczną i piękną.
Patrzał na nią ze zdumieniem, poszanowaniem i z niedowierzaniem razem.
— Wiem ja co czynię — dodała Emnilda — wiem, że moja zwiędła twarz naprzykrzyła się już może panu mojemu, że nieposłuszną może mnie wygnać z przed oczów swoich. Jedyne szczęście moje, dzieci i jego postradać mogę — ale nie nakazałże Chrystus Pan nasz i Zbawiciel, ofiary czynić z siebie, tak jak on sam za nas się stał ofiarą??
Opat słuchał zdumiony — powoli głowę począł uchylać przed królową... ręce na piersiach założył, cofnął się krok...
— Nie grzech popełnisz, miłościwa pani — rzekł — ale zasługę mieć będziesz u Boga. Sumienie twe mocą kapłańską rozwięzuję.
Lecz... choć królowéj naszéj, choć pani — choć żonie wielkiego Bolesława, znajdzież się człowiek tak śmiały a tak pobożny, coby chciał być posłusznym?
Ważysz, miłość wasza — wiele, a no ten co cię posłucha, wbrew rozkazowi pańskiemu, więcéj jeszcze ważyć musi — głowę i życie.
Nim domówił tych słów opat, na twarzy królowéj radość zabłysła.
— Ojcze — zawołała — to sprawa moja — ja sama odpowiem za wszystkich, ja jedna będę winną.
To mówiąc zdjęła z palca pierścień kosztowny.
— Na pamiątkę dnia tego — rzekła — przyjmijcie mały ten dar odemnie. Daliście mi męztwo, przynieśliście uspokojenie — Bóg niech wam zapłaci.
Zawahał się opat dar przyjmując, lecz zmusiła go Emnilda, aby nie odmawiał.
— O tajemnicę was nie proszę — dodała w końcu — od niéj ich życie zależy i — moje! Czas upływa...
Opat odchodził zamyślony, gdy królowa Emnilda znikła już z komnaty, szelest tylko jéj sukni obróciwszy się usłyszał i drżącą zobaczył we drzwiach oponę.
Noc była nadeszła. Na zamku cisza panowała...
Więzienie, do którego rzucono dwóch Jaksów, opodal od dworców znajdowało się do wałów przyparte. Były to ciemnice, na pół w samym usypie ziemnym skryte, z ogromnych balów sosnowych wybudowane. Ciężkie wrota okute, a w nich mniejsza furta, zaryglowana silnie, wiodły do izb dla więźniów przeznaczonych. Wzdłuż od strony wnętrza zamku ciągnęła się długa, wąska szyja, poprzecinana gdzieniegdzie małemi okienkami, w które zaledwie ręka by przecisnąć się mogła. Z téj szyi, kilkanaście drzwi, drągami pozasuwanych, prowadziły do ciemnych izb wilgotnych, w których zamknięci byli więźniowie na śmierć lub dożywotnią skazani niewolę... na długie lata powolnego konania.
Srogi obyczaj owych czasów, potrzeba surowości dla ludzi na pół dzikich, okrucieństwo, które po sobie wojny i pogaństwo zostawiło — zmuszały do takiego nielitośnego obchodzenia się z winowajcami.
W jednéj to z tych izb, niegdyś, przed laty — z rozkazu Bolesława oślepiono Odylona i Prybuwoja — tu czas jakiś, oślepiony także męczył się Bolesław Rudy, niegdyś królik czeski... tu, wielu innych, których imiona zapomniane zostały, dokonali żywota, ale bo po długiéj męczarni, wypuszczeni na swobodę, kryli się gdzieś daleko. W większych izbach po kilku skazanych siedziało, w mniejszych po jednemu. Gdy wyrok padł na którego z zamkniętych, kat pod drzwi jego toczył pieniek krwawy, który zawsze w szyi ciemnicy, stał pogotowiu; pachołkowie wnosili pochodnie i ciężki topór, jednem cięciem głowę od kadłuba dzielił. Wór piasku wysypywano na toczącą się krew, wynoszono trupa po cichu, drzwi kaźni zostawiano otworem, aby woń krwi miała czas ulecieć, nim nowego wtrącono do więzienia.
Tak się działo naówczas, gdy miłosierdzie królewskie sromu chciało oszczędzić rodzinie, lub sobie przykrego widoku. Niekiedy ofiarę wyprowadzano na plac i w oczach tysiąca ludzi, czyniono z niéj przykład dla drugich.
W jednéj z tych izb właśnie, u trzecich drzwi od wnijścia, na garści słomy, w ciemnościach leżeli teraz Jurga i Andruszka. Znosili oni mężnie niedolę swoją, już się nie spodziewając ocalenia.
Dwa razy kapelan królewski przychodził spowiadać ich i do skruchy nakłaniać. Niepotrzebowali oni namowy jego, dawno wytrzeźwieni z chwilowego szału, biedni młodzieńcy, patrzali mężnie na to co ich czekało. W téj ostatniéj godzinie serca się im otworzyły i oczy. Oba się winnémi czuli, a poczciwa miłość braterska wzmagała się jeszcze. Jurga siebie obwiniał, Andruszka, jako starszy winę kładł na się, każdy gotów był na śmierć z rozkoszą, gdyby nią mógł brata ocalić.
Leżąc na słomie obok siebie trzymali się za ręce i liczyli chwile pozostałe. Za każdym szelestem w podziemiu zdawało się, że oto krwawy pieniek o drzwi uderzy i oznajmi: na śmierć iść pora.
W więzieniu ciemność panowała bezdenna; żaden najsłabszy promyk do niego nie wdzierał. Cicho téż było jak w grobie, najmniejszego szelestu. Straż stała na zewnątrz, w szyi ciągle prawie było pusto.
— Gdyby król nas był dopuścił do siebie — mówił Andruszka — gdyby mi przed sobą mówić pozwolił, pewien jestem, że łaskębym był dla ciebie wyprosił. Tyś młodszy, przy mnie władza była, starszeństwo — jam za dwu sam odpowiadać powinien.
— Andruszko, bracie, — zawołał Jurga — jakże ty pomyśleć możesz, że ja bym żyć chciał, kupiwszy bezkarność krwią twoją. Miłe mi życie, miłe to pewna.
Kocham Sieciechównę... śmiał mi się w niéj świat — a jednak i jéj i jego niechciałbym bez ciebie.
— Wspomniałeś córkę Sieciecha — możnego ona ma ojca — rzekł starszy — gdyby ci sprzyjała, onaby przez niego dla ciebie coś potrafiła uczynić.
— Nie — odparł Jurga — czyż króla nie znasz? alboś go to nie widział w boju i pod lipą, gdy sądził? — i gdy go wróg rozsierdził? Naówczas on litości nie zna i opamiętania nie ma.
A nie rychło ochłonie!
— Cicho — nie mów na niego nic — wtrącił starszy.
— Juści się go teraz więcéj bać nie mam potrzeby — porywczo odparł Jurga — chybaby mnie końmi rozszarpać kazał... a głowę muszę dać, czy tak czy tak!
— Nie dla strachu to mówię — westchnął Andruszka — a no, dla tego, że choć on mi życie bierze, ja go nie winię. Sędzia i król — kto wie? w jego miejscu jabym téż może kazał ściąć Andruszkę, a Jurgę tylko z żywotem puścił.
Uciszyli się z rozmową, bo koło drzwi coś się skrobać poczęło.
Przez szpary zabłysło światełko słabe, odpadł drąg, stróż więzienny, którego niewiadomo dla czego zwano Rybą, wsunął się do lochu, z pękiem łuczywa w ręku.
Człek był takiego wzrostu, że musiał nieco przygięty stać w izbie podziemnéj, któréj dyle nizko leżały... Głowę miał krągłą, kudłatą, z oczyma białemi siedzącemi na wierzchu jak u żaby.
Na gołe ciało okryty kożuchem, z nogami skórą poobwiązanémi do kolan, straszny był jak kat, którego téż obowiązki nie jeden raz musiał sprawować.
Gdy kogo udusić przykazano, zwykle Ryba się podejmował, w szerokie żylaste dłonie ująwszy gardło, niewiele czasu potrzebował, by ofiara bez tchu u nóg mu padła. Naówczas patrzał i śmiał się uradowany, że mu to przyszło tak łatwo.
Zwykle chodził jakby senny, powoli, milcząc, oczyma żabiemi ofiary swe mordując powoli, nim je ręką tknął jeszcze.
Gdy Ryba wszedł, bracia mimowolnie przycisnęli się do siebie, dłonie ich mocniéj się ujęły, serca uderzyły — sądzili, że już po nich przychodzi. Stróż za siebie wziął przy otwieraniu zostawiony za drzwiami dzbanek i kawał czarnego chleba, którym był pokryty... Nie mówiąc nic przysunął go do barłogu i ręką czarną wskazał.
Andruszka nań popatrzał.
— A co nam po tém — zamruczał — wszak dziś?..
Ryba zmierzył go oczyma i dwa szeregi zębów ogromnych błysnęły z za warg wypukłych, ramionami ruszył, głową strząsnął, nie odpowiedział nic, odwrócił się tyłem i powlókł do drzwi, które, zatrzasnąwszy już, miał drągiem zawalić, gdy szept u wnijścia jakiś dał się słyszeć, mruczenie, niby krótka jakaś sprzeczka. Drąg opadł znowu, światło wróciło i opat tyniecki w czarnym długim płaszczu, wszedł wolnym do więzienia krokiem. Ryba podniósłszy łuczywo do góry, przyświecał w progu, z miejsca się nie poruszając.
Oba bracia na widok duchownego powstali. Znali go dawniéj na dworze króla, bo któż nie znał opata Arona, który u Bolesława był, jak on sam mawiał, pierwszém okiem w głowie.
Wchodząc odezwał się opat, że im pociechę chrześciańską przynosi, i spytał, ażaliby co rodzinie do przekazania nie mieli, lub prośby jakiéj przedśmiertnéj, któréj by zadość mógł uczynić. — Mówiąc to, znacząco spoglądał dziwnie na stróża.
Niezrozumiałe to były zaprawdę odwiedziny, gdyż Jaksowie już przez kapelana królewskiego na śmierć przygotowani i wyspowiadani byli, a jemu téż wszystkie swe zlecenia przekazali.
— Mój ojcze — rzekł Andruszka smutnie — nie pozostało nam o nic prosić, chyba o modlitwy za dusze nasze.
— To obowiązek kapłański — odezwał się opat. — Wprawdzie — dodał — nadziei mieć trudno, tam gdzie żadne prośby ani żywych ni umarłych, nie pomogły nic — przecież człowiek do ostatniego tchnienia w miłosierdziu bożem i cudach opatrzności powinien mieć nadzieję.
Słowa ostatnie wymówił opat z naciskiem jakimś i znacząco, a więcéj jeszcze nad nie, wzrok jego mówić się zdawał. Andruszkę tylko uderzyło to, że opat wspomniał prośby umarłych!
— A któż umarły mógł wstawiać się za nami? zapytał ze smutnym uśmiechem. Ludzie z grobów nie wstają.
— Tak było — począł mówić opat — i słuszną jest rzeczą, byście dla pociechy waszéj o tém wiedzieli. Stryj wasz Janko, starzec dogorywający, dowiedziawszy się o nieszczęściu, które rodzinę dotknąć miało, mimo wieku i choroby, na koń kazał się wsadzić, i jechał do króla prosić za wami. Jechał dniem i nocą do Poznania, a zmarł w drodze i umierając synowi polecił, by go trupem zawiózł przed króla, i trup jego mówił za wami.
Bracia zdumieni spojrzeli po sobie.
— Któżby się tego po tak zagniewanym stryju mógł spodziewać? — szepnął Jurga.
— Cóż król na to? — spytał Andruszka. Opat zmilczał, domyśleć się łatwo było, spuścili oczy dwaj bracia.
— Ojcze mój — odezwał się Andruszka — nie płaczę ja po życiu, ani pańskiemu wyrokowi złorzeczę, karząc mnie król by zadość uczynił sprawiedliwości. Jam był głową domu, na mnie jednego spaść była powinna pomsta i gniew pański. Jurga powinien był zostać i ocaleć, abyśmy całym rodem nie ginęli.
— A! niechby los ten padł na mnie — przerwał Jurga — jam więcéj winien, bom się dał szwabowi pierwszy pociągnąć.
W téj chwili, jakby korzystając ze światła, które im w oczy sobie spojrzeć dozwalało, dwaj Jaksowie wejrzeli na się, ręce sobie nagle zarzucili na ramiona, głowy ich sparły się na sobie, i w uścisku tym, słychać było jakby nierycerski jęk boleści.
Opat stał poruszony, milcząc. Ryba nawet, wielkiemi oczyma swemi wpatrywał się ciekawie w braci, których przywiązania widok, zdawał się dlań rzeczą niepojętą. Widział on wielekroć dwóch wspólników zbrodni, którzy winę i karę wzajem na się zrzucać usiłowali, ale nie zdarzyło mu się nigdy spotkać ludzi, coby na śmierć idąc, wyręczać się i jeden za drugiego ginąć chcieli.
Potrząsał głową, jakby nierozumiał czy nie wierzył.
— Miejcie nadzieję w miłosierdziu Bożem, cicho wyszepnął opat i podniósł ręce do błogosławieństwa. Bracia poklękli na słomie, zniżyli głowy, skupione razem, a kapłan, po cichu szepcząc modlitwę, krzyż zakreślił nad niemi.
Oba przyczółgali się, aby rękę jego ucałować, a gdy się zbliżyli doń, mógł raz jeszcze powtórzyć im dobitnie po cichu.
— Módlcie się — i — miejcie nadzieję! miejcie nadzieję!
Zatém żywo się zawróciwszy wyszedł zaraz i Ryba drzwi za nim zatrzasnąwszy, drąg założył. Zostali znowu w ciemnościach, słaby tylko promyczek jakiejś nieokreślonéj téj nadziei im przyświecał. Czuli, że nie byłby może przyszedł do nich, gdyby nie miał im z sobą przynieść jakiejś otuchy.
— A! jeden z nas ocaleje może? — zawołał Jurga...
Andruszka milczał.
— Biedny stryj Janko — rzekł po chwili — i jemuśmy mimo woli i wiedzy, śmierć przyspieszyli, a król, i jemu nawet ubłagać się nie dał... I jakże tu mieć nadzieję?
— Tak — to prawda — potwierdził Jurga. — Ksiądz przyszedł, aby nas pocieszyć dobrém słowem, pewnie dla tego, że koniec i oprawca blizki. Dziej się wola boża.
— To najpewniéj — mówił Andruszka.
I milczeli.
W więzieniu tém dnia od nocy rozróżnić było niepodobna, chyba po ruchu jaki w szyi czasem słyszeć się dawał.
Znużeni Jaksowie, mimo woli po długiéj rozmowie, zdrzemnęli się, leżąc na słomie obok siebie. Sen był przerywany co chwila, niespokojny, najmniejszy szelest zdawał się oznajmywać kata.
Noc wydała się im bez miary długą — a choć się spodziewali śmierci, głód dokuczać zaczynał. Wyszukali dzban i chleb, rozłamali się nim, napili wody — nikt nie przychodził.
Po nieskończenie przeciągniętém milczeniu — na ostatku szelest i stąpanie posłyszeli w szyi. — Kroki jakichś ludzi zbliżały się ku ich drzwiom, mruczenie i szepty im towarzyszyły. Zaczęto odwalać drąg — zabłysło światło.
Jurga i Andruszka widząc nadchodzący zgon, raz jeszcze rzucili się sobie na szyję i uściskali. Gdy oczy podnieśli, izbę ujrzeli pełną ludzi. Pachołkowie to byli jacyś zakapturzeni, milczący, i wskazujący im rękami tylko, by natychmiast wstawali i szli z niemi.
Ryba stał u drzwi i ciekawie się przypatrywał, przecierając zaspane oczy.
Kata widać nie było. Pomimo to obaj bracia wstali w tém przekonaniu, że ich wiodą na stracenie. Ujęli się za ręce, i wyszli razem. Do koła wnet objęli ich pachołkowie, a że ludzie byli dorodni, chłop w chłopa, nie mogli nawet dojrzeć za ich czapkami, ani zmiarkować, dokąd ich prowadzą.
Zdala czas jakiś przyświecał Ryba łuczywem, po tém światło to zgasło i znaleźli się wśród nocnych ciemności. Czuli owiewające ich powietrze mroźne. Jurga podniósłszy głowę, postrzegł nad sobą niebo i gwiazdy.
Jakiś czas postępowali w milczeniu, pod nogami czując to ziemię umarzłą, to lodu skorupę, to trochę śniegu, którym ziemia była okrytą. — W tém ścisnęli się pachołkowie i bracia z podziwieniem, ujrzeli się w jakiéjś budowli ciemnéj. Prowadzono ich, popychając, przejściami wązkiemi, skrzypnęły jakieś wrzeciądze, wtrącono ich znowu do izby ciemnéj. Wnet cofnęli się ci, co im towarzyszyli, i bracia znaleźli się sami, omackiem, w jakiemś więzieniu nowém, nie mogąc téj zmiany wytłumaczyć sobie.
Chwilę postawszy w miejscu, Jurga ruszył się pierwszy szukać ściany. Pod dłońmi uczuł mur zimny. Podłoga była z dylów ułożona. Gdy oczy oswoiły się z ciemnością, u góry ujrzeli przez szpary okiennicy zamkniętéj wciskające się blade brzasku jakiegoś światełko.
Do koła panowała cisza głucha. Kiedy niekiedy tylko przerywana szmerem, jakby ludzkiego głosu stłumionego, który brzmiał jak oddalony śpiew powolny.
Nikt nie przychodził.


IV.



Nazajutrz raniéj niż zwykle w sypialni królewskiéj ruch słychać było. Stróż śpiący u drzwi natychmiast przyszedł ogień rozniecić, a gdy w otworze okiennicy światełko błysnęło, ruszyli się i dworscy i starsi komornicy pańscy, aby stać pogotowiu na zawołanie.
Pierwszy, co wszedł z ogniem stary palacz i stróż progu, znał tak z dawien dawna króla, że dość mu było jednego wejrzenia na jego oblicze, aby zmiarkować, jaki dzień się zwiastuje. Burza czy pogoda malowały się zawsze tak wyraziście na tém czole szerokiém, zwłaszcza gdy w domu, osłaniać się nie miały potrzeby, że starego stróża pytano, gdy wychodził z pańskiéj komory — jak tam napisano na czole? jasno czy chmurno?
Tego dnia jakoś nic się dobrego nie święciło, król, gdy stróż wszedł, siedział już na łożu, sparty rękami obiema, włos miał rozrzucony, brwi jeżyły się gęste, zadumany był i ze snu wyniósł gniewy. Obyczajem wojaka i gospodarza, zamruczał naprzód pytanie. Co na dworze?
Stróż klęczący u komina, odpowiedział, że chłód i wiatr urosły w nocy i Bolesław więcéj nie spytał. Zdawał się nawet nie słuchać odpowiedzi na pytanie z nawyknienia zadane. Dumał.
W synu Mieszkowym było ojcowskiego wiele, ale i z matki przeszła weń gorąca krew Bolesława Lutego, którego imię nosił. Mieszko milczący był i zamknięty i Bolesław nim być umiał, ale zmuszać mu się było potrzeba, do kłamania twarzą i zaparcia ust.
Na twarzy i w mowie widać było męża potężnego, co siłę swą czuje i żadnéj się walki nie lęka. Pod czołem wypukłem i szerokiém, drgały widocznie niemal bujając myśli nie tajone. Postawa malowała dumę, nie małego człowieczka, który ją nosi jak ranę, nieustannie obawiającą się dotknięcia — ale dumę bohatera co wie, iż ma prawo stanąć wysoko z woli Bożéj.
Od śmierci Mieszka, który z pokorą niemal stawił się nieraz u progu cesarskiego pałacu w Quedlinburgu i Dziewinie — do téj chwili gdy Bolesław stanął prawie na równi z cesarzem niemiec, zawojowawszy szerokie ziemie słowiańskie, marząc o podziale z nim świata na dwoje, upłynęły nie lat dziesiątki dla Polan, ale jakby całe wieki...
Jedna myśl od pierwszéj chwili do ostatniéj zajmowała Bolesława, stworzenie państwa Słowian tak potężnego, ażeby murem mogło stanąć przeciwko niemieckiéj nawale, cisnącéj się ku wschodowi i wypierającéj słowian coraz głębiéj ze środka Europy, z siedzib starych i drogich.
Cel ten stał mu na myśli ciągle. Do téj budowy leżał budulec na okół, bezpański prawie, rozrzucony w nieładzie, rozbity, gotowy do użycia temu kto chciał i mógł nim zawładnąć. Małe krainki nie trzymające się z sobą, stały otworem silnéj dłoni, co je zagarnąć zapragnęła. Bolesław zabierał je jak swoje, do tego państwa, którego marzenie wielkie ojciec mu przekazał. Odepchnięty na chwilę, król wracał nazad, umiał czekać lata. Wiązał się ślubami, przymierzem, przyciągał łaską i postrachem, usuwał przeszkody mieczem i siłą, a szedł daléj coraz i daléj.
Myśl tę Bolesław wziął w spadku po Mieszku, rodzicu swym — w którym ona cichszą, bojaźliwszą się wykluła — jasną i głośną stać się miała w synu dopiero. Od zachodu światła pożyczyć, stanąć z nim na równi wszystkiem, co dawało siłę, obronić się zarazem najazdowi jego i zaborom, tego chciał i dopiął Bolesław. Imię jego groźném już było, straszném i znienawidzoném u niemców. Zwano go wężem zdradliwym, lwem ryczącym, miotano nań obelgi, które stały za największą chwałę. Bolesław panował w Łużycach odzyskanych, a Pomorza, Prusaków, Wendów do ujścia Łaby nie spuszczał z oczów.
Posłańcy jego i sługi skryte były wszędzie, na cesarskim dworze, we wszystkich stolicach, u plemion najdalszych, wiedział, gdzie się co ruszyło, drgnęło, zabolało, gdzie na ratunek mógł spieszyć i ze słabości korzystać.
Włos mu się posrebrzył w tych myślach i trudzie, państwo stało już jak budowla, któréj słupy ręka cieśli wbiła w ziemię, ano dachu i ścian brakło jeszcze, nie było wałów i ogrodzenia, co by ten gmach bezpiecznym czyniły.
Młody Mieszko, syn królewski, chodził po granicach, wprawiając się do ich obrony; dłoń miał po ojcowsku rycerską i silną, ale czy myśl z nią na równi potężnie urosła, sam ojciec pewien nie był.
Dla tego w chwilach ciszy i rozmyślań samotnych, zawsze mu prawie czoło zachodziło chmurami i wielki król patrzał na dziedzica swego jakby z przeczuciem smutném.
Aby to państwo, stworzone przezeń utrzymać, pieczy trzeba było nieustannéj, zachodów i tego oka, co z góry patrząc, widziało na raz co się działo, co się dziać miało od brzegów Dunaju, do wybrzeżów Bałtyku. Na ten łup wojen kilkudziesięcioletnich, zewsząd czyhali nieprzyjaciele.
W Czechach pokrewni, powinowaci na Węgrzech, zbraceni na Rusi kneziowie, złagodzeni na pozór i połączeni węzłami krwi niemcy, w istocie byli wrogami tajnemi, nieprzejednanemi.
Każdemu z tych powinowatych Bolesław oderwał część jakąś; Czechom zajął Ruś, Morawy i Śląsk, Węgrom zabrał Słowaków, Rusi szerokie kraje za Styrem, niemcom wydarł Łużyce i mnogie plemiona sąsiednie. Najmniejsza oznaka słabości któréj upatrywano tylko, mogła być hasłem rzucenia się wszystkich przyczajonych wrogów na zdobywcę. W zbroi spać było potrzeba i jedno oko trzymać wciąż niezawarte.
Bolesław nawykł do tego, syna wprawiał do życia na koniu i straży, a jednak w przyszłość patrząc, smucił się i niepokoił. Mężny rycerz, Mieszko, może aż nadto był ojcu posłusznym, szedł na rozkazanie, ale sam rozkazu dać nie spieszył. Spokojniejszy duch mieszkał w synu, a jemu spokoju miłować nie było wolno.
I tego dnia, jak często, wielki król wstawał z łoża posępnym, ciasno mu było w sypialni, duszno w zamknięciu, za cicho na dworcu, ściany go ściskały jak więzienie...
Przez okiennice zawarte dzień się przeciskał szarawy, na kominie ogień płonął i trzaskał wesoło.
Pierwszy po stróżu wszedł do sypialni stary Sieciech, gładząc brodę i uchylając głowę. Przybywał po rozkazy.
Król długo nań popatrzał, nim się odezwał, a pierwsze jego słowo było.
— Jaksów stracono?..
Rozkaz królewski, wczoraj wydany, brzmiał, że dnia doczekać nie mieli, a dzień biały cisnął się przez okiennice.
Sieciech milcząc skłonił tylko głowę, król spojrzał nań i zamilkł,[4]
Twarz znowu surowszą się stała i posępniejszą jeszcze.
— Miklasza Jaksę, który tu ojca przywiózł — odezwał się król — przywołać do mnie.
Sieciech głową potrząsł, dziwnie jakoś zafrasowany stanął i podniósł oczy.
— Miklasz, miłościwy panie, wedle przykazania ojca na śmiertelném łożu, nic nie zyskawszy, musiał wczoraj zaraz z ciałem ztąd jechać precz. Wola ojca dla dziecka święta... Nie ujrzą go tu więcéj oczy nasze. Zaklęli się Jaksowie wszyscy i powinowaci ich, że progu zamkowego nie przestąpią więcéj... Wszyscy, ile ich jest! — westchnął Sieciech.
Zarumieniła się jakby krwią oblana twarz króla, spojrzał groźno, pogardliwie, ale... nie wybuchnął.
— Dziś do dnia — kończył Sieciech — Jaksów powinowaci, dwu najdzielniejszych dowódzców naszych, Sreniawa i Pobóg, pojechali téż precz ze dworu z drużyną.
Zaczerwienione oblicze pańskie zapłonęło mocniéj jeszcze, drgnął, coś niewyraźnego, jak przekleństwo, z ust mu się wyrwało. Sieciech stał z spuszczoną głową siwą.
— Pozwijcie opata Arona do mnie — rzekł król.
— W téj chwili odprawia ofiarę świętą...
Na to nic nie odpowiedział Bolesław i dał po chwili wynijść Sieciechowi.
Ledwie za nim opadła zasłona, gdy się wsunęło pacholę. Zdala wyglądało na wyrostka, zbliska mu się przypatrzywszy, poznać w nim było można karła i niemłodego już człowieka. Darował go był niegdy królowi Guncelin, przyrodni brat jego, a raczéj powinowaty, syn wygnanéj Ody z drugiego łoża. Niemczyk, jak wierny pies niemal, przywiązawszy się do pana, był poufałém stworzeniem na dworze. W części przez litość nad słabą istotą, trochę dla zjadłéj złości i dowcipu, któremi zabawiał, Zyg był królowi upodobanym. Jeśli sobie nadto pozwolił, król nogą wyrzucał go za drzwi, częściéj jednak słuchał, tak, jak się cierpliwie słucha brzęczenia owadu w lecie. Wolno mu było wiele, musiał przecie patrzyć na marszczące się brwi pana, ażeby nie przebrać miary.
Zyg miał właściwy sobie mówienia sposób, rad czy nie, z obowiązku powinien był pana zabawiać. Dziś na wchodzącego gdy król spojrzał, karzeł pozostał bojaźliwie w dali. Poznał, że zbliżać się nie było bezpiecznie. Uchwycił drewna kawał leżący przed kominem i milcząc przyrzucił go na ognisko. Stanął potém przy niém, ręce założył na piersiach i patrząc w oczy panu, głową pokręcał.
— Psy całą noc wyły... — począł nieśmiało — wilcy nabrali takiego zuchwalstwa, że pod sam gród podchodzą... Musieli tu zwietrzyć trupy... Koło ciemnic téj nocy się coś bardzo ruchano...
Pokiwał głową. Bolesław spojrzał nań, karzeł zamilkł.
— Przybył tam kto nowy na zamek? — spytał Bolesław cicho.
— Pełno, miłościwy panie, pełno... Objedzą nas do pruszynki... Z Czech któryś ze Sławników znowu, koni pewnie czterdzieści, z Rusi Turowski kneź, koni z pół sotka, z Niemiec bawar jakiś, zbroi z pół kopy... od Wendów starszyzna, chyba téż z sorok głów... Za to Sreniawy i Pobogi pogniewali się na miłość waszą i wypowiedziawszy wojnę, pojechali się na nią sposobić... To dopiero będzie wojna!.. Słychać, że dwa tysiące komarów i trzy tysiące much w pomoc sobie przybrali... i już to wojsko ciągnie... Z bocianami do nas na wiosnę przylecą, to dopiero krwi utoczą! aż strach!..
Zyg miał zwyczaj sam się śmiać naprzód z żartów swoich, aby drugich ryhotaniem do śmiechu pobudzić — i teraz uczynił to, aby panu dodać ochoty, ale popatrzywszy nagle śmiech mu się w połowie urwał.
Zamilkł i za komin się ukrywszy, do ściany przytulony, przypłaszczył. Nie miał już myśli próbować rozweselić raz drugi i nową sposobić zaczepkę.
Wśród milczenia przewlókł się potém po sypialni, trzymając ścian, raz i drugi, jakby się chciał królowi przypomnieć. Widząc, że i to nie poskutkowało, bo król oczy odwracał, przesunął się ku drzwiom. Podniósłszy zasłonę, skłonił się do saméj ziemi z przesadzoną pokorą i rzekł.
— Czołem panu...
I zniknął.
Po wyjściu jego król w dłonie klasnął, weszło dwu dworzan komorników, a tym rozkazu nie było potrzeba, aby wiedzieli co robić. Odzież nieśli i obuwie i poczęli do wstania służyć. Król kożuch tylko włożył i siadł przed ogniem, który paląc się jasno, całą komnatę ciepłem wypełniał.
W chwilę potém opat Aron ukazał się we drzwiach. Na widok jego twarz pańska widocznie się wyjaśniła.
— Chciałem już widzieć was, ojcze — odezwał się poufnym tonem — całą noc sny mnie dziwne dręczyły. Zmora mi piersi dusiła. Zdało się jakby całe wojsko cesarza Henryka na mnie legło i zgnieść mnie chciało... Z niemi, choćby się poprzysięgła zgoda i przyjaźń, pokoju nie będzie nigdy...
Uśmiechnął się opat łagodnie.
— Nic teraz nie grozi nam — rzekł — cesarz gdzieindziéj ma dosyć do czynienia, a król Bolesław dość mocen jest, aby się nie obawiał nikogo, nawet cesarza.
— Mocen! mocen!.. — powtórzył król — ojcze mój, moc ta moja jest jako sznur naprężony... twardy on jak żelazo... prawda... aliści co chwila grozi pęknięciem... Trwogę muszę siać, abym sam jéj nie miał...
Zamilkł patrząc w ognisko i dodał jakby pytając.
— Jaksów stracono?
Czuć było, że ich miał na myśli, że oni to, nie wojsko cesarskie, byli dlań tą nocną zmorą.
— Ja nie wiem... — rzekł opat krótko.
— Tak! zginęli... — dodał Bolesław — zginęli! Szkoda mi ich... ale nieubłaganym być musiałem. Rycerstwo żelazną dłonią trzymać potrzeba, lub jak stado wilków się rozwydrzy. Straciłem nie tych dwu Jaksów, ale cały ich ród... poszli precz oni, idą ich powinowaci... Ubędzie mi rąk i serc dzielnych, przyrośnie gniewu i niechęci...
— Miłościwy panie — przerwał opat — co się stało, rozważać już zapóźno...
— Mój ojcze — mówił nie dając sobie przerywać Bolesław — królewska wola, gdy ją raz objawił, rzecz niepowrotna. On sam jest jéj niewolnikiem. Niewiasty tylko słabe idą i powracają; mężowie gdy raz poszli, wiedzą iż wracać srom... Nie podałem tyłu nigdy, ani w bitwie, ani w sądzie... Gniewnym byłem, gdym ich skazywał, alem słowo rzekł...
— Gniew zły doradzca zawsze — przemówił opat. — Słyszę, że krom Sreniawów i Pobogów, dwu Starżów krewnych im, i Lis jadą téż precz ze dworu...
Gniewnie król ręką rzucił.
— Niech idą! niech jadą!..
Lecz widocznie go to bolało.
— Niech idą — dodał — byle poczty, gdy wici rozeszlę, stawili... bo i im głowy pospadać mogą... służbę pełnić muszą, a dworaków znajdę łatwo...
— Sądzę, że ze służby wyłamywać się nie myślą — odparł opat spokojnie — a trudno, żeby sromu nie czuli, bolu i żalu nie mieli. Zasług nie mało było na szali...
— Gniewnym był!.. — powtórzył król. — Stało się!
I jakby umyślnie zwracając rozmowę, rzekł zmienionym głosem do opata.
— Czyście myśleli, o czém wam mówiłem wczora?
— Nieustannie — odparł Aron — myślałem i modliłem się, miłościwy panie...
— Zrozumiałeś mnie — ciągnął król ożywiając się. — Patrz... starym być poczynam, włos mi codzień więcéj siwieje... ociężałem. Koń jeden przez dzień do wieczora mnie nie dźwignie... ja téż sobie sam jak koniowi ciężę. Ciało do grobu ciągnie... niech Bóg będzie miłościw grzesznéj duszy... O zbawieniu myślę, a za przyczyną świętego mojego opiekuna Wojciecha i patrona Maurycego i Wacława, Bóg mnie za przewinienia karać nie będzie... Trzeba myśleć, aby pot i krew moja, co w tę ziemię wsiąkła, nie poszły marnie. Noc i dzień słucham, ażali nad granicami krzyk się nie ozwie... Grozą tylko mogę strzymać napastników...
Tą grozą dla mnie, dla syna, będzie korona na skroni... królewska korona...
Dlaczegóż jéj nie mam otrzymać?.. Co ojciec nasz Benedykt straci, gdy mi ją da, jak innym, którzy ani tyla ziemi, ani takiéj nie mieli potęgi?
Synowi jak zbroi potrzeba korony pobłogosławionéj w Rzymie... Otto III, niech mu Bóg świeci nad duszą, własną swą cesarską mi włożył na skronie... za berło dał mi włócznię św. Maurycego... a jednak przeczą mi tytułu króla i korony... Ja ją muszę mieć!
Ognistemi oczyma popatrzał na opata Arona, który wzrok trzymał utopiony w ziemię i myślał milczący.
— Cóż ty mówisz, ojcze? — począł król ożywiając się coraz więcéj — tyś najlepszym doradzcą moim... tobie ufam jednemu, ty widzisz jasno, radzisz rozumnie, a ważyć umiesz wszystko.
— Miłościwy panie — odparł opat po długim namyśle, jakby z ciężkością zdobywał się na słowo — nie przeczę ja, że blask korony doda świetności twéj skroni, a siły Mieszkowi, ani, uchowaj mnie Boże, sądzę, by kto nad ciebie panie, był jéj godniejszym, lecz...
— Cóż więc? co? — zapytał król porywczo — mów mi wszystko, całą prawdę, jak ojciec duchowny...
— Królu a panie — ciągnął Aron — korona nie tyle zwiększy twą potęgę, co złości i zawiści obudzi... Nieprzyjaciół uskromionych drażnić niebezpiecznie... Sam cesarz Henryk w Rzymie stanie na przeszkodzie, nietylko u papieża, ale gdziekolwiek będzie mógł, stawiąc przeszkody.
— A ojciec święty Benedykt maż mu poddanym być?.. Nie jestże on Chrystusa następcą, i panem a rozdawcą wszystkich koron świata?.
Opat stał znowu zadumany i król, nie doczekawszy się odpowiedzi, z coraz większą począł mówić gorącością.
— Otto III dał mi koronę... przyrzekł mi ją pobłogosławioną. Śmierć nie dozwoliła mu wykonać tego co ślubował. Nigdy ja nie opłaczę dosyć tego druha a pana, z którym ręka w rękę byłbym doszedł do wszystkiego, czego pragnąłem... Z jego zgonem zachwiało, popsuło się wszystko!..
Mówią, że Bóg go ukarał za otwarcie tego grobowca Karłomana, z którego złote siedzenie przysłał mi w darze...
Jam Karłomanem powinien był być na wschodzie...
Wolałby był nie tykać grobu tego... Henryk. Henryk mi go nie zastąpił! nikt zastąpić nie może.
— Święty to pan i pobożny! — wtrącił opat.
— A niebyłże nim Otto mój! — zawołał Bolesław — ręce podnosząc.
Z jego zgonem połowa siły mojéj odpadła; odtąd iść trzeba było przebojem i we krwi brodzić...
— Możeszże, miłościwy panie, uskarżać się na niepowodzenie? — szepnął Aron.
— O! Pragi! Pragi straconéj, nigdy nie zapomnę — odezwał się Bolesław — i tego poranku na Wyszehradzie, gdy się róg pastuszy odezwał na moście!
Róg mi ten stratę państwa zwiastował — a miałem je w dłoni!..
Aron westchnął.
— Panie — rzekł cicho — a nie byłże to palec Boży za oślepionego Bolesława?
— Miałżem tego wściekłego okrutnika oszczędzać? — wybuchnął król gwałtownie, podnosząc się z siedzenia. — Łaskawym mu byłem zostawując życie, bo na stokrotną śmierć ten dziki przechera zasłużył...
Opat zmilczał.
— Ale z Czechami, z Czechami rzecz nieskończona! — ciągnął Bolesław jakby sam do siebie[5] — Dwojga państw jednego języka obok siebie być nie może. Dwa wilki głodne nie pasą się obok siebie; jeden drugiego rozszarpać i zadławić musi.
Ale czy Mieszko temu podoła?
— Wszystko jest w mocy Bożéj — ozwał się opat chłodno — maleńki Dawid zwyciężył olbrzyma Goliata.
— Niech mi moc dla dziecka da boży zastępca na ziemi — począł Bolesław, pilno wpatrując się w twarz opata, w któréj myśli nie mógł wyczytać — wy wiecie ojcze, że to jedyne moje pragnienie dzisiaj — cel mój wielki... korony mi trzeba — należy mi korona, i — mieć ją muszę!!
To mówiąc uderzył Boleław[6] ręką o poręcz krzesła...
Aron nie zaraz na odpowiedź się zebrał.
— Jest to sprawa zbyt wielkiéj wagi — rzekł powoli i chłodno — nie spoglądając na króla, oczy trzymając w ziemię wlepione — sprawa zbyt niebezpieczna i ślizka, aby ją można podjąć na lekko.
Rozważyć potrzeba wiele. Wy, miłościwy panie, jesteście, dzięki Bogu w pełni życia i sile pocóż się tém spieszyć? ażali nie lepiéj iść do tego celu z rozwagą i powoli??
— A niedośćżeśmy już zwlekali, rozważali, rachowali? — ozwał się król — któż wie, kto po Henryku i Benedykcie nastąpi?
Opat znowu pomilczawszy, skłonił głowę i kończył...
— Przebacz mi, miłościwy panie — nie dosyć jeszcze ważyliśmy i rozmawiali. Wyciągnąć rękę, uczynić pokuszenie, nie dokonać tego, co się zamierzyło, takiemu jak wy nieprzystało panu. Na pewno działać potrzeba, więc baczyć pilno...
Bolesław nieznacznie zżymnął ramionami, i zakończył powstając.
— Więc na was składam obmyślenie środków i wykonania, ojcze mój.
Nadam opactwo wasze ziemiami szerokiemi, rozmnożę zakon wasz, uczynię was możnemi i niezależnemi jak kneziowie — uczynię co każecie dla powiększenia chwały bożéj — a wy mi pomóżcie.
Znacie drogi do Rzymu i w Rzymie. Nie siedzi na stolicy, dzięki Bogu, taki czarownik jak Sylwester; Ojciec Benedykt skłoni serce swoje do dziecięcia...
Dlaczegóż Olaf i Kanut lepsi nademnie być mają, a nawet Ugry niedawno ochrzczone?
Dzień już był wielki — król ruszył się z przed ognia, czekano nań bowiem na dworze. Opat Aron, nie odpowiedziawszy nic, pokłonił się i wyszedł krokiem powolnym do izb gościnnych, na których już wszyscy obcy i dwór był zgromadzony.
Ścisk wszędzie zastał ogromny.
Nadchodziła posłuchania i obiadu, naówczas rannego bardzo, godzina.
Wielki gmach, w którym stoły zastawiono dla mnogich gości, izby boczne — pełne były ludzi — widocznie przybyłych z rozmaitych stron i krajów. Poznać to było po stroju.
Większa część starszyzny miała na sobie kożuchy kosztowne, rozmaicie pookrywane i wyszywane; rycerstwo stawiło się w kaftanach grubych, łuskami żelaznemi naszywanych, służba pańska kręciła się w szatach jaskrawych i bramowanych złotem. Wśród tych najwspanialszych strojów i wykwintnéj odzieży zachodniéj, widać było i nader proste odzienie władyków i żupanów z głębi kraju, od krańców jego, z zapadłych gródków przybyłych... Na tych wieki przeszłe widać jeszcze było. Ci szli w kożuchach czarnych, w pasach wełnianych i skórzanych, z ladajakim i niepozornym starym orężem u boku, wcale się nie zdając o to troszczyć jak wyglądali.
Rozstępowano się im jednak z poszanowaniem...
Kilkunastu Ugrów stało w dziwnych strojach jaskrawych z boku, niemców téż łacno było rozeznać można, po kroju sukien cienkich i frankijskich opończach, a strojach, których wiele, za Ottonów jeszcze, z Włoch poprzywożono.
Pomiędzy gośćmi gospodarzyli komornicy królewscy, stolnicy i podkomorzowie, wszyscy odznaczając się jednakiemi, ciężkiemi łańcuchami na szyjach, i laskami w ręku.
Całkiem osobno, w pierwszéj izbie stała królewska drużyna.
Tę składali mężowie w wojnach i życiu wyprobowani, a bywało ich zwykle dwunastu, którzy nad krajami dwunastą podległemi Bolesławowi zwierzchnictwo mieli czasu wojny i dozór czasu pokoju. Acz król sam władał, rządził i sądził — a nikt pod nim własnéj nie miał woli — dzielił się niemi władzą, a używał do rady. Oni mieli ucho pańskie, zaufanie jego, wiedzieli tajemnice drugim zakryte — oni i opat tyniecki, doradzca sumienia królewskiego, najbliżéj stali tronu.
Gdy u czterdziestu stołów codziennie zasiadali goście, których mieniał każdy ranek, a nigdy ich tu nie zabrakowało — w osobnéj izbie u pańskiego stołu, ci tylko dwunastu zasiadać mieli prawo; gdy Bolesław zawezwał ich do siebie.
Byli to najmożniejsi władzcy, najdzielniejsi żołnierze, najrozumniejsi ze starców w bitwach ogorzałych. Gdy z nich jeden padł na wojnie, albo zmarł wiekiem złamany — długo puste stało po nim siedzenie, aż król w miejscu jego następcę mianował.
Teraz właśnie zmarł był niedawno, stary Jakub Lis, po którym stało opróżnione miejsce w radzie i u pańskiego stołu, król zwlekał dotąd posadzenie na niém spadkobiercy — a kto nim miał być, ani się nawet domyślano.
Chociaż Zyg naprzód, Sieciech i opat tyniecki oznajmili byli królowi, iż wszyscy krewni Jaksów zażaleni od dworu się oddalili — stary Pobóg stał jeszcze, sam z nich wszystkich, u progu wielkiéj izby wraz z dworem króla i dotąd się nie oddalił.
Konie jego i ludzie tylko, w podworcu już gotowi do podróży czekali.
Sparty na kiju kutym z rękojeścią młotem opatrzoną, stary wódz z twarzą bólem jakimś pomarszczoną i pofałdowaną — czekać się zdawał niecierpliwie na coś u proga.
Oglądał się i poruszał, oczyma wodził, a ci co go znali, ani go pytać, ani zagadnąć nie śmieli, tak chmurném wejrzeniem i brwią nasępioną ich odstręczał. Z siwą i wyłysiałą głową, przygarbiony, wśród tego ożywionego tłumu, sam jeden zdawał się obojętnym na to, co się w koło niego działo.
Sieciech się doń przybliżył.
— Gdzie król? — spytał Pobóg — dla czego nie przybywa?
— Będzie za chwilę — odrzekł Sieciech. — Panie mój — szepnął na ucho, pochylając się ku niemu — jestli to prawda co słyszę, że chcecie dwór opuścić? Drużyna wasza stoi przed drzwiami!
— Tak jest — niezawodnie — krótko odrzekł Pobóg — jadę.
— Dla czego?
— Wy to wiecie...
— Król dziś — bardzo posępny — nie pora.
Ramionami ruszył Pobóg.
— Nie ulęknę się — zamruczał — głowę mi może wziąć!
— Sreniawy i Lisy, pojechali w milczeniu nie żegnając pana — zamruczał Sieciech — tak lepiéj...
— Co komu lepiéj — odparł Pobóg.
Wtém stał się ruch wielki, gwary umilkły... w nieładzie rozproszeni zaczęli się ustawiać gromadkami, zdala słychać było stąpanie ciężkie, powolne, i szelest jakiś, jakby szat jedwabnych.
W oddaleniu ukazał się król, okryty sobolą szubą podpasaną, z kołpakiem na głowie. Pod tém zwierzchniem okryciem miał drugą suknię wełnianą, bramowaną złotem, a u pasa mały ów miecz z rękojeścią z kości, pochwą złoconą, miecz, który go nie opuszczał nigdy. Był to Szczerbiec.
Laskę trzymał w ręku.
Szedł zwolna, poglądając w prawo i lewo po twarzach, niekiedy głową skinął nie zatrzymując się, i oczyma dał znak jakiś.
Pacholę strojne niosło za królem miecz jego wielki; daléj szło sześciu komorników i cały dwór służebny.
Bystrém okiem obejrzał król wszystkich — zdało się, że żadna twarz, w zakątku nawet stojąca, nie uszła jego wejrzenia, a nie potrzeba mu było stawić i mianować nieznajomych, bo wiedząc o nich, zgadywał kogo miał przed sobą. Nizkiemi pokłonami, rękami zwieszonemi do ziemi, witali przytomni nadchodzącego pana.
Doszedł tak wolnym krokiem aż do drzwi wielkiéj izby stołów czterdziestu, gdzie stał Pobóg. Rękę zwolna położył starcowi na ramieniu, i lice spojrzawszy nań, rozchmurzyło mu się nieco.
Był to bliski Jaksów pokrewny, rodził się z niewiasty ich imienia i plemienia.
— Pobóg — rzekł król — czeka na cię opróżnione dwunaste siedzenie po Lisie — tobie je przeznaczam, tyś jeden godny.
Oczy otaczających króla biegać zaczęły po sobie, nie spodziewano się znać tego. Stary nieporuszony, nie dziękując stał posępny.
Wnet czoło pańskie marszczyć się zaczęło, i rękę mu z ramienia zdjął król.
— Nie, miłościwy panie — odparł chłodno i śmiało starzec — nie. Ja nie jestem godzien siedzieć u stołu twojego. Krew Jaksów płynie we mnie. Przybyłem ci miłościwy panie, podziękować za łaski twoje — i pożegnać. Za starym Jankiem szwagrem pojadę — tam miejsce moje — gdzie wszyscy nasi. Ani się méj krwi zaprę w niedoli. Miejsce moje nie u stołu i rady pańskiéj, ale na wygnaniu lub w grobie.
Śmiałéj téj mowy słuchając, przytomni pobledli z przerażenia.
Bolesławowskie brwi zeszły się nad oczyma i zwinęły w jeden wał czarny — ręka mimowolnie padła na mieczyk i drżąca leżała na nim... Drugą ujął się w bok król, i długo patrzał na wyzywającego śmiałka.
— Stary jesteś — rzekł w końcu — biłeś się mężnie ze mną nad Bugiem i Wełtawą — głowy ci nie zdejmę.
Idź! idź! z Bogiem!
I ręką gniewnie wskazał po za siebie, a dokończywszy słów, gdy jeszcze brwi trzęsły mu się gniewnie, ustami uśmiechać się począł dziko i strasznie. Rząd białych zębów jak lwia paszczęka, ukazał się z pod warg wybladłych.
Kilka razy powtórzył coraz głośniéj — coraz silniéj — Idź! Idź!
Stary Pobóg, do którego się to stosowało, jakby umyślnie poruszał się zwolna i nie śpiesząc wcale.
Przechodząc pozdrowił króla w milczeniu, i pominąwszy go, wśród rozstępujących mu się szybko dworzan i rycerzy, nie patrząc na nikogo, ku drzwiom powlókł się prosto, nieokazując wcale trwogi ani pomięszania.
Wśród milczenia w izbie panującego, każdy krok jego słychać było — król tymczasem, którego uśmiech przymuszony wnet z ust zniknął, prosto się ku węgrom obrócił.
Miejsce to opuściwszy, gdzie go stary wojak obraził mową zuchwałą, zdawał się razem zapominać o tém, co zaszło przed chwilą — wypogodził twarz, stał się znowu sobą, takim, jakim bywał dni powszednich w gronie oddanych mu powierników.
Wedle obyczaju zachodniego, na dworze królewskim, niewiasty téż do stołu zasiadały. Wiodła je zwykle z sobą królowa, a Bolesław rad był, aby mu one, jak kwiaty, stół ubierały.
Właśnie król z węgrami rozmawiać poczynał, gdy we drzwiach głównych cały szereg niewiast się ukazał.
Przodem szła królowa Emnilda, tak skromnie ubrana jak wczoraj, w sukni ciemnéj, w czepcu białym, na którym lekki łańcuszek złoty był opleciony. Nieco klejnotów nakazywała jéj włożyć dostojność — były one niejako zewnętrzną oznaką godności królewskiéj, lecz obok innych niewiast swojego dworu, królowa niemal zakonną odznaczała się prostotą.
Tuż przy niéj szła, w purpurowéj długiéj sukni, naszywanéj kwiatami złotemi, jaśniejąca klejnotami i od nich piękniejsza, Ryksa, żona syna królewskiego Mieszka, cesarskiéj krwi pani, córka Ezzona palatyna Renu, z siostry cesarza Ottona zrodzona, w któréj rysach widać było, iż o swém pochodzeniu pamiętała. Czarne jéj oczy z góry i dumnie poglądały do koła, a usta zdawały się nie umieć czy niechcieć uśmiechać.
Mimo młodości i wdzięku, surowością wyrazu twarzy i postawą pańską, obudzała raczéj obawę niż cześć dla siebie. Rozum i wola męzka błyszczały w jéj wejrzeniu śmiałém i dumném.
Nie było żadnéj z córek królewskich rozproszonych po świecie, oprócz Matyldy, która szła téż za królową w wianku dziewiczym na głowie i płaszczu niebieskim.
Tak ona jak i inne po niéj następujące panie szeregiem długim — z niezmiernym przepychem były postrojone. Obyczajem owych czasów, niewiasty występując publicznie, kładły na się takie mnóstwo klejnotów ciężkich, płaszczów z grubych tkanin złocistych, podszytych futrami, łańcuchów kowanych grubo, kamieni drogich, iż niektóre z nich służebne podtrzymywać musiały, aby pod tém brzemieniem nie upadły.
Starsze niewiasty, żony żupanów i władyków, miały na piersiach po dwa i trzy łańcuchy, ogromne kolce na rękach, pasy kamieniami sadzone, na głowie rodzaj wieńców złotych, plecionych jakby ze sznurów, u uszów zausznice ciężkie, schodzące aż na ramiona.
Największa rozmaitość jaskrawych barw orszak ten odznaczała.
Panowały wśród nich purpura i fiolety u starszych, żółty i niebieski kolor u młodszego pokolenia.
Wszystko to bramowane, naszywane, sadzone perłami, dawało miarę bogactw, jakie wojny w kraju i handel nagromadziły.
Srebro było tak pospolite, iż je zaledwie na najprościejsze naczynia codziennego użytku obracano; konwie i beczki kute były z blach srebrnych, król jadał na złocie. Nie wyczerpał się skarbiec jego tém, co przyjmując Ottona III.[7] po każdéj uczcie cesarskiemu słudze oddawać kazał.
W kościołach ołtarze całe blachami i tablicami złotemi okryte były...
Wyroby owego czasu nie wszystkie się wytwornym kunsztem odznaczały, wiele z nich grubo i dosyć nieforemnie wyciosanych było, na niektórych tylko różnobarwna emalia grecka i wschodnia, żywością barw z kamieniami drogiemi szła o lepszą.
Przy pięknych twarzach dobranych do królowéj orszaku, złote płaszcze, purpura, lazurowe sukienki, przepych klejnotów i kolorów, odbijały jak bogata oprawa tego żywego twarzy wieńca.
Wśród nich widać téż było Teodorę córkę Sieciecha, wzrostem i postawą górującą nad towarzyszkami swojemi, z twarzą bladą i oczyma już od łez oschłemi, ale jeszcze gorejącymi wewnętrzną boleścią. Szła widocznie jakby zmuszona, jak ofiara, usiłując napróżno na twarz powołać uśmiech nieprawdziwy, skłamany, trwożliwy, męczeński. Na innych téż, nie wyjmując oblicza królowéj, głęboki smutek był rozlany. Emnilda nieśmiało, bojaźliwie niemal spoglądała na oddających jéj cześć i pokłony.
Gdy szelest sukni niewieścich dał się słyszeć, król ku wchodzącym się odwrócił, jakby rad, że może przerwać witania i rozmowy.
Tego dnia na słowo zebrać mu się ciężko było, czoło miał dumne i usta leniwe.
Tuż za niewiastami wchodziły pacholęta niosąc misy nad głowami, dzbany w rękach, nalewki, miednice i ręczniki. Bolesław skinąwszy głową gościom, zwolna na miejsce swe przy królowéj Emnildzie podążył.
U pańskiego stołu zasiadały tylko niewiasty królewskiego i powinowatego im rodu; tu téż miejsce było jednéj z dziewcząt orszaku królowéj, przybranéj do jéj boku, znacznego rodu, córki Ekarda markgrafa Ody. Przebywała ona z woli ojca na dworze i w gościnie królowéj, choć Emnilda chłodno i z pewną nieufnością się z nią od niejakiego czasu obchodziła.
Po Ryksie żonie Mieszkowéj, była to najpiękniejsza pewnie z niewiast na dworze, chociaż tu na urodziwych i gładkich nie zbywało twarzach. Wysokiéj postawy, silna, wyrosła bujno, z warkoczami złotemi, które się ledwie pod wieńcem pomieścić mogły, wyraz miała na obliczu śliczném niemiły, kwitnęła krasą młodzieńczą, a wesela dziewiczego jéj brakło; patrzała niby szydersko i niechętnie dokoła, wzrokiem zuchwalszym niż inne. Niebieskie jéj oczy duże śmiało spoglądały nietylko na królowę i młode towarzyszki, ale na samego króla, którego wyzywać się zdawały. Strojem téż córka markgrafa Ekarda odznaczała się wśród swych rówieśnic, tak była cała klejnotami kosztownemi obwieszona i przybrana, tak starannie i zalotnie występowała, oczy wszystkich kusząc i zwracając ku sobie. Królowa raz spojrzawszy na nią, widocznie unikała jéj, wzrok trzymając spuszczony, a twarz ciągle smutkiem obleczoną. Dwór jéj jakby się stosując do humoru pani, tak samo wyglądał zafrasowanym i smutnym, jedna tylko piękna Oda uśmiechała się jakby na przekorę wszystkim, a gdy król usiadłszy rzucił na nią okiem, wejrzeniem i uśmiechem wyrazistszym jeszcze odpowiedziała mu, wcale się nie troszcząc o świadki. Bolesław długo trzymał w nią oczy wlepione, ale nie rzekł do niéj słowa.
W téj chwili ukazał się opat tyniecki i wszyscy, króla nie wyjmując, wstali. Miejsce dlań było przy królewskim stole zostawione. Lecz nim je zasiadł, surowym obyczajem tamtych wieków, opat rozpoczął głośno modlitwę i błogosławieństwo.
Im młodszą była wiara chrześciańska w tych krajach, tém duchowieństwo i król sam ściśléj pilnowali, aby wszystkie obrzędy przez kościół zalecane zachowywane były. Pierwszy Bolesław duchownych na równi z książętami postawił i poważać kazał, nadał im nazwanie księdzów czyli książąt, i to im na przyszłość zostało, choć dla odróżnienia książęta inaczéj zwać potém poczęto. Długo jednak wszyscy duchowni stali na tém wysokiém stanowisku społeczném, nadającém im w oczach tłumów powagę i dostojność.
Chociaż Zyg, ubrany na pół żółto pół niebiesko, zjawił się przy stole, obok krzesła królewskiego, czekając ażali go Bolesław nie zagadnie i nie da mu się popisać z dowcipem; chmura, którą z sobą przyniósł pan przychodząc do stołu, nie zeszła mu z czoła i Zyg niemym pozostał.
Przyczynę wszyscy łatwo odgadywali. Nie było prawie dnia, w którymby król, jedyny naówczas w całém państwie szafarz sprawiedliwości, nie był zmuszonym sądzić kogoś i karać, rzadko się jednak trafiało, by z koła celniejszych rycerskich rodów, co go otaczały, padały ofiary. Oszczędzano je, wzgląd miano na zasługi, wyrozumienie dla krewkości i obyczajów, zaledwie chrztem obmytych ludzi, w których wiele jeszcze dzikiego z przeszłości pozostało. Śmierć dwu Jaksów wiele kosztowała temu, co na nią skazać ich musiał, i tym co o niéj zasłyszeli, podziwem była. Groza i strach przejmowały wszystkich, aby starzejący król nie nabrał smaku w okrucieństwie, jakiém się oślepiony przezeń Bolesław Ryży odznaczył.
Ze wszystkich stron sali spoglądano na króla ukradkiem, jakby chciano czytać z jego oblicza, jaki ślad w duszy zostawił wyrok ten krwawy. Chmura nie schodziła z czoła pańskiego, wszyscy siedzieli milczący. Nie uszło i to oka i ucha ludzi, jak stary Pobóg, najwyższego naówczas dostojeństwa odmówiwszy, na zawsze dwór pański opuścił.
Kilka razy Bolesław podniósł wzrok na królowę, ale jéj oczów nie spotkał, nastręczały mu się za to owe niebieskie, zuchwałe choć straszne oczy Ody, która szukać się zdała króla i na przekór wszystkim okazywać spokój i wesele. Tak samo pono, gdy inni weseli bywali, ona smutną i gniewliwą być się starała, aby nie godzić się ze dworem, a iść wolą swoją.
Ulubione psy królewskie otaczały stół i chciwie rzucały się na kości, które zwyczajem było ciskać na podłogę. Zyg kilka razy próbował drażniąc je zabawić pana, ale stworzenia te zuchwałe, nie szanując jego dostojeństwa ni stroju, zębami wyszczerzonemi kłapiąc i burcząc nań, odstraszyły karła, który musiał ustąpić.
Cały niemal obiad przeszedł bez rozmowy, w milczeniu, tylko głosami z izby czterdziestu stołów dochodzącemi, przerywany. Niewiasty szeptały do siebie, parę słów król zamienił z opatem, królowa go kilka razy o bliskie święta kościelne spytała.
Proste i niewykwintne jadło, które roznoszono obficie, nasyciło gości wprędce, wypróżniały się misy, kubki z miodem i winem gęściéj krążyć zaczęły... król téż spełniał je chciwie i dopiero pod koniec uczty, z weselszą nieco twarzą, ku współbiesiadnikom się obrócił.





V.



Po uczcie w podwórcu zamkowym próbowano koni, łuków i oszczepów, wyprawiano rodzaj małych turniejów, których zwyczaj już na dworze cesarskim naówczas się ustalać zaczynał.
Niewiasty ustąpiły zaraz do komnat swoich, idąc szyć w krosnach, prząść lub zabawiać się śpiewem i grami. Król wyszedł nieco na przedsienie, aby się przypatrzyć igrzyskom młodzieży. Opat znikł udając się na modlitwę. Całe życie zamkowe skupiło się w dziedzińcach, gdzie się popisywali królewscy komornicy, służba rycerska i niektórzy z gości podochoconych. Każdy z nich miał albo oręż nieco inny, lub sposób władania nim odmienny, więc próbowano i chadzano o lepsze, a kto górę wziął, temu okrzykami prym dawano... i drudzy zaraz imali się téjże szermierki. Ścigano się końmi, wyzywano na bary, a gawiedź zdala się przypatrywała.
Gdy się to działo w podwórcach, w małéj izdebce przy dworcu, na rogu zabudowań, siedziało dwóch ludzi, w których z ubioru poznać było można duchownych.
Jeden z nich wychudłym był i przygarbionym, twarz miał żółtą, zasępioną i napiętnowaną jakąś zgryźliwością kwaśną i gniewną. Ściśnięte usta jego wyrażały kryte szyderstwo i nieubłaganą złośliwość. Skulony siedział u stołu, na którym widać było rodzaj pulpitu i obok niego leżące narzędzia, jakich naówczas do pisania używano; natarte farby w miseczkach, pióra i pęzle, noże i zrzynki pargaminu, sznury jedwabne i kawały wosku.
Ogromne, wyschłe, posmolone ręce z długiemi palcami, trzymał ściśnięte pod brodą, podpierając niemi głowę, któréj siwe, błyszczące oczy zwrócone były na siedzącego naprzeciw człowieka.
Ten zdawał się świeżo przybywać z długiéj podróży. U drzwi stał kij krzywy, futrzana leżała czapka i płaszcz czarny lisami podbity.
Był to mężczyzna w sile wieku, duchowną suknią okryty, ale do kapłana skromnego niepodobny twarzą, barczysty, postawy rycerskiéj, zuchwałego wejrzenia, twarzy okrągłéj i jakby nalanéj. Czarna suknia i wygolona głowa same tylko w nim duchownego wskazywały.
Trzymał się, jakby do szat, w które był odziany, nie nawykł, jakby ciągle miecza szukał, braknącego mu u boku.
Wyjąwszy zakonników, nie było téż naówczas rzadkością, wyższych dostojników kościoła widywać we zbroi, przy mieczu, na koniach i łowach. Wielu biskupów, jako panów świeckich obszernych państw ponadawanych kościołowi i im podległych, chadzali nawet na czele swych wojsk na ich obronę.
Mężczyzna, który stołek zajął naprzeciw zgarbionego księżyny, siedzącego u pulpitu, zdawał się jednak być raczéj zakonnikiem niż świeckim kapłanem. Krój jego sukni przypominał mnichów reguły świętego Benedykta. Odzież na nim, długą podróżą zapewne, zszarzana była i powalana.
W izbie, w któréj ci dwaj zasiadali, na kominie płonął ogień, już zaniedbany i resztki głowien dojadający, mrok w niéj panował. Ubogą była jak cela mnisza i w wygodniejszy sprzęt nie obfitowała. Na stole w prostéj misce glinianéj widać było szczątki niedojedzonéj ryby i okruszyny porzuconego chleba.
Dwaj rozmawiający pochyleni ku sobie siedzieli cicho, mierząc się wzrokiem i mieniając skąpe słowa.
— Mówicie mój ojcze — szeptał skulony księżyna, który tu był gospodarzem — że was tu czci najgodniejszy mój dobroczyńca biskup merseburgski przysyła. Chcę temu wierzyć... chcę wierzyć... nie wątpię... lecz najdostojniejszy ten zwierzchnik zwykł zawsze czémś dla wiarogodności posłów swoich opatrywać...
Posłyszawszy te słowa naprzeciw siedzący mnich, rzucił się niemal obrażony niemi, ciemne oczy jego zaogniły się, spojrzał na mówiącego dumnie, z góry, i nic nie odpowiadając, ręką sięgnął za suknię, dobył z niéj zrzynek mały pargaminu i ukazał go pytającemu.
Był to paseczek wązki, na którym żadnego słowa napisanego widać nie było, na wosku tylko stała wyciśnięta pieczątka jakaś, którą pochwyciwszy ksiądz, do samych prawie oczów ją podniósł, aby się jéj lepiéj przypatrzyć i rozeznać na niéj znaki.
Po chwili dopiero głowę skłonił nic nie mówiąc i zrzynek oddał siedzącemu mnichowi, który mu się przypatrywał niemal gniewny. Zwycięzki uśmieszek przebiegł po jego ustach i pieczęć natychmiast zawinąwszy włożył do bocznéj kieszeni, przysunął się bliżéj do siedzącego księdza i rękę mu kładąc na kolanie, odezwał się żywo.
— Widzicie więc, że ze mną możecie mówić otwarcie i ufnie. Nie jest mi nic tajno, wiem, że służycie temu... królowi (wyraz mu ciężko przeszedł przez usta), abyście skuteczniéj przez to kościołowi i cesarzowi służyć mogli, wiem, że tu jesteście dlatego, aby zblizka patrzéć co się snuje i zamierza. Wiem, że ten zjadliwy wróg imperyi, choć sługą jego jesteście, panem waszym nie był i nie jest... Wszystko wiem... Mówmy więc jak przystało ludziom, co do jednego pocztu należą i po jednéj stronie walczą...
Uderzył się ręką w piersi i dodał.
— Na mnie się wy nie zawiedziecie... Nie! Ja téż krwią i sercem cesarski sługa jestem wierny, sługa kościoła, ja téż tego pół-poganina (zniżył nieco głos) nienawidzę, brzydzę się nim, chytrością jego, przewrotnością, drapieztwem, chciwością. Wilk to niesyty, i póki on żyje, cesarstwo spokoju mieć nie będzie nigdy... Przychodzę do was, ażebym zblizka rozpoznał co się dzieje i odniósł to tam, gdzie myślą i pracują nad odzyskaniem zagrabionych przez niego krajów...
Bóg sprawiedliwy — dodał — cierpi on długo, wynosi nawet przestępcę nieraz, ale na to, aby go z większéj strącił wyżyny w przepaście...
Mówiąc tak, mnich się zapalił i pięścią silną, grubą o stół uderzył. Siedzący naprzeciw niego drgnął cały, jak gdyby w tym ruchu znalazł przypomnienie czyjegoś obyczaju...
Nastąpiło milczenie. Kościstemi palcami powiódł po czole i twarzy ksiądz, westchnął i odezwał się bojaźliwie, pocichu.
— Źle jest u nas... źle! Chytry ten wąż poczyna sobie zbyt rozumnie, chytrzejszy nadeń doradzca opat tyniecki Aron... prowadzi tego żubra za rogi. Bez opata onby się dawno rozbił gdzieś o mur głową. Napróżno się tu staramy, zabiegamy, aby nieufność obudzić, aby zrodzić w nim podejrzenie... by go usunąć... a wkraść się w łaski. Opat jest lisem przebiegłym. Ten radzi, ten prowadzi, ten czyni wszystko... a ja... cóż ja mogę?.. Patrzę tylko i zżymam się...
I... nie można rzec inaczéj... rozum w tém jest, a wielki...
Wierniejszych sług kościoła nie znajdziecie na oko nad nich nigdzie, ale oniby swój kościół osobny chcieli mieć u siebie! Z Magdeburga, gdzie cesarz zwierzchność postanowił, oni rozkazów odbierać nie radzi... Swoje biskupstwa i arcybiskupie katedry stanowią samowolnie, pod pozorem, że Otto III na to pozwolił. Już i tę nitkę, co ich z cesarstwem wiązała, zerwali. Jawna rzecz, że Bolesław cesarstwu niczém nie chce być dłużnym, w niczém zależnym od niego. On! on śmie się sam zwać cesarzem na wschodzie, jak gdyby już i tak dwóch ich nie było, w Rzymie i Byzancyum.
Duma jego i samowola daleko sięga, daléj niż oręż...
— A wszystko to — przerwał wybuchając mnich — wszystko to na krwi, na mordach, na łupieztwie ugruntowane...
Wiecie przecie jak poczynał? Gdy mąż zacny, stary Mieszko umierał, nie był Bolesław panem całego kraju... musiał go, wedle woli ojca ostatniéj, dzielić z trzema braćmi z Ody zrodzonymi. Winni mu oni byli tylko, jako najstarszemu, cześć i posłuszeństwo, przymierze i pokój... ale każdy z nich na swojéj ziemi był panem. Trzy lata trwał nie pokój, ale ciągła walka i męka, dopóki pobożnéj królowéj Ody nie wygnał precz i synów jéj z nią nie wypędził razem, aby ich dzielnice sobie przywłaszczył... A któż Odylona i Prybuwoja oślepił, aby im téż wydrzeć ich ziemie?
I synów Ody ten sam losby spotkał pewnie, albo gorszy, gdyby się zawczasu nie ratowali, z matką uchodząc razem.
— Czyż we trzech nie mogli stawić czoła jednemu? — zapytał ksiądz.
— Oni?.. otoczeni byli zdrajcami... — ciągnął mnich daléj, coraz się bardziéj unosząc — gdzie nie sięgnął orężem, tam złotem, obietnicami ujmował... Dwór królowéj Ody, jéj synów, wojsko, urzędnicy, wszystko zawczasu przekupione było i zjednane. Jedna tylko zostawała ucieczka. Oda schroniła się do Rzymu, do ojca św. papieża, a nie mogąc odzyskać już tego, co do niéj i synów należało, wszystkie te ziemie, jéj i dzieciom wydarte, złożyła w ofierze apostolskiéj stolicy. To przywłaszczyciel, który siedzi na papiezkiéj ziemi...
Ksiądz słuchający westchnął.
— Tyle lat upłynęło od tych czasów — odezwał się — już na to nie ma ratunku.
— Dlaczego? — podchwycił mnich — ofiara uczyniona była apostolskiéj stolicy, aby te ziemie z jéj rąk, jako jéj należne, otrzymali napowrót synowie Ody... Oda żyje przecież do dziś dnia w klasztorze w Quedlinburgu, a jéj dzieci...
— Cóż się stało z jéj synami? — zapytał słuchający — pomarli?
— Nie, żyją. Mieszko najstarszy jest przy cesarzu, chociaż i tam, z obawy trucizny i zdrady, bo Bolesław i na dworze cesarza ma swych ludzi... i tam imię swe i dostojność ukrywać musi.
— Bolesław swoich ludzi ma wszędzie — rzekł ksiądz cicho — oko jego sięga daleko i ręce ma długie...
— Drugi — kończył mnich — włożył suknię duchowną, trzeci się tuła po Niemczech, czekając pory pogodnéj... A lata upływają, upływają i nic nie przynoszą z sobą...
To mówiąc westchnął i załamał dłonie. Żywe przejęcie się tém co mówił przybyłego posła merseburgskiego biskupa obudziło znać ciekawość słuchacza, coraz pilniéj począł się w milczeniu w gościa wpatrywać. Ten tak był uniesiony zgrozą i niechęcią, iż nie zważał nawet na zwrócone ku sobie oczy i wnet znowu począł mówić daléj.
— Przecież mu się zawsze tak szczęścić nie może!.. raz mu się noga pośliznąć musi, jak mu się pośliznęła w Czechach i na Rusi. Pragę utracił bezpowrotnie...
— Dzień i noc myśli o jéj odzyskaniu... — zawołał ksiądz cicho, potrząsając głową. — A nie maż on tam całego zastępu Sławników, z których tu jeden wisi przy dworze? Ma on swoich i w Kijowie, i wszędzie...
Zżymnąwszy się wstał ze stołka gość i rzucił rękami, jakby milczącém przekleństwem.
— Więc nie ma nań rady? — zawołał. — A nie można jawnie, nie godziż się przeciw temu zdrajcy i okrutnikowi stawić sideł jak na zjadliwe i krwi chciwe zwierzę?
Ksiądz nierychło odpowiedział.
— Sam on sobie dół może wykopie...
Wyrazy te obudziły w mnichu zajęcie i ciekawość gorącą, usiadł znowu na stołku i przybliżył się do księdza.
— Sądzę — szeptał ten daléj — że chyba pobożność królowéj i jéj cnoty dotychczas ratowały go od zguby. Ale téj czcigodnej pani, córce Dobromira, pono się gotuje los córki Rygdaga i matki Bezpryma... dni jéj tu policzone. Niedość temu bykowi niewolnic i nałożnic, zwiędła królowa już mu się codzień więcéj przykrzy. Gdy jéj na grodzie nie stanie, piorun z niebios uderzy w to gniazdo nieprawości...
— O! może być... może... — uśmiechając się złośliwie dokończył szeptem ledwie dosłyszanym, z widoczną radością ksiądz — tak! może to być! Piękna córka markgrafa Ekarda niedarmo bawi na naszym dworze. Chce się jéj bardzo zostać królową, wyzywa króla oczyma, kusi go słowy, pociąga młodością i wdziękiem szatańskim...
To mówiąc splunął stary i przeżegnał się.
— Są znamiona, że król ku niéj powziął namiętność wielką...
— Czyż dlatego miałby aż jéj ślubować? — odparł mnich — on, co sobie pozwala więcéj niż cesarz i inni królowie, sądząc, że dlań kościół będzie mieć prawa osobne...
— O! onby się pewnie obszedł bez kościoła i błogosławieństwa — dokończył ksiądz — ale Oda chce korony i imienia żony, a nie da mu się do siebie zbliżyć inaczéj. Codzień go sobie więcéj jedna, co dzień go kusi potężniéj... Szatanby w niéj siedział, a nie byłaby niebezpieczniejszą...
— A opat Aron cóż na to?.. świątobliwy ten człeczek?.. — szydersko mnich się odezwał.
— Patrzy i milczy, bo mu się jeszcze król z tém nie zwierzył. Sroma się go... Opat surowym dlań jest... Ja wiem najlepiéj, jak stoi sprawa. Aron dla mnie nie ma tajemnic... ja przez niego zaglądam jak przez okno w królewską duszę.
Mówiąc uśmiechnął się chytrze, dziwnie i nożykiem ostrym nie myśląc rzezał stół, jakby nim co innego chciał krajać.
— Kogo nie zgubi głupota, bo to mąż rozumu i woli wielkiéj — ciągnął daléj — tego obali namiętność, zwycięży krew, zje ryczące zwierzę, które w nim samym siedzi... Czekajmy trochę, a będziemy widzieli świętą królowę biorącą zakonną zasłonę i młodą panię wodzącą starego lwa... Naówczas Pan dopiero rękę swą spuści na cudzołożnika i zgniecie olbrzyma...
A tymczasem — mówił, naprzemiany głos zniżając to podnosząc mimowoli — tymczasem on sam sobie czyni nieprzyjaciół nowych, jak gdyby ich już nie miał dosyć...
Słuchacz ciekawie chylił się ku mówiącemu, chwytając każde jego słowo z upragnieniem.
— Wszystko się powoli składa na zgubę jego — ciągnął opowiadający ze zjadliwym wyrazem mściwéj uciechy. — Los chciał, by się jedna można rodzina rzuciła na swawolę, Jaksowie, którzy się czasu wojen nauczyli być gwałtownikami, napadli i zamordowali kupca tam jakiegoś... Król ich porwać kazał i dał pościnać...
Z Jaksami spokrewnione są rody możne... wszystko to, gniewne teraz, pierzchnęło od króla i dworu... precz... wszystko to wrogiem mu się stanie...
Strata niemała! groźna!.. Prosiła za Jaksami królowa, klęczeli i prosili inni... nie pomogło nic... litości tam w tém sercu nie szukać...
To mówiąc westchnął ksiądz i jakby się opamiętał, że zadużo powiedział, zamilkł nagle.
— Jedna tylko rzecz wątpliwa — dodał namyśliwszy się i pocichu — kazał ich ściąć... ale czy ich ścięto?.. Badałem dobrze, niewiadomo, gdzie i kto spełnił wyrok królewski... Nuż się ich odważono ukryć i ocalić? króla okłamać?... Któżby się to ośmielił uczynić, chyba jedna ta miłosierna i pobożna królowa... A jeśli ona to uczyniła... żal mi jéj... tajemnica się nie utrzyma, król jéj nie przebaczy... wystąpi naówczas namiętność dla Ody... potępi Emnildę, i dopełni miary i kropla ostatnia kielich gniewu pańskiego domierzy...
Zatarł ręce. — Padną gromy!..
— Ale mogłażby się na to ważyć królowa? — zapytał mnich zdziwiony. — Ona go zna przecie.
— Tak, ale córka Dobromira jest pobożną niewiastą, gotowa siebie zaofiarować dla ocalenia dwu żywotów.
— Wiecie pewno, że się tak stało? — spytał mnich.
— Nie wiem... nie... proste to są domysły tylko — rzekł ksiądz żywo — ale po nici do kłębka się idzie, a zdaje mi się, że albo nitkę mam w ręku, lub ją rychło pochwycę. Jeżeli się to stało, opat Aron musi wiedzieć o tém, a jeśli on wie, ja wiedzieć będę... ja dobędę z niego! Gdy ja się dowiem — dokończył mrucząc — naówczas uczynię, co mi mściwa boża prawica wskazuje... Naówczas Oda rychléj może tronu dostąpi, król kochanki, a Bóg wywrze zemstę swoją, bo nie będzie komu od niéj modlitwą zasłaniać!..
Milcząc z uwagą wielką słuchał mnich, nieco zadumany, zdziwiony trochę; wyzywał dalsze zwierzenia, strzegąc się je nawet natrętnemi przerywać pytaniami.
Z kolei opowiadający ksiądz, nie będąc już panem siebie, coraz gorętszemu uczuciu dawał się unosić, jak wprzódy mnich, gdy na Bolesława narzekał.
— Jeżeli się tak stało — dodał jeszcze — jeżeli się stało jak się domyślam, tajemnica długo się utrzymać nie może, nie zachowa. Gdzież ich podzieją? gdzie ukryją? jak im i dokąd ułatwią ucieczkę?.. Nie mogą się obejść bez ludzi... ktoś podpatrzy i królowi szepnie słowo...
— Sądzicie, że się tak stało z tymi Jaksami? — powtórzył mnich.
— Domyślam się... domyślam tylko, ale rzadko się mylę — rzekł ksiądz — królowa mogła się na to odważyć, serce jéj miłosierdzia pełne, każdą krew obmywa łzami; naostatek jest przy niéj córka Sieciecha, z którą jeden ze skazanych na stracenie miał się żenić... ojca i królowę mogła skłonić... Zamięsza się ich wiele...
Zatarł ręce ze złośliwą radością.
— Jakież mogą być skutki? — szepnął mnich.
— Odrzucenie królowéj za przeniewierstwo — mówił ksiądz — a potém panowanie młodéj niewiasty, która nam jest oddaną, cesarską wierną poddanką... Jéj młodość będzie dla niego zgubą, zniewieści go i siłę mu odbierze.
— Lecz Jaksowie, na których nienawiść rachowaliście, zostaną przejednani? — wtrącił mnich.
— Wdzięczność zachowają chyba dla królowéj, co ich ocaliła, jeżeli w istocie potrafiła to uczynić, ale dla kata tém większą nienawiść...
Tak rozpoczęta rozmowa, gdy się oba z sobą coraz więcéj porozumiewali, stawała się téż poufniejszą co chwila. Skulony księżyna, którego na dworze znano pod imieniem księdza pronotaryusza[8] Petrka, był jedynym na dworze królewskim (z wyjątkiem duchownych na nim przebywających), co pisać i czytać umiał. Był on tu niewidomym szpiegiem niemieckim. Poseł merseburgskiego biskupa dobył z niego, co miał w duszy. Nie zataił przed nim, jakiemi uczuciami dla króla był ożywiony. Żmija to była odgrzana na miłościwém łonie łask pańskich, zazdrosna wpływu opata Arona, knująca jego zgubę, spiskująca z wrogami, gotowa na wszystko dla dogodzenia zemście i uzyskania wyższego stanowiska. Protonotaryusz Petrek umiał się jednak tak zręcznie i chytrze obracać, a kryć z tém, co w duszy nosił, że nikt, nawet (jak mu się zdawało) opat Aron, nie śmiał go posądzać o przecherstwo.
Po długich szeptach, gdy się pytań i odpowiedzi przebrało, ksiądz Petrek, zupełnie ubezpieczony ukazaną mu pieczęcią, wylawszy się przed posłem ze wszystkiém co czuł i myślał, zapytał go wreszcie, jakby opamiętawszy się, że nie wiedział jeszcze z kim miał do czynienia.
— Mój ojcze, a wyż zkąd przybywacie? z jakiego jesteście klasztoru? z jakiego narodu?.. Co was tu do nas przywiodło? czy sam rozkaz biskupa? czy ciekawość widzenia téj smoczéj jamy? czy inny jeszcze cel jaki?
Mnich usłyszawszy to pytanie, stanął w postawie dumnéj, rozprostował się, podniósł głowę, spojrzał z góry na pytającego, jakby się namyślał, co mu ma odpowiedzieć.
Oczy księdza Petrka potwierdzały pytanie[9] — Któż wy jesteście?
Bolesny uśmiech przeleciał po ustach mnicha, zbliżył się do księdza, pochylił mu się do samego ucha i rzucił w nie — jedno słowo.
Musiało ono mieć wielkie znaczenie, gdyż usłyszawszy je, zerwał się nagle protonotaryusz, załamał ręce drżące i z trwogą popatrzał na uśmiechającego się gościa.
Na twarzy bladéj ks. Petrka, niedowierzanie, zdumienie, strach malowały się na przemiany, patrzał strwożony to na drzwi, to na gościa, to po pustéj izdebce swojéj.
— Na rany pańskie! — zawołał wreszcie głos tłumiąc — lecz, jeśli tak jest, o czém nie wątpię (skłonił głowę), jeśli tak jest, jak mogliście stopą przekroczyć tego zamku bramę?..
— We krwi mamy zuchwalstwo! — odezwał się mnich uśmiechając. — Pomnijcie, ile to lat nikt tu mojéj nie widział twarzy... któżby zresztą mógł co podobnego przypuścić? Twarz ta z młodzieńczéj na wygnaniu miała się czas odmienić w zestarzałe, pomarszczone oblicze, na którém przeszłość się zatarła do szczętu. Mógłbym się oko w oko spotkać z nieprzyjacielem matki rodu mojego i nie zadrżałbym, bo nawet jego wejrzenie jaszczurcze w tym brudnym mnichu nie poznałoby człowieka, który się w nim ukrywa...
— Nie mówcie tego! nie mówcie! — przerwał ks. Petrek. — Mylicie się... Ten człowiek wzrokiem przebija nawskroś jak włócznią, widzi czarownik pod ziemią, zgaduje to czego nie wie... Szatana ma na posługi co mu szepce... a dośćby było domysłu, podejrzenia tylko, aby was skazał jak Jaksów...
— Nawet suknia taby mnie nie obroniła? — rzekł mnich podnosząc czarną połę habitu.
— Suknia? wątpię... — odparł ksiądz — życieby może darował, ale oczówbyście nie uratowali... Oślepił trzech własnego rodu, a miałby czwartego oszczędzić?
Mnich mimo gróźb tych nie zdawał się bynajmniej strwożony.
— Przyszedłem tu — rzekł — własnemi oczyma widzieć co się dzieje, czy możemy na przyszłość rachować?.. Nastręczać mu się nie mam potrzeby...
— A nie będziecie mieli sposobu go uniknąć, jeżeli tu zostaniecie, choćby do jutra — rzekł ks. Petrek. — Chce on uchodzić za najwierniejszego syna kościoła, czci i szanuje duchownych, tak że i najuboższego kapłana nie pominie, nie ucałowawszy ręki jego. Jeżeli się dowie, że mnich wędrowny przybył do Poznania, zawezwie was do stołu swego, zmusi przyjąć dar jakiś... Zechcecie uniknąć go, podejrzenie się obudzi...
Mnich namyślać się począł, czoło zmarszczył, zdając się ważyć, co ma uczynić. Milczał długo.
— Któż mu tam ma donieść o mnie? — rzekł w końcu. — Dwór ludzi pełen, duchownych jest mnóstwo, wątpię, by mnie postrzeżono...
— A ja pewnym jestem tego — odezwał się ksiądz żywo. — Nie sądźcie, aby tu co uszło baczności ludzi, którzy nic do roboty nie mają, nad śledzenie cudzych czynności. Bolesław wie nietylko co robiemy, ale nawet co myślemy... — Rozśmiał się dziko. — Oprócz mnie!.. ale ja twarzą przed nim padam, a kraj szaty opata całuję i prochy ścieram przed nimi! Ja donoszę, jestem gorliwy... czernię... kłamię... Bóg wszechmogący mi odpuści, bo dla jego służby to czynię... A cóż ja tu znaczę?.. każą mi pisać co opat Aron podyktuje, jestem posłusznym; piszę, nawet na dwie ręce, bo posyłam i tam, gdzie o tém wiedzieć potrzebują... Zresztą maluczki służka boży, stworzenie biedne i drobne, ocalam się tém, że mnie nie widać nawet... Nieraz — mówił daléj ze śmiechem — nieraz szukano tego zdrajcy, co wydał tajemnicę, śledzono na wsze strony... i ja pilno téż szukałem razem z niemi... nikomu ani na myśl nie przyszło mnie posądzać!
— A gdyby?.. — zapytał mnich.
— Gdyby? mówicie?.. — dodał ksiądz Petrek spokojnie. — Nie jestżem ja kościoła mojego sługą, obowiązanym zań dać życie? Wiem, że za duszę moją odprawionoby dziesięć razy tyle mszy, ile mam lat... o duszy zbawienie trwogi nie mam. Miałżebym dbać o mizerne ciało? Jestem jak żołnierz postawiony na straży, który wodzowi winien życie... i da je z ochotą...
Pokazał suknię swą. — Wziąłem tę zbroję... i walczyć muszę do końca.
To mówiąc przeżegnał się, ręce złożył i zdał się modlić w duchu.
Twarz jego, która w czasie rozmowy często odrażała szyderstwem i złością tłumioną, wypogodziła się, stała spokojną a bezbarwną.
Chytre to człecze było w istocie żołnierzem, wpadającym chwilowo w zapał bojowy, lecz rychło odzyskującym krew zimną, aby nie utracić siły.
I znowu pocichu rozpoczęła się rozmowa, a trwała długo, gdy nagle do drzwi zapukano, otwarły się one i najstraszniejsze zjawisko, jakiego się oba mogli lękać, stanęło w progu; wszedł wolnym krokiem, rozglądając się, opat Aron.
Ujrzawszy tu nieznajomego mnicha, zdumiał się zrazu mocno, ks. Petrek pobladł nieco, obcy zakonnik stał prawie nieporuszony, usiłując pokorną przybrać postawę, o co mu niełatwo było. Nim opat miał czas zapytać o niego, podszedł ku Aronowi, ukląkł przed nim, obyczajem mnichów skłonił głowę i prosił o błogosławieństwo.
Opat niezmiernie zdziwiony tém zjawiskiem, zrazu... zmilczał i pytanie zamarło mu na ustach.
Pobłogosławiwszy klęczącego i dawszy znak, aby powstał, ks. Aron zapytał go po łacinie.
— Zkąd to jesteście? co was tu przywiodło?
— Z Korbei jestem — odpowiedział mnich — imię moje Benedykt, mam od przełożonego pozwolenie wędrowania i nawracania. Ciekawość i pobożność prowadziła mnie do Trzemeszna naprzód, a teraz tu, najprzewielebniejszy ojcze...
Aron długo się weń wpatrywał.
— Gdyście tu przybyli, bracie mój — rzekł — jużbyście pozostać powinni. Duchownych zawsze jeszcze mamy mało na nasze potrzeby, kraj na pół pogański, nawracających, apostołów dobréj woli nam braknie... Świątobliwy król nasz obsypuje ich złotem, rad każdemu co przybywa. Dlaczegóżbyście nie mieli pozostać z nami, jeżeli gorliwość was tu przywiodła? Pole szerokie...
— Dlatego, ojcze najprzewielebniejszy — odezwał się mnich — iż uczyniłem ślub powrotu i przełożony nasz rachuje na mnie. Pokłonię się w Gnieznie u grobu św. męczennika i powracać muszę...
Opat ciągle się z wielką ciekawością wpatrywał w mówiącego. Głos, postawa, rysy twarzy, widocznie w nim jakieś myśli obudzały, które się w oczach i na czole malowały.
— Jeżeli pozostać nie zechcecie — odezwał się po przestanku — przynajmniéj gościem bądźcie u króla, który was szczodrze obdarzy, u królowéj, pobożnéj pani, która świadczy wiele duchowieństwu i kościołom.
— Przebaczcie — rzekł mnich żywo — ja wedle ślubu mego dziś daléj w drogę iść muszę... Ślubu łamać się nie godzi... — I w rękę pocałował opata, kłaniając mu się nizko.
— Pójdę nieszporne pacierze odmówić do kościoła... a potém... w drogę.
Skłonił się i nie czekając już, w obawie aby go nie zatrzymywano, poszedł po swój kij, płaszcz i czapkę, chwycił je prędko i za drzwi się wysunął. Pośpiech ten był uderzający. Opat i ks. Petrek poprowadzili za nim oczyma.
— Zaprawdę! — odezwał się po wyjściu jego opat Aron — zaprawdę, coś jest dziwnego w tym mnichu... A wy, księże Pietrze, nie uważaliście tego?
— Ja?.. — z pokorą wielką i zdumieniem ozwał się ks. protonotaryusz. — Ja? Oprócz wielkiej świątobliwości nic mnie w nim nie uderzyło.
— Osobliwsze w nim podobieństwo, nietylko twarzy, ale głosu i ruchów do naszego króla Bolesława! Gdy przemówił, uląkłem się... zdało mi się jakby snem dziwnym to widzenie, uszom moim wierzyć nie chciałem. Rodzeni bracia podobniejsi być nie mogą!
Ks. Petrek ramionami ruszył.
— Nie śmiem przeczyć — rzekł — ale ja tego wcale nie postrzegłem, choć dosyć z nim mówiłem długo...
— Dziwne! dziwne!.. — powtórzył opat. — Zkądże... i jak dawno się on tu zjawił?
— Przed godziną może — rzekł zimno protonotaryusz. — Prosił mnie, aby się mógł nieco w izbie ogrzać i odpocząć.
— Trzeba go było nakarmić i dać znać o nim do dworu... Król nierad będzie, gdy się dowie, że zakonnik minął dwór jego nieobdarzony.
— Chciałem to uczynić, ale mi wzbronił — odparł ks. Petrek z wielką ciągle pokorą i przesadnemi pokłonami... Wypytywałem go pilno o cel podróży, zdaje się, że innego nie ma nad pobożną modlitwę u grobu świętego apostoła naszego. Mnich świątobliwy i skromny, o świecie niewiedzący wiele lub nic prawie.
— Przyniósłże jakie nowiny z Niemiec? — pytał opat.
— Żadnych. Widać, że ich nie szukał i pogardzał światowemi wieściami. Nie obchodzą go one. Od grobu św. Maurycego przywędrował tu prosto.
— Mówił co o Magdeburgu?
— Nie pytałem go o nic — zbył krótko ks. Petrek.
Opat się zadumał głęboko.
— Któż wie! — rzekł jakby sam do siebie. — Rozmaite postacie zwykły przybierać podstęp i zdrada. Nie ręczyłbym za to, że pod tą suknią mnicha ukrywać się może jeden z synów Ody, czyhających na spuściznę Bolesława.
Usłyszawszy to ks. Petrek, podniósł do góry ręce i wykrzyknął jakby z podziwu.
— Syn Ody! Miałżeby który z nich odwagę cisnąć się sam w szpony zwycięzkiego orła naszego?.. Lwu w paszczękę?..
— Któż wie? kto wie? — powtarzał opat zamyślony i niespokojny. — Podobieństwo do króla nadzwyczajne, głos ten sam. Trzeba posłać po mnicha, aby mu się bliżéj przypatrzyć.
Położył rękę opat na ramieniu protonotaryusza i w oczy mu patrząc szepnął cicho.
— Idźcie, znajdziecie go w kościele na wieczornéj modlitwie... Proszę was, zawezwijcie go do dworu, lub, jeśliby się wahał, zaproście do siebie... Bliżéj zbadać go potrzeba... Jeden z synów Ody wdział, jak wiemy, suknię zakonną... Coś mi to apostolstwo mnicha samotnego dziwnie wygląda... Idźcie! idźcie!..
Posłuszny ksiądz Petrek zakrzątnął się natychmiast spełniając rozkaz przełożonego swojego. Ks. Aron wyszedł krokiem powolnym.
Gdy się za nim drzwi zamknęły, z rękami złożonemi stał długo ks. Petrek.
— Nie jestże to cud siły jakiéjś nieczystéj, że ten człowiek wszystko na wskroś przenika!.. Odgadł go! odgadł!..
Powtarzając ten wyraz pospieszył zaraz protonotaryusz kierując się ku tumowi, który cały dzień do późnéj nocy stał otworem.
Kościół był pusty, jedna lampa gorejąca wiecznie płonęła przed ołtarzem. W pośrodku, na czterech grubych słupkach kamiennych oparty, stał nieforemnie wyciosany grobowiec, nakształt skrzyni ogromnéj, zawierający zwłoki króla Mieszka. Tu także dwie lampki paliły się rzucając mdłe światełko. Przy tumbie téj znalazł wchodzący ks. Petrek klęczącego, z głową o kamień opartą, mnicha. Gdy na szelest kroków jego podniósł się nieznajomy, blada twarz jego okryta była łzami, ręce mu drżały.
Szybko żegnając się wstał od grobowca, ujrzawszy księdza, i uspokojony podszedł ku niemu.
— Na Boga litościwego! — zawołał doń ks. Petrek — uchodźcie co najprędzéj... ks. opat podejrzenie ma, a raczéj... chytry wzrok bazyliszka poznał was... znalazł w rysach waszych i głosie podobieństwo do króla... powiedział mi: To jeden z synów Ody... Kazano mi was ściągnąć do zamku albo do mnie... dla badania... Uchodźcie niezwłocznie... spieszcie... Ja powiem, żem was nie znalazł, nie widział... Na podzamczu znajdziecie schronienie...
I do ucha mu się nachylając szeptać coś zaczął. Mnich ręką skinął obojętnie.
— A! mam ja tu wiernych naszych sług dosyć — rzekł uśmiechając się — bądźcie spokojni o mnie... Bywajcie zdrowi... Bóg z wami.
Ks. Petrek stał jeszcze we drzwiach tumu, gdy mnich szybkim krokiem wyszedłszy z kościoła, z widoczną miejsca świadomością, ciasnemi przejściami, udał się w głąb zamku i z oczów mu zniknął.
Odetchnął protonotaryusz lżéj i powolnym krokiem do swojéj celi powrócił.
Niedługo potém pacholę przyszło od ks. opata z wezwaniem ks. Petrka do niego.
— Cóżeście uczynili? gdzie mnich? — zapytał Aron.
Ruchem rąk rozpaczliwym odpowiedział posłany.
— Nigdzie ani śladu!.. I ja i służba kościelna, w tumie, około niego napróżnośmy mnicha szukali... ani na grodzie, ani na drodze, ani w okolicy śladu ni wieści nie dopytaliśmy. Znikł... nie wiem jak...
— Znikł! — szepnął Aron. Popatrzał pilno na ks. Petrka i z dziwnym twarzy wyrazem dodał.
— Nie ma więc potrzeby nikomu o nim wspominać... rozumiecie; témbardziej, iż trochę winy na was spada, żeście o duchownym obcym natychmiast znać mi nie dali...
Ks. Petrek chciał się tłumaczyć, lecz opat dał znak ręką, by zamilkł.
— Bóg z wami... idźcie w pokoju!





VI.



Ks. Petrek, oprócz swych obowiązków pisarza, z któremi wiele do czynienia nie miał, bo w wolnych chwilach nawet przepisywanie kanonów bardzo szło opieszale — spełniał téż inne duchowne na zamku posługi, nie tak może z gorliwości wielkiéj, jak raczéj, aby się wcisnąć wszędzie i dowiedzieć o wszystkiem co go obchodziło. Najmniejsze drobnostki nie były mu obojętne.
Obchodzić był zwykł więzienia, niosąc pociechę duchowną winowajcom i skazanym, nawracał po trosze, rozpuszczonych wojaków, apostołował między czeladzią pogańskiemi jeszcze przesiąkłą przesądami.
Służba zamkowa, męzka i niewieścia, wszelkich stopni, była mu poufale znajomą. Mimo pozoru wcale nie ujmującego, przebiegły człeczyna umiał sobie jednać ludzi rozmaitemi przysługami, dobrém słowem, datkami — i dla niego chętnie się wszystkie usta otwierały.
Znano téż jego stosunek z opatem Aronem, u Bolesława wszechwładnym, przyczyniało się to do nadania mu powagi.
Nie było więc dziwném ukazanie się ks. Petrka w żadnym zakątku zamkowym — prawo wnijścia swobodnego, które suknia sama dawała, służyło mu wszędzie. Domyślano się tam często rozkazów z góry, gdzie ich wcale nie było. Ksiądz śmiało korzystał z przywilejów swego stanu i położenia — pewien, że mu tego nikt za złe nie weźmie.
Nie zadziwiło téż nikogo, gdy ks. Pisarz — jak go pospolicie na dworze nazywano, tegoż dnia wieczorem, błądząc po podwórzach, znalazł się u wnijścia do ciemnic.
W szyi otwartéj siedział w kożuchu stróż więzienny, a na przeciw niego oprawca... Pierwszy z nich jadł coś z garnka, który starannie kulił między kolanami, drugi mu się przypatrywał. Byli z sobą w dobréj zdawna przyjaźni.
Zobaczywszy księdza przed sobą, oba natychmiast powstali, Ryba na bok usunął garnuszek, przyszli przyklękując pocałować go w rękę i odebrać błogosławieństwo.
Ksiądz się zwrócił do kata.
— Gdzie Jaksowie siedzą? — zapytał — jakby omyłką.
Ryba i kat popatrzeli na siebie.
— Ano ich dodnia jeszcze wyprowadzono na stracenie! — ozwał się Ryba.
— Stracono ich? spytał ks. Petrek.
Ryba ramionami poruszał, a kat się odezwał.
— Jam ich nie ścinał ani wieszał... co ja wiem!
— A któż? — mówił przybyły.
Ryba i jego towarzysz pomyśleli nim się na odpowiedź zdobyli.
— Któż to tam wiedzieć może! szepnął Ryba.
— Gdzież ich poprowadzono? za okopy? — badał ciekawy ksiądz.
— Ciemno było jeszcze — niewiem — rzekł Ryba powoli. Dla czego ich poprowadzili? gdzie? któż to wie? Co nam do tego..
— Jeszcze tego nie bywało nawet — odezwał się oprawca, żeby gdzieindziéj tracono panów jak tu!
Wskazał na głąb więzienia.
— Wieszają i wbijają tu za okopami!
Zamilkł pytający, zagadnął potém dla niepoznaki o kilku innych uwięzionych — po krótkiéj chwili skinął głową dwom drabom i uszedł na stronę.
Ryba i jego przyjaciel usiedli na pieńkach — stróż powiódł za odchodzącym oczyma, śmiejąc się jakby sam do siebie... Potém z towarzyszem patrzali sobie w oczy długo, i głowami potrząsali prychając.
— Co ja mam gadać to, czego niepowinienem wiedzieć? — zamruczał kat — a mnie co do tego? Mnie tylko żal odzieży ich coby mi była należała... a była coś warta! Nie — i ta przepadła! albo — albo — dodał śmiejąc się i głos zniżając. Wąchał ja dobrze cały dzień gdzie ich tracono, gdzie pochowano! Nie prawda! nie stracono i nie pochowano! Nieprawda! Licho wie co się z niemi stało! jakby ich ścinać mieli, to ktoby to lepiéj zrobił nademnie? albo to nie wiedzą ludzie, że ja wołowi za jednym zamachem łeb utnę... Mieliby innego szukać co dwa i trzy razy tnie, nim duszę z ciała wypędzi! Che — che!
Sam król, jasny pan, nieraz się dziwował i lubował, jak ja tnę.
A kto potrafi lepiéj? kto lepiéj?
Ten Zyrkacz... co mu się ręka trzęsie. Niedoczekanie... albo Charłak co jak ścinał jednego zbójcę, ledwie go czwartego razu dobił... a i tak jeszcze głowa na skórze wisiała... Nieprawda! nie ścinali ich... nie.
Tu pochyliwszy się do stróża jął mówić poufnie i cicho.
— Jak się ztąd wyprowadzili — ja wstałem z barłogu, poszedłem za niemi. Nie wślad — nie głupim. Opodal... na śniegu stopy było znać, bo świeżo popruszyło. Królowéj dwornia prowadziła i zawiedli ich do księżego domu, do izby na tumie. Tam ich posadzili.
Począł się śmiać, rad własnemu rozumowi.
Stróż się uląkł.
— Tst — ty głupi! — zawołał — nie plótłbyś. A tobie co do tego? Toć pewnie stało się z rozkazu króla i pana. Milcz i gębę stul.
Kat głową potrząsł, a oczy zmrużone śmiały mu się szydersko.
— Tyś głupi sam — rzekł — co ty wiesz! co ty znasz! Drągiem drzwi zawalić, wody przynieść — i tyle. Z tobą o tém i gadać nie ma co.
Ryba wcale się tém nieobrażając, zajadał znowu z garnka, z uznaniem wyższości swojego towarzysza, spoglądając na niego, gdy ten, jakby od niechcenia mruczał daléj powoli.
— Król! królewskie przykazanie!! ale! To nie królewska rzecz, to księdzowska... Księdze tu i od króla mocniejsi, robią co chcą. Komu chcą życie odbiorą, komu chcą je dadzą, komu chcą je powrócą. Prawi czarodzieje. Dla tego — położył palec na ustach — i ja mówię — milczeć! A co nam tam!
Głową potrząsł i zęby mu się śmiały w ustach otwartych.
— E! kiedy księdzowska rzecz, to ją księdzu można było powiedzieć — odezwał się Ryba.
— Taki bo ty głupi na wieki! — zawołał kat — czy to on o tém nie wie o co pyta? oni o wszystkiem wiedzą! a pytał żeby próbować.
Stróż zagłębił się w garnuszku, widać było, iż sam uczuł, że do odgadywania tajemnic stworzonym nie był. Westchnął i kończył kaszę wystygłą.
Kat z tryumfem podniósł czoło — i szeptać zaczęli pocichu.
W czasie rozmowy téj poufnéj, ks. Petrek szedł ku dworcowi królowéj.
Otworzył sobie furtę wiodącą w podwórko, obejrzał się do koła, i namyśliwszy nieco, dokąd się ma pokierować, nieznacznie kołując podsieniami, udał się w głąb dziedzińca.
Chód jego tak był ostrożny i cichy, ruchy tak mało widoczne, iż gdyby kto nawet znajdował się na podwórku, mógł go nie usłyszeć i nie dostrzedz.
Jedne drzwi stały pół otwarte — a za niemi sień widać było ciemną. Ksiądz pisarz wcisnął się do niéj z tąż samą ostrożnością, tym samym chodem cichym, i zapukawszy leciuchno, natychmiast bliskie drzwi do komnaty, w któréj licznych głosów szmer słychać było — otworzył.
Była ona dosyć obszerna, z jednéj strony okienkami opatrzona, pod którémi rzędem krośna do szycia stały. Pod przeciwną ścianą ławę szeroką zajmowały prządki jednako ubrane, które tu jeszcze z kądzielami w rękach siedziały. Na kominie szerokim, na przeciw, ogień się palił wielki. W środku u stołu ciężkiego, na nogach krzyżowych, zarzuconych różnym przyborem niewieścim, widać było kilkanaście różnego wieku dziewcząt, które znać tylko co od krosien powstawały.
Były to królowéj służebne.
Pomiędzy niemi licem i pięknością odznaczała się młoda jeszcze niewiasta niewielkiego wzrostu, z kruczemi włosami czarnemi, płci smagłéj nieco, ubrana z cudzoziemska, pstro i świecąco, którą inne, o jasnych licach i włosach otaczały. Dziewczyna oczy miała zapłakane, twarz jakby bólem obłąkaną. W chwili gdy ksiądz wchodził, rozmowa między nią a resztą służebnych, żywą być bardzo musiała, ale na widok przybyłego, nagle wszystko ucichło.
Dziewczęta zaczęły się ustawiać płochliwie i spoglądać po sobie.
Te, które siedziały u kądzieli powstawały, wszystkie z kolei poczęły się cisnąć z pokłonami, do ucałowania rąk jego. Na ostatku podeszła nie śmiało czarnowłosa.
Po odbyciu téj ceremonii, ksiądz stanął, ręce złożył, przeżegnał się i na głos zaczął odmawiać modlitwy. Wszystkie służebne poklękały i zwrócone ku wschodowi, modliły się niby za kapłanem.
Niby — gdyż w istocie wiele z nich słuchało ciekawie, wiele mu się przypatrywało z trwogą, a mało zdawało się rozumieć co mówił.
Pomiędzy dziewczętami były jeszcze mnogie na pół poganki, które ledwie znak krzyża kłaść się na sobie nauczyły. Ks. Petrek z polecenia królowéj, raz lub dwa w ciągu dnia przychodził tu nauczać religii i odmawiać razem z niemi modlitwy. Były one bardzo proste. Ojcze nasz, Wierzę, Pozdrowienie anielskie, dziesięcioro, krótkie modlitewki tłumaczone z łacińskich.
Gdy się modlitwy skończyły, dziewczęta z ziemi powstawały, ksiądz do kilku przemówi łz[10] powagą, a na ostatku zwróciwszy się do czarnowłoséj zagadnął ją w obcym języku.
Dziewczyna spojrzała nań śmieléj niż inne, patrzała mu w oczy długo i odpowiedziała nie trwożąc się z żywością wielką.
— Żałujeszże ty niezbożnego życia twojego — odezwał się ksiądz do niéj. — Powinnaś łzami pana Boga przebłagać, aby ci przebaczył.
Z twojéj to naprawy, z twojego złego życia, przyszła kara na tych, co byli jego spólnikami. Przez cię zginął Gwido, przez cię straceni zostali Jaksowie.
Dziewczyna słuchając, nagle się zalała łzami. Była to niewolnica greczynka Antonia. Ukryła twarz w dłonie i puściła wodze żalowi swemu, a towarzyszki zdawały się na nią patrzeć z wielkiém współczuciem.
— Cóżem ja winna? com winna? mój ojcze dobry — zaszlochała — ja niewolnicą byłam, nie miałam swéj woli! Wszystko złe poszło z tego łotra Gwidona, który na śmierć zasłużył. Gwałtem rozbójnik porwał mnie z sobą... choć się broniłam... Związali mi ręce, zamknęli usta... Biedny mój pan, biedny dobry pan, padł jego ofiarą. On nie był winien... oni oba niewinni byli, to były złote serca... to byli ludzie jakich nie ma w świecie!.. O! ja nieszczęśliwa! Potracono ich... zabito! — wybuchnęła oczy zakrywając.
— Czas do pokuty!.. iśćby ci się oczyścić do klasztoru... — rzekł duchowny — włosiennicę wdziać na grzeszne ciało!
— Nie... nie!.. — krzyknęła gwałtownie dziewczyna — nie... ja do klasztoru nie chcę... nie pójdę. Ja przy królowéj pani zostanę... wierną sługą... ja...
Nie wdając się już z nią w dłuższą rozmowę, ksiądz pisarz odwrócił się od płaczącéj i poszedł daléj ku drugim komnatom niewieścim.
W trzeciéj znalazł siedzącą Teodorę Sieciechównę, zapłakaną, zadumaną, tak że nie posłyszawszy gdy wchodził, ulękła się i krzyknęła, zobaczywszy go przed sobą. Wstała, by go w rękę pocałować.
Tu ksiądz Petrek nierównie łagodniejszym się stawił, twarz téż okazywał więcéj wypogodzoną.
— Dziś wszędzie łzy na drodze spotykam — odezwał się. — Cóż to za przyczyna?
Sieciechówna zarumieniła się mocno.
— Nic... ach! nic, mój ojcze!.. Kto tam czasem wie, czego płacze? — rzekła pocichu oczy spuszczając.
— Choćby on nie wiedział, to się drudzy domyślą — odezwał się ks. Petrek.
Dziewczę zarumieniło się mocniéj jeszcze, ale nie mając widać ochoty do zwierzania się z bolów swoich, zamilkło trwożne.
Po chwilce ksiądz się pokłonił, przesunął się cicho i szedł daléj, zawsze ostrożnie i nie czyniąc najmniejszego szmeru, stąpając z umysłu tak, by go słychać nie było.
Obyczaj miał taki skromny...
Sień i izba niewielka dzieliły tę komnatę od mieszkania Ody, córki markgrafa Ekarda.
Przed komnatą siedziały postrojone niemki, jéj służebne, z posępnemi twarzami u kądziołek. Ks. Petrek przemówił do nich w ich języku i lica się im rozjaśniły, a usta uśmiechać zaczęły.
Na pytanie o panią wskazały mu drzwi, prowadząc ku nim uprzejmie.
W komnacie, do którėj wszedł, siedziała w istocie Oda.
Izba była niewielka, ale z przepychem przystrojona. Kobierce leżały na podłodze, oponami obwieszone były ściany. Stół w pośrodku zasłany jedwabnym szytym obrusem, zastawiony był i zarzucony naczyniami i fraszkami niewieściemi, połyskującemi złotem. Oda siedziała sparta na ręku, smutna, w postawie dumnéj, nad krosnami. Widać było na nich naciągniętą tkaninę purpurową, którą szyła złotem i jedwabiami. W téj chwili jednak robota była przerwana, a piękna pani patrzała na nią obojętnemi oczyma, gdy ksiądz wszedł do izby.
Na widok jego lice się trochę rozjaśniło, przywitała go poufałym półuśmiechem, wskazując niedaleko siedzenie. Sama jednak nie poruszyła się.
Ks. Petrek, codzienny znać gość u markgrafównéj, usiadł rozpoczynając cichą rozmowę po niemiecku. Mówił tym językiem, jak gdyby się z nim w ustach urodził.
— Cóż wy mi tam przynosicie, mój ojcze? — zapytała Oda.
— Ja z mojéj celi, cóż mogę wam przynieść, opócz[11] modlitwy za pomyślność waszą?
— Dziękuję za nią... ja także już wieczorne odmówiłam modlitwy... Ale... nie wiecie co nowego o królu?.. o królu? — spytała.
— Dziś nawet miłościwego pana nie widziałem w oczy — rzekł pisarz.
— Smutny jest ciągle... Uważaliście to?.. wydaje się nieszczęśliwym... — poczęła bawiąc się nićmi z krosien wziętemi piękna Oda.
— A na cóżby potężny pan nasz mógł się skarżyć? — udając dobrodusznego prostaczka, odezwał się ks. Petrek.
Oda ramionami ruszyła, chciała coś powiedzieć i umilkła. Obejrzała się po komnacie, pochyliła nieco i poczęła wreszcie z niejakiém wahaniem.
— Nieprawdaż mój ojcze, że niewiasta, która męża swojego a pana oszukuje i kłamie przed nim... przez małżonka odrzuconą być może i wydaloną? z taką się ma prawo rozstać?
Ksiądz głową potrząsł zamyślony.
— Niewiasta, któraby mu się stała niewierną?
— W jakikolwiek sposób — żywo dodała Oda — niewiasta, któraby spiskowała przeciw mężowi z nieprzyjacioły jego?
Popatrzała nań, czekając odpowiedzi, ale ks. Petrek nie spieszył z nią.
— Nie tak to łatwo, miłościwa pani — odezwał się po chwili — nie tak to łatwo osądzić stopień winy. Kościół, matka nasza, zostawuje sobie prawo wyrokowania.
Po krótkiém milczeniu Oda dodała z trochą niecierpliwości.
— A wy... wy jesteście kościołem? wy duchowni? nieprawdaż?
Ruchem głowy potwierdził to ksiądz Petrek. Przez jakiś czas znowu powalczywszy z sobą, markgrafówna wybuchnęła nagle, jakby się nie mogła utrzymać dłużéj. Charakter i wychowanie czyniły ją odważną, czuła się ze swą młodością, pięknością i rodem, panią i królową.
— Wy wiecie dobrze, o kim ja myślę i mówię... Króla Bolesława tu zwodzą, jego okłamują... Miłościwa pani, którą wy wszyscy świętą nazywacie, nie waha się potajemnie spiskować z wrogami małżonka i króla...
Ksiądz przez ostrożność całą twarzą wyraził zdziwienie wielkie, a Oda żywiéj jeszcze szydersko dodała.
— O! tak jest, mój ojcze... i wyście nie ślepi! a ja patrzę i wiem wszystko, lituję się nad losem króla, który wart jest lepszego. Chciał słusznie, sprawiedliwie ukarać tych łotrów... cóż? myślicie, że spełniono jego rozkazy?
Ksiądz ciągle jeszcze zdumionego udawał.
— Nieprawda!.. oszukano go, okłamano... Ich wykradziono, oni żyją, aby się mścili... a kto to uczynił? Wasza święta królowa, którą wy tak pod niebiosa wynosicie... Tak... ona... Cóż wy na to?
— Ja? ja?.. — przerwał ks. Petrek — ja się zdumiewam, przerażam i milczę... To nie może być, miłościwa pani... któżby śmiał...
— Tak jest! tak jest! — z gorączką bijąc ręką o krosna ciągnęła daléj Oda — ja wam przysięgnę, że tak jest... wszyscy są ślepi... ale ja mam oczy... bo czczę i szanuję wielkiego króla... Oszukują go...
To mówiąc ze wzruszenia zarumieniła się piękna Oda i oczyma błyszczącemi spojrzała na Petrka.
— Nie mówcie o tém nikomu — szepnęła widząc go jakby przelękłym — dojdę ja téj tajemnicy, jestem na śladzie.
Z wielką radością i wzburzeniem dokończywszy tych słów, markgrafówna porwała się z siedzenia.
Ksiądz téż podniósł się milczący.
— Bądźcie ostrożni, miłościwa pani — szepnął ciszéj — tyle tylko powiedzieć wam mogę... Bądźcie bardzo ostrożni. Będąc z czcią dla was i dla ojca waszego, proszę o to... Dwór pełen sideł i zasadzek. Wasza piękność obudza zazdrość i niepokoje, robi wam nieprzyjaciół.
Z ufnością w siebie rozśmiała się pogardliwie wspaniała dziewica i ręką rzuciwszy znak dała, jak się mało lęka. Ks. Petrek poszeptał coś cicho... wysłuchała go, głową skinęła i pokorny księżyna szedł daléj.
Teraz z kolei zbliżał się do pomieszkania królowéj Emnildy. Twarz jego, już dwakroć zmieniona, po raz trzeci jeszcze się przeobraziła, przybierając wyraz łagodności i łudzącéj pokory. Postawa nawet zastosowała się do niéj. Gdy podniósłszy zasłonę, stanął w progu komnaty, prawie miał pozór ubogiego, nieśmiało przychodzącego po jałmużnę.
Wspaniale przybraną była ta wielka izba żony Bolesława, a najpierwéj uderzał w niéj ołtarzyk domowy z klęcznikiem, cały złotemi obity blachami, z ciężkim krzyżem u góry i dwoma złotemi także świecznikami.
Naczynia mnogie na stołach świeciły w mroku. Od stropu zwieszony był świecznik z rogów jelenich misternie spleciony i ujęty złotemi obręczami.
Królowa stała w pośrodku komnaty jakby na modlitwie, z rękami złożonemi, w czepcu swym białym na głowie i skromnéj szacie obcisłéj.
Na zwiędłéj jéj twarzy, obok smutku, który prawie zawsze mieszkał na niéj, malował się spokój i słodycz wielka. Oczy patrzały miłosierdziem i dobrocią.
Witając królowę ksiądz się niemal do saméj ugiął ziemi, a gdy oczy podniósł, przybrały i one wyraz łudzącéj dobroduszności i pokory.
Ludziom wybranym na ziemi dostają się dary, jakich drudzy nigdy zdobyć nie mogą. Przychodzą one im same, rosnąc z natury tych istot, która jest rolą urodzajniejszą nad inne. Tak królowa Emnilda, pobożna i święta pani, miała szczęśliwy instynkt poznawania, a raczéj przeczuwania ludzi. Ufała jednym, wstręt czuła do drugich, wyrzucając sobie jak grzech nieufność swoją, a nie mogąc jéj obronić.
Przez pobożność szanowała ona wszystkich duchownych i w nich kapłanów bożych, głosicieli słowa żywota; przecież ten tak uniżony, cichy, posłuszny na skinienie ks. Petrek, obudzał w niéj jakąś nieufność i obawę. Nie lubiła go królowa Emnilda.
Dlaczego? tego sama sobie wytłumaczyć nie umiała, nie dał jéj do tego żadnego powodu.
Obawiając się często nad miarę surowego opata Arona, dla niego miała poważanie i miłość, ks. Petrek, choć padał przed nią, budził jakiś wstręt i instynktową trwogę. Usiłowała to uczucie napróżno zwyciężyć królowa.
I teraz, gdy go ujrzała zbliżającego się tym cichym krokiem, z łaszącą postawą, niemal cofnąć się i uciec miała ochotę. Musiała się zwyciężyć.
Ks. pisarz powtarzając ukłony zbliżył się do królowéj, ręce złożył na piersiach, westchnął głęboko i rzekł zcicha.
— Co serce miłościwéj naszéj, świętéj pani, pod te czasy wycierpieć musiało! ja to czułem najlepiéj!.. Ciężkie to zaprawdę były chwile... Przecież, Bogu dzięki, skończone wszystko...
Badający wzrok posłał ku królowéj, która zdala stała milcząca.
— Miły księże — rzekła po długim przestanku — powinniście byli wspierać mnie modlitwami waszemi. Tak jest, cierpiałam wiele, pragnęłam królowi a panu memu miłemu oszczędzić żalu i strapienia... lecz, woli Bożéj trzeba się poddać we wszystkiém.
Westchnęła i nie rzekła więcéj.
— Miłościwa pani — odezwał się ks. Petrek — któż to wie, azali ich ocalić nie było można?..
Ciszéj dodał — w jakikolwiek sposób.
Usta zadrżały królowéj, jakby coś powiedzieć chciała, ale się powstrzymała. Westchnęła znowu, ksiądz oczyma przenikającemi ścigał ją ciągle, najmniejszy ruch śledząc pilnie.
— Można ich było ocalić... przechować, a w dobrą godzinę potém, gdy już wszelki gniew ostygnie, znaleść przystęp do króla... Któż skuteczniéj nad was, miłościwa pani, mógłby im wyjednać miłosierdzie i tym, co rozkazom dobroczynnym staliby się posłuszni?..
Królowa Emnilda drgnęła nieznacznie i dodała pocichu.
— Mylisz się ojcze mój, przypisując mi władzę i moc jakąś nad panem a królem moim. Uboga jego służebniczka, był może czas, gdym nad wielkiém sercem jego miała małą przewagę, ale wystygła owa miłość, zwiędła twarz moja, naprzykrzyła się sama uległość. Dziś ja tu jestem jemu tylko może ciężarem, a drugim zawadą...
Ks. Petrek obruszył się bardzo widocznie.
— A! miłościwa pani! — zawołał — czyż się to godzi i pomyśleć!..
— Nie skarżę się — rzekła z łagodnością i rezygnacyą królowa — wierzajcie mi! byłabym występną, gdyby skarga skaziła usta moje. Byłam i jestem szczęśliwą. Więcéj niżeli mnie należy szczęścia panu mojemu, bo na jego barkach spoczywa ciężar straszny... Dla niego téż gotowam zawsze wszystko moje poświęcić...
— Miłościwy i sprawiedliwy téż król nasz — dodał ksiądz — czcząc cnoty świętéj swéj małżonki, najszczęśliwszym się czuje w jéj posiadaniu...
Królowa Emnilda uśmiechnęła się żałośnie.
— Niech mu na wszystkiém Bóg błogosławi — rzekła.
— Dziś miłościwy pan — mówił ksiądz — chmurniejszy pono niż zwykle... Już samo wykonanie wyroku na Jaksach smutkiem jego téż serce napełnić musiało... cóż dopiero zuchwałe, nierozsądne postępowanie rodziny, która się cała odsunęła od dworu i pana.
— Mój ojcze, sądzicież, że ich kara to za sobą pociągnie?.. — niespokojnie spytała królowa. — Byćże może?.. Lękacie się jakich skutków?
— Któż to obrachuje — cicho i skromnie rzekł pisarz. — Rodzina można, liczna, spowinowacona z najpierwszemi w kraju. Widzieliśmy nieraz zuchwałych buntów przykłady, z mniejszych niż teraźniejsza obraz wynikłe... Słudzy wierni i poddani królewscy muszą być niespokojni.
— A! i ja... i ja téż płaczę i niepokoję się... ojcze mój — odezwała się Emnilda — ale modlę się i mam w miłosierdziu Bożém nadzieję... Wszechmocny Pan cuda czyni!..
Księdzu błysnęły oczy, bo ostatniemi wyrazy niamal[12] się zdradziła królowa. Przewrotne człecze w dźwięku ich poczuło nadzieję, domyśliło się niemal ukrywanéj tajemnicy, po któréj dośledzenie właśnie tu przybywał.
Dla niego rozmowa była skończoną, wynosił z niéj wewnętrzne przeświadczenie, że Jaksowie za sprawą i wiedzą królowéj ocaleni być musieli. Więcéj tu zdobyć i dowiedzieć się od Emnildy, na teraz przynajmniéj się nie spodziewał. Pobożnemi więc wyrazy zamknąwszy rozmowę, skłonił się z tą samą pokorą przesadną, z jaką witał i posunął się napowrót ku drzwiom komnaty.
Wieczorna jego przechadzka po zamku jeszcze nie była skończona. Ks. Petrek nawykł był zaglądać w każdy kątek, gdy mógł, podsłuchać szeptów, rzucić okiem w najciemniejsze głębie, po drodze chwytając co się nawinęło, aby coś wyssać z każdéj oznaki. Pobożna gorliwość o duszne zbawienie za pokrywkę dobrą służyła.
Ze dworca królowéj wszedł pisarz w dziedzińce królewskie, gdzie pełno różnéj gawiedzi obcéj i gościnnéj zawsze bywało. Znajdować mu się tu nawet czasem trafiało posłów pruskich, wendyjskich, pomorskich, pogan niechrzczonych jeszcze, którzy na widok księdza cofali się ze wstrętem i obawą, wszystkich ich mając za czarnoksiężników.
Przeszedłszy zgromadzone tu kupki, rozstępujące mu się z uszanowaniem, ks. Petrek dostał się do wrót na małe podwórko wiodących. Tu stał karzeł Zyg, w krótkim kożuszku, ogromnéj wysokiéj czapie, z rękami w rękawy pozakładanemi.
Karzeł należał do tych, co z pisarzem nie byli w najlepszém porozumieniu, warczał na niego zawsze, nawet gdy go widział przechodzącym zdaleka, ale kąsać nie śmiał. Duchowni byli na dworze pierwszymi po królu.
Na widok nadchodzącego Zyg żywo ustąpił na bok, udając, że niby go nawet nie zobaczył. Petrek jednak umyślnie wprost natarł na niego.
Dla karła miał już twarz wesoło uśmiechniętą i żartobliwy ton pogotowiu.
— Czegóż to, niepoczciwy, tak uciekasz ode mnie? — rzekł ksiądz łagodnie.
— Ja? uciekam?.. a tożbyście mnie nie zjedli! — rzekł Zyg — przytém że i post. Choć tłusty nie jestem, zawsze mięsa kawałek...
— No... i nadto jesteś potrzebny miłościwemu — rzekł wesoło Petrek — nikt cię nie ruszy...
— E! e! miłościwy już się bezemnie obchodzić nauczył — mruknął Zyg. — By najtłuściejsza kasza, jak ją codzień jeść dają, naprzykrzy się...
Księżyna go poklepał po ramieniu.
— Rozum masz większy niż wzrost — ozwał się pochlebnie — szkoda że statku jeszcze od statury mniéj...
— Ono to prawda — rozśmiał się Zyg — a jeszcze i takim głupi, że co zrobię to głośno, gdy drudzy jak pocichu i pociemku co spłodzą, nikt przynajmniéj nie wie o tém...
Ksiądz trochę kwaśno się uśmiechnął.
— Czemużeś to pod ten czas nie w izbie u króla? — spytał — przydałbyś się ku rozrywce... a tu lada gawiedź śmieszysz...
— Nogą dziś dostałem, to się leczę na chłodném powietrzu — odparł karzeł — pan mój chmurny i pioruny z niego biją jak z obłoków, a ja tego nie lubię, gdy we mnie lecą.
— Na ciebie one nie padną...
Karzeł głową potrząsał z powątpiewaniem.
— Pójdźcie no popróbujcie.
— Gdybyś co i oberwał — śmiejąc się i gładząc karła, który starał się tych pieszczót uniknąć, dodał ks. Petrek — tobie się każdy guz opłaca...
— Odstąpię je wam za tę samą cenę bez zarobku — mruknął Zyg, i wnet usta sobie zatulił rękami, wspomniawszy, że z duchownym miał do czynienia.
Ksiądz się jednak nie obraził wcale, owszem śmiać się zaczął nawet.
— Jeżeli ci tu tak źle — mruknął pospiesznie — było ci z Jaksami dziś rano wyjechać do lasów...
Próbował tak każdego ks. Petrek, napomykając o nich ciągle, ażali się kto z czém przed nim nie wygada.
— Do lasu? — spytał Zyg. — A którzyż to do lasów pojechali? Jedni podobno poszli paść robaki, a drudzy...
Nie dokończył i żwawo dorzucił.
— Co nam tam do nich?..
— Byłeś pewnie, gdy ich tracili, boś to ty ciekawy wszystkiego — mówił daléj ks. Petrek, uważnie się w karła wpatrując.
— Zaspałem — rzekł Zyg — szkoda... Gdy mnie pies liżąc po twarzy obudził, już było, słyszę, po wszystkiém...
— Gdzie się to odbyło? nie wiesz?..
— A, nie wiem... Jam nie ciekawy, gdzie umierają... ksiądz tam był potrzebniejszy odemnie...
To rzekłszy Zyg wymknął się z pod ręki leżącéj mu na ramieniu i pobiegł ku królewskiemu dworcowi, nie oglądając się już za siebie.
Ksiądz téż powoli do swéj celi się posunął. Po drodze nikt mu już bliżéj znany i potrzebny się nie nastręczył. Dopiero u drzwi swoich zastał czekającego nań, niepoczesnego średnich lat człowieka, którego ubiór oznaczał komornika pańskiego.
Zafrasowany i wylękłéj twarzy, wejrzenia kosego, ruchów niecierpliwych razem i pokornych, oczekujący w progu, zobaczywszy nadchodzącego księdza, ruszył się żywo do pocałowania jego ręki. Ks. Petrek drzwi otworzywszy, wszedł pierwszy i wprowadził go za sobą do celi.
Tu ciemno już było zupełnie, ogień wygasł na kominie, ks. Petrek uderzył w ścianę i chłopak nadbiegł z łuczywem, spiesząc rozniecić drzewo przygotowane. Kląkł na ziemi i dmuchał z całéj siły, aż sucha olszyna płomieniem się nie zajęła. Dopóki był tą robotą zajęty, przybyły milczał, naglądał nań, pokazywał mu co miał robić, a ku księdzu spozierał.
Dopiero gdy się drzwi za chłopcem zamknęły, pisarz przystąpił bliżéj do komornika i rozmowa głosem cichym się zaczęła.
— Cóż tam z tobą się dzieje Harno?
Zagadnięty począł ciężko wzdychać i kilka razy się w piersi uderzył.
— A! zawsze jeszcze źle! — rzekł — w sumieniu i na duszy niepokój ten sam... Trup ten za mną chodzi. Nie odstępuje mnie dniem ni nocą. Wy wiecie ojcze, spowiadałem się, pokutuję, na kościoły daję, za grzech żałuję... a kamieniem mnie przywala... nieboszczyk.
— Pokuta długa być musi — odezwał się pisarz — ale bądź spokojny... ja czuwam nad duszą twoją i wyrwę ją ze szponów szatana.
Harno pocałował księdza w rękę.
Petrek przysunął się do niego bliżéj jeszcze i rzekł cicho.
— Co mówił król ugrom? nie wiesz?
— Groził! — odezwał się równie cicho Harno — groził nie im tylko jednym, ale wszystkim. Zły był dziś, bardzo zły, aż trwoga ogarniała... Drżeli wszyscy.
— Pytał kogo o Jaksów?
— Nie wiem.
— Gdzie ich stracono?
— Mówią że za okopami — odezwał się komornik. — Sawasz i Dudziec widzieli w tém miejscu ogromną krwi kałużę...
Zdziwiony ks. Petrek aż się cofnął, brwi namarszczywszy.
— Możeż to być?
— Ale pewnie! — dokończył Harno, bijąc się swym obyczajem w piersi.
— A któż ich tracił? bo nie więzienny oprawca.
— Pewnie uprosili sobie kogo z rycerzy, aby nie ginąć z ręki kata... i tę łaskę im wyświadczono — mówił komornik — że ich ścinał kto ze swoich... Ten, co się tego przez miłosierdzie podjął, chwalić się z tém nie będzie...
Zamyślił się ks. Petrek mocno, rzecz mu się zdała bardzo prawdopodobną.
Pisarz mówił zamyślony.
— Sami widzieli krwi kałużę, powiadasz?.. Sawasz i Dudziec? A byłże kto przy traceniu?..
— Nie wiem — mówił Harny — umyślnie pewnie dodnia to sprawiono, aby ludzkich oczów uniknąć... ale... nie wiem...
— E! ty bo nic nie wiesz! — z wyrzutem zawołał ksiądz niemal gniewnie. — A ciała? co zrobiono z niemi? powinny być pogrzebione na święconéj ziemi...
— Pewnie rodzina wzięła je do siebie — odezwał się zafrasowany Harno. — Ojcze mój, trudno bo mnie wiedzieć wszystko... Na dworze nikt o tém wiedzieć nie chce... Jaksowie mieli krewnych dużo i druhów, swojego czasu rozdawali wiele... a teraz żal po nich u ludzi, nikt i gęby nie otworzy...
— Milczą?
— Abo się skomleć boją — odezwał się Harno. — Jak psy piszczą, to je psiarze ćwiczą...
Ksiądz przysunął się prawie do ucha swojego wiernego sługi.
— Wiesz — rzekł — na dworze tu różnie głoszą... rozumiesz. Gadania są rozmaite... Są i tacy, co upewniają, że Jaksów nie stracono, że ich tylko gdzieś przechowano, albo ułatwiono ucieczkę.
Zagadnięty, który o niczém podobném nie słyszał, oburzył się mocno tém przypuszczeniem.
— A kałuża krwi! — zawołał — to nie może być... król kazał...
— Dojdźże mi ty tego, kto to takie sieje baśnie — zamruczał ksiądz — dójść mi i dotrzeć... Za pokutę ci to naznaczam... Harno... Jesteś, nie przeczę, posłuszny, pobożny, pokorny... ale nie umiesz nic wyszperać, nic mi powiedzieć...
— Księże dobrodzieju — całując go w rękę płaczliwie począł Harno — i wół nad siłę nie pociągnie... ja ciągnę z całéj siły...
W piersi się uderzył znowu i mówił daléj.
— Kto to może powiedzieć, że ich nie tracono? ktoby ich żywił, samby śmierć karmił swoją... królby tego nie darował... spadłaby mu głowa, choćby na wysokim karku siedziała... A! przeciw woli królewskiéj!..
I ręce załamał Harno.
— Śmieją to ludzie mówić... któż wie — dołożył cicho ks. Petrek — mógł się téż ktoś ośmielić to uczynić. Możnaż wiedzieć, jak daleko sięga zuchwalstwo ludzkie?.. Śledź, dowiaduj się, słuchaj, podpatruj... Daję ci to za pokutę, rozumiesz?..
Harno dobył garszteczkę drobnych pieniążków srebrnych, cienkich jak blaszki, które naówczas we Wrocławiu bito i z węzełka je wytrząsłszy, księdzu na dłoń zsypał, całując ją.
— Ojcze dobrodzieju, kilka mszy na intencyę biednego grzesznika! żeby ten trup nie chodził za nim!.. Po nocach go słyszę stąpającego dokoła i stękającego strasznie... Budzi mnie ze snu zimną dłonią... pokoju mi nie daje... Jęczy i wyje pod oknami. Kiedyż ja od niego będę wolnym? ojcze!
— Modlić się trzeba, pokutować, a kościołowi służyć z oczyma zamkniętemi — odpowiedział ks. Petrek surowo. — Zdejmiemy z ciebie ten ciężar, gdy przyjdzie godzina... A no, krew, krew braterska niełatwo się zmywa!.. Módl się!
Harno zakrył sobie oczy dłoniami obiema, a głową potrząsł milcząc.
— Jutro — zwracając mowę dokończył ks. Petrek — jutro żebyście mi koniecznie świadków tracenia znaleźli, aby zamknąć gęby plotkarzom, żebyście mi wiadomość o tém przynieśli... Jeżeli nikt nie widział, nikt nie był? któż wie, co się stało? Rodzina można i zuchwała!
— Ale któżby śmiał ich wykraść? — krzyknął Harno — kto?
Nie odbierając długo żadnéj odpowiedzi, komornik popatrzał na księdza milczącego z poszanowaniem i pokorą, postał, powzdychał i widząc, że rozmowa skończona, pocałował go w rękę i wyszedł.





VII.



Zima ostra była i śnieżna, nie przeszkadzało to jednak do łowów po lasach. Owszem zwierz się zdradzał, zostawując po sobie ślady, niektóre z nich za żerem szły w miejsca przez łowców przewidywane, inne opuszczały gęstwiny leśne i wybiegały na polanki lub do niezmarzłych strumieni.
Król, choć wiekiem ociężały, jak ojciec był do myśliwstwa nawykłym, czasu pokoju zastępowało ono wycieczki wojenne, nie dawało gnuśnieć komornikom, dworowi, licznym tłumom młodzieży, które Bolesława otaczały.
Lasy téż ówczesne, do dzisiejszych nie były podobne, nie splądrowane, dziewicze, obfitowały we wszelkiego rodzaju zwierza, które dziś z nich znikło na wieki.
Żył w nich jeszcze pan puszcz, dziki tur, chodziły żubry stadami wielkiemi, łosie i jelenie. W głębokie zastępy lasów rzadko się dostawał człowiek, lub na krótko przerywał uroczystą ich ciszę. Puszcze, jakby jednem pasmem, połączoném z sobą, okrywały całe obszary ziem polańskich, gdzieniegdzie tylko zrzadka przetrzebione na pola powypalane na łąki i wypasy, bliżéj ludzkiéj sadyby.
Stały one jeszcze tak, jak je po oschnięciu tych nizin stworzyła natura — całą swą siłę na nie szafując, wyrosłe bujno, gęste, ściśnięte, tak, że obalony starzec, któremu ciało zbutwiało, gdy miał ledz, nie padł na ziemię, ale się opierał na pniach sąsiednich, dopóki w proch się rozsypując nie znikł po latach wielu, nowe sobą karmiąc pokolenie.
Na każdym z tych słupów potężnych zielonéj świątyni, wypisane były wiekowe jéj wzrostu dzieje — a wieki te spłynęły im niepostrzeżone, niepoliczone, prześnione — jak nam przechodzą lata. Tam gdzie olbrzymie rosły drzewa, dla młodzieży już miejsca nie było, nic się pod cieniem ich wyżywić nie mogło i przebić w górę do słońca. Ledwie mchy i borówki skromne, co drobnemi światła kropelkami się karmią, u stóp starców pełzały.
Lasy latem jak zimą, miały swe życie odrębne, którego tajemnice znali tylko ci, co do leśnego należeli świata, a w nim zamknięci składali z nim całość jedną. Człowiek wdzierał się tu jak najeźdzca, jak podbójca, niszcząc i psując, rozpędzając i pustosząc. Przed hukiem siekier jego uchodząc, dawni mieszkańce opuszczali legowiska swe i gniazda odwieczne, idąc coraz głębiéj szukać ciszy, pokoju i swobody.
Tu zimą, pod kłodami i gałęźmi, na łożu z suchych liści zasypiał niedźwiedź, nie budząc się aż z wiosną, bartnik gospodarz, o którym prawiono że był dzikim człowiekiem, niechcącym się przyznać do ludzkiéj mowy, aby się uwolnić od pracy. Niedźwiedź był bohaterem wielu powieści. Prawiono o niedźwiedziach co przywłaszczały sobie dzieci i jak własne je karmiły, o niedźwiedziach co chwytali dziewczęta. Straszne bywało spotkanie z dzikim a rozjuszonym meszką, gdy spiąwszy się na łapy wyzywał myśliwca, aby się z nim wziąć za bary. Silniejszy od niego tur, nie tak obrotny, ciężki, pożądanym był także dla myśliwców łupem, dla mięsa, skóry i cudownych własności wichru, który mu ciemię okrywał. Żubry zastawano często na zielonych łąkach w pośród lasu, ale biada była myśliwemu, gdy on go na drzewo zmusił uchodzić, bo je potém rozjuszony nieprzyjaciel tłukł głową i rogami, dopóki go nie obalił i nie zgniótł napastnika. Łatwiejsze były za łosiem pogonie, za pierzchliwym jeleniem i kozami. Nie lękano się téż wilka, jeźli nie był przemienionym człowiekiem, wilkołakiem, którego strzała nie brała, który miał rozum ludzki, a drapieżność wściekłego zwierzęcia.
Na wszystkich tych mieszkańców puszcz, czyhali mnodzy nieprzyjaciele, nie licząc zwierząt drapieżnych, wzajem na siebie wyprawujących łowy krwawe. Kneziowie, panowie, osadnicy, parobczaki szli z oszczepami, z łukami i procami, zastawiali sidła, kopali doły.
Dzieci zaprawiały się na drobném ptastwie, a wyrostki tęskniły za siłą, aby co rychléj pójść w zapasy ze straszniejszém zwierzem, które podpatrzeć, podkraść się do śpiącego, chwycić przebiegłością, najmilszém było zwycięztwem.
Pomiędzy lasem, zwierzem a człowiekiem, węzły były jeszcze silniejsze, znano się nawzajem lepiéj. Puszcza była spiżarnią dla ludzi. Trop na śniegu powiadał nietylko o rodzaju zwierza, ale o jego rozmiarach, sile i charakterze. Dzieci znały nory, pacholęta instynktem domyślały się legowisk.
Wiedział każdy o któréj porze ptacy do snu idą i wstają, kiedy ze zwierza nieopatrzności można skorzystać, a kiedy się jego srogości najbardziéj obawiać potrzeba. Daleki głos, ledwie pochwycony uchem, był naówczas dla ludu zrozumiałą mową, znaczył godziny, przepowiadał pogodę, myśliwy tłumaczył sobie co wył wilk głodny na polu i co ptaki w powietrzu śpiewały.
Zimą, gdy większa część wesołego ptastwa odleciała, a pozostałe musiało niespokojnie na skąpy żer pracować w lesie, bez tych głosów i pobudek, martwo było i smutno. Śnieg zalegał doły, wieszał się na gałęziach, utrudniał pochody i zdradzał. Bojaźliwsze stworzenia, jak przy opadaniu liścia tak w śnieżyce, uchodziły z lasów, wygodnisie grzebali sobie doły, aby im w nich ciepléj było. Wszyscy tęsknie z pod tego całuna wyglądali wiosny.
A dla człowieka to była pora łowów łatwych i obfitych, zwłaszcza gdy śniegi okryły się lodową skorupą, która ucieczkę zwierza czyniła trudną i niebezpieczną.
Ówczesne łowy były istotnie jeszcze wyścigami o lepsze, zręczności, przebiegłości, siły. — Często trzeba było życie stawić, myślą pracować, podstępy knować, ślady zacierać, postać zmieniać, aby nie być poznanym i łup swój pochwycić. — Zdala sięgająca strzała niewielką była pomocą, drażniła raczéj niż zabijała. Dzida i oszczep, a pocisk ostry właściwy oręż stanowił.
Dzielnego oka i dzielnéj potrzeba było dłoni, aby tura, żubra lub łosia obalić i niedźwiedziowi wydrzeć życie. W zdartą skórę stroił się myśliwy z dumą, bo ją często własną krwią okupić musiał.
Myśliwémi byli naówczas wszyscy — co wojakami byli, a najpiękniejsza część narodu garnęła się do rycerstwa. Rzadki dzień upłynął bez łowów i rzadko one tylko dzień jeden trwały... Najczęściéj tygodnie w puszczach spędzano, legając pod szałasami nocą, aby z brzaskiem być gotowym.
Zapędzano się tak bez wieści, często na nieprzyjacielskie ziemie i łowiec sam stawał się zwierzyną zmuszoną do walki, lub uchodzenia przed przeważną siłą.
Posępnych dni kilka w bezczynności spędziwszy u ogniska, król Bolesław ruszył nagle, nazajutrz oznajmując łowy. Śnieg był przypruszył właśnie, niebo obiecywało się pogodne, powietrze łagodne.
Szukał widocznie w téj rozrywce zapomnienia frasunku i rozpędzenia złych myśli. Stanęli mu do boku jego ulubieńcy, zwykle towarzyszący w tych wycieczkach, Sagan łowczy pański, który miał zwierzchni dozór nad myśliwską czeladzią i psiarnią i Radzisz, co nie miał sobie równego w rzucaniu oszczepem a tropieniu zwierza.
Oprócz nich kilkadziesiąt głów dobranéj młodzieży towarzyszyli panu. Sagan zwierzchnictwo miał nad wszystkiemi.
Tuż niemal za miastem rozpoczynały się puszcze, rozgałęziając na wsze strony, tak że raz w nie się zapuściwszy, całą niemal ziemię przejechać było można nie wynurzając się z lasów. Wszystkie one wiązały się z sobą.
O brzasku dnia ruszono z nad Cybiny, gdy w tumie pierwsze światła na jutrznię zapalano.
Król wydał rozkazy, aby lasami kierowano się ku Gnieznu. Domyślano się, że zarazem łowami rozerwać się pragnął i u grobu świętego Prus apostoła pomodlić. Często on tam, w chwilach ciężkich, przybywał niosąc troski swoje i dusznéj szukając pociechy. Zwykłą drogą, którą umyślnie wytrzebiono i rozkopano, gdy Otto III. pieszo ją miał przebywać — mil tylko sześć dzieliło Gniezno od Poznania, lasami i łowieckiemi manowcami liczyć było można prawie tyle dwoje.
Sagan przy wyjściu z dworca, gdy król dosiadał bułanego, postrzegł od razu, iż łowy nie będą wesołe, pan był chmurnego oblicza.
Orszak téż jadący za nim, trzymał się milcząco, ledwie śmiejąc szeptać między sobą. Przodem nieco wysłano czeladź i łowców ze psy, aby zwierza osaczywszy, na dany znak trąbką, napędzała na myśliwych.
Stępią król wyjechał za okopy. Tuż w prawo było miejsce gdzie zwykle winowajców tracono. Bolesław cugle puścił bułanemu, a koń niepostrzeżenie zwrócił się ku prawéj stronie. Tu śnieg szerokim płatem zamarzł czerwono, była to ścięta krwi kałuża. Koń królewski chrapnął i rzucił się w bok gwałtownie, a oko Bolesława padłszy na drogę, ujrzało na niéj plamę krwawą, pobladł król, konia uderzył i jechał daléj. Dwór szeptał między sobą spoglądając z ukosa.
— Jaksów krew! — mówili po cichu. — Jeszcze posępniejszą, gniewliwszą stała się twarz królewska.
W puszczy już dzień się zrobił jasny, niebo, jakby nie zimowe, czystym się oblokło lazurem, świeciło słońce niby wiosenne, mróz zelżał. Wjechawszy między drzewa wielką otaczające polanę stanęli wszyscy.
Sagan się tu zwierza spodziewał. Jakoż nie czekano długo i na łąkę łosiów kilka wypadło, które zaledwie przystanąwszy na chwilę, natychmiast nazad pierzchliwie się w puszczę cofnęły.
Jeleń jak strzała, nie zatrzymując się, przesadził przez polanę i zniknął, kilka kóz przemknęło bliżéj, tak, że pociskami dosięgnąć je mogła młodzież podbieżawszy i położyła ich dwoje. Król z konia się nie ruszywszy, stał, patrzał i ręka mu nie drgnęła.
Początek ten łowów nie był bardzo szczęśliwy, co grubszy zwierz wszystek ujść zdołał. Wkrótce téż Sagan, już się tu nic więcéj nie spodziewając, daléj poprowadził. Orszak królewski podzielił się na kilka oddziałów, rozstąpił szerzéj, objął przestrzeń znaczniejszą.
Król Bolesław pozostał w jego środku, przy boku mając Radzisza, który nie zwykł go był odstępować.
Pod jakąś niefortunną wróżbą rozpoczęte łowy i daléj się nie wiodły. Zwierz znajdował zawsze przesmyki, któremi pierzchał bezkarnie. Łowcy źle obejmowali knieje. Trafiano tylko na drobną zwierzynę, która nikomu nie robiła uciechy. Król co się czasem był zwykł zapalać, teraz obojętny jechał i zimny.
Pięć godzin może po lesie tułając się, szczęścia próbowano na próżno. Sagan klął okrutnie, łajał wszystkich straszliwie, ale to szczęścia nie poprawiało. Choć próżnych wiader nikt przy wyjeździe nie widział, zaczynano się jakichś złośliwych domyślać czarów.
Czarom naówczas wiele przypisywano i siła nieczysta przeszkody stawiła często. Znużenie czuć się dawało silnie, głód i pragnienie dokuczały. Drużyna pańska, chcąc poprawić łowy, rozbiła się na wszystkie strony, rozpierzchła i pozbierać nie mogła. Król Bolesław został z Radziszem jednym i dwoma pacholętami, tak chmurny jak wyjechał z zamku, ale mocno znużony. Zdawał mu się to z twarzy czytać Radzisz i rozpoznawszy się w lesie, bo tu w całéj okolicy każdą znał ścieżynę i niemal każde drzewo stare — nadbiegł do króla z wiadomością, że o kilkoro staij jest dworzec, w którym by spocząć i posilić się można.
Król głowę odwrócił, posłuchał go i dał znak przyzwolenia.
Wzięto się zaraz we wskazanym przez Radzisza kierunku, i po krótkiéj przejażdzce, zdala ukazał się stary dwór w wałach, opasany ostrokołem. Grodzisko to było w głębi puszcz, mało komu znane i dostępne. Zwano je Komorą.
Czy przewodnik Bolesławowski wiedział do kogo należało, trudno odgadnąć, król, choć dobrze każde niemal obronniejsze miejsce miał w pamięci wrażone, o właścicielu Komory, mógł zapomnieć.
Siedział tu jeden ze starych Jaksów, który za Mieczysława okaleczawszy na nogi w wojnie z niemcami, z domu się dawno nigdzie nie ruszał i słychu o nim nie było. Co zresztą króla obchodzić mogło kto na gródku był panem, gdy on nad każdym z nich był panem i władzcą?
Wprost od lasu puszczono się ku wrotom. — Z za wysokiego okopu i tynów dworu tak jak nie widać było. Dwa słupy dymu wznosiły się tylko z ich środka. Gdy Bolesław podjechał bliżej, Radzisz i pachołkowie skoczyli przodem otwierać, a towarzysz pański wrotnemu wnet oznajmił iż król w gościnę przybywa.
Rzucili się od wrót ludzie do dworu, jak popłoszeni. — Król jechał bardzo powoli, tak, że nim się przybliżył i wjechał do środka, już miała czas wieść o nim gródek obiedz cały. Ogromny ruch widać było około dworu, lecz gdy w przedsieniu stanął król Bolesław, nikt na jego powitanie nie wyszedł — wedle obyczaju... chleba i soli niepodano. Stała służba tylko — gospodarza i rodziny jego widać nie było.
Król jakby nie zważając na to, wszedłszy skierował się ku świetlicy. — I tę zastał pustą.
Palący się ogień świadczył, iż nie dawno byli tu ludzie, ale znikli. — Radzisz musiał sam panu gospodarzyć.
Wyszedł razy parę, a król poznać mógł z jego zasępionej twarzy, iż nie wszystko tu było w takim porządku, w jakim się znaleźć spodziewano, coś niespodzianego, nie miłego mąciło przyjęcie w tym domu.
Bolesław jednak o nic nie spytał, zapatrzył się w ogień, zadumał. Dopiéro, gdy po długiéj oczekiwania chwili, służba poczęła na stół jadło przynosić i dzbany, król popatrzał uważniéj. — Uderzyła go niebytność gospodarza.
Słusznego wzrostu młody mężczyzna, postawy pięknéj, oczu jasnych, ale ubrany ubogo stał z boku. Zdawał się tylko czekać na pytanie i mężnie do odpowiedzi gotować. Twarz mu płonęła, to bladła.
— Kto tu gospodarzem? — zapytał król.
— Pan mój, stary Tomko Jaksa — rzekł podniesionym głosem sługa.
— Niema go doma? — odparł król — któremu się brwi ściągnęły.
Na odpowiedź dłużéj teraz zbierał się zapytany...
— Był tu miłościwy panie, ale się do lasu wynieść kazał, zostawując dwór i sługi dla miłości waszéj — a kazał mi rzec, gdybym pytany był, że należy do tego rodu, który krwi swéj płacze, przeto się gościowi radować nie może.
Wszyscy pobledli słuchając tych słów, mężnie i dobitnie wypowiedzianych przez śmiałego sługę, król ani nań spojrzał nawet — ani mu odpowiedział...
Lice jego zmieniło się nieco, pobladło, dłoń, w któréj kubek trzymał, zadrżała — czoło się pofałdowało — ale usta słowo wstrzymały.
Nie wstał jednak od tego stołu nieprzyjacielskiego, czując się i tu i wszędzie jedynym panem i gospodarzem. Wzgardził doznaną obelgą.
Umyślnie może jadł powoli i długo, pił wiele, psom rzucał reszty, usiłując się okazać bezpiecznym i obojętnym. Lecz Radzisz widział na wskroś, że w nim wrzało i gotował się gniew srogi — burzyło się kryjomo wszystko.
Nie nadszedł jeszcze wieczór, lecz już do niego było blisko. Tu się właściwie nocleg należał zmordowanym, których za królem coraz więcéj się pościągało i obozowało we dworze a podwórzach, ale, wkrótce król dał znak do pochodu, i sam ruszył z ławy ku przedsieniu, gdzie mu już przemienionego konia, bo jeden przez cały dzień dźwigać go nie mógł — siodłano.
Na skinienie pana rzucili się wszyscy do swoich koni. Sagan, który się tu znalazł także, zapowiedział, że jelenia, rogacza, miano nie opodal na oku, niemal osaczonego — na króla z nim czekając tylko.
Tak wyruszyli z komór. Nikt tu nie witał, nikt nie żegnał, służba nawet cofnęła się i znikła. Król téż dobrego słowa nie rzekłszy za gościnę, wyruszył nazad tak milczący a posępniejszy, niż przybył.
Jechali znowu ku lasom, Sagan prowadził.
Stał bór sosnowy przed niemi jak ściana czarna, wygodnie przezeń jechać było, bo nie miał podszycia... Ogromne sosny zgłuszyły pod sobą co żyło. Ale tuż za nim zaraz rozpoczynały się inne drzewa, zaroślami objęte, gąszczami poprzerzynane. Sosny coraz były rzadsze, aż znikły zupełnie.
Kawał tego lasu przebywszy, gdy na dany znak uciszyli się wszyscy, i czas jakiś w milczeniu jechali, na kraju polany porwał się jeleń przeciw króla tak blizko, że Bolesław cisnąć mógł oszczepem... Jakoż cisnął nim — ale kuty pocisk trafiając zwierza, ośliznął mu się tylko po grzbiecie bezsilny. Jeleń pomknął rączo, a król, pomimo tuszy swéj, czując świeżego konia pod sobą, rzucił się pogonią za lekko ranioném zwierzem.
Puścili się téż towarzysze królewscy, kto jak mógł, zdołał i umiał.
Zachrzęszczały gałęzie, zatętniał bór, kilka krzyków słyszeć się dało; pod jednym z komorników koń się zaraz zwinął i padł z nim razem, ale na to nie zważano.
Król ścigał zwierza konia pędząc bez miary, jakby na zwierzęciu i na wierzchowcu chciał inne spędzić gniewy i wylać je z siebie. Z okiem zapaloném, przygięty, miotając co miał pod ręką, Bolesław ubiegł znaczny kawał drogi lasem, ciągle zmuszony kołować i wymijać drzewa, gdy jeleń, który się coraz bardziéj odsadzał... znikł mu z oczów nareście.
Jakiś czas król biegł jeszcze, aż konia zasapanego i spienionego, buchającego parą — zatrzymał.
Otaczał go las głuchy, nikogo za sobą, nikogo nie postrzegł przy sobie — nigdzie szelestu i tętnienia słychać nie było... tylko złowrogo... wrony krakały nad starych dębów konarami... Zdawały się szydzić i grozić głosy dziwnemi, przekornemi.
Miał król na piersiach, przywiezioną z Kijowa, misternie rzeźbioną trąbkę z kości słoniowéj, złotem sadzoną. Mógł ją do ust przyłożyć tylko, by dwór powołać do siebie, lecz czy że sam być wolał, czy o niéj zapomniał, zwolniwszy koniowi kroku, począł stępią jechać daléj, noga za nogą, cugle purpurowe z rąk puścił, i obojętnie rozglądał się do koła.
Puszcza była dzika, gąszczami zarosła, niedostępna, poprzerywana strumieniami, w części zamarzłemi, częścią oparzelistemi, u których mimo zimy, jakby wieczną zieleniało wiosną... Kłody i powały przerzynały ją w różnych kierunkach. Na niektórych leżały nawały śniegu zbite, i sterczały jak pagórki. Mnogie ślady zwierza widać było wszędzie, nigdzie oznak konia i człowieka.
Ta pustynia o mroku, bo noc nadchodziła szybko, wcale znać króla, nawykłego do wypraw nie trwożyła. Koniem przestał kierować, i dał mu się obracać, jak sam chciał. Stworzenie to było nawykłe do paszy i swobody, do wędrówek po łąkach i puszczach. Jak tylko uczuło się swobodném, głowę podniosło do góry, okiem bystrém rzuciło do koła się rozpatrując, prychnęło i zarżało...
Zdawało się, że koń zrozumiał zbłąkanie się i osamotnienie pana, i na pomoc mu ludzi przyzywał. Stał, słuchał strzyżąc uszami, lecz nic mu wzajem nie odpowiedziało. Słychać było głuche milczenie! cichym szumem gałęzi, jak tajemniczym szeptem przerywane.
Zostawiony sam sobie wierzchowiec królewski, począł potém iść zwolna, nozdrzami zaczerpnął powietrza — aby ono mu coś powiedziało, gdy nikt się nie odzywał. Jeszcze raz do koła bystremi potoczywszy oczyma, śmiałym krokiem skierował się w stronę, gdzie się zapewne spoczynek znaleść spodziewał.
Król sądził może, iż ślady jego konia, pogoń za nim sprowadzić muszą — jechał więc spokojny, lecz mrok padał gęstszy coraz, w lesie był on wcześniejszym jeszcze, noc nadchodziła czarna.
Nieco przyspieszywszy kroku, koń, jakby znał jakąś drogę niewidoczną, prowadził nią coraz śmieléj.
Bolesław cale na to nie zdawał się zwracać uwagi, dokąd jedzie.
W istocie inszéj téż rady nie było, tylko albo się w trąbkę ozwać do orszaku, a ta wśród ciszy wieczornéj, rozległaby się była daleko — lub zdać na konia roztropność.
Stary kasztan królewski, który bułanego zastąpił szedł wyszukując sobie drogę, mijając zawały, przeskakując oparzeliska, ciągle w jednym kierunku. Czasami stawał chwilę i nozdrzami znowu badał powietrze — potém szedł daléj krokiem pewnym, a coraz, w miarę nadchodzącéj nocy, przyspieszonym. Mrok wieczorny zastąpiła już noc posępna... Śnieg tylko przyświecał nieco, i wskazywał drogę... Parę razy coś pierzchnęło na uboczach, coś zamruczało jak zwierz spłoszony, lecz kasztan nie uląkł się wcale. Z płaszczyzny na wzgórze zaczął wstępować koń, choć mu z ciężarem, jaki dźwigał, iść było trudno. Król przypadkiem oko na dół spuściwszy, na śniegu dostrzegł ślady stóp ludzkich świeże.
Puszcza ciągle gęsta, ku wierzchołkowi wzgórza cokolwiek jednak przerzedzoną była. Z pomiędzy pni grubych, zdziwiony król dostrzegł słabe światełko.
Koń zarżał w téj chwili, jakby je pozdrawiał. Wprędce téż podbiegłszy kilka kroków, stanął rozpatrując się do koła. Bolesław dostrzegł maleńką ubogą lepiankę. Przez szpary okiennicy przerzynało się trochę blasku, ponad daszkiem dymu obłoczek lekki się unosił. Koń rżał ciągle, jakby nawoływał.
Jakoż, nim król miał czas z konia zleść — szmer dał się słyszeć u drzwi, uchyliły się one i głos drżący, odezwał się z nich pierwszy.
— Niech będzie pochwalony!..
To powitanie chrześciańskie, równie jak krzyż było znamieniem wiernych, wśród mnóstwa jeszcze skrytych i ukrywających się bałwochwalców. Ale wśród puszcz najmniéj się go mógł król spodziewać, bo właśnie lasy były pogan schronieniem, w nich oni bezkarnie sprawowali swe obrzędy. Uroczyska zastępowały kontyny.
Usłyszawszy pozdrowienie to, król prędko i donośnym głosem odpowiedział nań, zlazł z konia, zostawując go swobodnym, i zbliżył się ku drzwiom lepianki.
Tu dopiéro mógł dostrzedz że, witający go, starcem był przygarbionym z długą brodą siwą. Czarna czapeczka okrywała mu głowę wypełzłą; ciemna długa suknia, sznurem grubym ujęta w pasie, służyła za odzież całą.
Stary gospodarz nędznéj chatki, wśród ciemności mógł tylko rozeznać, że miał przed sobą podróżnego i jego konia — ale poznać go, ani się domyśleć kim był, nie było mu podobna.
— Podróżny jestem — rzekł zbliżając się król — zabłąkałem się w lesie — dajcie mi się ogrzać i spocząć u siebie...
Coś niewyraźnego odpowiedział staruszek, ale drzwi uchylił wąziuchne i nizkie, a król, choć zgiąwszy się, wcisnął do małéj sionki. Ztąd drugie drzwi podobne, z prostych desek zbite, wprowadziły go do wnętrza chaty.
Była to, raczéj nora jakiegoś biednego stworzenia, niżeli mieszkanie człowieka. Niezgrabnie i krzywo wzniesione ściany nizkie, polepione gliną, malutką bardzo przestrzeń obejmowały. Za podłogę służyła uklepana na tok ziemia, kamieniami otoczony kilką polnemi, słaby ogienek tlił się w kątku.
Maleńki stolik przy drugiéj ścianie spoczywał na dwu ledwie z kory obdartych pieńkach. Przy nim chwiejąca się ławeczka stała oparta na kołkach w ziemię wbitych, a w rogu z liści suchych nie pokryte niczém, widać było posłanie liche jak barłóg, wyleżane i wązkie. Na jednéj ze ścian uderzał oczy krzyż wielki czarny, którego niższa część, widać pocałunkami wytarta, zbielała. Drugi krzyż mniejszy cynowy stał na stoliku, a przy nim leżało co miała najdroższego lepianka ta, co naówczas na równi ze złotem i drogiemi kamieniami lub wyżéj nad nie ceniono — mała książeczka z kart pargaminowych złożona, w ciężkich okładzinach drewnianych, z zawiaskami srebrnemi.
Widać było, że w chwili, gdy się koń królewski odezwał, modlono się na niéj — leżała bowiem otwarta, a na kartkach przezierały malowane purpurą wielkie jéj głoski.
Za królem wsunął się staruszek powoli, ciekawemi mierząc go oczyma. Na piersiach jego wiszący krzyżyk, suknia na któréj teraz król mógł dostrzedz szkaplerz zakonny, dały mu w gospodarzu poznać duchownego. Zbliżył się więc głowę obnażywszy, do pocałowania ręki jego.
— Pobłogosławcie podróżnemu, ojcze mój — odezwał się Bolesław zdziwiony — pobłogosławcie naprzód, a potém powiedzcie mi — jakeście się tu na tę puszczę — i kiedy dostali?
Staruszek wpatrując się bacznie w gościa milczał długo — westchnął potém...
— Pustelnikiem jestem — rzekł — życie zakonne, światu się nie opowiada, przed ludźmi kryje. Tak samo przybyłem tu, jak ci, którzy za wiedzą króla Bolesława, niegdyś się osiedlili — jak błogosławieni męczennicy, a bracia moi w regule św. Romualda: Benedykt, Mateusz, Jan, Izaak, Krystyn i ten, co ich przeżył — Barnaba.
Czemuż mi się dziwujesz synu mój?
Ażaliż my prosić potrzebujemy o to, ażeby się nam modlić dozwolono i Boga za grzechy ludzkie błagać i swoje? Jestli to winą, że nikt, oprócz Barnaby i braci w Trzemesznie, o mnie nie wiedział??
Król oglądał się ze zdumieniem i poszanowaniem razem.
— W takiéj nędzy — rzekł — na takiém bezludziu, wśród dzikiego zwierza, może wśród dzikszych jeszcze pogan, których lasy są pełne, jakże wyżyć mogliście?
— Jak wszystko stworzenie co żyje, łaską bożą — odparł starzec spokojnie. — Czyż wiele potrzeba, ażeby żywot nędzny utrzymać? Czyż ta łaska co zwierza odgania, trwogą, jak kołem czarodziejskiem, od pogan nie odgradza téj lepianki? lepiéj niż murem i rowami?
Ciągle ze zdumienia wynijść nie mogąc, król spoglądał oczom prawie niewierząc. Oprócz opisanego sprzętu, wiaderko z wodą, dwa małe garnuszki, gliniana miska czarna, łyżka drewniana grubo wyciosana, składały całe gospodarstwo pustelnika.
— Ale wy tu ani kościoła, ani ołtarza nie macie? — zawołał król.
— Mylisz się, dziecko moje — odparł uśmiechając się pustelnik. — Na wielkie święta chodzę do braci św. Augustyna do Trzemeszna, na dni powszednie — ja sam sobie zbudowałem kapliczkę małą.
— Gdzież? — spytał król oglądając się do koła, i coraz większe okazując zdziwienie — Gdzie? przy chatce nie widać innéj budowy?
— Chcecie ją widzieć? — spytał uradowany staruszek.
— Proszę was...
Pustelnik ruszył się ku ognisku, tu stała lampka gliniana, napełniona jakąś tłustością, z zanurzonym w niéj knotem. Zapaliwszy ją u ognia, pustelnik poszedł w ciemny kąt izdebki, poprzedzając króla. Tu na ziemi leżące podniósł drzwi z opółków zbite. W głębi pod niemi widać było wschodków kilka wyżłobionych nieforemnie w glinie. Kaplica pustelnika była kryptą razem i katakumbą. Własnemi rękami, powoli wykopał ją, ziemię na starych wynosząc plecach — brat Antoni...
Z trwogą pobożną i zdumieniem, król zaczął się za staruszkiem spuszczać powoli do krypty ciasnéj.
Nie szło mu to łatwo.
Podziemie było daleko obszerniejsze od izdebki na górze, z czystemi, równemi ścianami, i rodzajem sklepienia, które na dwóch ciężkich pozostawionych słupach gliny się spierało. Pomiędzy niemi, z ziemi także i kamieni, po części drzewem rzeźbioném okryty, wznosił się prosty ołtarzyk, z krzyżem w pośrodku i dwoma lichtarzami drewnianemi. Na nim stał cynowy kielich maluczki, takąż przykryty patyną. Na słupach wisiały ubogie odzienia kapłańskie do mszy niezbędne: humerał, alba, pas, stuła (orarium) wreście ornat (paenula), nie świecące złotem, ani jedwabiem i perłami, ale czyste i świeże... jak wszystko co ojca Antoniego — otaczało.
Ksiądz poszedł naprzód na chwilę przed swym ołtarzem uklęknąć.
Król stał téż poruszając ustami, jakby się modlił.
— A tu — dodał gospodarz powstając, z uśmiechem prawie wesołym — a tu, dziecko moje (wskazał na ołtarz) — stoi przygotowane ostatnie łoże moje, w którém ja i teraz sypiam często.
Była to z prostych desek grubych zbita trumienka, wewnątrz liśćmi wysłana, o którą sparte leżało wieko z wyciosanym na niem krzyżem.
Widząc pobożne króla zdumienie ożywił się staruszek, poczuwszy w nim duszę pobożną.
— Mam prawo się trochę pochwalić — dodał — boć to wszystko co tylko tu widzicie dokoła, dziełem jest ręki mojéj. Sam wykopałem powoli kryptę, sam ją sobie przystroiłem, ulepiłem chatynę, wyciosałem sprzęty, a Bóg mi dał siłę, skończyć tak jakom pragnął, i cieszyć się tym trudem, na chwałę Jego... Boć i tu w téj głuchéj puszczy, brzmi teraz cześć Zbawiciela!
Wracali już z krypty do izdebki. O. Antoni drzwi zamknął za sobą — i lampkę zagasił.
— Siądźcie na ławie jako możecie — rzekł do króla — albo lepiéj legnijcie na liściach, które są suche.
Twarde to łoże, ale rycerzem jesteście, jak widzę i do niewygód nawykłym. Ognia wam naniecę.
Niestety — oprócz posłania i ogrzania, Bóg widzi, nie wiem czémbym was mógł przyjąć i posilić!
— A czemże się wy sami karmicie? — zapytał Bolesław, coraz większą czcią dla wesołego anachorety przejęty, którego usta tajemniczo się i łagodnie uśmiechały.
— Ja? — rzekł pustelnik — oto, naprzód modlitwą i łaską bożą, bo te żywią i zasilają najlepiéj — a potém, potém już lada czém... jakąś pruszyną. Trochę krup ugotowanych w wodzie, trochę korzonków wykopanych z ziemi, czasem rybka w strumieniu złapana. Mięsa nie jem od lat trzydziestu, chleb rzadko. Nawykłem do tego życia, za lepszém nie tęsknię. Widzicie, trzyma mnie Bóg łaską swoją.
Nic nie odpowiadając król go w rękę pocałował. Stary postrzegłszy, że ogień wygasa, wiązkę chrustu z sionki przyniósł i przyłożył. Usłuchawszy rady, Bolesław zbliżył się do posłania i rzucił na nie, czując znużonym.
Na głód i niewygodę mógłże się poskarżyć, widząc to dobrowolne zaparcie się starca, tak surowego dla siebie?
Gdy król padł na ubogie posłanie, O. Antoni usiadł z boku na ławie przy stoliku.
— A wy zkąd jesteście, dziecko moje? — zapytał.
— Ja, od dworu króla jestem — rzekł Bolesław — wyjechaliśmy z nim dziś na łowy i obłąkałem się w lesie, pędząc za zwierzem.
— Zaprawdę, nie małoście się zabłąkali — odparł pustelnik — jest to, można rzec, samo jądro téj puszczy, do koła moczarami i naturalnemi otoczone zasiekami, do którego się nawet dostać trudno. Zwierz tu czasem zagląda tylko, człowiek nigdy prawie. Dziady i czarownice stare boją się mnie, za większego od siebie mając czarownika, i nie napastują, choć nieopodal mają swe uroczyska, na których śpiewy, a podczas i pląsy odprawiają.
Zamyślił się staruszek i widocznie zafrasował, spoglądając na leżącego.
— Jakże mi to żal, że was strudzonego, zgłodniałego, niczém pokrzepić nie mam. Ale — zaprawdę!!
To mówiąc wstał z ławy, uradowany.
— Zaprawdę! ojcowie z Trzemeszna dali mi do mszy świętéj aż dwie flaszki wina! Starczy mi go na długo bom oszczędny — a, dla siebie, krom mszy świętéj nie używam. Wina wam zagrzeję? nieprawdaż?
— Dobrze, mój ojcze! wina mi zagrzejcie... a za każdą jego kroplę, oddam wam dzbanek! — zawołał Bolesław uradowany — w istocie osłabłym się czuję, bo tak jak wy, ciała martwić nie zwykłem...
— O! nie bądźcie tak rozrzutni! — uśmiechając się pochwycił stary — cóżbym ja począł z takim zapasem? nie miałbym go nawet gdzie pomieścić. I nużby mi to bogactwo, tak mi się nie poszczęściło, jak ów dar króla Bolesława dla mojéj biednéj braci, co zginęli za jego złota bryłę!!
— A! krzyknął — zapomniawszy się na chwilę król i bijąc w piersi — a! ta nieszczęsna bryła złota — do końca życia na piersi ciężyć mi będzie...
Zaledwie tych wyrazów domówiwszy, Bolesław postrzegł, że się sam zdradził, ale miał nadzieję, że go może pustelnik nie zrozumiał.
O. Antoni stał patrząc nań spokojny, nie okazując wcale zdumienia, z uśmiechem swym łagodnym na ustach.
— Jesteś więc królem Bolesławem!! — zawołał lekko skłaniając głowę. — Cześć ci królu pobożny! Rad jestem, że cię moje oczy oglądają. Synem jesteś tego, co światło wiary na ziemię tę sprowadził, opiekunem jéj i krzewicielem... Bóg niech ci błogosławi.
Ręką zakreślił krzyż w powietrzu — król był w usposobieniu smutném, i przerwał O. Antoniemu.
— Grzesznikiem tylko jestem, większym niż inni! a nadzieja moja w zasługach świętego męczennika Alberta, iż mi on przebaczenie wyjedna.
— Wszyscy się modlimy za ciebie — panie — odparł O. Antoni — bo gdyby silna dłoń twoja nie trzymała pogan, których tu nad chrześcian więcéj jest jeszcze — padlibyśmy wszyscy ofiarą, jak od dzikich zwierząt pożarci.
To rzekłszy stary pustelnik poszedł do kąta izdebki szukać wina, wypłukał garnuszek, przyłożył do ognia gałęzi i zajął się pilno zagrzaniem napoju dla króla.
Nad ten czarny garnek innego nie było, i Bolesław śmiejąc się, do ust go przyłożył, a orzeźwiający napój wychyliwszy, podziękował staruszkowi.
— Teraz — odezwał się — spokojnie mogę czekać ranka. Biedny mój koń tylko o głodzie i chłodzie noc przebędzie.
W istocie dla kasztana miejsca tu nigdzie nie było, ani paszy. Ukrywszy się od wiatru za ścianę, stał smutny ze łbem spuszczonym.
Wkrótce jednak instynkt się obudził, począł grzebać nogami, szukając pod śniegiem zeschłéj trawy...





VIII.



Sen nie brał króla.
Przybył tu z myślami czarnemi, podrażniony w drodze nowym dowodem niechęci całego Jaksów rodu, gniewny i smutny — dopiéro widok tego dobrowolnego, ubogiego wygnańca, męczennika, spokojnego i niemal wesołego — kazał mu nieco o sobie zapomnieć.
Przyjęcie we dworze u Jaksów, mogło daleko straszliwiéj króla rozjątrzyć, gdyby przytomność umysłu Sagana, nie zapobiegła najokropniejszéj obrazie, jaką zagniewany stary Tomko zgotował.
Szczęściem w porę podsłuchawszy wydawane rozkazy, Sagan zagrażając śmiercią sługom, wstrzymał ich wykonanie.
Tomko uchodząc ze dworu przed królem, z którym pod jednym dachem być nie chciał — nakazał słudze, aby utoczywszy misę krwi z jagnięcia, podał ją przed króla, mówiąc, iż mu ją stary Jaksa przysyła, jako najmilszą Bolesławowi potrawę.
Kto wie coby się było stało, gdyby sługa ośmielił się spełnić, co mu surowo i pod groźbą przykazano.
Gniew Mieszkowego syna, gdy raz wybuchł, strasznym był i bezpamiętnym. Dałby był głowę sługa, możeby nawet dwór poszedł w popiół... i stary Tomko nie uniknął pomsty.
Samo nawet oddalenie się wzgardliwe starego Jaksy, bolało już króla srodze — lecz ból ten tłumił w sobie. W lepiance O. Antoniego ustąpił gniew i uczucie obrazy, czci dla pobożnego staruszka.
Nie tylko króla, wszystkich niedawno nawróconych i pogan, to dobrowolne męczeństwo ciała, ubóstwo wesołe, chętne życia ofiary — przejmowały zdumieniem, czcią i trwogą. Więcéj niż apostolstwo samo nawracał żywot świętych zakonników, mężne na śmierć narażanie się apostołów jak Wojciech święty, który rzuciwszy dostojeństwo biskupie, dwór cesarski i królewski — poszedł szukać męczeństwa jak korony.
Tacy mężowie jak on, nawracali w istocie tysiące, a trzymali przy wierze świeżo jéj przyswojonych, na pół jeszcze dzikich ludzi.
Św. Wojciech po zgonie nawet, był ojcem duchownym i Bolesława wielkiego i Ottona III. którzy go opłakać nie mogli. U grobu apostoła, ci co znali żywot jego niezmordowanego trudu i walki a poświęceń, czuli się nim pokrzepieni i utwierdzeni w wierze.
To samo wrażenie czynił na królu Bolesławie skromny mnich, na nieznanéj pustyni, żyjący w krypcie, własnemi wygrzebanéj rękami, śpiący w trumnie, żywiący się korzonkami, oderwany od świata całego, oddany Bogu i modlitwie.
Człowiek ten zdał się już nie żyć na świecie, po którym stąpał jeszcze, ale już należeć do drugiego... Ciałem był na nim tylko, duszą w niebiesiech, za któremi tęsknił, przebywał. Godzina śmierci była dlań w istocie wybawieniem z ciężkiéj ciała niewoli, powrotem do ojczyzny. Dlatego ziemska owa wielkość i potęga króla a mocarza, którego miał przed sobą starzec, nie czyniła na nim wrażenia. Nawykł był codzień obcować duchem z panem zastępów, z królem królów, a biedny ziemski pan wydawał mu się prostym śmiertelnikiem, dźwigającym ciężar wielkiego posłannictwa na ramionach. I przyjmował go tak, jakby był ugościł w lepiance zziębłego żebraka, głodnego zbłąkanego przechodnia.
Bolesław nawykły był do czci i hołdów, które mu jego duchowieństwo składało, a choć on sam mu wielkie wszędzie okazywał poszanowanie, uderzonym być musiał tą prostotą i spokojem ducha świętego człowieka, co się majestatu jego nie lękał.
Z wyższością tych, co się wszystkiego wyrzekli na ziemi, o. Antoni przyjmował króla swojego, szanując w nim władzcę, ale bałwochwalczo nie upadając przed nim.
Ta duszna wyższość ubogiego człowieka, niepożądającego nic, uśmiechającego się własnéj nędzy, w podziw króla wprawiała. Każdy ruch, każde słowo starca się w nim odbijało. Leżał i spoglądał na krzątającego się, jak na jakieś nadziemskie zjawisko.
Po rozmowie z Bolesławem, pustelnik czas jakiś pomilczawszy, wziął ze stołu otwartą księgę swoją.
— Miłościwy panie — rzekł — tyś królem ziemskim, ale dla ciebie służby Pana niebieskiego zaniedbywać się nie godzi. Mamy nasze modlitwy godziny... pójdę odprawić je i powrócę.
Staruszek, zapaliwszy lampkę, pospiesznie wszedł do krypty. Król pozostał sam w myślach zatopiony. Któż wie? porównywał może spokojne życie tego nędzarza ze swojém; jego ukojenie wewnętrzne, z tą walką, którą całe życie w piersi nosił. Świeże i dawne wypadki napełniały go trwogą w sumieniu. Mógłże znaleść lepszego doradzcę i powiernika nad tego świątobliwego człowieka, który w sądzie swym o ludziach i czynach nie mógł się żadnym powodować względem i stronnością dla nikogo, a patrzał tylko wiecznéj sprawiedliwości.
Z podziemnéj krypty słychać było szept modlitwy i westchnienia. Dokoła szumiał las posępnie. Niekiedy żywiéj wiatr puszczę zamiatał i wdzierał się otworem dymnika do izdebki. Na kamieniach ogień dogorywał. Król leżał zadumany, niemal rad będąc, że go opuściła drużyna, że na chwilę pozostał sam z sobą i pustynią.
Cichym krokiem nareszcie wrócił o. Antoni, zasłaniając światło rękami, bo sądził, że król usypiał, ale Bolesław zobaczywszy go, odezwał się żywo.
— Chodźcie, ojcze mój, nie bierze mnie sen, rad jeszcze chwilę spędzę z wami. Na sumieniu mi ciężko, na duszy mi smutno... Znacie wy życie moje?
— Ja? — zapytał ojciec Antoni — a zkądżebym ja miał je znać? Tyle tylko wiem, iż synem jesteście wielkiego Mieszka i że dzieło jego nawrócenia i chrztu ziemi waszéj przedłużacie na chwałę Bożą; że wznosicie kościoły, że złocicie świątynie pańskie i opiekujecie się sługami Chrystusa... Cóż mnie może obchodzić więcéj? Modlimy się za was!..
— Mój ojcze — począł podnosząc się z posłania Bolesław — dobrze czynicie modląc się za mnie, albowiem potrzebuję pomocy z niebios od Boga... Ciężkie jest brzemię moje...
Westchnął Bolesław.
— Ciężki jest i był cały żywot mój — mówił — choć w nim jasne miałem godziny.
Grzechy moje i niepokój mój chcę wyznać przed wami ojcze... i myśli moje tajemne... Wy mi powiecie najlepiéj, jak ciężkie są winy i czy grzeszne mam pragnienia. Chcecie mi dać ucha, tak, jakbym spowiedź ze skruchą składał przed wami?
— Miłościwy panie — czyńcie jako sumieniowi waszemu lepiéj, jako duszy lżéj. Wszakci za cud niemal uważać muszę, że was tu noc i obłęd przywiodły do mnie. Nie jestli to dziełem Opatrzności, która słabego i grzesznego chce uczynić lekarzem?
— I jam téż myślał, ojcze mój — odrzekł król poruszony — niedarmo się tu znalazłem, nie wiedząc o was, ani szukać mogąc... Niech się więc wyspowiadam przed wami, ciężar mi może spadnie z piersi...
Tu zamilkł król na chwilę, jakby myśli chciał zebrać i cichym głosem począł opowiadanie.
— Słyszałeś o ojcu moim, o macierzy méj. Doszły do ciebie ich imiona, ale znać ich nie mogłeś, ojcze. Wziąłem ciało mężne po rodzicu mym, a ducha gorącego po matce. Mieszko się urodził poganinem, a przeczuł światło i zapragnął go... Matka moja wyszła z domu krwi... Stryja miała męczennikiem, ojca katem i pokutnikiem. Rycerski duch i w niéj mieszkał, a śmiałe biło serce. Szła za poganina, na pośmiewisko ludzkie, żyjąc z nim, aby go oświecić. Jéj sprawą stanęły kościoły i lud przywdział szaty białe. Niewiasta była pogardzająca światem, bo w duchu swym silna.
Dzieckiem uczono mnie rycerstwa i razem przebiegłości. Otoczeni byliśmy wrogami... kraj nam kawałami odszarpywano, polowano na nas jak na zwierzęta dzikie. Na granicy zatknął rodzic mój krzyż, jak tarczę przeciw niemieckiéj napaści.
Poszedł się pokłonić cesarzowi, aby go przejednawszy, miał czas się umacniać i zbroić.
Ja biłem się dzieckiem... Gdy dorosłem, ojciec mi mówił: — Ziemie jednéj mowy do jednéj powinny należeć dłoni, albo Czesi lub my niemi zawładnąć musimy. Od morza do Dunaju, jak szeroko brzmi słowo nasze, to musi być królestwo twoje... a mieczem i krwią je zdobywać trzeba. Cesarz niech sobie Zachód dzierży w przymierzu z nami, my z pomocą jego i kościoła wschodnie ziemie zagarnąć musimy... Trzeba wydrzeć co zarwane, przywłaszczone, oddarte, zjednoczyć i podbić. To dzieło twoje... ja granice myślą oborzę, ty je masz orężem żelaznym, jak słupami obwarować. Zamki niech staną na rubieżach i strzegą ich...
Słuchałem dzieckiem téj mowy i do serca ją brałem, rosło to ze mną i pójdzie ze mną do grobu. Nie wypocząłem i godziny, spełniając przykazanie ojcowskie.
Ale i rodzic mój Mieszko i ja ludźmi byliśmy, ojcze mój. Zmarła świątobliwa macierz moja, gdy ja lat miałem dziesiątek. Niemcom potrzeba było na miejscu czeskiéj niewiasty swoją mieć u tronu. Pokazali staremu urodziwą zakonnicę w Kalwe, Odę, córkę markgrafa Dytmara, która wdziała już była suknię i złożyła śluby. Skusili go do nowego małżeństwa. Duchowieństwo nie rzekło nic...
Dali mu ją, aby przez nią owładnęli ojcem moim. Przybyła na zamek dumna macocha, gdy ja już miałem lat trzynaście, ale mi serca ojca nie odebrała...
Wprędce potém chodziłem już na wojnę. W domu mi było duszno.
Przybywało rodzeństwo nowe. Siostrę rodzoną miałem jednę, Sygrydę, którą za duńskiego wydano Swenona. Teraz z Ody przyszli pokolei Świętopełk, Władywój, Lambert, synowie mniszki. Słyszałem już jak mówiono, że państwo podzielić się miało.
Ojciec, bijąc mnie po głowie, powtarzał: — to będą wojewody twoje, a ty nad niemi panem i królem.
Ale z oczów dzieci mniszki patrzało, że mnie one słuchać nie zechcą. Starzał Mieszek, posyłał mnie w świat wojować, sam żonie posłuszny, spokoju pragnął, niemcom się kłaniał... Wracałem z wojny... szeptano coraz częściéj, że się państwo na braci musi podzielić. Znaczyło to rozbić je i pokrajać na sztuki jak mięso, aby wrogom łacniéj kawały połykać było. Niemce co nam dali Odę, aby za nią okupem tysiące niewolnika swojego odebrać, czyhali na przyrodnią bracię, aby ich téż z niemkami poswatać, niemki przy nich posadzać. I mnie zawczasu markgrafa Rygdaga córkę przywieziono, któréjem nie chciał, a żyć z nią musiałem. Ojciec panem był, woli jego słuchać była synowska rzecz.
Co matka moja posiała, chwast począł ogarniać. Krzewiono wiarę, ale państwo, wcześniéj niż dorosło, już się padało. Cierpiałem posłuszny. Szedłem bić się na rubieże, a króla opasywano, aby czynił po ich woli.
Miał ojciec brata Sydbora, a po nim dwu bratanków, Odylona i Prybuwoja. Ci mniszce się zawczasu kłaniali... jam się bił a mnie tam moją ojcowiznę zawczasu na kawały darto... Ojciec milczał...
Naznaczono państwo jedno dla Świętopełka, dla Władywoja drugie, a dla Lamberta trzecie. Dwu synom Sydbora dano ziemie szerokie, aby téż sobie w nich panowali. Gdym słuchając o tém milczał, bom ci słowa rzec nie mógł, ojciec czasem poklepał po ramieniu i do ucha mi szeptał: Przy tobie będzie stolica, władza i zwierzchnictwo.
A dzieci mniszki patrzały na mnie koso urągając i mnie i stolicy... Milczałem.
Wiedział Bóg pewnie co czynił, że mi dwór ojcowski obmierził, bom od niego uciekał w bory i szukał nieprzyjaciela, wojować musiał i do wojny, którą cały żywot prowadzę, zaprawiałem się.
Zmarł Mieszko, gdy mnie doma nie było. Wróciwszy zastałem go na marach, macochę znowu w sukni zakonnéj, młodszych moich gospodarzących z nią i niemcami w moim domu. Jam był starszym i pierworodnym przecie... i głową rodu mojego.
Działy stały wolą ojca. Każdemu z synów kraj osobny. Świętopełkowi Gniezno, dwie szerokie ziemie Odylonowi i Prybuwojowi. Macocha za młodszych na dwóch działach rządzić miała.
Ledwie że mi Poznań oddano.
Jęknął Bolesław mówiąc to i dłonią w posłanie uderzył.
— Miałemże ja dać rozpaść się temu, co ojciec własnemi, krwawemi zlepił rękami? Byłem starszym i wodzem, nikt mnie słuchać nie chciał; ja jeden za wszystkich stawać musiałem w obronie. Wróg targał jak zapragnął. Lud do pogaństwa powracał, rozprzęgało się wszystko... Rycerstwo tylko, z którém ja chodziłem na wojny, było ze mną.
Cierpiałem trzy lata, mój ojcze, patrząc jak się w gruzy waliło Mieszkowe budowanie, a serce się krwawiło.
Słałem nie jeden raz do macochy — ludzi mi dawajcie na obronę... odprawiano posły moje, niemal z urągowiskiem. Odylon i Prybuwoj nie ze mną, ale z tamtemi trzymali. Byłem sam przeciw pięciu i macosze.
Nadeszła godzina, gdy się cierpienia przebrało. Nocą naszedłem na zamek Ody, jéj i dzieciom iść kazałem precz z méj ziemi, gdzie chcieli... do klasztoru, do swoich, do niemców...
Musiałem raz być panem w domu, lub dachby mi się zwalił na głowę.
Szli precz ze złością i zemsty pragnieniem. Odylon i Prybuwoj powstali na mnie z orężem. Pokonałem ich obu, dostali się w ręce moje. Nieposłusznych mógłem dać pościnać... miałem litość, oślepić ich kazałem, aby szkodliwymi być nie mogli. Życiem im darował, choć wziąć je miałem prawo...
Mnich słuchając westchnął, król w piersi się uderzył.
— Mów ojcze, winienemli? byłemli okrutnym?
O. Antoni milczał długo.
— Mów daléj — odezwał się po przestanku — mów daléj.
— Sam zostałem panem tego kraju całego, sam z myślą ojcowską... Chrobackie ziemie trzeba było wydrzeć Czechom, stanąłem z Czechami do wojny, z Bolkiem Pobożnym, ze krwią własną, ale kraj mi stał bliżéj krwi. Od Rusi trzeba było odebrać zawojowane kraje, wołali mnie na Ruś. Węgry trzymały Słowaków, musiałem się bić z Węgrami. W Niemczech przyszły niepokoje, Serbów trzeba było od nich odbić do swoich. Nie było spoczynku. Miecza ani otrzéć, ni do pochew schować. Prusy podbijać słowem świętém poszedł apostoł Wojciech i zginął. Stał on najbliżéj serca mojego, czcił go cesarz Otton III i ja... i każdy, kto się zbliżył do niego, bo on istnie świętym był mężem...
— Wyście go znali! — zawołał pustelnik ręce składając — a! toście byli szczęśliwi!
— Prawdęście rzekli — dodał król — Chrystus Pan żywym obrazem swoim uczynił go na ziemi i dlatego chciał, aby męczeńską śmiercią umierał.
Po śmierci jeszcze dobroczyńcą był moim — mówił Bolesław z uczuciem. — Przeprowadziłem święte zwłoki jego do Trzemeszna, a wkrótce potém do Gniezna. Rozpromieniała od nich świątynia nasza i rzuciła promienie na świat cały. Duch świętego apostoła przywiódł mi tu Ottona i uczynił go druhem moim. U grobu Wojciecha podaliśmy sobie dłonie, koronę swoją włożył na skroń moją i rzekł mi naówczas: Panuj u siebie tak, jak ja w mojém władam cesarstwie, a bądź kościołowi wiernym i mnie sprzymierzeńcem wiecznym.
Ottonowa bytność na mojéj ziemi uświęciła ją, oswobodziła. On mnie uznał bratem i druhem swoim i cesarstwa swojego. Ale zawiścią zawrzały wszystkie markgrafy niemieckie i co żyło wrogiego mnie i mojéj ziemi. Czułem się silnym przeciw nim wszystkim, lecz nie byłem na chwilę bezpiecznym. Wstawało com przytłumił, podnosiło się co zawojowałem, szarpano mnie zewsząd i nękano. Byłem już Czech i Morawy panem! Ojcowska myśl spełniła się przezemnie, widziałem ją już oczyma mojemi... a teraz znowu niknie, gdy ciało słabnie, gdy duch gaśnie we mnie, a mroki zwątpienia opasują...
Mieszko syn mój dzielny jest, ale dłoń ma silniejszą od woli... i rozkazywać nie umie. Com ja krwią polepił moją, wytrzyma czy rozpadnie się i pójdzie marnie, jak trup od robactwa zjedzony?
Ojcze mój, powiedz mi, co czynić, aby dzieło utrwalić? Widzisz ty przyszłość?
— Synu mój — odparł mnich z pokorą — o przeszłości mów, o teraźniejszości... nie tykaj téj zasłony, którą tylko dłoń boża podnieść może z przed oczów chrześcianina... Przyszłość jest w ręku Boga...
— Mnie koniec blizki — odezwał się król — co będzie po mnie?..
Nim on nadejdzie nawet, zdołamli ja utrzymać co zdobyłem? Maż się mój gmach rozsypać w gruzy i proch?.. Nieprzyjaciele milczą a rosną... Czekają pory, a gromadzą złość swoją, aby większą była... patrzą bym osłabł...
Zamilkł Bolesław, a wkrótce dodał znowu.
— I teraz... mamli ja na sumieniu krew tych ludzi, winnych zabójstwa? Dwaj rycerze znacznego rodu zamordowali na drodze wiozącego kupię bogatego człowieka niewinnego. Skazałem ich na śmierć. Ród ich i powinowaci zwracają się przeciw mnie. Surowym byłem, ubłagać się nie dałem, przykładu na możnych zuchwalców potrzeba było, aby nie rzeczono, że rycerzom moim czasu pokoju łupić i zabijać wolno bezkarnie... A nie mówiż zakon nasz — oko za oko, ząb za ząb?!.
— Tak — odezwał się pustelnik — mówił to zakon stary, dopóki nie przyszedł Pan Światłości, Słowo wcielone i nie rzekł natomiast: Przebaczaj nieprzyjaciołom, jako pragniesz, abym ja ci twe winy przebaczył.
— Nie byli to nieprzyjaciele moi — odparł król — kochałem ich, druhami byli mi i towarzyszami... Lecz cóżem czynić miał sędzią będąc, przeciwko zakonowi ludzkiemu, który śmiercią za śmierć karze? Miałżem szczędzić tych, co się nie litowali niewinnemu, dla chciwości bogactw jego?..
Pustelnik ze spuszczonemi oczym[13] mruczał coś, jak gdyby odmawiał modlitwę.
— Nie jesteś winnym — rzekł po namyśle — niech spadnie brzemię z serca twojego, a jeśli powstaną na cię nieprzyjaciele twoi, śmiało podnieś się przeciwko nim, bo zakon ludzki tarczą twoją. Nie ty sądziłeś i karałeś, ale zakon sędzią był i katem...
Królu mój — dodał pustelnik — jako sędzia najwyższy czystym jesteś. Jako chrześcianin i ojciec ludu twojego, mogłeśli uczynić miłosierdzie, niech ci to powie serce twoje...
Długo milczał Bolesław, spuścił głowę i podparł ją na dłoni, patrząc na wygasające ognisko i nie mówiąc słowa. Potém, jakby ocucony nagle, zawołał.
— Miłosierdzie uczynić mogłem... ojcze mój... winienem może, iż krew zburzyła się we mnie, a nie powstrzymałem jéj! Żałuję uczynku mojego, żal mi ludzi tych...
Pustelnik usłyszawszy te wyrazy podniósł ręce obie i cicho zamruczał, jakby rozgrzeszenia słowo.
— Niech ci Bóg wszechmogący odpuści winy twoje...
Tak skończyła się boleściwa spowiedź królewska, ale nie przerwała rozmowa, nie rozjaśniło się lice Bolesława, ciężar jakiś pierś mu tłoczył.
— Kończy się żywot mój — rzekł — i dobiega do kresu swojego... a nie mam pociechy téj, abym utrwaloném widział co ręce ojca i moje podniosły...
Stoi państwo szerokie, jak łup na pastwę dzikiego zwierza czyhającego dokoła. Truje to dni moich ostatek... Zaledwie zwłoki moje obok ojcowskich położą, podniosą się ci, co nauczyli się mnie trwożyć...
Widzę ich zastępy dokoła...
Ruś, Czechy, Ugry, Niemcy, Prusacy i Pomorce... Synowie Ody mogą się obudzić... wrogów jest dosyć, a naprzeciw nich jeden Mieszek... wojak ale nie wódz, rycerz, a nie wiem czy król?.. W snach i na jawie widzę losy państwa po zgonie i boleje dusza moja, jak Chrystus w Ogrojcu... Maż paść i rozszarpanym być kraj mój, dzieło moje... wielkość i potęga?! — złożył król ręce.
— Świątobliwy człowiecze — zawołał — westchnij do Boga, aby spuścił na cię światło i powiedz mi przyszłość...
— Nie żądajcie odemnie tego, czego ja wam dać nie mogę — odparł staruszek — a gdyby ono było w mocy mojéj, nie dałbym dla dobra waszego... Nie chce Bóg, abyśmy wiedzieli losy przyszłe, albowiem kto je przeczuwa, ten krwawym zlewa się potem i słabnie dusza jego...
Wiesz królu z pisma świętego, które ci czytają kapłani twoi, jakie były państw wielkich i potęg ziemskich losy... Jestli co trwałego na ziemi? ostoiż się co na niéj przeciw wyrokom niezmiennym?.. Mężowi przystało czynić co mu Bóg przykazał i w sprawiedliwość jego wierzyć, a poddać się woli pańskiéj.
To mówiąc powstał mnich, jakby znużony chciał uniknąć pytań i odpowiedzi.
— Uśnij, gościu mój — dodał — ja pójdę do mojéj trumny i spocznę także... Potrzebujesz spoczynku i ukojenia, niech Bóg ci je ześle...
Posłuszny król Bolesław skłonił głowę i zabierał się wyciągnąć na posłaniu, a że u boku miał miecz poświęcony, który go nie opuszczał nigdy, jął pasa zwalniać, aby go mógł przy sobie złożyć.
Oko pustelnika padło na rękojeść, którą król całował i ciekawie się na niéj zatrzymało.
Wyrażone na niéj były misternie znaki czterech ewangelistów, ów Tetramorfon mistyczny, który zawieszano naówczas po wszystkich kościołach, malowano we wszystkich księgach i szanowano jako symbol czworakiego zgodnego świadectwa prawdy.
Widząc iż o. Antoni spogląda na miecz, który trzymał w ręku, Bolesław podniósł go tak, iż od lampki, którą mnich dla wyjścia do krypty zapalił, światło padło na rzeźby od rękojeści.
I przeczytać mógł mnich imiona Boże, tajemnicze, stojące wypisane na niéj i wyrazy, które im towarzyszyły.
„Quicumque haec nomina Dei secum tulerit, nullum periculum ei omnino nocebit. Amen“
(Ktokolwiek imiona te Boże nosić będzie przy sobie, żadne niebezpieczeństwo mu nie uszkodzi. Amen.)
Z poszanowaniem przypatrywał się ojciec Antoni królewskiemu mieczowi, którego cudowna siła zdała się w istocie spoczywać w Bożych imionach, a nie w rozmiarach żelaza; głównia bowiem jasna i ostra, na któréj jednéj stronie znaczne szczerby widać było, niewielką była. I nie nadaremnie miecz małym został uczyniony, lecz aby potwierdzał, co stało na nim wypisane, że nie żelazo siłę daje, ale Bóg i słowo jego.
Gdy opatrzywszy o. Antoni do rąk króla wrócił mieczyk jego, odezwał się Bolesław patrząc nań z poszanowaniem.
— Nie skłamał ten napis, ojcze mój... a jeśli mnie widzicie żywym, pewniem to winien błogosławieństwu temu, jakie ten dar cudowny przyniósł mi z sobą...
Nie opuszczał on mnie nigdy, w żadnéj przygodzie i po tysiąckroć wypróbowaną została moc jego niepożyta...
— Jestli to dar Ottona?.. — spytał mnich nieśmiało.
— Zaprawdę świątobliwym mężem był cesarz Otto III — rzekł Bolesław — lecz sądzę, że ten, z czyich go rąk otrzymałem, czystszym nad niego i nad wszystkich był ludzi śmiertelnych!..
Pustelnik spojrzał zdziwiony wielce.
— Stare to mojego życia dzieje — odezwał się król, wpatrując w pobożne wizerunki rękojeści. — Miecza tego rodowód cudowny... a jakom go dostał, nie wiem nawet... i to tylko powiem wam, ojcze mój, co sam wiem...
Jest temu lat wiele — ciągnął daléj król — żył jeszcze ojciec mój... wprawiałem się naówczas wyrostkiem będąc do wojny, ale mi na nią jeszcze chodzić nie dawano. Prosiłem się napróżno i wyrywałem... W podwórcu z koniem, oszczepem i mieczem musiałem wojować z pachołkami, których stawiano jak cieniaki, aby mi wroga udawali. Nie jednemu z nich naówczas w gorączce młodzieńczéj krwawo się dostało... nie jeden kaleką na całe życie wyrwał mi się z rąk, lub długo leczyć musiał... Dochodziłem lat osiemnastu, gdy naostatek gorącym prośbom moim dał się ojciec ubłagać... Dziwna rzecz, pomagała mi w tém macocha Oda, namawiając ojca, aby w pole mnie puścił, gdy druga młodzież już w tym wieku na wojny chodziła... Starego wojewodę dał mi król za opiekuna... szliśmy na granicę przeciwko Pomorcom, z którymi nigdy stałego nie było pokoju.
Padłem do nóg Mieszkowi dziękując, dosiadłem konia i z całym oddziałem ruszyliśmy nad wieczór z nad Cybiny ku granicom. Mając pierwszy raz w życiu prawdziwéj wojny i boju zakosztować, niecierpliw byłem nad miarę i nagliłem starego, pod którego rozkazy mnie oddano... Noc i dzień byłbym do granicy biegł, gdyby mi dozwolono, ale baczny wódz, posyłając naprzód szpiegi, szedł zwolna i ostrożnie. Na noc rozbijano namioty i musieliśmy spoczywać...
Pierwszy nocleg i obozowisko po wyjściu naszém z Poznania, żeśmy się dla niepoznaki lasami przerzynali, przypadło téż na polanie wśród puszczy. A była wiosna piękna i noc najkrótsza, tak że na sen się kłaść nawet nie zdawało godziwém. Przecież stary mnie zmusił ledz, prosząc i zaręczając, że po krótkim spoczynku sam mnie zbudzi... Myślałem kładnąc się, iż pewnie oka nie zmrużę, aliści zaledwie głowę pochyliłem, ogarnął mnie sen twardy, głęboki, dziwny tém, że mi się zdało, iż wszystko widzę i słyszę, co się działo dokoła, a ruszyć się ani ust otworzyć nie mogłem... Widziałem w mroku namiot i leżącego nieopodal wojewodę, i chodzącą przed namiotem straż, słyszałem rżące konie i szmer ludzi... i naszczekiwania psów obozowych, i śpiewy ranne ptastwa w sąsiednim lesie... Spałem mocno, jakby z otwartemi oczyma i zaostrzonym słuchem; a w duszy miałem jedno tylko, to, żeby mi Bóg dał z pierwszéj walki wynijść z chlubą i zwycięztwem. Frasował się duch mój na samą myśl, iż sromotnie możemy być zmuszeni uchodzić, albo... przeważną siłą zgnieceni... Modliłem się o to zwycięztwo, gdy wśród modlitwy, ujrzałem przed uchyloném płótnem namiotu jakby jasność dnia... Zdało mi się żeśmy zaspali i że weszło słońce zawstydzić nas, chciałem się zerwać z posłania, lecz byłem jakby skrępowany i przykuty do skóry, na któréj leżałem. Ruszyć się nie mogłem. Jasność u wnijścia namiotu wnet w sam środek jego się wcisnęła i oświeciła go... Przez zamknięte powieki widziałem najdrobniejszy sprzęt i w kątach nawet złożony oręż nasz, błyskał od téj jasności... Oczy moje zdziwione, dopiéro oswoiwszy się z nią, dojrzały białego młodzieńca, z włosami złotemi, promienistego, piękności nadzwyczajnéj. Czując w nim jakieś zjawisko cudowne, zerwać się chciałem i upaść przed nim, aby mu cześć oddać, lecz ciało było jak kamienne, nie władałem niém...
Widziałem jak wolnym krokiem szedł ów młodzian promienisty wprost ku miejscu, w którém leżałem i stanął nademną... w rękach białych trzymał on oto ten miecz i patrzał na mnie z uśmiechem.
Naówczas stanęło wyraźnie w myśli méj, iż powinienem był prosić o miecz ten, mający mi zapewnić zwycięztwo i otrzymać go...
I zacząłem wołać z błaganiem wielkiém domagając się miecza, na który chciwie patrzałem, a młodzieniec promienny patrzał na mnie z uśmiechem dobrotliwym, ale go z rąk nie puszczał... I trwała ta moja modlitwa tak długo, iż z wysiłku cały oblałem się potem... a gdy mi i słów brakło już, młodzieniec pochylił się nad łoże moje i miecz u boku mojego położył, mówiąc: Na wiary i sprawiedliwości obronę...
Czułem jakby oddech jego wonny nad sobą, duszę moją ogarnęła radość niewysłowiona i z krzykiem obudziłem się.
Młodzieńca nie było przy mnie, namiot stał w ciemnościach, słaby brzask zaledwie poczynającego się dnia wpadał przez uchylone nieco płótna...
Spostrzegłem dopiéro, że wszystko to snem było. Krzyk tylko mój przez sen zbudził starca śpiącego nieopodal, który upamiętywać mnie i do uspokojenia zachęcać począł.
Żal mi się stał wielki ze snem razem straconego miecza, gdy ręce wyciągnąwszy pociemku, rękojeść jego uczułem właśnie w tém miejscu, gdziem śnił że został złożony... Z podziwem zacząłem wołać o światło i domagać się go natychmiast. Straż, która około namiotu czuwała, pobiegła do pogaszonych w obozie ognisk i przyniesiono zapalone łuczywo.
Miecz cudowny! ten sam, który we śnie widziałem, miałem w ręku... Zkąd i jakim sposobem zjawił się on przy mnie, nikt nie umiał wytłumaczyć. Pocałowałem go i przypasałem natychmiast, a staremu towarzyszowi opowiedziałem widzenie moje... Nie dowierzano mi... Pytano straży, która stała u namiotu, azali nie widziała kogo wchodzącego... Pachołek wyznał, że wprawdzie nie postrzegł nikogo, lecz w namiocie świeciło coś, jakby w nim zapalono pochodnie i głos mój słyszał wyraźnie.
Od téj chwili, ojcze mój — dokończył król — miecz ten nie opuszczał mnie nigdy... Błogosławieństwu z nim przyniesionemu mi winienem moje szczęście w bojach, zwycięztwa i szeroko rozlegające się dziś państwa granice...
Nic nie odpowiadając pustelnik skłonił głowę i już miał odchodzić do swéj krypty, gdy daleki szum puszczy zdał się nagle jakby rosnąć, wzmagać i zmieniać nagle w głosy dziwne. O. Antoni przysłuchując się temu, zatrzymał w miejscu.
Koń królewski stojący pod ścianą, gwałtownie rżeć zaczął.
Bolesław podniósł się z posłania.
Łomot jakiś i wrzawę wyraźniéj coraz słychać było w lesie. Stadoli zwierza biegło gnane jakimś popłochem, czy burza łamała w puszczy gałęzie?
— Ludzkie głosy słyszę!.. — zawołał pustelnik zwracając się do króla.
— Jeżeli macie obawę jaką — rzekł Bolesław — znijdźcie do kaplicy waszéj... ja się nie lękam niczego...
— Ani ja o siebie — odparł pustelnik — raczéj o was, miłościwy panie...
Zamilkli przysłuchując się baczniéj, aż królowi rozjaśniło się lice. Wstał z posłania, przybliżył się ku oknu, odsunął okiennicę, którą było przywarte, i dobywszy róg co na piersi wisiał... zatrąbił. Przez otwór blask bił z podwórza i okrzyk wesoły odpowiedział głosowi trąbki. Chatę otaczał orszak króla, który go szukając długo po lesie, śladami konia nareszcie dobił się na górę.
Radość między dworem była niezmierna; nie mniejsza téż musiała być i obawa, aby król gniewnym nie był, iż go tak nieopatrznie opuścili wszyscy.
Wnet téż do drzwi lepianki począł się dobijać Sagan i Radzisz, i weszli uznojeni.
Saganowi zdało się, iż najlepiéj uczyni, gdy nie czekając wymówek i wyrzutów, sam z żalem wystąpi, i pokłoniwszy się do ziemi, jął wołać.
— Miłościwy panie! litościście nie mieli nad sługami swojemi! nie chcieliście odezwać się do nas i dać nam znak! Jak poszaleli błądziliśmy po puszczy. A że każdy niemal pojedynczo się wyrwał w inną stronę, zamiast śladów waszych, miłościwy panie, własnęśmy uganiali...
Westchnął Sagan, król się uśmiechał.
— Nic się złego nie stało! — rzekł — wskazując na staruszka, dodał. Świętego męża co mi dał schronienie powitajcie!
Poszli tedy ręce jego całować urzędnicy królewscy.
O. Antoni, który się tu czuł więcéj zawadą niż pomocą, wysunął sie[14] do podziemia. Służba pańska zakrzątnęła się zaraz około posłania, ognia i co królowi potrzebném w sakwach się znalazło. W małéj lepiance ledwie dwu ze starszyzny pozostać mogło, reszta położyła się do koła obozem dla spoczynku, dopókiby nie rozedniało.
Wkrótce uciszyło się dokoła... i król twardym snem znużony usnął.
Otworem stało wnijście do podziemia, i ledwie na brzask, ukazało się w niém światełko, gdyż O. Antoni jutrznię i modlitwy odmawiał po cichu. Król podniósł się dopiero gdy rozedniało, i spuściwszy się do kapliczki, wraz z Saganem i Radziszem, mszy świętéj O. Antoniego wysłuchał.
Czas było sposobić się do dalszéj drogi, i Bolesław téż, gdy mu dano znać, iż konie były gotowe, zbliżył się do ucałowania ręki pustelnika.
— Ojcze mój — rzekł — nie może to być, ażebym z tąd odjechał nie zostawiwszy po sobie pamiątki ni śladu — powiedz mi, proszę cię, co chcesz abym dla ciebie, lub tutaj na chwałę pańską uczynił? Zbuduję kościół... choć zaprawdę takiego jak wy, gdybym nie wiem wiele złota dał — nie potrafię wznieść.
— Uczyńcie jedno dla mnie — odparł pustelnik — abyście mi dali dożyć dni moich nie odmieniając tu nic, nie przysparzając mi niczego... Przypomnijcie sobie, panie miłościwy, los braci mojéj, którąście obdarzyć pragnęli!! Wprawdzie daliście jéj największe dobro, bo możność przelania krwi za wiarę świętą...
Król ręce złożył nie dając mu dokończyć.
— Niech Bóg was szczęśliwie prowadzi — dodał O. Antoni — niech błogosławi na każdym kroku... niech pociesza i ukaja.
To mówiąc schyloną króla głowę pobłogosławił pustelnik i idąc z nim przeprowadził za próg lepianki.
Z kolei cały dwór królewski przyszedł po błogosławieństwo staruszka, i orszak ruszył już o dniu jasnym w dalszą ku Gnieznu drogę, z któréj się w bok zbito.
Dnia tego już tylko młodzież za zwierzem się puszczała, Bolesław do łowów nie miał ochoty, ani do rozmowy.
Z południa natrafiono na osadę Rybniki zwaną, nad jeziorkiem położoną, w któréj ubodzy tylko osadnicy mieszkali. Ci, na widok pańskiego orszaku, strwożeni, jak tylko się zdala ukazał, rozpierzchnęli się na wszystkie strony, i gdzie kto mógł, pochowali — co króla zagniewało.
Widział bowiem w tém dowód, że drużyny pańskie po kraju wędrujące, musiały biednemu ludowi ciężyć, gdy taką przed nimi miał obawę. Chaty stały otworem, gdy przybył Bolesław, ale żywéj duszy nigdzie nie znaleziono.
Do najprzestronniejszéj z nich wprowadzono króla, który surowo przykazał, ażeby czeladź nie ruszyła nic i nie czyniła szkody najmniejszéj. W istocie trudno téż było plądrować wśród téj nędzy, jaka tu panowała.
Lepianki osadników nie wiele były lepsze i przestrzeńsze od téj, którą sobie sklecił O. Antoni i dostatek w nich nie był większy. Najprostszy sprzęt drewniany, trochę sieci i przyrządu rybackiego, gdzieniegdzie kawał chleba czarnego się znalazł.
Ludzie żyli tu w większéj części i z ryb i rybami, które w jeziorze się poławiały.
Z rozkazania pańskiego w każdéj z ubogich chat, które zajmował dwór złożono na stole jakiś mały datek za gościnę, i, gdy konie wytchnęły, król puścił się już prostą drogą do Gniezna, gdzie się ku wieczorowi stanąć spodziewał, u grobu matki i świętego apostoła.
Śnieżna zamieć, która się zerwała, gdy z Rybników wyruszono, opóźniła wprawdzie podróż, ale czasu zostoło[15] dosyć zawsze, aby celu przed nocą doścignąć.
Już zmierzchało, gdy w dali ukazał się krzyż kościoła i wały zamkowe... Król, który dla grobu św. Wojciecha miał cześć nadzwyczajną, zobaczywszy dach katedry i znamię nad nim, z konia siadł, pieszo, wedle zwyczaju, robiąc resztę drogi.
Cały téż dwór idąc za przykładem pańskim, szedł jakby pobożnym pochodem pątników ku kościołowi w milczeniu.
Niektórzy po cichu odmawiali modlitwy.
Już się zbliżano do wałów zamek i katedrę otaczających, gdy mimo zawiei śnieżnéj, ujrzano we wrotach stojącego człowieka z chłopięciem, który zdawał się go prowadzić.
Poznał widać Bolesław zdala tego ślepca, i na twarzy jego wyraziło się niewysłowione uczucie jakiemś, wywołane wspomnieniem.
Stojący ów we wrotach mężczyzna, z oczami krwawemi, w których źrenic nie było, z długiemi włosami siwemi, które mu na ramiona spadały, z rozwianą brodą wpół białą, na pół zżółkłą, w tułub barani odziany, z kijem w ręku, spierał się na ramieniu chłopaka i zdawał stać przeciw burzy i wiatru, jakby mu one miłe były i pożądane...
Z głową podniesioną do góry napawał się tą zawieją i chłodem, wciągając usty szeroko otwartemi powietrze.
Wyrostek, który ślepego prowadził, zoczywszy orszak królewski zdala i poznawszy go, musiał chcieć nazad na gród odciągnąć, i z drogi sprowadzić. Widać było upartą walkę między chłopcem, który go ciągnął za poły, i starcem co się opierał, chcąc w miejscu pozostać. Spostrzegłszy to Sagan, chciał się puścić przodem, ażeby panu niemiłego oszczędzić widoku, wejrzenie króla go wstrzymało. Napróżno przewodnik usiłował ślepego nakłonić do ujścia — ten, chwycił się wrót, u których stał, i uderzywszy wyrostka — uparcie jak wkuty w nich pozostał.
Był to stary Odylon ów, oślepiony niegdyś z Bolesława rozkazu, który dni resztę na zamku gnieźnieńskim dożywał. Ilekroć tylko mógł jak żywy wyrzut i przypomnienie stanąć przed Bolesławem, Odylon zawsze mu się nastręczał. Miał jakieś przeczucia, gdy król przybywał do Gniezna, czuł zbliżanie się jego, i czasem dni parę stawał we wrotach, dopóki się go nie doczekał i nie zatruł mu życia godziny. Nie obawiał on się już cięższego losu nad ten jakiego doznał, nie lękał gniewu ani śmierci... czuł rozkosz jakąś, gdy się mógł Bolesławowi ze swą nędzą pokazać, i szyderskim głosem go przywitać. Przez litość nie zamykano go, i nie czyniono mu nic, aby króla od tego widoku uwolnić, Bolesław srogi dla innych, dla tego nieszczęśliwego miał politowanie, osobliwie od śmierci Prybuwoja, który, zmarłszy przed kilką laty... zostawił go na świecie samego z jego ciemnością i szałem.
Wiedział już dwór królewski co tu czekało Bolesława, i ludzie się, niechcąc być świadkami spotkania, bocznemi furtami udali do zamku — król sam wolnym krokiem, niechcąc okazać obawy, poszedł wprost na ślepego. Odylon choć usłyszeć nie mógł nadchodzącego, po przerażeniu chłopca, na którym się opierał, domyślił się zbliżającego i krzyknął...
— Witaj... miłościwy panie! witaj! — Skłonił głowę szydersko.
— W progu grodu zawsze stoi sługa wasz wierny z pozdrowieniem. Dawnoście nie oglądali go, a on was... jeszcze dawniéj, bo od téj godziny, gdy mu oczy ze łba wyjęto.
Dobrzeście uczynili, miłościwy panie, żeście mu wzrok odjęli, nie było na co patrzeć, a o wielkości waszéj dosyć słuchać, aby się jéj dziwować!!
Śmiał się ślepiec... Bolesław nie odezwawszy się słowa, pominął go... Szelest jego kroków usłyszawszy przy sobie, Odylon obie ręce wyciągnął, jakby go chciał pochwycić — lecz król już minął starca, i szedł wprost do kościoła, który był otwarty, a że dano znać natychmiast duchowieństwu, już ono téż we drzwiach na przybywającego oczekiwało, z krzyżem i wodą święconą.
Za Bolesławem, mimo oporu chłopca, który prowadzić go nie chciał, rzucił się natychmiast ślepy, ku kościołowi, aby i tam u grobu apostoła stanąć na oczach królowi.
Mrok panował w katedrze, oświeconéj tylko na prędce rozpaloném światłem, gdy Bolesław wchodził do niéj. Za filarem kruchty, w sukni czarnéj mniszéj, przytulony w cieniu, ukryty stał mnich, któregośmy widzieli w celi ks. Petrka... Stał i oczyma rozognionemi spoglądał na wchodzącego, a wejrzenie to zdawało się płonąć ogniem i ciskać pioruny.
Gdy król Bolesław wprost ode drzwi skierował się do grobu świętego apostoła, aby przy nim uklęknąć, z jednéj strony stanął mnich mierząc go nienawistnym wzrokiem, z drugiéj za słupem przyparty, nie dając się od niego oderwać, zatrzymał się, gwałtem do kościoła wdarłszy, Odylon.
Obu ich jednak nie mógł widzieć król, który z głową pochyloną pobożnie, słuchał nuconego powolnie przez duchowieństwo śpiewu, na cześć apostoła.



Koniec tomu 1go.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wieczerzy.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wiedział.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Dajcie) winien być małą literą.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Dwojga) winien być małą literą.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być Bolesław.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być protonotaryusza.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Któż) winien być małą literą.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być przemówił z.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być oprócz.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niemal.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – oczyma.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – się.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zostało.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.