Bracia Zmartwychwstańcy/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia Zmartwychwstańcy
Podtytuł Powieść z czasów Chrobrego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1876
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
I.



Obyczajem było Bolesława Wielkiego, gdy do grobu męczennika, do Gniezna przybywał, czas jakiś trwać przy nim na cichéj modlitwie. Znało duchowieństwo tę pobożność pańską, i gdy się uroczyste śpiewanie skończyło, ustąpili wszyscy w milczeniu ku wielkiemu ołtarzowi i zakrystyi, króla zostawując samego przy dwu drogich grobowcach, kryjących zwłoki matki, którą kochał gorąco, a któréj ducha czuł w sobie, i apostoła, dla którego cześć miał jak dla niebios zesłańca.
Dwór téż królewski wysunął się z katedry, przed wielkiemi drzwiami jéj oczekując na wyjście pańskie.
Bolesław pozostał u trumny św. Wojciecha, oświeconéj kilką lampami, palącemi się zawsze u zwłok apostoła. Doznawał tu dziwnego uczucia, jak gdyby go z duchem tego patrona i pośrednika związek jakiś tajemniczy łączył, jakby od zwłok tych płynęła pociecha, otucha i natchnienie. Korzył się tu i spowiadał w myśli i nieraz czuł jakby głos wewnętrzny na jego wyznania odpowiadał. Składał tu troski i odchodził mężniejszym. Na podesłaném wezgłowiu przyklęknąwszy, z głową spuszczoną, ów zwyciężca w tylu krwawych zapasach pokornym się zdawał pokutnikiem.
W kościele nie było nikogo, panowała cisza... niepostrzeżony tylko, z za słupa wpatrywał się w klęczącego mnich ów, który pozostał, gdy duchowieństwo odchodziło i oczyma nienawistnemi zdawał się napawać widokiem pogrążenia i smutku, który się w postawie króla malował. Nieruchomy stał tak zdala ściskając pięści, hamując się, jakby razem pragnął i lękał się wybuchnąć; kilkakroć krok już uczynił naprzód i cofnął.
Z piersi króla wyrwało się głębokie westchnienie. Bolesław podniósł głowę i wpatrzył się bezmyślnie w ciemną głąb kościoła.
Oczy jego oswojone już z ciemnością, patrzały bystro i postać owa czarna uderzyła Bolesława, choć rysów jéj dostrzedz nie mógł. Z sukni tylko poznawszy duchownego, król zdał się uderzony jego przytomnością niezwykłą, domyślając się w nim obcego. W tych ciężkich myślach, jakie go obarczały, szukał ulgi, i, tak samo jak się spowiadał przed pustelnikiem, rad był dziwnie zesłanego kapłana tego wezwać na pomoc i radę.
Skinął więc ręką ku temu cieniowi mnicha, aby bliżéj przystąpił. Postrzegł to stojący naprzeciw, zadrżał, zawahał się, lecz wprędce czarny kaptur zarzuciwszy na głowę, tak by twarz zakrywał, wolnym krokiem ku trumnie przystąpił. Trumna ta tylko dzieliła ich od siebie.
— Obcy tu jesteście? — zapytał król cichym głosem.
— Pielgrzymem jestem... — odparł głos cichy i drżący dziwnie.
— Znacie mnie?
— Wiem, żeście panem i władzcą tego kraju...
— Jeśli pielgrzymem jesteście, rozkażę wam dać zasiłek na drogę, a proszę o modlitwę...
Mnich stał niemy.
— Zasiłku żadnego nie potrzebuję... przysiągłem na ubóstwo — odezwał się głosem stłumionym — a modlitwy moje królewskiéj duszy twéj ulgi nie przyniosą, jeśli z niéj sam nie zrzucisz brzemienia, co na niéj cięży...
Tylko od kapłana mógł Bolesław cierpliwie znieść mowę taką, ale z ust duchownego nie zdała mu się dziwną... westchnął tylko.
Mnich zamilkł chwilę, jakby z sobą walczył, i przerwał dobrowolnie milczenie.
— Choć królem jesteś, kajać ci się trzeba... bo tam, gdzie nas sądzą wszystkich, żadna korona nie idzie na szalę... a purpura plam nie osłoni... Bóg mi dał, pielgrzymując po świecie, spotykać ofiary twojego gniewu... Modlą się one nie za ciebie, lecz by zemstę niebios ściągnęły...
Głos mnicha drżący coraz się podnosił, król oczy weń wlepiwszy, zdumiony, przelękły niemal, słuchał go w niemém podziwieniu.
— Mnich jestem — dodał — suknia, którą noszę, prawdę mi rzec każe... Kajać ci się trzeba i krzywdy nagrodzić... bez tego nie znajdziesz spokoju duszy, ani u tego grobu, ani w świątyni pańskiéj, ani w życiu, ani przy zgonie...
To mówiąc podniósł mnich rękę do góry... z pod kaptura błysło oczów dwoje lśniących i szybkim oddalił się krokiem w głąb, nim Bolesław czas miał powstać i zawołać.
Gdy się wreszcie ruszył z klęcznika król i obejrzał wkoło, nie widząc nikogo, z zakrystyi wyglądający kapłan postrzegł to i na skinienie pospieszył. Bolesław stał blady, gniewny i poruszony.
— Kto był ten mnich, który mi śmiał przerwać modlitwę? — zapytał.
Kapłan zrazu nie wiedział, co odpowiedzieć, trwoga go ogarnęła. Król, jakby mu duszno było w kościele, spiesznie począł ku drzwiom wielkim kroczyć, gdzie stał cały dwór jego i gnieźnieńska czekała nań grodowa starszyzna, któréj ulubieniec króla, stary Stoigniew przewodniczył.
Kapłan w ślad dążył za królem.
— Kto i zkąd jest ten mnich obcy, który pozostał w kościele i przerwał mi modlitwę? — powtórzył Bolesław na progu katedry stanąwszy.
— Nie wiem — odparł zlękniony ksiądz. — Przybywa tu duchownych pielgrzymujących niemało. Był dziś mnich jeden, który się opowiadał, jakoby z klasztoru w Korbei...
— Szukajcie go i na gród mi prowadźcie. Chcę mówić z nim — dodał Bolesław, już się hamując i nie chcąc gniewu dać poznać po sobie.
Ksiądz zwrócił się spiesznie nazad do kościoła, skłoniwszy przed królem, a tuż dwór go otoczył i z siwą głową odkrytą, do kolan mu się zniżał Stoigniew. Król z czułością druha ręce obie położył na ramionach jego i ozwał się głosem złagodzonym.
— Witaj mi Stoigniewie! Ja do ciebie przybyłem w gościnę... Nie spodziewaliście się mnie, nieprawda? radzi mi może nie będziecie bardzo.
— Miłościwy królu a ojcze — żywo począł Stoigniew, kłaniając się i prostując natychmiast — wyście tu gospodarzem nie ja... Stoigniew sługą.
— I druhem moim... — dodał wesoło król. — Na zamek nas prowadź.
Niedaleko od katedry były dworce pańskie, Piastowskich jeszcze czasów pamiętne. Na grodzie jako namiestnik króla siedział Stoigniew razem z opatem Aronem, prawą ręka pańska.
Mąż to był swojego czasu w kraju tyle znaczący, iż mu nikt nie dorównywał powagą i rozumem a nauką. Bolesław często go używał tam, gdzie przebiegłości i spokoju, zimnéj krwi i męztwa było potrzeba, nie do walki, choć rycerzem był niepoślednim, ale do zbierania owoców jéj.
Gdy złamawszy nieprzyjaciela pokój zawierać, warunki stawić, przy swoich prawach obstać, wyjednać ustępstwa było potrzeba, nikt nad opata Arona i Stoigniewa nie był do tego zdolniejszym.
Król znał samego siebie. Burzyło się w nim łatwo i częściéj po miecz sięgał, niż cierpliwości zażywał. Usta jego wypowiadały zrazu co w myśli zapisane stało... otwartą był księgą król i wojakiem nawet czasu pokoju. Stoigniew miał wytrawność męża, co wiele przebywszy, ludzi znał i zażywać ich umiał. Nie uląkł się on ani oblicza cesarskiego, ani żadnego władzcy, niczém w świecie ująć go nie było można, ani zastraszyć.
Spojrzawszy téż na tę dostojną postać, uszanowanie dla niéj czuł każdy. Stoigniewa nic wzburzyć, nic krwi jego biegu przyspieszyć nie zdołało, na pozór zimny jak Aron, słuchał i patrzał, a gdy ci, co z nim się układali, myśleli już, iż go pokonali, ze spokojem odpowiadał im do swojego powracając, dopóki woli swéj nie przewiódł. Drogi téż to był człowiek dla króla.
Stoigniew nie starszym był nad niego, ale mu trudy siwiznę przyspieszyły. Obok włosów obfitych srebrzystych twarz zachował młodzieńczą, świeżą, rumianą i zmarszczkami nawet nie pooraną. Dziwnie sprzeczały się na niéj krasne barwy, żywy blask oczów, śmiejące się usta, z tą siwizną przedwczesną.
Na czele mężów dwunastu, co otaczali Bolesława, Stoigniew stał pierwszym, przodował on im i dla niego pan nie miał żadnych tajemnic. W sprawach króla wiele musiał pokryjomu podróżować po świecie, to téż języki obce umiał dobrze, a co na owe czasy, oprócz duchownych, mało kto znał, Stoigniew pismo czytał i w łacinie był biegłym.
Liczną otoczony rodziną, trzeci raz już żonaty, powiernik pański miał żyjących synów sześciu, córek pięć, z których trzy już poślubione. Zwykle przebywał on na zamku w Gnieznie jako namiestnik pański, lecz i własnych ziem, ze szczodrobliwości króla miał podostatkiem.
Dwór téż go otaczał niemal książęcy, a życie mógł prowadzić jak król chciał, by mu wstydu nie czynił. I tu stoły musiały gotowe stać dla przybywających ze skargami, radami i prośbami. Skarb pański na to dostarczał.
Miał oprócz tego pieczę namiestnik nad biednemi więźniami, których trzymano na zamku w Gnieznie. Tu miotając się bezsilnie i złorzecząc losowi swemu skończył życie Bolko oślepiony, tu zmarł Prybuwoj, tu żył jeszcze z nędzą swą Odylon i mnodzy inni winowajcy; których dla spokoju w zamknięciu trzymać było potrzeba.
Po wspaniałém „palatium“ króla w Poznaniu, starodawny dworzec gnieźnieński ubogo wyglądał, ale szanownym był pamiątkami, które do ścian jego przyległy. Izb téż w nim znajdowało się mnogo i najliczniejsze poczty mieściły się w otaczających go zabudowaniach.
Gniezno należało do tych grodów za Bolesława Wielkiego, w których wojsk jego zawsze gotowe do wyjścia w pole zastępy się gromadziły. W Poznaniu miał król przy sobie trzynaście sotni pancerników konnych, a cztery tysiące piechoty z tarczami. Gniezno żywiło piętnaście secin pierwszych, a pięć tysięcy tarczowników; zatém więcéj jeszcze niż Bolesław przy sobie ich chował. Inne téż miasta, jak Włocławek i Gdecz, załogami podobnemi opatrzone były czasu pokoju. Gdy na wojnę występować było potrzeba, słano do nich jak do śpiżarni i ruszał się lud orężny, gdzie mu wskazano.
Na Gnieznie téż namiestnika musiał stanowić król takiego, któryby najliczniejszą osadę, oka z niéj nie spuszczając, zgnuśnieć jéj nie dając, czujną zawsze i gotową utrzymał.
W progu zamkowym czekała na Bolesława drużyna wielka, starszyzna wojskowa, żupanowie i władyki, którzy się tu znaleźli, duchowni przełożeni i rodzina Stoigniewa.
Nim do progu tego doszedł król, czas miał ochłonąć z wrażenia, jakie na nim mnich uczynił, wypogodził twarz, a stosując się do Stoigniewa, który zawsze spokojnym był i przy powadze wesołym, Bolesław téż chciał się okazać dobréj myśli. Więc na powitanie gromady odpowiedział pozdrowieniem wdzięczném i szybko wszedł na dworzec.
Tu czas miano się przysposobić na przyjęcie pana i jego towarzyszów. Stoły już były ponakrywane, pachołkowie z pochodniami stali po kątach.
Najstarszy z duchownych wiedząc, iż król znużony był i zgłodniały, natychmiast modlitwą pobłogosławił wieczerzę i misy znosić zaczęto.. Sam Stoigniew królowi nalewkę i misę przyniósł, a urodziwa żona jego trzymała szyty ręcznik. Twarze otaczających rade z widzenia pana, śmiały się weselem.
W istocie bowiem, czystym będąc w sumieniu, każdy się mógł cieszyć ze spotkania z panem. Rzadko się obeszło, ażeby król nie obdarzył swoich wiernych, nadaniem jakiém, końmi, szatami i orężem. Było to zwyczajem naówczas po wszystkich dworach, a Bolesław szczodrobliwy z natury i wspaniały, hojnie szafował skarbami, jakich mu wojny dostarczały. Nie było naówczas właściwie państwa stolicy, wszędzie gdzie chwilowo król przebywał, a z nim wojsko i dwór, z nim najwyższy sąd i urzędnicy, gród się chwilowo stawał stołecznym. Zjeżdżali do niego pokrzywdzeni z żałobą, biedni z prośbami. Letniego czasu, król pod dębem lub lipą zasiadał rozsądzać sprawy; zimową porą działo się to w wielkiéj izbie, a miał Bolesław sposób mądry godzenia z sobą zwaśnionych, który rzadko się nie powiódł. Gdy na sąd królewski przybyły strony, przyjmowano je na dworze obie, dni częstokroć dwa i trzy gośćmi byli u stołu i boku pańskiego. Nie dopuszczając do mówienia o sprawie, zmuszał ich Bolesław do wspólnéj rozmowy, którą umiał uczynić spokojną. Tak się powoli umysły podrażnione uspokajały, a gdy namiętność ostygła, naówczas sprawa szła już złagodzoną przed sąd, który zbliżonych przejednywał i zbraconych do domów odsyłał.
A gdziekolwiek téż król się znajdował, choć roków żadnych nie wyznaczano, często w obozie, czasem w polu i na łowach, pełno było zawsze biegnących pod sąd jego ojcowski.
Znano go téż, że przemocy możnych nie folgował, ani krzywdzić biednych bezkarnie nie dopuszczał i dobra ludzi maluczkich pilnował może sumienniéj się o nie troszcząc, niż skarbów największych. Napływ doń był zawsze mnogi, niekiedy dzień i dwa pod oknami stać musiały gromady, nim koléj na nich przyszła.
Tym razem nikt się króla nie spodziewał w Gnieznie, więc tylko ci się znaleźli, których tu traf zgromadził.
Siedli już wszyscy za stoły i król miał rozpocząć wieczerzę, gdy jakby sobie coś przypomniawszy, skinął na siedzącego niedaleko duchownego. Szło mu o owego mnicha, który w kościele doń z napomnieniem wystąpił, chciał go tu mieć i poznać bliżéj.
Posłano natychmiast komornika królewskiego po kapłana, który miał zlecenie wyszukać pielgrzyma. Nadszedł i on sam, ale widocznie zafrasowany, zbliżył się do ucha króla.
— Miłościwy panie — odezwał się — mnicha tego szukaliśmy napróżno... i około kościoła, i po całym zamku, i na grodzie, i na podzamczu... Stróż we wrotach widział go uchodzącym spiesznie...
Zasępiło się nieco czoło króla, ale wnet Stoigniew, któremu Bolesław o mnichu powiedział, wyprawił ludzi swych kilku, aby miasteczko strzęsiono całe. Nie było wątpliwości, że w noc zimową i śnieżycę pielgrzym nigdzie daléj nad podzamcze ujść nie mógł, obiecywano więc sobie lub tegoż dnia, albo do jutra go wyszukać koniecznie.
Słowa które powiedział, utkwiły w pamięci króla silnie, pozbyć się z niéj ich nie mógł, pragnął więc nieodmiennie, aby mu tego człowieka przyprowadzono. Głos mu się zdawał znanym, choć przypomnieć nie mógł, gdzie i kiedy go słyszał. Zakapturzona umyślnie twarz, budziła dziwne podejrzenia.
Stoigniew który sam panu u stołu chciał posługiwać, choć mu przy nim usiąść nakazano, wesołością swą i swobodą próżno starał się czarne myśli rozpędzić. Bolesław chwilami dawał się rozweselić, ale wnet wracały chmury.
Tak przesiedział król wieczerzę, po któréj mu spoczynek należał, i choć dwór pozostał jeszcze przy pełnych dzbanach, Stoigniew zaraz pana do jego sypialni zaprowadził. Tu już ogień płonął, ciepłe szaty czekały i służba stała pogotowiu.
Zaledwie wszedłszy, Bolesław znowu spytał o mnicha, i chciał się dowiedzieć, czy go kto dnia tego nie widział w kościele lub nie mówił z nim. Posłano do księży, przybył wybrany kleryk z opowiadaniem, jako mnich ten, zdając się z mowy i obejścia wcale nie obcym i owszem dobrze obeznanym z miejscowością, różnych ludzi o różne badał sprawy i rzeczy, wydał się wielu podejrzanym, obcować z nikim poufaléj niechciał, strawy nawet pielgrzymiéj nie skosztowawszy, gdzieś się skrył, iż go nigdzie odszukać i śladu znaleźć nie było podobna.
Wysłuchawszy opowiadania król, kleryka nagrodzonego odprawił ze Stoigniewem pozostając sam.
— Miłościwy panie — odezwał się namiestnik, cóż ten biedny jakiś mnich, pątnik pana mojego ma tak niepokoić? Czy się odezwał zuchwale? może niewiedząc do kogo mówi.
— Wiedział on co i do kogo rzekł — odparł król. — Duchownemu by to było przebaczoném, owszem za dobre poczytaném, gdybym pewnym był, iż w istocie mnich to jest, a nie skryty wysłaniec czyjś, co chciał podpatrzeć czynności moje i złość mi uczynić? Dla czegoż zasłonił twarz, czemu uszedł tak skoro?
I Stoigniewowi podejrzaném się to wydało, ale zmilczał, a król, jak dlań tajemnic niemiał, wylał się zaraz z całym żalem swoim.
— Stoigniewie mój — odezwał się — zaprawdę, gdym na spoczynek zasłużył, Bóg mi właśnie największe zsyła niepokoje. Wiecie o Jaksów sprawie, co było ich krwi i rodu, pierzchnęło odemnie. Codzień ktoś uchodzi... niemcy siedzą cicho, lecz czekają pory, na rusi nie lepiej, nieprzyjaciele zdają się patrzeć tylko bym osłabł... aby na państwo uderzyć i rozszarpać! co czynić aby umocnić gmach! co czynić!
Stoigniew niepodzielał widać obawy króla i do kolan mu się pokłonił...
— Próżne te trwogi — rzekł — odpędzić je trzeba. Sumiennie — panie miłościwy, wolałbym i ja ażebyście Jaksom miłosierdzie okazali, lecz gdy rzecz niepowrotna — co czynić? czas żale ukoi. Łacniej się król Bolesław bez nich, niż oni obejść potrafią bez niego.
— Synowie Janka już się z kraju słyszę wynoszą...
— Ziemi z sobą nie zabiorą — odparł Stoigniew.
— Ale ręce i serca dzielne! — dodał wzdychając król — żal! żal!
— Miłościwy panie — żałować już nie pora. Cieszcie się raczéj walecznym synem waszym, który gdziekolwiek pójdzie, jak wy pokonywa i zwycięża..
— Cieszę się nim i trwożę — szepnął król — wojakiem jest mężnym i szczęśliwym, lecz na wojnę ja go posyłać muszę. Nie rwie się on sam, ani jéj pragnie, woli przy Ryksie spoczywać.
Stoigniew jeszcze raz króla za kolana ścisnął.
— Panie! panie! Bogu trzeba dziękować, a nie naprzód widzieć złe, które nie przyszło i nie przyjdzie. — W chmurne dni wszystko wydaje się czarnem!
— Mieszkowi — mówił Bolesław — jakby nie zważając na Stoigniewa, przeznaczałem panowanie po sobie, w nim położyłem nadzieję. Mieszko...
Król niedokończył, bo Stoigniew poruszony cały, ręce błagalnie złożywszy stał przed nim, wzrokiem zdając się przeciwić i opierać panu swojemu.
— Miłościwy panie! nie godzi się, przebacz mi!
— Daj Bóg, byście wy jaśniéj widzieli niż moje ojcowskie oczy. Przed tobą mogę duszę otworzyć — wiesz, Bezprym, Bezprym co milczy i chodzi zasępiony, który mnie unika, żal mając do mnie, Bezprym, któregom ja odsądził, silniejszym jest.
Uląkł się niemal Stoigniew posłyszawszy te słowa, król bowiem, nawet przed nim, nie zwykł był nigdy wspominać o Bezprymie, synu swym pierworodnym, którego dla Mieczysława, niemal był odepchnął od siebie. Było to dziecię żony, któréj pamięć królowi została ciężką i przykrą, dziecię dla którego serca nie miał Bolesław, wychowane między sługi, zgorzkłe od niedoli, znienawidzone i nienawidzące.
Nieustannie miany na oku, trzymany bez działu, bez zatrudnienia, zawsze w Poznaniu, rzadko dopuszczany do ojca, Bezprym w istocie tym bolem rozdrażniony, silniejszym był od ulubieńca Mieszka, był strasznym. Stał się on raną i groźbą dla króla, co rad był o nim zapomnieć.
Wzmianka o Bezprymie świadczyła Stoigniewowi jak król rozżalonym być musiał, gdy się to imie, którego chciał zabyć, na ustach jego znalazło. Stoigniew téż, mówić nieśmiejąc o tem, przeczuwał w odrzutku przyszłego wichrzyciela. W istocie dość było nań spojrzeć, być z nim chwilę, aby się go ulęknąć. Król pozbyć się pragnąc tego syna, chciał go zrazu do stanu duchownego sposobić. Dany więc był księżom na naukę, z któréj chciwie korzystał, lecz gdy przyszło składać śluby, okazał do nich wstręt taki, a sami duchowni uznali w nim naturę tak gwałtowną, niepohamowaną i namiętną, iż śluby odłożyć przynajmniéj doradzali.
Stało się więc, że Bezprym pozostał tak, życie wiodąc bez celu i napawając się myślami gorzkiemi, które zazdrość w nim rozbudzała. Pomiędzy nim a Mieszkiem nie było żadnego, ani braterskiego, ni nawet dalszego stosunku.
Otoczony małym dworem, złożonym z nadzorców, Bezprym krył się po kątach, milczał, udawał pokorę, ale z oczów i czoła mu patrzało zemstą straszliwą. Zamknięty w sobie nigdy się z żadną nie odkrył myślą, lecz król wiedział przez oddanych sobie ludzi, że gwałtowniejszego i namiętniejszego nad niego nie było w rodzinie charakteru. Gdy go Bolesław strofował i do posłuszeństwa nakłaniał, milczał z głową spuszczoną, słowa nie rzekł, a król czuł w nim coś swojej natury żelaznéj i niezłamanéj, tylko jakby przemocą wepchniętéj do środka, gdzie zamknięta kipiała.
Nieśmiał na wspomnienie o Bezprymie nic rzec Stoigniew, a król odezwał się, patrząc nań.
— Co z tym uczynić! Mieszkowi to niebezpieczny wróg rośnie. Jak radzisz mi? Krew to moja! znam ją. Buchnie prędzéj późniéj.
— Miłościwy królu — a dla czegoż, dopóki wybuch nie jest niebezpiecznym, wykipieć jéj nie dacie? Czemu go trzymać w bezczynności i zamknięciu, aby w nim gorycz rosła i mnożyła się?
— Cugle mu puścić — odparł król — ani ja go wstrzymać potrafię. Własnéj krwi obawiać się muszę. Po matce ma krewnych, znajdzie łatwo sprzymierzeńców między niemcami. Ażali przeciw cesarzowi Ottonowi własny syn nie powstawał?
Sposępniał Stoigniew, spuścił głowę.
— Gdzie człowiek nie może nic — rzekł.[1] — Bogu trzeba sprawę zlecić i jego prosić.
Westchnęli oba, a Bolesław wpatrując się w ogień, szeptał jakby sam do siebie.
— Stary mój! policz wrogów, zrachuj co grozi, a nie dziwuj się czołu posępnemu i temu, co mi z duszy bucha. Na jednego Mieszka, Bezprym, trzech synów Ody, czechy, niemcy, ruś, dalecy i blizcy, a Mieszek jeden... jeden... i wojak dzielny, ale wódz?
— Wodzem się wojak staje — przerwał Stoigniew.
Zamilkli znowu, a stary namiestnik już był rad przerwać niemiłą rozmowę i do snu nakłonić.
— Noc późna — rzekł — spocząć by należało.
Gdy na to nie było odpowiedzi, skłonił się do kolan, zwołał komorników, aby łoże przygotowali i na straży pozostali. Tak dzień ten się zakończył długi i ciężki dla króla, który z myślą o mnichu układał się do spoczynku.
Nazajutrz rano, gdy Stoigniew zjawił się znowu u króla, znalazł już u niego Sagana, który przyszedł był z oznajmieniem, iż mimo poszukiwań na podzamczu i po gościńcach, mnicha nigdzie znaleziono, ani téż wieści o nim żadnéj nie było.
Wybuchnął król gniewem wielkim.
— Zdrajcami więc tu nawet otoczonym być muszę! zawołał, kiedy mi jeden słaby jakiś, nieznany człek śmie się w oczy urągać i z pod ręki się mojéj wyślizga. — Jeźli ujść nie mógł to go przechowano. Któż on jest! Suknia go broni, więc się zemsty mojéj obawiać nie może. Dla czego uchodzi?
Szło o to wielce Stoigniewowi, a jeszcze bardziéj duchownym przy katedrze, ażeby tajemniczego tego mnicha odkryto i zdjęto z nich posądzenie, że go przechowywać mogli. Dnia więc tego, nie było zakątka w Gnieznie, kędyby pachołkowie z grodu i klerycy nie śledzili zbiega, na gościńcu zatrzymywano wozy i jadących, rozesłano na drogi różne, wszystko bezskutecznie. Popłoch tylko wielki sprawiło to pomiędzy ludnością całą, a król jak przybył chmurnym, nawet pogodą Stoigniewową rozweselić się nie dał.
Jedyną rozrywką było i pociechą dlań, gdy mu tego dnia sotnie pancerników jego i pułki piechoty wyprowadzono na okaz, bo temi się mógł pochlubić. Ani niemieckie lepiéj uzbrojone i wdrożone do wojny nie były. Żołnierz był z najlepszego ludu wybrany, zahartowany wyprawami, za domem już nie tęskniący, bo w obozie o nim zapomniał.
Stoigniew i starszyzna rozradowała się, ujrzawszy, jak Bolesław spoglądając na swój lud ożywiał się — otrząsał z gniewów i frasunków, i swoje wyprawy przypominając, wołał, że z niemi jeszcze pójdzie w pole. Czuł się sam lżejszym i młodszym patrząc na nich...
Do stołu téż usiadłszy, gdy zagaili starzy dowódzcy o dawnych wojnach, poszła mowa wesoła, śmiechy i przypominania. Król się żołnierzem stał i pokrzepił tém lepiéj niż najpiękniejszém słowem otuchy.
Dzień téż szedł lepiéj, a Bolesław z powrotem do Poznania nie spieszył, cel mając w téj podróży. Zaraz pierwszego wieczora, nakazał wysłać Stoigniewowi do dwunastu radnych — wezwanie, aby się do Gniezna ściągnęli. Tu, na uboczu i bez rozgłosu, chciał jeszcze omówić sprawę królestwa i korony i środki obmyślić, ku spełnieniu myśli swojéj.
Korona z namaszczeniem rzymskiém, z błogosławieństwem duchowném, potrzebna mu była nie dla siebie, ale dla syna, któremu ją chciał jak tarczę od napaści zostawić.
Gdy tu król na zjazd powołanych ze starszyzny czekał, tym czasem mnich, który był znikł z Gniezna bez śladu — zjawił się trzeciego dnia w Poznaniu. Niebytność króla, mającego się zatrzymać w Gnieznie, ośmieliła go snać do tego kroku i ks. Petrek, wcale się go już widzieć nie spodziewający, uląkł się, gdy go znowu na swym progu zobaczył, uląkł tak, iż ręce załamał.
— Bóg z wami — zawołał mnich dumnie i szydersko razem — obawiać się nie macie czego! Wracam ja z gorszego niebezpieczeństwa!
W Gnieznie oko w oko spotkałem się z Bolesławem, gonią mnie tam i śledzą! Gniezno całe strzęsiono, po drogach ścigano i łapano.
Uśmiechnął się dumnie.
— Na Boga, dla czegóż nie uchodzicie co prędzéj, jeżeli wam życie miłe? — zawołał ks. Petrek...
— Któż wam powiedział, że ono mi jest miłem? — odparł mnich — za tę chwilę, którąm miał u grobu apostoła, królowi rzucając jad w duszę... nie szkodaby i życia!!
Ks. Petrek blady stał i drżący — widoczném było, żeby się rad pozbył co najrychléj gościa tego niebezpiecznego.
Szczęściem opata Arona nie było w Poznaniu i przyjścia jego się nie lękał, obawiał się, aby inni szpiegowie, których dwór miał dosyć, nie postrzegli przybysza. Mnich znać te obawy z twarzy księżyny wyczytał, pogardliwie nań spojrzał i odezwał się:
— Nie trwożcie się mój ojcze, ani siebie ani was nie chcę podawać na zemstę króla... idę ztąd precz, a jestem bezpieczny bo matce méj i mnie zostali jeszcze, mimo lat wielu, przyjaciele wierni. Mów mi co mam zanieść tam, z kąd przybyłem? Bolesław trawiony jest niepokojem o swe państwo... to jawna. Czuje, że to co skleił łupieżami, z pod ręki mu się rozleci.
Ks. Petrek może dla łacniejszego pozbycia się mnicha, zbliżył się doń i począł mówić szybko.
— Ani się łudzić ani spać nie godzi — mąż to silny i doradzców ma rozumnych. Życia ma jeszcze dosyć przed sobą, by żelaznemi klamrami związał te kraje.
I — dodał — wiem od opata o jednéj sprawie, która może mu dać siłę wielką — Otto włożył mu na skroń koronę... pamięta on o tém i królem się zowie, ale mu trzeba z Rzymu od ojca świętego korony namaszczonéj, o tę koronę starać się będzie — pójdą po nią posły! Rozumiecie! To groźba dla cesarza. Cesarz posłów do Rzymu nie powinien dopuścić, cesarz w Rzymie musi zapobiedz, aby mu nie dano namaszczenia. Na wszystkich drogach posłańców jego pilnować trzeba!
Pójdą przebrani, przeodziani za obcych... manowcami, krążąc do koła.
Mówił szybko a cicho, mnich słuchał napawając się tą mową.
— Dajcie znać do Arcybiskupa, gdy posły wyjdą, kto, którędy, kiedy. Noga ich nie pozostanie, zgniją w lochach lub szyję dadzą.
— Tak — rzekł smutnie ksiądz — dam znać jeżeli co wiedzieć będę. Nie z wszystkiego mi się zwierza opat Aron, nie każdą rzecz on powie. Umie milczeć chytry doradzca — nawet przedemną co mu jak pies służę.
Więcej się domyślać i zgadywać będzie potrzeba, niż — można dowiedzieć.
Ręką potarł po czole.
— Opat Aron! — dodał — do wszystkiego jest zdolny, wiedźcie o tém. Może wyprawi posły jawne, aby skrytych niemi osłonił, może nie jedno ale trzy i cztery wysłać poselstwa... może.
Potrząsł głową. — Nie znacie ich — kończył coraz się rozgrzewając. Bolesław zły, zawzięty, gniewny, lecz chytrym i skrytym jak ojciec być umie, gdy mu Stoigniew i opat Aron nakażą chytrość i milczenie. Szpiegi nasze po wszystkich dworach, ma ich Bolesław w Magdeburgu, w Kolnie, w Akwisgranie, w Rzymie... albo ja wiem gdzie jeszcze! Ma na dworze cesarza, ma u markgrafów i książąt. Złota na to nie żałuje. Ma swoich płatnych w Rzymie i w Rawennie — wszędzie!!
— Lecz papież mu korony dać nie może — odezwał się mnich — cesarz zaprzeczy. Jemu korona! Lecz myśmy z matką gnieznieńskie i poznańskie kraje złożyli w darze apostolskiéj stolicy, która nam je, a nie komu innemu nadać przyrzekła. To nie może być.
— W Rzymie! nie może być? — ruszając ramionami szepnął ks. Petrek niedowierzająco — wy to mówicie? Zmienia się panujący, zmieniają widoki.
Pochmurno wejrzał Mnich...
— Bezpieczniéj mu korony nie dopuścić, gdy zostanie wysłaną, niż jéj zaprzeczać w Rzymie — mówił ks. Petrek, — a więc... niech cesarz baczność ma, niech pilnować każe. Znane są gościńce...
— Do Rzymu one wszystkie prowadzą! — odparł Mnich — waszym obowiązkiem wyszperać kto i którędy pojedzie, dać znać, wysłać natychmiast.
Sparty na stole ks. pisarz zadumany był smutnie...
— Myślicie, że mi to łatwo? — zawołał śmiejąc się ponuro i szydersko — pisać nie mogę... pismo jest najstraszniejszym zdrajcą. Wysłać niemam kogo, komu zaufać? Oba milczeli długą chwilę.
— Mamże ja na to czekać, abym się tu o czémś więcéj dowiedział? — spytał mnich — gotowym.
Rękami podniesionemi ks. Petrek zaprotestował.
— Pocożeście królowi w oczy wpadli? nacoście na siebie ściągnęli podejrzenie? Wam nie pozostaje nic, tylko jak najśpieszniéj, suknię zrzuciwszy uchodzić. Kto wie — po gościńcach już mogą być dane rozkazy ścigania mnicha z Korbei.
Nie zdawała się groźba ta ustraszać bynajmniéj przybylca.
— Będę wiedział co poczynać — rzekł chmurno — ale wy — wy — mówcie co macie czynić?
— Powiedziałem wam to co mogłem, dość — byście się na bacznosci[2] mieli, reszta nie do mnie należy. Cesarz silnym jest dość by środki obmyśleć, o co chodzi wy wiecie. Koronę ma na myśli, do niéj wzdycha, chce ją zostawić synowi Emnildy choć ma starszego syna węgierskiéj Judyty, który marnieje zamknięty.
— Pamięta o nim cesarz i my! — mruknął mnich.
Rozmowa poczęta trwała długo jeszcze, a gdy na ostatek mnich, nie mówiąc dokąd i jak ma się oddalić, pożegnał ks. Petrka, pisarz bojaźliwie wyszedł obejrzeć się do koła, aby upewnić, że nikt nie postrzeże wymykającego się z jego mieszkania.
Jakoż nie było nikogo w téj stronie podwórza, bo gdy król wyjeżdżał, przerzedzały się tłumy dworskie — i folgowała sobie czeladź pańska, siedząc po komorach.
Bystrém okiem obejrzawszy wszystkie kąty, ks. Petrek powrócił przekonany, iż mnich bezpiecznie ujść może — ale nie dopatrzył ukrytego za węgłem Zyga, który może przypadkiem się tam znajdował. Zobaczywszy wychodzącego duchownego, nieznanego sobie, Zyg natychmiast się wyrwał ze swéj kryjówki i zabiegł mu drogę, domagając się pocałowania ręki i błogosławieństwa...
Nie strwożyło to mnicha, który zadość uczynił prośbie karła, chcąc się go pozbyć coprędzéj. Nie przyszło to łatwo, Zyg był natrętny, a nie miał co robić, był nadzwyczaj ciekawy i gadatliwy, zwłaszcza z ludźmi nowemi.
— Jaka to szkoda, mój ojcze! — zawołał skacząc przed nim — że króla pana nie ma doma! Przyjętoby was na dworze, napojono, nakarmiono i naładowano kieszenie... ale możebyście poszli do królowéj?
— Jestem pielgrzymem, zwiedzam kościoły, do dworów nie zachodzę — odparł mnich przyspieszając kroku.
— To źle czynicie... źle... — mówił Zyg — groszby się przydał! Suknię macie wytartą!
Widzę żeście po jałmużnie byli u ks. Petrka, ale on nikomu nie da nic. Wziąć weźmie od każdego — ale obdarzyć! E! e! mądry to człeczyna. U nas tu mędrszego nie ma. Mówią, że opat Aron rozumny, ale ks. Petrek i tego za nos wodzi, ani się spostrzeże.
Próżno zaskakującego mu drogę karła, chciał wyminąć mnich, prowadził go tak wesołek królewski aż do bramy w okopach — usiłując namówić do zamku lub do katedry i księży. Wreście u mostu karzeł przyzostał, stanął, pożegnawszy przychodnia i tu na nową jakąś czatował zabawkę.
Ks. Petrek widział Zyga idącego za mnichem i ręce załamał.





II.



W oddalonéj części dworca starego nad Cybiną, znajdowało się opuszczone dosyć i zaniedbane teraz mieszkanie, które niegdyś część niewieściego dworu Mieszka pierwszego zajmowała... Osobny dziedzińczyk z furtą, na drąg nocą zamykaną, poprzedzał je. W podwórku tém niechlujno było i nie baczono widać, aby oku miło spocząć było na niém. Psy wylegiwały się tu na rozrzuconéj słomie. Pod daszkiem z jednéj strony, siedziało na grzędach kilka krogulców, jastrzębi i białozorów zasępionych, z najeżonymi piórami.
Kiedy niekiedy przemykał się jakiś pachoł niezdarny z głową ostrzyżoną, w odzieniu lichém, w skórzniach starych, w kożuchu podartym, i jakby znudzony, zwlókłszy się pod dach znikał.
Wszedłszy przez sień do wnętrza, kilka izb napełnionych służbą niepoczesną przejść było trzeba, nim się do głównéj świetlicy dostało. Chociaż zamek był i dworzec pański, nigdzie tu przepychu Bolesławowskiego znać nie było.
Dostatek wprawdzie znać było wszędzie, lecz ładu i ochędóstwa brakło. Czeladź jakby uspiona, jak wpół drzemiąca nudziła się przy ogniskach wraz z psami, które powyciągane były na ziemi...
Wśród niéj ogromnego wzrostu człek stary, z samych kości zbudowany, obciągniętych skórą grubą, pomarszczoną i czarną, zdawał się pierwsze miejsce zajmować. Odziany w krótki kożuszek, niegdyś suknem niebieskiem, teraz spłowiałém pokryty, w obcisłych spodniach i skórzniach sznurowanych, z brodą posiwiałą krótko postrzyżoną, siedział stary wpatrzony w ogień, obie ręce sparłszy na kolanach, a głowę na rękach...
Opieszale i cicho mrucząca gawiedź co go otaczała, nie zdawała go się wcale obchodzić. Nie słuchał jéj żartów, śmiechów, przedrwiewań i ziewania. Myślami widocznie był gdzieindziéj.
Wieczór nadchodził, i w izbach zaczynało być ciemno. Stary siedział na pieńku, grzał się, ale choć nieruchomy, nie usypiał, czarne oczy z pod brwi nawisłych mu błyskały, ogniem młodzieńczym niemal. Wśród czeladzi, którą był otoczony, olbrzymi ten starzec wychudły, na pierwszy rzut oka, obcym się wydawał. Twarz miał jakby ogorzałą, czarniejsze gałki oczów wypukłych, budowa ciała twardsza była, potężniejsza, inna. Choć włos mu siwiał, gdy otworzył usta, zęby mu błyszczały białe jak u zwierzęcia dzikiego, ostre, do kąsania stworzone. Wejrzenia téż, któremi rzucał na swych towarzyszów łagodnemi nie były... malowała się w nich złość i pogarda razem.
Czeladź leżąca na ziemi i po ławach, czasem ku staremu spoglądała, z pewną trwogą, a zarazem nienawiścią. Nie okazywali mu poszanowania pachołkowie, lecz bać się musieli jego siły. On téż na nich nie zważał i jakby wstręt miał od obcowania z niemi... sam z sobą coś dumał, czy przypominał i o to co go otaczało nie zdawał się troszczyć.
Gdy wreście z pieńka, na którym siedział powstał — nie obrócił się téż do zalegających izbę pachołków, dwu z nich na ziemi leżących przestąpił ogromnemi nogami, kilku rozepchnął i skierował się niedbale wlokąc ku drzwiom wiodącym do świetlicy.
Wstawszy olbrzym ten wydawał się ogromniejszym jeszcze... lecz z pod odzieży kości mu sterczały...
Chudy był straszliwie. Policzki téż miał wpadłe, a na szyi skóra marszczyła się i fałdowała w najdziwaczniejsze zwoje.
Drzwi do świetlicy wiodące, prowadziły do wązkiéj sionki, która izbę czeladzi od niéj przedzielała.
Drugie dopiero otworzywszy starzec się znalazł w obszernéj komnacie. Tu nieład prawie taki jak na podworcu panował. Psów kilka leżących na ziemi, gdy wchodzącego posłyszały, podniosły głowy, i poznawszy go legły znowu spokojne... W kącie na berle siedział ptak zasępiony... widać ulubieniec pana. Chowane wilcze szczenie wystawiło łeb z pod ławy i znikło.
U okna na pokrytéj skórą ławicy szerokiéj, pół siedział, pół leżał, młodzian wysokiego wzrostu, który spojrzał téż na wchodzącego, zwróciwszy doń twarz, i pozostał tak wpatrując się w gościa. Starzec widocznie tu był domowy, szedł powoli rozglądając się... Tu i owdzie porozrzucane szaty zmięte zbierał i składał, kubki na stole stojące ustawił inaczéj, do próżnego dzbanka zajrzał i postawił go w miejscu gdzie znalazł.
Czynił to jakby z bezczynności, aby czémś zająć ręce.
Młody człek patrzał na to milczący. Odziany w suknię zszarzaną, która niegdy była piękną i kosztowną, z piersiami na pół obnażonemi, niedbale podpasany, znać nie ruszał się dnia tego z pod dachu. Twarz jego śniada, nie bez wdzięku, wybladłą była i zmęczoną. Oczy miał jakby nałogiem ukrywania wzroku, wpadłe pod brwi i skryte, usta zacięte, wyraz cały ponury i srogi razem.
Na wchodzącego spoglądając łagodniał widocznie...
Był to Bezprym starszy syn królewski z Judyty węgierki — odepchnięty przez ojca na korzyść Mieszka, niegdy do duchownego przeznaczony stanu, dziś nie pewien jakie go czekały losy...
— Co ty tu tak błądzisz Gheza? — zapytał głosem głuchym królewicz — czego szukasz...?
Stary, ręce złożywszy spuszczone, stanął na przeciw Bezpryma, głowę przechylił i wpatrzył się w niego milczący.
— A kogoż i czegożbym ja szukał? — odezwał się Gheza po węgiersku — bo Bezprym go w tym języku matki zagadnął — kogo? czego? szukam ciebie — królewiczu mój! Co ty? co tobie? jak?
— Jak? mnie? dziesięć razy na dzień pytasz o to, poczciwy Ghezo, jakże mi ma być? jako tym, co w ciemnicy siedząc, czekają wyroku śmierci...
— Rzućcie to — rzućcie! — zawołał Gheza — Myśli tych mieć nie trzeba, a siły zbierać i czekać. Héj! héj! przyjdzie i nasza godzina — przyjdzie! Znajdziemy i my przyjaciół, będziemy i my panowali.
Bezprym słuchać się zdał z przyjemnością, powolnego marzenia swego sługi, a oczyma jakby doń wówił[3] — prawno daléj — co więcéj?
Gheza téż ciągnął głosem cichym i niespieszącym...
— Albo to królewicz mój, nie jest prawym, pierworodnym synem królewskim? albo to jemu nie należy państwo? Ma kto iść do klasztoru i w mnichy, toć chyba Mieszko... a piękną Ryksę po nim dostanie mój pan! I królestwo, i skarby i koronę!
Stary klasnął w ręce.
Podparty na dłoni słuchał Bezprym.
— Praw, praw stary — szepnął — tyle mojego, że w téj niewoli mam ciebie, co mi jak piastunka dziecku bajki prawisz! Tyle mojego. Tyś mi został jeden... Mam ojca, który mnie na oczy nie dopuszcza, mam brata, co mnie znać nie chce, no — i więzienie, trochę tylko jaśniejsze i przestronniejsze od tego, w którym trzymają skazanych...
— Gołębiu ty mój, sokole mój biały! orle złotopióry! — począł stary Gheza — nie narzekaj, a karm się abyś silny był, gdy ci z klatki przyjdzie wylecieć; przyjdzie ta godzina, przyjdzie! ja ją widzę oczyma mojemi... héj! hej Eljen! słyszę jak cię królem witają...
Zbliżył się kroków parę i rzekł ciszéj.
— Pytałem staréj wieszczki! Te baby czarownice, one wszystko wiedzą. Kazałem jéj wróżyć przyszłość. Lała wosk... wylała z niego koronę! Królem będziesz.
— Pleć stary! — śmiał się Bezprym — a no czarownic co ze złym duchem mają do czynienia nie pytaj...
Splunął Gheza i ręką w powietrzu zamachnął nad głową.
— To moja sprawa...
— Co dziś we dworze? — pytał Bezprym.
— Co? co zawsze... Królowa Emnilda się modli i płacze... Król kędyś na łowach... Młoda pani Ryksa zasępiona w krośnach szyje na małżonka czekając. Mieszka król kędyś na pomorców wyprawił. Spocząć mu nie daje... wojować musi choćby nie chciał.
— A maż on w sercu wojnę? — spytał Bezprym.
Gheza głową potrząsał.
— Woli u spodnicy siedzieć, w jedwab się ubrać, i słuchać pieśni — rzekł powoli. — Juści w polu, gdy człek zobaczy nieprzyjaciela, żeby w nim kropli krwi nie było, ruszy się... i bić będzie! Mieszek się bije a prowadzą go tak, aby ochoty do tego nabrał, ale to pieszczony syn Dobromirowéj córki, a nie krew mojego królewicza.
Bezprym się zerwał z ławy... z zapałem jakimś dzikim, dłonią się zdawał szukać miecza i począł szybko do Ghezy.
— Oni myślą, prawda? oni myślą, żem ja do niczego niezdatny? żem ja zgnił i zwiądł i zapłakał się i zamęczył!! Gheza? prawda? że ja dobrze udaję przed niemi...
Patrz... ot jakim...
To mówiąc ręce na piersiach złożył, głowę spuścił, wzrok utopił w ziemi... zmalał i skulił się pokornie.
— Ale gdy na swobodę wylecę — Ghezo... gdy mi wolno będzie o moje się upomnieć prawa, dopiero poznają kim ja jestem!
Odprostował się, czoło wzniósł do góry, długie odrzucając włosy, usta mu się dumnie uśmiechnęły, ujął się ręką w bok jedną, a drugą dźwignął w powietrze.
Stary sługa uradowany przypadł mu do kolan i począł w nogi całować.
— Tak! tak! królewiczu mój! orle mój złoty! takim ci trzeba być, takim cię jeszcze stare moje oczy zobaczą.,. Przed niemi milczymy, ja i ty... o! usta zszyte mieć, mieć trzeba. Pytają mnie często chytrzy ludzie — co Bezprym? Ja tylko ruszam ramionami. Ginie marnie, tęsknota go zżera! mówię — a no, niech uchowa Bóg, aby to prawda była.
— A jednak ot tak żyć — Ghezo — tak czekać, tak nasłuchiwać — zawołał Bezprym — ciężko! Są godziny... chce się iść wydusić wszystkich i choćby zginąć samemu...
— Niech Bóg uchowa... tsyt! nie mówcie nawet tego — odezwał się stary w rękę go całując — nie mówcie. Trzeba żyć... trzeba żyć, aby piękną królowę mieć i koronę złotą... i...
Machnął znów ręką po swojemu.
Na wspomnienie królowéj dziki wzrok Bezpryma rozpłomieniał. Grała w nim gorąca krew matki i namiętna dziada i ojca, w marzeniach swych sennych i dziennych widział białe królowe i czarne oczy wlepione w siebie.
Z dziecinną jakąś lekkomyślnością chwytając za rękę Ghezę, rzekł mu śmiejąc się.
— Wezmę Ryksę Mieszkowi... piękna jest! piękna!.. Widziałem ją małą, gdy cesarz Otto przysłał na nasz dwór, żeby się chowała na żonę dla tego... (wyraz dodał plugawy). Naówczas już była piękna, ale czy ty widziałeś Gheza, jaka ona dziś... jak ona wybujała, rozkwitła... jaka z niéj królowa?.. Zakradałem się w kościele, ażeby się tych niewiast pięknych do syta napatrzyć..
Gheza ręką uderzył po czole.
— A ksiądz na to co mówi?
Bezprym nie odpowiadając ciągnął daléj.
— O! piękne króla niewiasty... i niewolnice, i dwór, i żony żupanów, gdy się postroją do pana... ale piękniejszéj nad Ryksę nie ma żadnéj... Gheza, ja mu ją wezmę! hę.
Stary głową kiwnął.
— On mi moje prawo pierworodztwa chce wydrzeć!.. Mogę go zabić, a ją... zabrać.
— Bratowę? — niedowierzająco spytał węgier.
— W Rzymie rozgrzeszą... ja wiem... Gorzéj niż bratową, Oda druga żona Mieszkowa była Chrystusową oblubienicą, a wziął ją i nie było mu nic...
Mówił z taką gorączką, że Gheza przerywać nie śmiał, a zresztą wierzył wszystkiemu i pochwalał wszystko, co ukochany pan powiedział.
— Po świecie jeszcze piękniejszych nad Ryksę i młodszych dużo... — szepnął.
Tu chwilę pomilczawszy Gheza dla zabawy znać biednego więźnia do ucha mu szeptać począł.
— No... a wówczas w kościele, jakeście to babom się przypatrywali, nie widzieliście markgrafianki Ody, hę? To dopiero kobieta...
— Widziałem — żywo zawołał Bezprym — piękna jest... Juścibym ją wziął, ale nie na żonę... Na królowę się nie zdała, bo oczyma bardzo strzela po ludziach...
— O! strzela... strzela... — śmiejąc się dodał Gheza — i już sobie tura upolowała... hę! hę!..
Bezprym uderzył go po ramieniu.
— Kogo?.. myślę, że nie jednego? — zapytał.
— Ma ich dostatkiem co za nią chodzą i śmieją się do niéj, a co jeden ten... za wszystkich stanie.
— Kto? kto? mów...
— Czyż nie wiecie? Mnie bo wam mówić trudno...
Zawahawszy się nieco, dodał zaraz.
— A... króla! króla!.. wysoko patrzy młoda markgrafówna... wysoko sięga... śmiała dziewka, bo myśli, że starą królowę jeszcze wysadzi i nam zapanuje.
Zadumał się Bezprym, a w końcu głową potrząsł.
— Ojciec może ją sobie wziąć, boć nie żałuje, gdy mu co po myśli. Miał ich i ma dosyć,.. a no... do korony jéj daleko.
— Ludzie mówią, że blizko — szepnął Gheza — a co ja wiem...
— Dosyć nas już jest — zawołał Bezprym — Mieszko, ja, Dobromir... taby nam jeszcze braci naprowadziła!..
Potrząsł głową.
Gheza pomilczawszy, począł znowu zcicha.
— E... na dworze napatrzyć się i nasłuchać jest, czego. Na mnie oni niebardzo zważają, nie strzegą się, dziwy czasem plotą. Wszyscy Odzie panowanie przepowiadają... ma ona tu swoich... królowaby się jéj rada ze dworu pozbyć, a nie śmie... Nie spojrzy nawet na nią... przecie ona nic nie zważa na to... A gdy króla ma przed sobą, to go tak oczyma łapie, że gdyby i starszy jeszcze był i nie tak gorący jak jest, nie obroniłby się...
Różne prawią téż rzeczy — ciągnął daléj Gheza. — Słyszał pan mój o Jaksach, co ich tracić mieli... Mówią, że królowa ich gdzieś schowała... ludzie prorokują, że się to wyda i król skorzysta, by w gniewie starą porzucić a wziąć młodą...
Bezprym się wstrząsnął.
— Co mi tam! — zawołał — mnie z tego nic! mojego losu to nie poprawi!
— Kto wie! — szepnął Gheza.
Gdy tak rozmawiali, a w izbie ciemniało, przez okna, które ku okopom wychodziły na gościniec, dosłyszeli szumu i wrzawy. Bezprym spójrzał.
Orszak wojenny zbliżał się powoli. Na czele jego jechał na koniu siwym, wykwintnie rycersko ubrany młodzieniec, pięknéj i wesołéj twarzy. Na głowie miał szyszak z piórem czerwoném, lśniący od złotéj blachy, którą był w części okryty, na piersiach pancerz łuskowy, na nim płaszcz z futrem. Pas nasadzany kamieniami, trzymał miecz w złoto okuty u boku. Twarz jeźdzca z dumą zwracała się ku zamkowi, do którego jechał. Za nim dwu starych wojewodów konno i świetny orszak postępował, pancernicy wszyscy ludzie dorodni i doborni. Przez okno wysoko umieszczone, tylko głowy koni i ludzi mógł dojrzeć Bezprym. Zobaczywszy na czele jadącego Mieszka pobladł i pięści zacisnął. Zerwał się z ławy, aby uniknąć tego widoku, nic nie mówiąc, ale cały drżący. Gheza, który dojrzał przyczyny tego wzruszenia, starą głową potrząsał w milczeniu.
Dopiero gdy cały ten orszak powracających z wyprawy przesunął się przed oknem, Bezprym gwałtownie okiennicę zasunął i krokiem żywym po izbie się zaczął przechadzać. Zafrasowany piastun podłożył ognia, zakręcił się po komnacie i do kolan mu się pokłoniwszy szepnął:
— Niechaj! niechaj!.. będziemy i my tak jeździli! będziemy i my tak powracali... albo jeszcze lepiéj... Orle ty mój złoty, będziemy...
Nic nie odpowiadając na tę zwrotkę codzienną, z którą obył się do syta, Bezprym dał rozkaz Ghezie, aby się dowiedział, zkąd Mieszko i z czém powracał. Bolało go to, iż czuł w nim zwycięzcę.
— Znowu pobił!.. znów cały i zdrów wraca! — mruczał.
— Przyjdzie nań godzina... jak w Czechach! jak w Czechach! — szepnął odchodząc Gheza i ze drzwi ruchem głowy przepowiednię tę potwierdził.
W podwórce wyszedłszy stary Gheza, znalazł tu wszystko w ruchu. Istotnie Mieszko jak zwykle wracał z łupem i niewolnikiem. Wycieczka ta zimowa była jakby rodzajem polowania na upatrzonego. Mszcząc jakiéjś napaści nadgranicznéj, Bolesław posłał syna spalić kilka siół i nabrać jeńców, aby rozbójniczych sąsiadów pogan nastraszyć. Wysłani przodem szpiegowie opatrzyli miejsca, czas oznaczyli i Mieszko jak burza spadł na pomorców, którym stada całe, mienie i mnogo jeńców nabrano.
Jak tylko oznajmiono o przybyciu jego, stara królowa pierwsza wyszła na spotkanie, pierwsza go uścisnęła płacząc z radości.
Mieszko wiedział już, że ojca na zamku nie było, a nim żona pospieszyła przeciw niemu, on sam już był w jéj komnacie. Matka mu towarzyszyła.
Z małym Kazimierzem na ręku, Ryksa w progu męża witała.
W istocie siostrzenica cesarska była niewiastą uderzającéj piękności, ale twarz jéj młoda i wdzięczna miała na sobie wyraz powagi jakiéjś niemal surowéj i chłodnéj. Coś zakonnego w ubiorze, w obejściu się, coś wyniosłego i zdającego się w dali świat trzymać od siebie, miała piękna Ryksa.
Między młodzieńczym Mieszkiem wesołéj twarzy, niemówiącéj wiele, a żoną jego, któréj każde poruszenie i słowo obrachowane się być zdawało, trudno było zrozumieć węzeł, co łączył dwa tak różne charaktery.
Królewicz wyglądał na lekkomyślnego żołnierza, nawykłego do obozowego życia, Ryksa miała oblicze i wyraz świątobliwych niewiast, karmiących się tylko modlitwą.
Wszystko co otaczało w jéj mieszkaniu młodą panią, było wytworne, świetne, lecz zarazem poważne jak ona. Stała przed mężem w sukni czarnéj, w czepcu mężatek, sama krzyż mając na piersi i dziecię trzymając uśmiechnięte, na którego białéj szyi także krzyżyk złoty był zawieszony.
Mieszko ku obu wyciągnął ręce na powitanie.
Ryksa wedle zwyczaju schyliła się do ręki swojego pana, on usta zlekka przyłożył do jéj czoła, dzieciaka pocałował i wnet królewna oddała go stojącéj za sobą niewieście.
Emnilda nie chcąc w téj pierwszéj chwili synowi być i synowéj natrętną, do wnuka poszła i z nim razem znikła w bocznéj izbie. Na twarzy Mieszka nie tyle znać było radości co znużenia.
— Zwlec się muszę z tych żelaznych pęt! — zawołał do żony — głodny jestem... spragniony... Idę zbroję złożyć i powrócę...
Ryksa chciała o coś go spytać; ręką dał znak, jakby słuchać nie chciał i wyszedł.
Gdy jéj z oczów znikł, jakiś czas stała z wzrokiem w ziemię wlepionym, potém zwróciła się ku stronie, w którą wyniesiono dziecię i spokojna, chłodna wyszła za starą królową.
W izbie, w któréj się królewicz rozbierał, gwarno było. Komnata sypialna cała na zbrojownię wyglądała; obwieszona tarczami, siekierami bojowemi, włóczniami, pancerzami wytwornemi. Ogień, który się na kominie palił, błyskał na żelaznych i złotych blachach, które ściany okrywały.
Rzeźwa młodzież otoczyła królewicza, spiesząc porozwiązywać rzemyki, porozpinać sprzążki, uwolnić z tych pęt, które go długo więziły. Ówczesne wojenne uzbrojenie już niepospolitéj wymagało siły i wprawy do dźwigania. Pod pancerzem z łuski żelaznéj, który całe ciało okrywał, noszono jeden lub dwa skórzane kaftany. Pancerze były grubo kute, aby mieczom i dzidom przeciwników opór silny stawić mogły. Broń téż, którą dźwigać zmuszony był rycerz, tarcza, włócznia, miecze, młoty, łuk, oszczep, przyczyniały brzemienia.
Czeladź pańska znać ulubiona Mieszkowi i spoufalona z nim, śmiejąc się i żartując rozdziewała młodego wojaka, który uśmiechem jéj odpowiadał. Widać było w Mieszku żołnierza dzielnego, lecz nie zbyt rozmiłowanego w swém rzemiośle i nie wiedzionego do boju jak ojciec myślą wielką. Walka była dlań rozrywką rycerską, bo brzemię panowania jeszcze na innych spoczywało barkach i synowi nie było pilno je odziedziczyć.
Gdy pancerz z niego ściągnięto, odetchnął królewicz i rzucił się na posłanie z wyrazem widocznego zadowolenia.
— Hej, Michno! — zawołał do jednego z czeladzi — idź mi zobacz, czy łaźnia napalona... Nie pocznę nic, dopóki się w niéj nie wyparzę... i zimną nie obleję wodą. Dopiero siły mi powrócą!
Łaźnia była naówczas, niemal tak jak chleb, nieodzowną potrzebą, należała do nawyknień życia, iż się nikt bez niéj, jak bez jadła nie obchodził. Po całych dniach na królewskim zamku łaźnie dla dworu i dla panów musiały stać pogotowiu.
Urządzano je zprosta, rozpalając ogromne głazy utrzymywanym ciągle ogniem pod niemi i lejąc na nie wodę. Drewniane ławy, sięgające niemal do stropu, na których stawano, siadano lub legano wedle upodobania i od których poszło przysłowie: „im kto wyżéj siedzi, tem mocniéj się poci,“ kubły z wodą zimną, winniki brzozowe... cały przyrząd łaziebny, wielce niewykwintny składały. Nie miał i król Bolesław wytworniéj urządzonéj łaźni, a chadzał do niéj, jak wiadomo, chętnie i chętnie z sobą drugich prowadził.
Mieszko téż nie wątpił, iż łaźnię napaloną i gotową znajdzie, pilno mu było do niéj, aby pozbyć ostatków znużenia.
W tém nadbiegł wysłany Michna, lecz z twarzą, na któréj widać było, że się nie tak sprawił jak się spodziewał.
— Łaźnia?.. — zapytał Mieszek.
Michno się po głowie tarł ręką.
— Łaźnia? — powtórzył królewicz — daliż jéj stróże zastygnąć? to nie może być!..
— A! nie... nie!.. — pospieszył chłopak.
— Więc do łaźni!.. — zawołał królewicz zrywając się z posłania.
— Ale... łaźnia, miłościwy panie... łaźnia... zajęta — wyszeptał chłopiec.
— Przecież niewiasty swoją mają? — rozśmiał się królewicz — a któż śmiał królewską zajmować?
Michnie wyrazy na ustach zastygły.
— Mówże! — krzyknął zniecierpliwiony pan — kto śmiał...
Michno spuściwszy głowę zaniemiał.
— Wygnać precz!.. — wołał Mieszko i popatrzywszy na chłopca, ręką go chwycił za ramię, trzęsąc nim.
— Będziesz ty mi mówił! kto wlazł do mojéj łaźni?
Oczy podniósł błagając Michno i jeszcze się nie zebrał na wyznanie.
— Królewicz Bezprym jest w łaźni! — krzyknął wreszcie czując, że go Mieszko chwycił silniéj.
— Kto? królewicz? jaki?.. Tu nie ma innego nademnie!.. — ofuknął Mieszek. — Słyszysz ty to? Bezprym! Nie mógł się pójść myć razem ze służbą? kto mu pozwolił do królewskiéj łaźni?.. won go wygnać!.. Cóż to! ja na Bezpryma łaskę będę czekał?..
To mówiąc kożuch na siebie wdział królewicz i przez podwórze do sąsiedniéj łaźni pospieszył. Zdala drzwi jéj poznać było łatwo po buchającéj z nich parze. Mieszko kroczył wprost, służbę prowadząc za sobą.
Bracia choć w jednym żyli dworze, nigdy się prawie z sobą nie spotykali. Dawniéj Mieszko się probował zbliżać do Bezpryma, lecz ten go pogardliwém zbywał milczeniem, przyszła późniéj tajemnie tlejąca braterska nienawiść i rosła z dniem każdym. Spotykając się w dziedzińcu omijali się jakby nie widzieli.
Zmuszono Bezpryma do oddawania czci młodszemu, ale wybranemu bratu; król jeden tylko twardym rozkazem mógł to na nim wymódz, nikt inny. Syn Judythy miał prawo starszeństwa i pierworodztwa wedle europejskiego zwyczaju, dziecię Emnildy słowiańskim obyczajem młodszych czuło się powołane do spadku władzy po ojcu. Do nienawiści obu przyczyniło się może, iż w Bezprymie czuł Mieszek wolę niezłomną i rozum bystrzejszy, że się go obawiał. Nieraz może przyszło mu na myśl co słyszał o kneziach ruskich, na co patrzył w domu, że się współzawodnika krwawo przyjdzie pozbywać. W barbarzyńskich tych wiekach chęć panowania, przykład drugich, usprawiedliwiały te krwawe zapasy nawet w rodzinach.
Z gniewem w piersi wszedł królewicz do łaźni, u któréj drzwi dwóch ludzi smolne trzymało pochodnie. Pomimo ich światła, we wnętrzu, pełném pary gęstéj, nic widać nie było. Bezprym, któremu oznajmiono o Mieszku, nie myślał się ruszać z górnéj ławy. Stanąwszy w progu gniewny pan, zawahał się wszakże co miał czynić. Brat mu ustąpić nie chciał, gwałtem go wyrzucić i rozjątrzyć, a niepotrzebną we dworze czynić wrzawę, nieżyczył sobie królewicz.
Z za obłoków pary w téj chwil[4] ujrzał nagiego Bezpryma na górnéj ławie, z rękami pod głowę podłożonemi, z nogami podniesionemi do góry, zdającego się czekać i wyzywać gwałt.
To zuchwalstwo rozgniewało Mieszka.
— Precz! do łaźni czeladnéj! słyszysz!.. — krzyknął rękę podnosząc.
— Każ mnie wyrzucić! — odparł chłodno Bezprym — jeźli się ważysz na to, ale twojéj czeladzi łby porozbijam, jeźli się mnie tknąć waży...
— Mamli ja czekać na ciebie? — począł rzucając się Mieszko.
— Wolno ci się parzyć... ja nie bronię... — szydersko mruknął Bezprym.
Nie mogąc wytrzymać dłużéj, idącym za sobą wskazał królewicz nic nie mówiąc na brata.
Słudzy zawahali się. Stali spoglądając jedni na drugich. Bezprym był silny i odważny, mógł dotrzymać co obiecywał. Pachołkom niebardzo się chciało głów nadstawiać. Po za niemi jednak stało dwóch z czeladzi łaziebnéj, na pół nagich drabów ogromnych i silnych, niewolników wojennych, stworzeń na pół dzikich, dla których walka była niemal pożądaną. Na dany znak ruszyli się oni ku ławie.
Bezprym ujrzawszy to chwycił za ławę i zdarł z niéj lekko przybity kawał drzewa, który ujął w dłoń silną, siadł i gotował się do obrony. Dwaj niemi łaziebnicy trochę się wstrzymali, popatrzyli na się, ruszyli nagle ku rusztowaniu i zręcznie podźwignąwszy je na barkach, obalili na ziemię. Razem z ławicą, na któréj siedział, uczepiwszy się jéj oburącz, spadł i Bezprym, a nim miał czas, potłuczony, dobyć się z pod desek, naskoczyli łaziebni pachołkowie i chwyciwszy go na ręce, choć im włosy darł z głowy, pędem lecąc wynieśli i rzucili na podwórzec nagiego.
We drzwiach stojąca gawiedź poczęła się śmiać z nieszczęśliwego Bezpryma, który leżał w śniegu. Drzwi od łaźni natychmiast zawalono drągiem i nim się do pomsty zebrać mógł pokrzywdzony, nie miał już przed sobą nikogo. Klęczał tylko u nóg jego stary Gheza i obejmował go rękami, trzęsąc się z gniewu cały, ciągnąc swojego pana, na którego własną opończę narzucił, na jego podwórze. Bezprym powstał, obejrzał się obłąkanym wzrokiem ku łaźni i podtrzymywany przez sługę wiernego, znikł w furcie wiodącéj do jego dworca. W podwórzu cicho było i pusto, dopiero po oddaleniu się Bezpryma wyjrzała czeladź Mieszkowa z łaźni, rozglądając się bojaźliwie.
Królewicz zwyciężył wprawdzie, lecz sam nie rad był swojemu zwycięztwu. Czuł to dobrze, że do mnogich uraz dodał jeszcze jedną nieprzebaczoną. Pozostało w nim niepokojące trwogi jakiéjś uczucie.
Ze sromem i spuszczoną głową, milczący jak kamień, Bezprym się przywlókł do izby swojéj.
Tu Gheza przyklęknąwszy, począł go ocierać, rozgrzewać, pieścić jak dziecię, przemawiać doń wyrazy pełnemi słodyczy. Syn Judythy siedział głuchy, niemy jak posąg. Łza mu nie pociekła z oka, wyraz z ust się nie dobył, pięści miał zaciśnione, zdawał się skamieniały z bolu, zabity...
Głowa opadła na piersi wisiała bezwładnie.
Jak dziecię dał się oblec, jak nieprzytomny położyć. Piastun mu przyniósł kubek jakiegoś napoju ciepłego i wlał w usta, prawie siłą. Próbował on napróżno rozmaitemi pytaniami wywołać z niego choć wyraz, choć westchnienie, Bezprym usta miał zaciśnięte i nie otworzył ich nawet dla poczciwego sługi. Ręką tylko zimną pogłaskał go po głowie za odpowiedź całą. Gheza mówił za dwu:
— Sokole mój, orle mój złoty! zobaczysz, doczekamy, wybije zemsty godzina! Odpłaci nam za to Mieszek, weźmiemy mu królestwo, zabierzemy żonę... wyżeniem go z téj ziemi, tak jak on śmiał...
I Gheza nogi wychowanka swojego obejmując rękami, tulił, osłaniał, aż póki znużenie i ból zdrętwienia okrutnego nie zmieniły w sen gorączkowy.
Gdy Mieszko po łaźni przyodziawszy się powrócił do żony i matki, Ryksa łatwo poznać mogła po twarzy jego, która nigdy nic ukryć nie umiała, że nim jeszcze jakiś niedogorzały gniew miotał, ale pytać go nie śmiała. Posępnym był królewicz i milczącym, a zwierzać się nie chciał z tego co uczynił.
Nie mogło to pozostać w ukryciu, tajemnicą dla nikogo. Z okien owego podwórka wielu na to patrzało ludzi, czeladź królewicza była świadkiem wypadku, natychmiast wieść się rozbiegła po dworze, doszła do królowéj, która ją przyjęła z przerażeniem, do Ryksy, wcale niemyślącéj ujmować się za Bezpryma, naostatek do Ody, która się tém uradowała.
Tegoż wieczora, późno już do celi ks. Petrka, który jeszcze odprawiał modlitwy, zapukał zdyszany Harno. Z twarzy zaraz poznał ksiądz, że mu wieść jakąś ciekawą przynosił, i posunął się naprzeciw niemu.
— Królewicz powrócił! — ozwał się przybyły.
— Nie miałeś z czém przychodzić, bo to dla mnie nie nowina — przerwał kwaśno ks. Petrek.
— To nic — dodał komornik — to nic... ale zaraz przybywszy zachciało mu się do łaźni. Tam parzył się Bezprym i ustąpić mu nie chciał... Kazał go precz na dwór, na śnieg wyrzucić... i łaziebnicy ledwie mu dali radę...
Ks. Petrek słuchał z widoczną radością, któréj w pierwszéj chwili zapomniał nawet ukryć. Harno téż, jak człowiek prosty, co się z każdéj psoty śmieje, niemal się cieszył z téj przygody.
— I Bezprym to zniósł?.. tak?.. — zapytał księżyna — i nic?..
— A co miał czynić? Zamknięto drzwi łaźni wewnątrz drągiem... Gheza go wziął, otulił i niemal zaniósł do izby, bo ledwie mógł iść potłuczony...
Uśmiechu błogiego jakiegoś uszczęśliwienia, który się po ustach ks. Petrka prześliznął, niepodobna opisać. Rad był widocznie téj katastrofie, lecz przed Harnem nie chciał się zdradzić, wprędce więc twarz zasępił i rzekł pocichu.
— Wielkie to nieszczęście, gdy się ludzie blizcy tak nienawidzą... i takich dopuszczają gwałtów na sobie... A byli świadkowie?
— Łaziebnicy, czeladź, pełno ludzi... srom widzieli wszyscy.
Ksiądz Petrek głową litościwie potrząsał. Harno ucałowawszy rękę jego, rad że pierwszy mu przyniósł wiadomość tę tak ważną, pokłonił się i z izby wysunął.
Tegoż wieczora wiedziano o tém na podzamczu, mówiono w całym grodzie. Ludzie jedni brali stronę królewicza, mniejsza liczba litowała się nad Bezprymem. W tych wiekach panowania siły, uczucie chrześciańskie nie było jeszcze tak wyrobioném, ażeby po stronie słabszego stanąć miało. Cieszono się, że spadkobierca Bolesława takie męztwo okazał.





III.



Gdy się Jaksowie znaleźli w nowém więzieniu, do którego dalekie jakieś dochodziły mruczenia i głosy — nie byli jeszcze pewnemi ocalenia. Zdawało się im, że śmierć mogła być tylko odroczoną. Wśród ciemności poczęli szukać, na czem by się zeprzeć lub położyć mogli — lecz izba była pustą. Legli więc przy ścianie na ziemi z obojętnością ludzi, co nic do stracenia nie mając, nie troszczą się jak ostatnie chwile przeciągniętego życia przepędzą.
Upłynął czas długi, a nic ciszy i mroku nie przerwało.
Na ostatek usłyszeli klucz chodzący w zamku drzwi, nie tych któremi ich wprowadzono, lecz w innéj umieszczonych ścianie. Ukazało się w nich światełko i wszedł maleńki, przygarbiony człowiek nie młody z lampką w ręku, którą osłaniał. — Okryty był suknią czarną, kroju jakim ją duchowni nosili, z sukna grubego. Na głowie miał czapeczkę z futrem która mu uszy i część bladych okrywała policzków.
Wszedłszy jakby z obawą i wahaniem, wzrokiem niepewnym, strwożonym, popatrzał na dwu braci, pilno się im przyglądając. Być może, iż inaczéj wcale wyobrażał sobie zbójców na śmierć skazanych. Gdy zobaczył łagodne a smętne twarze Jaksów, którzy za ręce się trzymając powstali z ziemi, mocno zdziwionym się zdawał. Palec położył na ustach. Zawrócił się szybko ku drzwiom któremi wszedł i z za nich wydobył kosz zostawiony. Było w nim jedzenie, jakiego dawno już dwaj skazani nie kosztowali, był dzbanek z napojem.
W milczeniu starowina koszyk postawił przed niemi, ruchem ręki zachęcając ich do jedzenia, lampkę postawił na przymurku. Sam ręce złożywszy, stał niemy i zaciekawiony ciągle w nich wpatrując.
Andruszka pierwszy się odezwał po cichu.
— Mój ojcze, kiedy nas tracić mają?
Usłyszawszy głos, jakby się go uląkł przybyły, znowu rękę na ustach położył.
— Nic — nic — niewiem nic.
— Lecz. — To wam powie kto inny, nie moja rzecz. I ręką na kosz pokazał.
Chociaż nie pewni przyszłego losu swojego Jaksowie, tak byli zgłodniali, że Jurga wyciągnął rękę do kosza. Zobaczywszy ich jedzących, stary postał chwilę, zostawił lampkę, mało co dającą światełka i wyszedł drzwi zamykając za sobą.
W dzbanie był miód, jadło z mięsiwa i chleba złożone, wydało się ono zgłodniałym dziwnie dobrém. Zapomnieli, że może wkrótce przyjdzie umierać. Srogi głód miał swe prawa, które zmuszały zapomnieć nawet o niebezpieczeństwie. Przygotowani na śmierć z rycerską obojętnością, czekali godziny wyroku. Jakąś siłę nową wlał w nich napój i jadło. Andruszka się uśmiechnął.
— Po co nas karmią na śmierć? — zawołał.
— Kto wie? — rzekł Jurga — coś się stać musiało. Wyrok królewski śmierć przededniem zapowiadzał, a to już dzień, biały dzień.
Jurga wskazał okno w górze wysoko, przez którego okiennicy szczeliny widać było przedzierający się blask dnia jasnego.
— Tak! dzień! — potwierdził Andruszka.
— Może się na jednym wreście zlitują — dodał młodszy. Jeżeli ważą jeszcze którego mają tracić — jam gotowy.
Starszy go po ręku uderzył i głową potrząsł, w téjże chwili klucz się w zamku obrócił. Otworzyły się one, i schylając się wszedł inny duchowny, nieznany obu braciom, mąż poważny, z krzyżem na piersiach, na ciężkim złotym zwieszonym łańcuchu. Za nim widać było staruszka, co przyniósł kosz, ale ten wpuściwszy go, sam nie wchodząc, zewnątrz pozostał.
Bracia powstali na widok księdza, którego rękę poszli ucałować wedle zwyczaju.
Piękna twarz duchownego, choć surowa nie zdawała się im nic złego zwiastować. Szedł jakby pociechę niosąc z sobą, a nim mówić począł, zmierzył téż wejrzeniem baczném Jaksów.
Ci stali przed nim milczący.
— Przyszedłem wam, moje dzieci, zwiastować jeżeli nie ocalenie, to nadzieję jego. Nie mogę, bo prawa nie mam, powiedzieć wam, ani komu to winni jesteście, ani co wam przeznaczono. — Uczyniono wszakże tyle, iż z pod gniewnéj ręki króla, miłościwa opieka was wyrwała. Nadzieja więc w Bogu, iż czas ułagodzi pana i możecie być ocaleni. Lecz, w bożéj to woli, w bożéj łasce. Módlcie się o nią.
Tu zamilknąwszy nieco duchowny mówił daléj.
— Na swobodę wynijść, choćbyście rycerskim słowem byli związani, nie możecie. Ktoś nieopatrzny zobaczyłby was, wydałaby się przed czasem tajemnica. Są dobrzy, ale i złych ludzi jest wielu. Musicie więc pozostać w zamknięciu, tu — lub może gdzieindziéj. Dla świata umarli jesteście nikt wiedzieć nie powinien że żyjecie.
Macie czas na pokutę i żal za grzechy.
Słuchając téj mowy, choć otucha w serca ich wstąpiła, dwaj Jaksowie, mniéj daleko radości okazali, niż spodziewać się było można.
Ludziom rycerskiego powołania, nawykłym do swobody, do ruchu, do nieustannego zajęcia — niewola wśród czterech murów, wydawała się niemal śmierci równą. Siedzieć tak w téj ciszy, niewidząc nikogo — nie wiedząc co się w koło działo, nie mogąc rozkurczyć, chwycić powietrza, pocieszyć światłem, karą było okrutną.
Pocieszało ich to może jedno, że rozdzielonemi być nie mieli. — Tak się przynajmniéj spodziewali.
Andruszka rzekł z westchnieniem.
— Ojcze przewielebny — zostawicie nas przynajmniéj razem. Srogaby rzecz była.
— Będziecie z sobą — odparł duchowny — nie zbędzie wam na niczém, oprócz niestety — swobody i ludzi.
Ażebyście zaś o Bogu nie zapomnieli, parę razy w tydzień, możecie z za kraty, do któréj was zawiedzie stróż, wysłuchać rannéj mszy świętéj. Powtarzać wam nie trzeba, iż gdybyście na nieszczęście poznani i napatrzeni przez kogo byli, życiem to przypłacić możecie. Więc idąc na mszę i w kościele twarze zakrywać musicie, i do nikogo nie mówić słowa.
Ksiądz dodał: Bóg z wami!! skinął głową i z powagą, krokiem wolnym wyszedł z izby. — Drzwi zaryglowano za nim. Bracia padli sobie w objęcia i ściskać się zaczęli radośnie.
Mieli przynajmniéj nadzieję.
Cały ten dzień szeptali z sobą, gubiąc się w domysłach, kto ich mógł od zguby uratować, czyjéj odwadze winni byli to przechowanie. Znali oni dobrze Bolesława i wiedzieli na jakie narażał się niebezpieczeństwo ten, co się śmiał woli jego przeciwić. Jurga wpadał na myśl, iż ojcu Teodory mógł być winien tę łaskę, a łzom jego córki. Andruszka posądzał raczéj opata Tynieckiego, którego przybycie do ciemnicy, było jakby obietnicą lepszego losu. Żaden nie sięgnął nawet myślą do królowéj, któréj pośrednictwa w sprawie swéj nie przypuszczali.
Tegoż dnia, stary kleryk przyniósł im słomę na posłanie i dzban wody. Zdawał się przeznaczonym na ich usługi, lecz gdy się z nim rozgadać próbowali, kładł palec na ustach i przestraszony, zaklinał się, iż o niczém nie wie.
W niedzielę, która w parę dni po tém nastąpiła, ten sam staruszek przyniósł im dwie czarne z kapturami opończe i kazawszy się w nie odziać, korytarzami poprowadził z sobą, zakazując rozmowy. Ciemnemi przejściami dostali się do izdebki pustéj nad zakrystją, z małém oknem kraciastém na kościół wychodzącém.
U wielkiego ołtarza kapłan wychodził właśnie z prymarją, odprawianą o dnia brzasku.
Kościół był mało oświecony i prawie pusty. Poznali łatwo, że byli w tumie poznańskim, w którym tylekroć z orszakiem króla nabożeństwu uroczystemu byli przytomni. Kilku duchownych tylko widać było w chórze i kilka jakichś pobożnych osób świeckich w głębi.
Jak tylko nabożeństwo się skończyło, stary ich stróż otworzył izbę, i nazad przeprowadził do więzienia. Srogo się ono już dwom Jaksom czuć dawało. Cisza, milczenie, próżnowanie, niewiadomość jak długo potrwać może ta niewola, czyniły ją nad wyraz srogą i ciężką. Jurga, którego już i sen nawet nie brał, rzucał się zrazu jak dziki zwierz, potém zbolały opadł na siłach, zatęsknił, zachorzał.
Nie wstawał z posłania, milczał, zdawał się śmierci wyglądać. Wytrwalszy brat czuwał nad nim, i widząc go tak w oczach ginącym, zaklął stróża, aby o tém starszego duchownego uwiadomił.
Tegoż dnia nadszedł on do więzienia. Jurga ledwie, zobaczywszy mógł podnieść głowę, która zaraz na posłanie opadła bezsilna, Andruszka zwlókł się do księdza.
— Mój ojcze — rzekł — winniśmy ocalenie nas od śmierci gwałtownéj, dobroczynności, łasce, niewiemy czyjéj. Lecz zgnijemy tu z tęsknicy, natura nasza nie znosi zamknięcia i więzienia. Jurga mi w oczach ginie. Umrze on — umrę i ja po nim. Tyle tylko, że się pomęczemy dłużéj.
Ksiądz wysłuchał ze smutkiem skargi, lecz zdawał się nie wiedzieć co z nimi począć. Zbliżył się do Jurgi i przekonał sam, iż go choroba trawiła. Nie mówiąc nic, uczyniwszy tylko nadzieję powrotu, odszedł. Drugiego dopiero dnia powrócił, nie sam. Znany braciom opat tyniecki Aron mu towarzyszył, któremu tamten wielkie okazywał uszanowanie.
Opat począł od rozpatrzenia się i wybadania Jurgi — i przekonał, że mu istotnie groziło niebezpieczeństwo... zdawał się jednak i on niewiedzieć co począć, jak radzić.
— Idzie o życie wasze — rzekł — ktokolwiek was na swobodzie zobaczy, wyda... naówczas nietylko wy zginiecie, ale zgubicie osoby, które ocalić was chciały.
Nie widzę ja nic innego... tylko przeprowadzenie was do szerszego więzienia, do mojego klasztorku w Tyńcu, gdzie w celach zakonnych, przynajmniéj na słońce patrzeć, z braćmi co was nie wydadzą, obcować będziecie mogli.
Lecz jakże się wam niepostrzeżonym, niepoznanym dostać do Tyńca??
Andruszka podchwycił żywo, poręczając, że gotowi będą nocami, manowcami przedzierać się na miejsce, ludzi unikając, nie mówiac[5] do nikogo, bodaj twarze osłoniwszy. Jurga nawet zasłyszawszy o tém, podniósł głowę i słabym głosem poręczył, że raczéj umrzeć gotowi, niż dobroczyńców swych zdradzić.
Poczęła się tedy narada długa i wielka, jak podróż tę, na owe czasy niemałą, przyprowadzić do skutku. Ułatwiało ją to jedno, że obu braciom nawykłym do wycieczek i wypraw wojennych, kraj cały dobrze był znany, że umieli i w obcych stronach dawać sobie radę, a ówczesne lasy i puszcze połowę znacznieiszą[6] ziemi zalegające, i pora nawet zimowa podróż tajemną, możliwą czyniły.
Opat Aron, nie przyrzekając nic, brał to do namysłu, a gdy towarzyszący mu duchowny wyszedł, dodał z pewném wahaniem...
— Znajdziecie w Tyńcu, bracią moją z różnych stron i języków świata tam zebraną. Moglibyście z tego korzystać. Do stanu duchownego nie myślę was namawiać, bo wiem, że to nie dla takich rycerzy jak wy, powołanie. Moglibyście wszakże rozpytawszy się i objaśniwszy, u ojców, przygotować do podróży większéj daleko, któraby wam ocalenie zapewniła.
Tu spojrzawszy na ciekawie go słuchających, ciągnął opat daléj.
— Król a pan nasz miłościwy potrzebę mieć będzie wielką, wysłać ludzi zręcznych i pewnych, w sprawie ważnéj... daleko... kto wie? do Rzymu może? do samego ojca świętego. Zręczności do niéj, i męztwa wielkiego potrzeba — niebezpieczeństw do przebycia znajdzie się dosyć. Moglibyście mieć w pomoc dodanego braciszka włocha.
Na samą wzmiankę o wyprawie podobnéj, Andruszka rzucił się ręce opata ucałować, a Jurga podniósł jakby mu sił przybyło.
Lecz dnia tego na kilku się słowach skończyło. Natychmiast prawie odżył młodszy. Uradowany Andruszka ujrzał go tego wieczora znacznie orzeźwionym, noc przespał spokojnie — obudził się silniejszy, smak mu do jadła powrócił i, gdy trzeciego dnia opat Aron przybył do nich — znalazł go już trzymającego się o swéj sile.
Stanęło tedy na tém, iż przygotowania do podróży uczynione być miały, ale że się to wszystko tajemnie odbywało, czasu więc trochę zabrać musiały. Jurga i Andruszka raz nocą wydobywszy się za bramy zamkowe, co opat ułatwić obiecywał, nie potrzebowali już przewodnika. Nadchodziły pod pełnię noce księżycowe, mieli więc jechać lasami i nocami, odpoczywając w szałasach, w gąszczach przez dzień i nigdzie nie zajeżdżając. Na to Jaksowie uroczyste dać musieli słowo rycerskie, a co rzekli, na to się spuścić było można... Ofiarowali się zresztą choćby uroczystą stwierdzić swe przyrzeczenia przysięgą.
— Tym ważniejsza to rzecz — dodał opat — iż, nie wiem w jaki sposób i z jakiego powodu — obudziły się w ludziach podejrzenia, iż nie zostaliście straceni. Nieprzyjaciele tych... którym winniście ocalenie, (opat wymienić nie chciał nikogo) mogliby z najmniejszéj korzystać poszlaki, by przed królem ich oskarżyć. Ostrożności więc potrzeba nadzwyczajnéj.
Chociaż opat Aron, chciał czekać na to, aby Jurga, który przychodził do siebie, sił więcéj nabrał. Zaręczyli mu oba, że podołają i najcięższéj podróży, gdy się na swobodę, powietrze i światło wydobędą.
Dnia jednak nie wyznaczono do wyjazdu. Oba bracia z gorączką niecierpliwą go wyczekiwali.
Jednego wieczora, gdy każdy szelest ich poruszał tak, że się natychmiast zrywali, sądząc, iż już nadeszła godzina — w istocie, późniéj niż zwykle we drzwiach klucz się dał słyszeć. Otwarł je kleryk stary, ale za nim widać było w progu stojące i jakby wahające się, czy wnijść mają, dwie jeszcze osoby.
Potwierdziły się domysły Jurgi, gdy zdala we drzwiach poznał naprzód starego Sieciecha — ale za nim szła, z zasłoną na twarz zapuszczoną — niewiasta... Serce powiedziało więźniowi, choć się tego nie mógł nigdy spodziewać, że to była Teodora.
I ona to była w istocie. Pieszczona ojca jedynaczka, wybłagała u niego tę nadzwyczajną łaskę, by Jurgę, którego za narzeczonego swego i męża przyszłego uważała, mogła widzieć nimby na niepewne puścił się losy.
Długo opierał się stary, niechcąc dozwolić na to, ubłagała go córka, dopuściła królowa, ażeby z ust jéj Jurga posłyszał wyrazy do poprawy życia pobudzające. Piękna Sieciechówna, która tyle męztwa okazała napraszając się, by jéj narzeczonego widzieć dozwolono, gdy się znalazła w progu téj izby strasznéj i ciemnéj, gdy zobaczyła Jurgę tak chorobą i niewolą zmienionym, w nędznéj odzieży — rozpłakała się i osłabła.
Ukląkł przed nią po rycersku Jaksa... ale wnet też chwilowa owa słabość minęła i odważne dziewczę odzyskało przytomność.
Słów tam wyrzeczono mało.
Sieciech po ojcowsku napominać zaczął, Teodora prosiła obu, aby się nie narażali na to, by zdradzonemi być mogli. Przyniosła ona od siebie poświęcony krzyżyk narzeczonemu — który go miał bronić od niebezpieczeństwa.
Jurga stał się wesołym niemal.
— A! wiedziałem ja! — zawołał — komu ocalenie nasze mieliśmy zawdzięczać.
— Jeżeli myślicie, iż mnie lub ojcu mojemu je winniście — odpowiedziała Teodora — mylicie się. Prosiłam ja i on za wami, lecz!.. lecz ocalił was kto inny, czyjego imienia wyrzec mi się nie godzi.
Zdziwili się Jaksowie — lecz i teraz jeszcze królowa im na myśl nie przyszła. Wiedzieli, że prosiła i ona za niemi, ale prośba odrzuconą została.
Dopytywać nie śmieli.
Po krótkiem pożegnaniu, z którego dowiedzieli się, iż téjże nocy wyruszyć mają, Sieciech z córką opuścił więzienie, a bracia żywo poczęli się gotować do drogi, do któréj już odzież i oręż mieli przez opata dostarczone. Stary kleryk im pomagał.
Późna już była noc, gdy wszedł opat Aron... Z nim razem opuścili celę w Tumie, i zeszli w podwórze, gdzie na nich dwa konie czekały. Kazano im je aż do wrót, w których straż stała prowadzić w ręku. Niedaleko od tumu furta wiodła na pole. U téj jak u innych, choć czasu pokoju było to zbyteczném, straż stała.
Lecz Bolesław wszelakiéj zdrady, podejścia i napaści się obawiał.
Opat Aron pierwszy, dając się poznać straży wyszedł ztąd na pole i opowiadając swoich dwu posłańców, braci za sobą wyprowadził.
Ucałowawszy rękę jego, dosiedli koni, z niewysłowioném tém uczuciem, jakiego doznaje człowiek długo zamknięty, gdy nagle wydobędzie się na swobodę... Nie mówiąc do siebie słowa, poparli konie co żywiéj oddalając się od grodu, którego okolice szczególniéj były niebezpieczne. Lecz zimową nocą, spotkania czyjegokolwiek mało się mogli obawiać, a po zmarzłéj ziemi i wodach, na wprost skierowali się ku najbliższym lasom.
Obu okolica doskonale była znaną, bo nieskończoną liczbę razy w niéj z królem polowali. Zbłąkania się więc obawy nie mieli.
Jeszcze opat stał w furcie, aby się naocznie upewnić o ich oddaleniu, gdy puściwszy konie Andruszka i Jurga znikli mu już w zaroślach.
Śledzący pilnie sprawę Jaksów, ksiądz pisarz Petrek nabierał przekonania silniejszego coraz, iż coś w tém było ciemnego. Doszedł on z pomocą Harna, że stracenie Jaksów było niepodobieństwem. Daleko trudniéj mógł się dowiedzieć, co z niemi uczyniono, i kto był główną téj sprawy sprężyną. Opat Aron, którego zaufanie posiadał, (jak mu się zdawało) — z różnych stron zręcznie badany, nie dał z siebie ani słówka wydobyć. Sądził więc ks. Petrek, iż nie wiedział chyba o niczem. Posądził starego ojca Teodory, ale ten, okazując mu wielkie uszanowanie, jakie się każdemu należało duchownemu, trzymał się od niego zdala.
W tumie księża byli w dobrych z ks. Petrkiem stosunkach, który ich sobie jednał przepisując im na kawałkach pargaminu, rozmaite hymny i sekwencye kościelne.
I ci jednak, przyjmując ks. Protonotarjusza gościnnie, bliższych z nim nie zawierali stosunków. Umiał on zręcznie i tu i gdzieindziéj rozmowę naprowadzać na smutną tragedję Jaksów, rzucał dwuznaczne wyrazy, pragnąc dać do zrozumienia, że coś wiedział, i że był do tajemnicy przypuszczonym — to mu jednak do wydobycia jéj nie pomogło,[7]
Z rozmaitych poszlak zdawało się ks. pisarzowi, iż Jaksowie gdzieindziéj schronienia znaleść nie mogli, tylko u tych księży. Tu więc skierował swe kroki, już nie do starszyzny się zwracając, ale do kleryków i posługaczy kościelnych.
Milczący staruszek, który miał klucz od więzienia Jaksów, i w ogóle od wszystkich izb na tumie, dla gości obcych i dla winowajców przeznaczonych — zdał mu się najpewniéj rzeczy świadomym. Był to milczący starowina, pobożny służka kościoła, który nad jedno święcenie więcéj nie miał i mieć nie pragnął, przy katedrze gorliwie chodził, szanował starszych, rozkazy ich spełniał i daleko nie widział. Zwano go bratem Ruprechtem. Przy pierwszéj swéj bytności około tumu, ks. Petrek rozmowę z nim przyjaźną zawiązał. Brat Ruprecht, któremu pochlebiało to, że kapłan tak wysoko u dworu położony, poufale się z nim obchodził — chętnie się wdał w gawędę, nie sądząc, ażeby dla ks. Petrka mogły być jakie tajemnice.
Sam on nie wiedział dobrze co to byli za winowajcy, których mu strzedz kazano, miał ich za grzeszników srogą kościelną odbywających pokutę. Ciekawość wiek już w nim przytępił.
— Dużo masz i roboty i zachodu, mój bracie — mówił doń pisarz — na twe stare lata, ciężko ci już być musi.
— Nie — soli Deo gloria! — rzekł braciszek, bo zwykł był ten pobożny wykrzyk często powtarzać. Już się człowiek wdrożył i drepcze, nie czując znużenia.
— Macie bo pewnie i więźniów w kunie do pilnowania...
— A zawsze ich tam coś jest — rzekł stary — ludzie nie anioły — toć to jeszcze pół — poganów dużo.
— Tak — tak — potwierdził ks. Petrek — a z temi więźniami ciężka sprawa, bo to butne i zuchwałe...
— Nie wszyscy — kaja się wielu.
— Teraz ich tam dużo u was? — zapytał nawiasowo ks. Petrek.
— Było więcéj, dwu mi wczoraj ubyło.
— Wczoraj! na raz dwu! ulga wielka — cóż to za ludzie byli?
— Pono wojenni jacyś... na rycerzy wyglądali — a no dziwnie łagodni i cisi byli.
— Młodzi — starzy? — Młodzi jeszcze oba. Jeden mi tu chorzał z tęsknoty, czy zamknięcia, a no odszedł.
— Cóż to za jedni mogli być? boć ja tu o wszystkich wiem, a takich dwu, przypomnieć sobie nie mogę.
— Jam téż nazwisk i imion nie był ciekawy. Zdało mi się, że braćmi chyba być musieli, gdyż się z sobą kochali bardzo.
— Na wolność ich puszczono? — zapytał ks. Petrek — który był już pewien, że za nić chwycił, i chciał dotrzeć do kłębka.
— Pewnie — pewnie — ja tam nie wiem — nie moja to rzecz — nie moja — rzekł stary — nocą ich wyprowadzono odemnie.
— Wczoraj?
— Tak jest — rzekł dobroduszny Ruprecht.
To mówiąc, ponieważ go już kędyś powoływano, pożegnał pokornie ks. protonotaryusza i pospieszył z powrotem. Jeden z komorników znać widział go na rozmowie z ks. Petrkiem, i uląkł się, aby go nie badał. Zaledwie stary podszedł ku niemu, zapytał czy pisarz nie wyciągał go na rozmowę o więźniach. Zdziwiony niezmiernie nie przyznał się winowajca do tego, co mówił z ks. Petrkiem, któremu niedowierzano i lękano się go powszechnie. Już Pisarz, rad z podchwyconéj wiadomości, miał powracać do swéj celi, gdy go zaproszono, aby wstąpił i spoczął. Trzeba było naprawić, co poczciwy popsuł starowina, i zbić z tropu ks. Petrka.
Dosyć zręcznie się do tego wzięto, niby z wypadku rozmowę zwróciwszy na dwu braci, zmyślonego nazwiska, którzy za życie rozwiązłe świeżo więzieniem i postem byli karani, a wczoraj wypuszczeni... po odbyciu pokuty.
Opowiadanie miało wszelkiego prawdopodobieństwa cechy, zachwiało nieco ks. protonotarjusza, lecz po rozmyśle uznał on to czém było... podejściem tylko. Stał przy swojem.
Jakiś czas przebywszy na obojętnéj rozmowie w tumie, powrócił ks. Petrek do swéj celi. Tu począł dopiero rozmyślać jak miał postąpić, aby trudów swych nagrodę osiągnąć.
Wszystko co mogło królowi Bolesławowi przyczynić trosk, gniewu, niepokoju, pożądanem było dla skrytego sługi arcybiskupa mogunckiego i cesarza. Zasiać we dworze waśń, podejrzenie — pobożną królowę usunąć, którą za opiekunkę i orędowniczkę uważano... celem było dla ks. Petrka.
Opat Aron nazajutrz wyjechał był do jednego z podległych mu pomniejszych klasztorków, które naówczas zakładali możni. Spodziewano się powrotu króla. W czasie niebytności powiernika duchownego — ks. Petrek miał dobrą zręczność docisnąć się do niego — i — gdyby się udało — rzucić jakie ziarnko, coby kiełkowało w przyszłości.
Czekał więc niecierpliwie, ażeby król z Gniezna powrócił — a modlił się o to, aby opata z sobą nie przywiózł, lub by go ten nie uprzedził do Poznania — prośby te zostały wysłuchane, następnego wieczora król w licznym orszaku, weselszy niż wyjechał, rad, że syna ulubionego zobaczy — stawił się na gród nad Cybiną.
Ciche dworce natychmiast nowém życiem zakipiały. Co żyło ruszyło przeciw panu i na jego posługi.
Rozjaśniły się lica — Bolesław powracał dobréj myśli...
Ks. Petrek już przez swoich wiedział, że w Gnieznie narada była pańskiéj drużyny, że godzili się na to wszyscy, iż król uroczyście koronowanym być powinien, że wszelkiemi sposoby o koronę, choćby ofiarą największą, starać się było potrzeba.
Wieczora tego, król był tak otoczony i domownikami, i rodziną i posłami, którzy tu nań czekali — iż się doń docisnąć było prawie niepodobieństwem.
Gdy król do dworca się zbliżał, złożyło się jakoś tak dziwnie, iż nim o przyjeździe dowiedziała się, i wyjść mogła na spotkanie królowa Emnilda, już Oda miała wiadomość o powrocie króla, i pierwsza w przedsienie powitać go wybiegła.
Król się rozśmiał do niéj, rzucając na nią ognistém wejrzeniem, bo namiętności swych, niestety — nigdy nie nawykł był hamować.
Wybiegnięcie to naprzeciw Bolesława, wkraczało niejako w prawa królowéj i mogło gniew jéj, choć cichy i milczący wywołać, markgrafówna więc Oda, nie czekając aż się pani ukaże, skinęła tylko królowi, dała mu znak jakiś i skryła się natychmiast. We dworze to postrzeżono jednakże, i głowami potrząsano.
Król, gdy się ukazała Emnilda, niemniéj ją z wielką czułością i poszanowaniem powitał. Oda, kusiła go po szatańsku, a swawolnego i nawykłego chuciom puszczać cugle człowieka, łatwo było jéj pociągnąć — nie zmniejszało to jednak czci Bolesława dla niewiasty, którą i on i duchowieństwo i wszyscy za świętą niemal uważali. Korzył się przed nią i sromał król, a im czuł się winniejszym, tém powolniejszym okazywał się dla niéj. Duchowieństwo, szczególniéj Opat Aron, nieraz z tém sumieniem szukającém wybiegów różnych, aby się oczyściło — niemałe trudności mieli. Każdy grzech jawniejszy sowitemi dary opłacał król dla kościołów — lub pokutą jakąś, a nazajutrz znowu weń wpadał. Chrześciaństwo z duchem swém całém, ze znaczeniem głębszém, nietylko jemu, lecz większéj części europejskich władzców i najprzedniejszego rycerstwa — obcém było. Formy jego zewnętrzne ledwie im dostępnemi być mogły. Oświata w ogóle w X i XI wieku, z wyjątkiem duchowieństwa i klasztorów stała bardzo nizko. Zwolna usiłowano krzewić wiarę, wiele przebaczając zrazu tym co ją przyjmowali i przykładem swym lud wiedli.
Ks. Petrek, czyhający na króla, dnia tego nie mógł doń dostąpić — nie było powodu, a prócz tego, nadziei aby z nim sam na sam mówić miał zręczność.
Nazajutrz, rosła obawa, ażeby opat Aron nie nadjechał — bo wówczas ks. Petrek nie miałby nawet pozoru do nastręczania się panu.
Harno przyszedł wedle zwyczaju, donieść księdzu, że król wrócił weselszy, że u wieczerzy wesołych nawet do zbytku, przy niewiastach żartów sobie pozwalał, tak że, oprócz Ody, co się ich nie lękała i przyjmowała je uśmiechem, inne oczy sobie zakrywać musiały.
Różnych tego rodzaju plotek dosyć przyniosłszy swemu duchownemu opiekunowi, Harno także oznajmił, że król nazajutrz na przedsieni dworca przypatrywać się ma, jak niemiec pewien z młodym Sądkiem, sławnym siłaczem, o lepsze, się potykać w podwórzu będą.
Gonitwy takie i rodzaje turniejów, odbywały się za każdém przybyciem cesarzów do Quedlinburga.[8] Dziewina, Merseburga, Akwisgranu.
Występowali w nich najdzielniejsi, król sam nawet, gdy młodszym był, nieraz w nich uczestniczył i u siebie je téż mieć lubił, a zwyciężców sam nagradzał.
Gdy się podobne trafiało widowisko, dwór cały, męski i niewieśći[9], pachołkowie i czeladź zalegali podworce... ciekawi byli wszyscy. Duchowieństwu téż wzbronioném nie było przypatrywać się popisom dzielności rycerskiéj, na któréj stał świat ówczesny.
Ks. Petrek zamierzył więc sobie ustawić się tak, gdzieś blizko Bolesława, aby mu wpaść w oczy i korzystając z chwili, wciągnąć go w rozmowę.
Król w istocie siadł patrzeć na dwu zapaśników, co się byli w obecności jego wyzwali. Protonotaryusz, z właściwą zręcznością, na oczy mu się nasunął — a gdy go pan postrzegł, powitał go pokłonem do ziemi.
Zaczém już miał powód przybliżyć się, zagadnąć i probować azali król, stęskniony za opatem, zawsze rady duchownych chciwy — nie zażąda się z nim rozmówić.
Stało się nad spodziewanie dla księżyny szczęśliwie. Surowym był bez miary opat Aron dla króla, zaledwie w ten sposób mogąc cokolwiek namiętności jego pohamować wybuchy. Petrka Bolesław nie lubił, ale kunszt czytania i pisania w oczach króla wysoko go podnosił.
Za uczonego miał go i w kanonach biegłego. Przyszło więc na myśl panu, gdy się walka skończyła tém, że oba zapaśnicy z niéj wyszli nie cali, a zwycięztwo wątpliwém zostało. Skinął na X. Petrka i poprowadził go za sobą do sypialni.
Z bijącem sercem, skulony, szczęśliwy szedł kroki cichemi za panem ks. pisarz. Gdy się w izbie sami znaleźli, bo komornikom król za progiem kazał pozostać — począł od tęsknicy za opatem Bolesław.
— Gdyby, miłości wasza mi co do rozkazania miała — odezwał się ks. Petrek — choć tak wielkiego męża nie potrafię nigdy zastąpić, i nie godzien jestem rozwiązać rzemyka jego... starałbym się.
— Słuchaj no, mój ojcze — rzekł król — opat mnie straszy wielce grzechami mojemi... sąż w istocie przepisy życia tak srogie, aby za najmniejsze przestępstwo piekło zaraz otworem stało?
Ks. Petrek głowę w ramiona wnurzył, ręce rozłożył, milczał długo.
— Miłościwy panie — rzekł — kościół zna słabości ludzkie i folguje szczególnym osobom, gdy ich położenie, krewkość, stosunki, popełnione wykroczenia tłomaczą. Tym, na których ramiona włożone jest brzemię wielkie — więcej téż odpuszcza prawo.
Czczę i padam na twarz przed wielką światłością i świątobliwością mojego dobroczyńcy przewielebnego Arona — ale surowym on jest nad miarę, jak dla siebie, tak dla drugich.
— Tak mi się zda — rzekł król.
Ks. Petrek drżąc czekał, ażeby Bolesław szczególny jakiś wypadek wymienił i z czemś mu się zwierzył — lecz do tego nie przyszło.
Spytał tylko król niewyraźnie i niejasno, o różnicę jakiegoś grzechu śmiertelnego od powszedniego, i wysłuchał odpowiedzi umiejętnéj bardzo, ks. pisarza, który wprawdzie nie skłamał, bo mu na to nie dozwalało sumienie — lecz śmiertelnego grzechu rozgrzeszenie wskazał jako możliwe i naturalne.
Innych parę pytań zdawszy, zamyślił się król i zamilkł.
Ks. Petrek tymczasem umiał naprowadzić rozmowę, na sprawy dworu. Wiedział, że król rad powieści słuchał o tém, co się u niego w domu działo. Począł ubolewać nad złośliwością ludzką, nad dziwnemi często baśniami, jakie sobie ludzie roili — i — dodał — (szło mu najwięcéj o to).
— Nie obeszło się i teraz, gdyś miłość wasza, tak sprawiedliwie skarcił zuchwałych i niewdzięcznych Jaksów... bez różnego o téj sprawie gadania.
Król chmurno spojrzał, lecz poczętéj rzeczy wstrzymać już wcale nie podobna było... Mówił więc pisarz, ciągle króla oczyma badając.
— Po dworze chodzą najniedorzeczniejsze pogłoski, jakoby mimo rozkazu i wyroku pańskiego, Jaksów czyjaś opieka ocalić miała... Wiadomo to wszystkim, iż młodszy z córką Sieciechową był zaswatany, więc jego, a nawet świętą, miłościwą panią naszą... posądzają o nieposłuszeństwo i bunt przeciw woli twéj — panie.
Bolesław słuchając podniósł zdziwione oczy i wlepił je bacznie w mówiącego.
— Co ty mówisz? — zapytał. — Gorzki, dziwny jakiś uśmiech przebiegł mu usta. Co mówisz?
— Wiem, miłościwy panie, żeć tak nie jest i nie może być — bo któżby śmiał stanąć przeciwko twéj woli wszechwładnéj, lecz o to czém jest złość ludzka!!
Rzucając królowi tę wiadomość do serca, sądził ks. Petrek, iż zasieje nią nieufność, podejrzenie i gniew może, lecz z twarzy króla rozpoznać nawet nie umiał co myślał i czuł.
Bolesław nie rzekł słowa — zwrócił mowę na opata i klasnąwszy na komorników, wprędce pisarza odprawił.
Wyszedł on drżący. Wiodło mu się aż do ostatniéj chwili szczęśliwie — lękał się aby teraz nie pośliznęła się noga.
Skutek wiadomości zdał mu się chybiony — król ją lekceważył, i nawet nie wziął do serca. Ks. pisarz odszedł wielce niespokojny, pocieszając się tém, że ziarno późniéj może zacząć kiełkować.





IV.



Tyniec, którego opactwo pierwszy król Bolesław z Judythą węgierką, matką Bezpryma, założył i uposażył, starą był osadą i gródkiem. Podanie powiadało, iż nie jeden ale trzy warowne zameczki stały tam niegdyś u brzegu Wisły. Okolica leśną była i choć o półtoréj tylko mili od chrobackiéj stolicy Krakowa odległą, spokojną tak jak zakonne wymagało życie.
Jak w całéj Europie naówczas, i w Polsce zakonnicy św. Benedykta przynosili z sobą światło. Od tych ognisk klasztornych, przy których pierwsze szkółki powstawały, miało się ono zwolna po na pół pogańskim jeszcze rozchodzić kraju.
Nie starczyły rzadko rozsiane katedry i biskupstwa, ani duchowieństwo świeckie, wielkiemu dziełu nawracania i cywilizacyi. Wszędzie zakonnicy, mnisi, najdzielniejszą im, niezbędną byli pomocą. To téż za Mieszka, a więcéj jeszcze za Bolesława Wielkiego, wznosiły się z kolei pustelnie, klasztory, kościoły w Sieciechowie, na Łyséj Górze, w Tyńcu... Potrzeba było przysposobić duchowieństwo krajowe, któreby językiem zrozumiałym do ludu mogło przemawiać. Zadaniem było mnichów ściągniętych z Klunjaku, z Monte Cassino, z innych już kwitnących i rozwiniętych monasterów Zachodu, stać się kolonistami chrześciańskimi, na dziewiczéj jak nasza ziemia. Tu wszystko było do zrobienia. Benedyktyni nieśli z sobą szkoły, rękopisma, rzemiosła, sztuki.
Reguła św. Benedykta zrodzona z potrzeby oświecania i nawracania, oprócz ascetycznych swych prawideł, cudownie praktycznie obmyślaną była. Mieścił się w niéj zarówno obowiązek pracy, jak obowiązek modlitwy, posłuszeństwo i swoboda, pobożność i zadośćuczynienie obowiązkom życia powszedniego. Pracowali wszyscy wedle sił, nieustannie i każdy klasztór był małym światkiem, który sam musiał starczyć sobie. Szkółkę dla nowicyuszów wewnątrz, szkółkę dla ludu po za obrębem cichéj klauzury miał każdy.
Kapłaństwo i święcenie nie było wcale warunkiem klasztornego życia, znaczniejsza część członków miała tylko jedno święcenie i nie żądała iść wyżéj, przykładem św. Benedykta, który téż kapłanem nie był, choć był patryarchą zgromadzenia. Własnemi po większéj części rękami benedyktyni zagospodarowywali się na nowych siedzibach. Zakon miał budowniczych, rzeźbiarzy, cieślów, mularzy, złotników, rzemieślników i artystów, a gdy tego wymagała potrzeba, illuminator od rękopismu, który złocił i malował, szedł do lasu drzewa rąbać, rzeźbiarz rzucał dłuto i posługiwał we młynie. Żaden rodzaj pracy nie był im wstrętny.
Gdy Bolesław zakładał opactwo w Tyńcu, stał tam już nad brzegiem rzeki, z drugiéj strony lasem okolony zameczek, spalony, zniszczony i zaledwie licho na przyjęcie tych gości polepiony, kościoła nie było. Lecz na ziemi nadanéj mieli przybywający wszystko, co do budowy mogło być potrzebném, mieli i ludzi a służbę dodaną im dla wyręczenia się w pierwszéj chwili. Szybko więc naprzód wzniósł się kościołek klasztorny na starém grodzisku, a tuż przy niém i zabudowania wszelkie. Nie wyglądało to naówczas tak wspaniale jak późniéj, gdy opactwo „centum villarum“ (stu wsi) rozrosnąć się miało, klęsk doznawszy wprzódy.
Nie było tu wspaniałych murów, nierychło potém wzniesionych, ani wieżycy zdala widnéj przy kościele, ani gmachów rozległych. Tyny poczęści stare, w części nowsze obejmowały znaczną przestrzeń na klasztór, ogrody i różne budowle zajętą. Większość ich była jeszcze z drzewa, a nawet chrustu. Lecz pod temi dachami z dranic i słomy synowie św. Benedykta, św. Odona i Abbona przepisywali już kanony, pisma Boëcjusza i Rabana Maura, wczytywali się w uczone rozprawy Gerberta... Chwytano już tu ubogą dziatwę na naukę i przysposabiano przyszłych kapłanów.
Z Francyi i Zachodu przywiezione latorośle zieleniały w pierwszych ogrodach i winnicach; sposobili się kamieniarze, aby dawnych cieśli słowiańskich zastąpić.
Nie będziemy opisywali podróży Jaksów do Tyńca, która trwała dość długo, już dlatego, że miejsc wiele wymijać musieli i od oczów się chronić.
Szczęściem udało się im uniknąć spotkania z ludźmi, coby poznać ich mogli. W lasach często słyszeli łowców, psy i uganiania się za zwierzem, ale bacznie się od nich chronili. Wieśniaków, których wyminąć nie było podobna, obawiać się nie mieli powodu. Podróż była męcząca, mróz i zawieje czyniły ją przykrą. Rozpalali wprawdzie ognie i klecili szałasy dla ogrzania się i spoczynku, lecz sukni z siebie nigdy zwlec nie mogli. Jeden z nich zawsze czuwać musiał, aby zaskoczonomi[10] nie byli. Nie obeszło się téż bez obłędu, który czasu dosyć kosztował, nim się znowu znaleźli, gdzie było potrzeba. Gościńców naówczas mało miał kraj jeszcze; latem stały za nie rzeki i one najlepiéj drogę wskazywały,[11] Zimową porą, instynktem, rozpytywaniem ba i gwiazdami nawet kierować się niekiedy musieli.
Żaden jednak wypadek groźniejszy przez cały przeciąg podróży się nie trafił. Jurga i Andruszka, oba myśliwi namiętni, kilka razy na widok zwierza nie wytrzymawszy puścili się za nim, służył on im za strawę, bo jéj kupować po osadach nie chcieli. Chleba trochę mieli w sakwach, a konie musieli karmić u cudzych stogów, gdy się u osadników nie dało owsa dostać. Rumaki zarówno jak jeźdzcy wytrzymałe, niewiele ucierpiały w podróży, lecz i one i ich panowie tęsknili już ostatniego dnia za ogniskiem, ciepłym pokarmem i wypoczynkiem i upatrywali, rychło się ten przyobiecany Tyniec okaże...
Opat Aron dał im własną ręką zapisany zrzynek pargaminowy, pod pieczątką swą, do zastępującego go ojca przeora. Wiele na nim jednak pisać nie mógł i nie chciał, zlecił więc Andruszce, by resztę ustnie opowiedział.
Chociaż mieli nadzieję dnia tego dobić się do klasztoru, noc ich raz jeszcze w lesie zaskoczyła... gdyż Kraków chcąc pominąć, gdzie się widzianymi być obawiali, nadto się daleko w gąszcze puścili. A że przybycie po nocy do nieznanego miejsca zdało się im nieprzystojném, musieli szałas stawić i do dnia w nim czekać.
Mróz nocą wziął ostry, lecz niebo się wyjaśniło na podziw pięknie, i gdy zrana się do koni zerwali, nowy w nich duch wstąpił. Zaledwie wyruszyli z noclegu, z wielkiém podziwieniem swojém, o staj kilkanaście z lasu się wydostawszy, na urwistém wzgórzu nad rzeką zamarzłą teraz, ujrzeli w ogrodzeniu budowle, a nad niemi wysoko krzyż, który im Tyniec zwiastował. Zdala słychać było odgłos klasztornego dzwonka. Słupy dymu podnosiły się nad dachami. Z niewymowną pociechą w duszy, czując się ocalonymi, popędzili konie, by się co rychléj dostać pod dach gościnny.
Nie było trudności z przebyciem lodu, a dobra droga, wyjeżdżona, którą widać drzewo z lasu wożono, poprowadziła ich do bramy.
Była ona dosyć warowną wprawdzie, nie bez myśli o jakimś nieprzyjacielu, opatrzoną częstokołami i ostrem zaborolem, lecz nie wyglądała pokaźnie. Na mur czasu jeszcze nie stało. Przez te wrota na zewnętrzne dojechali podwórze, z którego furta druga prowadziła do właściwego klasztoru. Pozsiadali tu z koni i prowadząc je w rękach, podstąpili ku zapartym wrotkom. Te się jednak natychmiast otworzyły i stróż w odzieży ciemnéj ciekawemi mierzył ich oczyma. Był to braciszek, który już trochę języka rozumiał, i gdy mu Andruszka opowiedział, że są od opata posłani, a z przeorem mówić potrzebują, wnet od nich konie pobrano, a ich samych do foresterium wpuszczono.
Gospoda ta dla obcych pustą była, ale gotową na ich przyjęcie. Ogień się palił na kominie i z wielkiéj téj izby widać było drzwi kilkoro, do osobnych cel prowadzących.
Ogromny stół, na którym parę kuflów cynowych zapomniano, na ścianie wizerunek Chrystusa, ławy i parę stołów, podłoga matami wysłana... oto wszystko, co w gospodzie znaleźli. Zaledwie do niéj weszli, gdy czarno ubrany, z wesołą twarzą, oczyma ciemnemi pełnemi ognia, rumiany, z wyrazem jakiegoś spokoju i szczęścia, którego Jaksowie dawno już nie spotykali na ludzkich obliczach, ukazał się na progu młody nowicyusz.
Widocznie obowiązkiem jego być musiało gości tu witać i przyjmować. Francuz rodem, nauczył się był jako tako języka i sam dobrodusznie śmiał się z własnéj mowy. Przywitawszy Jaksów, spytał czyby głodni nie byli i zarazem oznajmił, że o. przeor jest w chórze, a za chwilę, gdy się skończą modlitwy, przyjdzie do nich. Zajął się zaraz bardzo pilnie przybyłemi i z wielką troskliwością o drogę, o któréj niebardzo mówić mogli, rozpytywać począł.
Obowiązki gościnności zarazem i ciekawość poznania tego kraju, którego jeden tylko widział zakątek, pobudzały młodego kleryka do rozmowy, trudnéj dla niego, bo choć już wiele języka miejscowego się poduczył, brakło mu samemu wyrazów, a mowę Jaksów nie zawsze mógł zrozumieć. Lecz ze skromnością i pokorą dziwną, z łagodnością dziecięcą patrzał w oczy młodym gościom i usiłował odgadywać co mówili. Oba Jaksowie jak na dziwne zjawisko patrzyli na tę postać zupełnie dla nich nową, w któréj młodość łączyła się z takiém pomiarkowaniem i rozumem. W rycerskim stanie szumiał ten wiek właśnie najgorętszą butą. Dziwiła ich także wesołość i wyraz spokoju w kleryku, którego stan wyobrażali sobie pełnym ostrych prób i nieustannych umartwień.
Kleryk Odon zabawiał ich jak mógł i umiał, dopóki wreszcie nie zbliżył się czas wychodzenia z chóru. Z uśmiechem wymknął się żywo, oznajmując im, że idzie o przybyciu ich opowiedzieć przeorowi.
Niedługo téż razem z klerykiem ukazał się ks. przeor w czarnéj sukni i płaszczu, jakiego benedyktyni w chórze używali. Był to niemłody już ale czerstwy mężczyzna, pięknéj postaci, w którego rysach to samo uspokojenie błogie malowało się, jakie ich na twarzy młodego chłopaka zdziwiło. Było ono jakby charakterem téj familii zakonnéj, o czém się późniéj przekonali. Ostre życie okrywał ten wyraz wewnętrznéj ducha spokojności i wesela.
Andruszka pozdrowiwszy pocałowaniem ręki o. Benedykta, oddał mu pargaminowy zwitek opata. Poszedł z nim do okna przeor i chwilę poczytawszy, klerykowi dał znak, ażeby się oddalił. Z pisma wiedział, że się na osobności z przybyłemi rozmówić było potrzeba. O. Benedykt, acz od lat już kilku żył w Tyńcu i z językiem się obył, równie trudno jak kleryk mógł nim mówić. Nie poszło więc łatwo porozumienie, chociaż bystry umysł wielu się okoliczności domyślić potrafił.
Zrozumiał przeor, że miał tu ukryć przysłanych, nie narażając ich na spotkanie z rycerstwem i osobami do dworu króla należącemi; w kartce stało, iż dobrzeby było, jeźli nie obu to zdolniejszego z nich próbować jakiegoś nauczyć języka, z którymby w podróż do Włoch wybrać się było można. Jaksowie prosili, w obawie nie tak o siebie jak o tych, co ich ocalili, by się jak najmniéj pokazywać mogli i pozostać w ukryciu.
— Żadne wam tu niebezpieczeństwo nie zagraża — odezwał się przeor. — Zimą zwłaszcza do klasztoru mało kto uczęszcza z osób rycerskiego stanu... Dla niepoznaki moglibyście włożyć suknie nowicyuszów, ale i to nie jest potrzebném. Gdyby ktoś do klasztoru przybył, zawsze się ukryć możecie i w celi waszéj, którą wam wyznaczę, pozostać...
Natychmiast więc dał o. Benedykt młodemu klerykowi, powołanemu z sieni, rozkaz, ażeby się zajął umieszczeniem dwu braci. A że z życiem zakonném obeznać się i zastosować doń musieli, kazał im pokazać klasztor i objaśnić, jak dzień tu był rozłożony.
Z wielką uprzejmością młody kleryk jął się zaraz spełnić rozkazy, zabierając z sobą Jaksów, naprzód do wyznaczonego im mieszkania.
Nie postawiono ich jednak w celach zakonników, szczupłych i tylko na godziny pracy i modlitwy cichéj przeznaczonych, lecz w jednéj z izb gościnnych, w któréj osobne posłanie mieć mogli.
Zakonnicy krótkie i przerywane snu godziny spędzali we wspólnéj sypialni. Reguła ich zmuszała wstawać do chóru i nocą. Dla Jaksów znalazła się komnata czysta, z oknami ku Wiśle zwróconemi, w któréj komina nie brakło i na posłanie miejsca. Mieli téż stół i ławy, a naówczas niczego już więcéj nie potrzebowano. Zniesiono tu ich juki podróżne i po długiéj jeździe, w ciągu któréj ni razu się przebrać nie mogli, pierwszy raz przeodzieli się i z ciężkich kaftanów wyzwolili. Kleryk im we wszystkiém wesoło, po bratersku posługiwał, usiłując rozchmurzyć czoła i natchnąć dobrą myślą.
Kilka razy wchodził i wychodził, nim w pogotowiu byli, posiliwszy się tém, co im tu przyniósł do zjedzenia, a co się im dziwnie smaczném wydało, tak byli wygłodnieli; naostatek zabrał ich z sobą, ażeby wedle rozkazu przeora całą tę osadę klasztorną obejrzeć mogli.
Wszyscy których tu spotykali, nawet do najcięższych posług użyci, mieli na sobie suknie zakonne, wszyscy téż mieli te twarze jasne i uśmiechami ożywione, które tak Jaksów dziwiły. Mijając nie mówili nic, gdyż milczenie panowało w ogóle w klasztorze całym, zdumiewające dla przybyszów, ale wejrzenia i oblicza zdawały się witać przyjaźnie.
Kleryk Odon, jak mógł i umiał tłumaczył Jaksom to, co im okazywał. Naprzód wprowadził ich do kościółka, który choć mały był naówczas, choć skromny, dosyć jednak ozdobnie wyglądał, dzięki szczodrobliwości króla i kunsztowi samych ojców. Tu pomodliwszy się przed wielkim ołtarzem, za którym był chór zakonny, i rzuciwszy okiem na dwa boczne, misternie złoceniami przyozdobione, wyszli naprzód do wielkiéj wspólnéj izby jadalnéj. A trafili właśnie w chwili, gdy całe zgromadzenie w milczeniu za długim stołem siedziało. Na małém wywyższeniu młody kleryk w wieku Odona, w języku Jaksom niezrozumiałym, czytał coś z księgi.
Zakonnicy razem wszyscy zebrani byli, oprócz przeora, który miał miejsce osobne i siedzenie wywyższone, a na usługach jego stało dwu kleryków. Młodzież wdrażała się w ten sposób do karności i pokory. Na ścianie wizerunek Chrystusa i kilka innych mniejszych obrazów na złoconych deskach, zdobiły ciemną i nizką jadalnię, widocznie tymczasowo skleconą.
Ztąd szli do podobnéj jéj izby sypialnéj, jeszcze uboższéj, bo to co się tu posłaniem zwało, ledwie na imię to zasłużyć mogło. Rzucona na deskę garść słomy, suknem grubém pokryta, stanowiła łoże mnisze... Wielki komin w pośrodku ściany starczył na ogrzanie izby zimą.
Przechodząc potém długie chodniki i podsienia, z których drzwi do celi zakonników widać było, kleryk im kilka tych mieszkań pokazał.
Niemal w każdém z nich znaleźli zdumieni jakiś przybór i narzędzia rzemieślnicze, których użytku nie mogli odgadnąć. Obok mnogich godeł religijnych widać było warstaty, dłuta, siekiery, krawieckie nożyce i t. p. Nie było i jednego z ojców, coby nie miał zajęcia.
Brat Odon tłumaczył im z uniesieniem, jakie oni tu spokojne, szczęśliwe, niczém niezamącone życie prowadzą, czas dzieląc między modlitwą a różnemi robotami.
— Latem — dodał — to wozimy, budujemy, sadzim, siejem, żniemy i gospodarujemy aż miło...
Pokazawszy im w głównym gmachu co było najciekawszego do widzenia, z oczyma promiejącemi nareszcie zapytał, czyliby i najpiękniejszéj a najdroższéj pracowni oglądać nie chcieli? Nie zrozumieli oni tego zrazu, bo w jednéj z cel już widzianych pokazywał im Odon złotniczy warstat, srebro i złoto, które jeden z braci misternie rzeźbił i kuł z nich najpiękniejsze naczynia, kamieniami nasadzane.
Zdało się im, że po złocie i klejnotach nic już równie szacownego widzieć nie było można. Odon mówił im o czémś, czego ani się domyślać ni zrozumieć nie umieli. Tém mocniéj obudziło to ich ciekawość i zdumieli się mocno, gdy wpuszczeni do obszernéj i światłéj izby, nie dostrzegli w niéj więcéj nic nad kilka polic drewnianych zapełnionych czémś, co późniéj okazało się — księgami, jakie oni tylko po kościołach widywali. Ogromny stół w pośrodku kilką pulpitamł[12] opatrzony, zarzucony był kartami białemi ze skóry wygładzonéj i jasnéj, na niektórych z nich widać było poczęte malowania i złocenia. Obok stały małe skorupki różnéj barwy, pęzle i przyrządy do pisania. Kilka ksiąg dużych, które przepisywano, leżało także na stole. Młody Odon z uwielbieniem spoglądał na tę pracę, któréj piękności rycerze wcale ocenić nie mogli. Złocone rysunki, niektóre figury świętych wprawiały ich w podziwienie, lecz zakrytém było znaczenie tych skarbów dla nieświadomych pisma wojaków.
Na ścianie biblioteki, gdyż tak się nazywała izba kopiistów, wisiał obraz ojca zakonu św. Benedykta, na złoconém tle, z księgą w ręku, wystawującą regułę zakonną i oznaczoną wyrazami, od których się ona poczyna (Ausculta o fili). Odon wskazał im ten obraz i starał się go wytłumaczyć, a uśmiech jego twarzy i wesołość był najlepszym komentarzem do słów, które nad nim stały u góry:

Ipse fundator placidae quietis.
(Sam to założyciel miłego spokoju.)

Wszystko to mieściło się w głównym gmachu klasztornym, lecz otaczały go liczne zabudowania, które kleryk im z pewną chlubą chciał koniecznie pokazać wszystkie.
Tuż obok była szkoła klasztorna, gdzie klerykom wykładano nauki wyższe, między któremi już i matematyczne pisma Gerberta, jego Abacus i zabawna Rithomachia miejsce znalazły. Uczono pilnie muzyki, któréj wówczas wyższą daleko wagę nadawano niż dzisiaj, wprawiano się w komput kościelny, bo ten niezbędnie każdemu duchownemu był potrzebnym. Izba szkolna pustą stała o téj godzinie, ławy tylko i siedzenie nauczyciela, otoczone niemi, nadawały jéj odrębny charakter.
Szkółka dla ubogich dzieci i sierót przychodzących, o które naówczas nie było łatwo, znajdowała się po za tynem klasztornym. Żaczkowie bowiem przynosili z sobą wewnątrz klauzury zbyt wiele wrzawy, która nabożeństwu częstokroć zawadzała.
Opodal od głównéj budowy widać było młyny, żarna, piekarnie, kuchnie, drewutnie, wszystko w porządku największym i wszędzie czarne suknie mnisze, wesołe ich twarze, wszędzie uroczystą ciszę i ład dziwny.
Gdy tak, obszedłszy wszystko, nareszcie znaleźli się znowu Jaksowie w swéj izbie sami z sobą, a brat Odon pożegnał ich wesoło, obiecując i nadal służyć za tłumacza i pomocnika, długo nie przemówili słowa do siebie.
Nie było na pozór nic tak bardzo dziwnego w tém, co im tu okazywano. Nieskończenie wspanialszy był dwór królewski, bogactw widzieli w życiu i na wojnie stokroć więcéj, a przecież to co tu oglądali, było dla nich nowém i zdumiewającém, jak gdyby świat jakiś nieznany odkryli.
Cała ta „rodzina“ wedle wyrazów Odona, złożona z ludzi obcych narodowości, różnych krajów i języków, tak doskonale jedném prawem miłości spojona, szczęśliwa, uśmiechnięta, spokojna, pracująca tak ochoczo około robót, które się Jaksom wydawały ledwie dla niewolników przeznaczone... cisza i ład pod tym dachem, tryb cały zakonnego żywota, wprawiał ich w niezmierny podziw i osłupienie.
Odon im téż wytłumaczył, że się oni zwali „rycerzami Chrystusowymi“ (Milites Christi), nowe więc całe rycerstwo, którego nie znali dotąd, mieli przed sobą. Żaden z nich, choć często spotykali duchownych, nie widział dotąd klasztoru i nie znał życia jego.
Dla nich ono zdala wydawało się karą okrutną i więzieniem nieznośném, tu zaś spotykali ludzi, co wedle wyrazów kleryka, nietylko szli dobrowolnie, lecz gwałtem się wpraszali do rodziny i widomie w niéj i z nią szczęśliwymi byli. Dla wojaków Bolesławowskich, młodych a butnych, nawykłych do niepomiernéj, dzikiéj swobody, było to niepojętą zagadką. Żaden z nich drugiego nie śmiał zapytać o nią, badali się oczami.
— Ha! — odezwał się Jurga wreszcie, spozierając ku bratu — jeden Bóg wiedzieć to raczy, jak nam tu długo żyć przyjdzie... Ludzie jacyś dobrzy i przyjacielscy... a no... życie?
— Tsyt! lepsze niż w ciemnościach na poznańskim tumie — odparł starszy. — Tobieby się bo chciało... Sieciechównę zabrawszy w lasy gdzie ujść z nią, i siedzieć po staremu między kuflem a polowaniem i wesołemi druhami, albo na wyprawę ruszyć... Ale — nie rychło do tego przyjdzie...
— Cóż my tu z niemi robić będziemy? — spytał Jurga. — Jeść, pić i spać?.. albo z tym młodzieniaszkiem gawędzić?.. Modlić się... i spać znowu... Za płot w las niewolno... do konia ani przystępu!..
— Przecie się nam opat jakiegoś języka uczyć kazał — przerwał Andruszka — a ja nie jestem przeciw temu... to się i na wojnie przydać nieraz może...
Zadumali się oba.
— Jak ci się zda? długo to potrwać może? — spytał Jurga.
— Zda mi się, że nie krótko — rzekł Andruszka — gdyby to nie zbyt długo miało się ciągnąć, w Poznaniuby nas przetrzymali...
— Ale juści w las chyba czasem na łowy nam będzie wolno... — dodał młodszy, któremu swoboda smakowała, i westchnął.
— Ja o to przeora nawet nie będę śmiał pytać... — rzekł Andruszka. — O półtorej godziny od Krakowa, gdzie namiestnik królewski siedzi... a koło niego i ludzie się odedworu kręcą... nużby nas kto poznał?..
Smutna taka rozmowa pociągnęła się do wieczora. Z izby swéj słuchali bracia, jak dzwoniono na modlitwy, słyszeli jak szli na nie i wracali zakonnicy. Wieczorem przyniesiono im znowu posiłek skromny, ale dostatni, taki jakiego używali mnisi sami, którzy mięsa czworonożnych zwierząt nigdy nie jedli, dwoma daniami się ograniczali, lecz mieli oprócz tego chleb, miarkę wina i owoce latem. Tu piwo i miód zastępowały kosztowny napój zachodni. Pochlebiali sobie wprawdzie benedyktyni, że klimat ostry zwyciężą i winnice zaprowadzić będą mogli, lecz szło to oporem i powoli.
Po wieczerzy Odon im życzył wypocząć za długą i nużącą podróż, i pożartowawszy z nimi wesoło, zostawił samych.
Nazajutrz tenże miły przewodnik oznajmił im mszę świętą i zaprowadził do kościółka na ranną, zrozumiawszy to, że się z obcemi spotykać nie mieli. Po nabożeństwie wezwał ich do przeora.
Miał czas o. Benedykt i w piśmie opata się rozczytać, i rozmyśleć lepiéj, jak z braćmi postąpić.
Mieszkanie jego, do którego weszli, obszerniejsze, bo w niém dostojnych częstokroć gości musiał przyjmować, ozdobniejsze od cel innych było, tylko większą ilością godeł religijnych i świętości... Stół zajmowały pargaminy i księgi, które się rozsyłały kościołom, sprzedawały biskupom i nowo fundującym klasztorom. Tak samo obrazki i naczynia wyrabiane przez braci kunsztami zatrudnionych, szły na podarki i zamiany.
Opat przyjął ich z uprzejmością, ale powagą ojcowską.
— Dzieci moje — rzekł — widzieliście już wczora, że my tu wszyscy nietylko usty, ale i rękami Boga chwalimy, robiąc każdy co kto umie i może... Wyście stanu i rzemiosła wojennego ludzie... Co wy tu poczynać będziecie?.. W bezczynności żyć, sroga to kara, któréjbym wam chciał oszczędzić...
— Ojcze przewielebny — rzekł uśmiechając się Andruszka — my oprócz oszczepem i mieczem robić, a końmi toczyć, nie umiemy bo nic, a uczyć się i zastarzy jesteśmy... i...
— No... i ochoty pewno, jako rycerze, nie macie... — podchwycił przeor. — Na modlitwie, choćby ona zdrową dla duszy była, nie wytrwacie po dniach całych...
Patrzał na nich ciekawie, bracia stali z oczyma spuszczonemi.
— Języka się nam jakiegoś uczyć przykazał ks. opat, ojciec i dobroczyńca nasz — rzekł Jurga — bratu mojemu starszemu możeby to było ciężko, jam gotów, bylebym kogo miał...
— Rzymskiéj mowy potrzebaby wam, gdy pono do Rzymu iść za pokutę macie... — odezwał się przeor. — Chcecie więc?
— Słuchać musimy rozkazu opata — dodał Jurga.
Nie szło o czytanie i pisanie, których laików naówczas prawie nie uczono, a rycerze nawet uważali je może za uwłaszczające dla siebie, lecz o mowę samą. Do téj najlepszym nauczycielem wydał się kleryk Odon, którego już bracia na wstępie poznali i pokochali. Stanęło więc na tém, ażeby on w pewnych godzinach rozmową ich nauczać próbował praktycznie, co część dnia zająć mogło.
Andruszce chciało się bardzo wyjednać pozwolenie na łowy w lasach do opactwa należących, lecz tego dnia wspomnieć jeszcze nie śmiał przeorowi o gorącém żądaniu.
W istocie żal mu było brata, a Jurga potajemnie to samo żądanie i myśl miał, przy danéj sposobności, rozrywkę tę wyjednać dla Andruszki. Odrazu w tak dobrych byli stosunkach z młodym klerykiem, iż oba się spodziewali z jego pomocą wyjednać zezwolenie.
Tymczasem zabawką było rozglądanie się w owém życiu klasztorném i chodzenie około koni, które tak cudownie ciężką podróż wytrzymały. Z mnogich stad, jakie niegdyś mieli, dziś zostały im tylko te dwa niepoczesne, grube koniska, wzięte gdzieś z pod prostych pancerników i do których po odbytéj podróży przywiązali się dziwnie. Cóż wart był wojak bez konia? Najgorszy nawet drogim się stawał, gdy był jedynym.
Pozbawieni koni, czuliby się stokroć więcéj niewolnikami. Lękali się tylko, aby w końcu ciężar, jaki niemi klasztorowi przyczynili, nie zmusił do pozbycia się ich. Andruszka nie śmiał o tém mówić Jurdze, ten téż bał się zasmucić domysłem brata.
Kilka dni już upłynęło im w Tyńcu wśród ciszy i spokoju, gdy raz około południa gwar usłyszeli w podwórcach i Jurga wybiegłszy do przedsienia, najrzał przybywający orszak rycerski, cale pokaźny, przeciw któremu sam przeor wyszedł na powitanie. Nie mając czasu rozpatrywać się w nim, Jurga natychmiast się cofnął przestraszony, oznajmując bratu, aby krokiem za próg nie ruszał.
W chwilę potém Odon wbiegł z oznajmieniem, iż namiestnik krakowski przybył z rozkazania królewskiego dowiedzieć się, czyby zakonnicy co do żądania nie mieli.
Oba Jaksowie na dworze króla nie jeden raz starego Belinę, który teraz na zamku wawelskim siedział, widywali. Ulękli się więc mocno, dopytując, jaki poczet i ludzi miał z sobą, i czyby w klasztorze długo myślał zabawić?
Odon o wszystkiém przyrzekł się dowiedzieć i oznajmić. Ponieważ poczet Beliny był dosyć znaczny, przyjmowano ich wszystkich razem w refektarzu, gdzie się i kleryk mógł łatwo wcisnąć i co było potrzeba dowiedzieć.
Nierychło jednak powrócił i nie było go, aż znowu w podwórcu zatętniały konie, a cała owa drużyna namiestnicza nazad do Krakowa wybierać się poczęła. Czekali nań bracia z niecierpliwością wielką.
— Nie mogłem odejść, miłościwi panowie — rzekł wróciwszy — musiałem tam być trochę tłumaczem, bo Belina ciekawą historyę opowiadał, a o. przeor zdawał się nią bardzo mocno zajęty. Pewnie ona i wam jest wiadomą... historya to dwóch nieszczęśliwych braci, dziwnie jakoś nazywających się, podobnie do greckiego bohatera Ajaksa. Ci bracia kupca na drodze złupili i zabili okrutnie, za co ich król na śmierć skazał... Mówią, że teraz sam wielce ich żałuje, bo byli rycerze mężni, a że rodzinę mieli możną i liczną, która się od dworu usunęła, stratę król w tém poniósł znaczną...
Gdy to mówił, Jurga i Andruszka strwożeni oczy spuściwszy siedzieli, drżąc, aby Odon się w nich nie domyślił winowajców i serca do nich nie stracił. Chociaż liczba braci i czas mogły łatwo na domysł ten prowadzić Odona, nie zdało mu się wszakże, aby ci dobrzy rycerze, do których się przywiązał, takimi mogli być zbrodniarzami.
Z szczebiotliwością młodzieńczą Odon opowiedział im usłyszaną z ust namiestnika historyę, która już doszła była przez kogoś do Krakowa, o starym Tomku, co misą krwi króla miał w domu uraczyć, sam się z niego wyniosłszy i nie chcąc z nim być pod jednym dachem.
Jaksowie nie mogli się powstrzymać od gorącego wykrzyku i wzruszenia, które ich zdradzić mogło... lecz Odon znajdował to wrażenie naturalném i wyszedł zaraz upewniwszy ich, że się już nie mają obawiać spotkania z nikim.
Po wyjściu kleryka Jurga i Andruszka poczęli się ściskać, pocieszeni nieco tém, iż rodzina, co ich odpychała wprzódy, jednakże w ostatku do więzów krwi się poczuła i sprawę ich trzymała, choć już umarłymi sądząc.
Lecz wdzięczni będąc Jaksom swym i powinowatym, oba doznawali uczucia, któregoby w nich trudno się było domyślać. Żałowali króla.
Bolesław miał tę miłość u swoich wojaków, z którymi odbywał wyprawy, a nieraz u jednego legiwał ogniska, miłość niemal bałwochwalczą, któréj nawet zbytnia surowość zachwiać nie mogła. Andruszka mówił w więzieniu, iż w miejscu króla takżeby Jaksę jednego na śmierć skazał. I on i Jurga nie mieli do swojego pana żalu, kochali go jak przedtém, a teraz dowiadując się, iż śmierć ich przyczyniła mu trosk i strat, gniewali się na siebie. Niewielu wodzów umie sobie tak jednać serca, a Bolesław należał właśnie do tych, co obchodząc się często surowo, zawsze sprawiedliwie, obudzali zapał w wojakach i kochać się kazali. Pamiętna była ta z Rusią potyczka u Buga, gdy czeladź polska flaki płócząc w wodzie, na słowa się powaśniła z przeciwnym obozem, gdy Bolesława łajać począł jeden od słów ostatnich i on sam rzucił się w wodę gniewny, niepamiętny na niebezpieczeństwo. Naówczas co żyło dopadło koni, chwyciło co miało pod ręką i niespodziana walka, co się od rzucania flaków i obelg rozpoczęła, świetném skończyła się zwycięztwem.
Jaksowie litowali się w téj chwili więcéj może nad królem, do którego jak do ojca byli przywiązani, niż nad własnym losem. Ledwieby byli za złe nie mieli powinowatym, iż go odstępowali, a gdyby w téj chwili zasłyszeli o niebezpieczeństwie grożącém Bolesławowi, ważyliby się pewnie, bodaj na śmierć, by go ratować.
Z temi uczuciami sprzecznemi, i wdzięczności dla rodziny i miłości dla króla, spędzili wieczór cały na rozmowie tak ożywionéj, iż się nie spostrzegli, jak zadzwoniono na pierwszy śpiew w chórze. Była noc; zakonnicy spieszyli chwalić Boga na zaraniu... a im sen skleił powieki.
Następnego dnia odwiedził ich przeor, z którego twarzy domyślili się tylko, iż miał dla nich życzliwe usposobienie. Być mogło, iż wczorajsze opowiadania o znaczeniu rodziny podniosły ich w oczach jego.
Jurga śmielszy, skorzystał z tego dobrotliwego usposobienia o. Benedykta i wybiegł za odchodzącym w korytarz. Tu powtórnie ucałowawszy rękę jego, odezwał się pocichu.
— A! mój ojcze! mam do was prośbę wielką. Bóg widzi, nie dla mnie... o brata mi więcéj idzie... Myśmy tak do zamknięcia między czterema ścianami nie nawykli. Andruszka mi schnie, patrząc na lasy... Gdybyście pozwolili nam na łowy wybiedz...
Prośba ta była tak naturalna naówczas ze strony wojaków, iż się jéj przeor nie mógł zadziwić. Widywał on sam we Francyi nie jednego opata nawet zagorzałym myśliwym. Uśmiechnął się więc łagodnie.
— Któżby wam tego bronił! — rzekł — lecz sami zważcie, na co się wystawiacie. W Krakowie gości dużo rycerzy, co was znać i poznać mogą. Ci niemal codzień wyjeżdżają w lasy, i zapuszczają się nieraz daleko... Jesteścież pewni, że unikniecie spotkania?.. a jeźli się zetkniecie z takimi ludźmi, co was poznają... już nie siebie, ale innych narazić możecie...
— A! ojcze przeorzé! — zawołał Jurga — myć to na własném sumieniu mamy, a i o naszą téż skórę idzie... Lasy szerokie... miejsca dosyć... ucho mamy bystre, konie rącze, ani się napaść z nienacka, ani dognać nie damy...
— Cóż mam wam rzec? — odezwał się o. Benedykt — czyńcie jako chcecie, a patrzcie, byście w nieszczęście nie popadli...
Jurga jeszcze raz w rękę go pocałował i z twarzą uśmiechającą się do izby powrócił. Chwilę siedział naprzeciw brata u ognia.
— Hej, Andruszka — rzekł figlarnie — co to tu za lasy dokoła! mnisi w nich nie polują!... co tu zwierza być musi!..
— Lepiéj o tém nie wspominać, kiedy nam tego kosztować nie wolno!.. — odparł starszy smutnie.
— Hm... — zawołał Jurga — dlaczego nie ma być wolno?.. Konie stoją, oszczepy i łuki mamy, zrana się w las możemy wymknąć, ani nas kto postrzeże...
— Nie kusiłbyś mnie — odezwał się Andruszka — nie godzi się, przeorby się gniewał. Obiecaliśmy mu być posłuszni...
W tém Jurga dłużéj wytrzymać nie mogąc, poskoczył doń.
— Przeor pozwolił!..
Zerwał się tak starszy, jak gdyby téjże godziny chciał na koń siąść.
— Kłamiesz! — krzyknął — mów prawdę!
— Prawdęm rzekł... — uderzając się w piersi ręką, odparł młodszy. — Przyznam ci się, prosiłem go. Wprawdzie dawał mi rady i przestrogi, ale drzwi nam nie zapiera...
— Jutro w las! jutro w las!.. — klaszcząc w dłonie począł wołać spragniony Andruszka. — Jabym się go prosić był nie ważył. Tyś dobry brat... ale jeżeli... jeżeli się co stanie...
— Cóż się stać może?
— Nuż spotkamy kogo?
— Alboż nas może pochwycić z nienacka? — odparł Jurga.
Andruszka wahał się niepewny, a znać było po nim, że pokusie ulegnie; oczy mu błyskały, poszedł zaraz do kąta, gdzie broń złożoną mieli.
— W lasach zwierza dostatkiem być musi! — począł jakby upojony. — Jutro dodnia... na łowy! jutro dodnia...
I przez cały wieczór cieszyli się jak dzieci... drżały im ręce do oszczepów... — W las! w las! — powtarzał jeden to drugi.
I po pierwszéj mszy pobiegli do stajni, a w chwilę potém już ich w klasztorze nie było.





V.



Ks. Petrek niespokojnie trochę czekał powrotu opata, król dziwnie jakoś lekceważąc przyjął jego doniesienie, lękał się więc, by ono skutków jakich kłopotliwych nie pociągnęło za sobą.
Kość była rzucona, musiał już teraz popierać innemi środkami rozpoczętą sprawę; nie chciał sam pozostać z nią, wspólników mu było potrzeba. Nazajutrz więc po widzeniu się z królem, które się milczeniem skończyło i nie zbliżyło go do niego, korzystając z wieczornego obchodu niewieściego dworu, wcześniéj niż zwykle wcisnął się do markgrafównéj.
Znalazł ją zarumienioną mocno, niespokojną, na cichéj rozmowie ze starą niewiastą, która się wciskała wszędzie, nawet do króla, i niezrozumiałém jakiémś na dworze trudniła się rzemiosłem. Zwano ją starą Panichą. Nosiła ona na piersi ogromny krzyż cynowy, na znak widomy, że była ochrzczoną, siadywała dużo w kruchcie kościelnéj, gniewała się gdy ją posądzano o czary, zamawiania i praktyki bałwochwalskie, jednak leczyła różnemi sobie tylko znanemi ziołami, przy których i szepty i zażegnywania różne odprawiała. Ludzie się jéj lękali. Bojąc się, aby ją nie prześladowano o czarnoksięztwo, Panicha duchownym okazywała cześć nadzwyczajną, tak że na twarz padała przed niemi i kraj sukien ich całowała. W kościele jęczała i modliła się tak, aby ludzie słyszeli ją i widzieli. Mimo to wszystko, więcéj się jéj lękano, niż lubiono. Wcisnąć się umiała wszędzie, a czując, że obudzała pewną obawę, korzystała z tego wyłudzając od każdego co tylko mogła. Młodsze jéj życie mało znane było. Z dawien dawna wisiała przy dworze.
Niegdyś pewnie piękną być musiała, dziś stara już, z włosami siwemi, ale białemi jeszcze zębami i oczyma przenikającemi, postawę miała zręczną, chód rzeźki i zdala wydawać się mogła młodą, choć twarz jéj całą marszczki poorały.
Pokorna do zbytku, umiała być zuchwałą bez miary. We dworze nie było człowieka, któregoby życia tajemnic nie znała, wszystkich wad jego i słabości. Pomiędzy tumem a dworcem pańskim snuła się bezustannie... Niekiedy nikła na dni kilka i wracała niepostrzeżona.
Do jednéj królowéj Emnildy nie miała przystępu, odprawiano ją tu datkiem, ale ani jéj słuchać, ani przypuszczać do siebie nie dozwalała świątobliwa pani. Źli ludzie utrzymywali, że mimo okazywanéj pobożności, Panicha miała z poganami po lasach stosunki i gusła z niemi odprawiała.
Inni mówili, że stara czarownica między młodzieżą płci obojéj na dworze była chętną pośredniczką. Chociaż wydawała się ubogą, chodziła odarto, byli i tacy co się przysięgali, że miała już niemały skarb uzbierany i gdzieś zakopany na rozdrożu.
Panicha chadzała do ks. Petrka, lecz ten obawiał się czarów i posądzał ją o nie, wstręt miał do niéj, mimo że mu się narzucała.
Gdy wszedł do komnaty markgrafówny, widoczném było, iż się żywa rozmowa przerwała. Oda stała cała zarumieniona, Panicha u progu, zawinięta w płachty, ręką jeszcze coś wskazywać się zdawała, gdy ks. Petrek w progu się pokazał. Wnet stara ogarnęła się znowu, spuściła głowę i na widok księdza pospiesznie ku niemu podbiegłszy, upadła przed nim na ziemię, ręką chwyciła brzeg sukni, ucałowała, a potém obie dłonie ku niebu wzniosła. To uczyniwszy, podobnie pożegnała Odę i oddaliła się spiesznie.
Na twarzy ks. Petrka to spotkanie widocznie odbiło się chmurą, długo się nie odezwał słowa. Oda miała pałające oczy i twarz ożywioną, jakby jakąś nadzieją, z którą się nie spieszyła zwierzyć pisarzowi.
— Co ona tu robi ta czarownica? — szepnął ksiądz — po wszystkich kątach jéj pełno...
— A! mój ojcze! to biedna, uboga żebraczka, która się wysługuje jak może dla kawałka chleba... a pobożną jest bardzo...
— A szatan od niéj zdala cuchnie! — odezwał się ks. Petrek. — Wiedzą ludzie, co ona umie... Komu ona nieprzyjaciółką, temu się nic nie wiedzie... zna się ona ze — złém...
— Ale nie! nie!.. — przebąknęła Oda.
Ksiądz zamilkł.
— Dobrzeby było jednak, abyście jéj unikali — dokończył pisarz.
To mówiąc przybliżył się ku pięknéj markgrafównie, która niespokojnie rękami coś na stole składała.
— Ja tu do waszéj miłości — rzekł zniżając głos — przychodzę w ważnéj sprawie... w sprawie tak ważnéj...
Oda rzuciła co miała w ręku i spojrzała nań oczyma chciwemi wieści.
— Nie ulega wątpliwości — mówił pisarz — że, nie wiem kto, ale najpewniéj królowa z Sieciechem ocaliła Jaksów, przeciwko woli króla!.. Tak! okłamano pana, sprzeciwiono mu się... wykradziono ich... Siedzieli ukryci w tumie, parę dni temu gdzieś ich do innéj kryjówki uprowadzono...
Oda słuchając ręce ścisnęła białe, a usta się jéj uśmiechały złośliwie.
— Ja tego doszedłem — mówił daléj ks. Petrek — a wam to oddaję, abyście wy z tego korzystali... Król już się pono zdrady domyśla... kogo posądza? nie wiem... Trzeba abyście wy, miłościwa pani, donieśli mu o tém, gdy można będzie, potajemnie... Lecz nie wyjawiajcie, zkąd to wiecie... Niech król zapyta tylko królowę, pod przysięgą... pobożna niewiasta fałszu nie powie... Naówczas...
— Naówczas... sądzicie? — spytała Oda — że na królowę gniew jego spadnie?..
Ksiądz spojrzał na nią bystro.
— Miłościwy pan nasz — rzekł — jest w sile wieku... bez niewiasty on żyć nie może. Jeżeli inną pod tę porę umiłuje gorąco, będzie mu na rękę rozstać się z córką Dobromira...
Oda się zarumieniła mocno.
Nie była ona zbyt wstydliwą niewiastą, a współcześni historycy dają to poznać mocno, iż się nawet wydawać nią nie starała. Wiek téż i obyczaj do otwartości większéj upoważniał; w słowach nie kryto myśli, ale ją wypowiadano jawnie. Późniejsze wieki dopiero nauczyły się najsromotniejsze sprawy gładkiemi omawiać wyrazy.
Oda znać miała już pełną głowę i pierś swéj przyszłości, którą na namiętności Bolesława oparła. Poczęła téż mówić szybko.
— Król we mnie rozmiłowany... ja to wiem! Ale mnie mieć nie będzie, tylko gdy z nim obok siąść na tronie prawo mi da... Inaczéj nie... nie... nie! Wiem, że dla mnie wszystkie mu zbrzydły!
Rozśmiała się.
— Królowa zna to dobrze, radaby mnie dawno do ojca odprawić! We dworze mnie czernią, jakobym jeszcze w domu miała kochanka... co mi tam!!. młoda i piękna jestem... niech mówią co chcą... król się o to nie spyta... Zechce mnie mieć, musi przed ołtarz prowadzić...
Ksiądz słuchał trochę oczy spuszczając.
— Wszystko to wiem... i wasza miłość wierzysz téż, że ja sługa wierny cesarza, życzę, aby się tak stało jak chcecie... A kto do tego dąży, trzeba by umiał drogi sobie znaleść.
— Jakie drogi? Ja go oczyma trzymam na uwięzi, byle mi się nawinął... — poczęła Oda — królowa się krzywi, Ryksa głowę odwraca... nie dbam o to... śmieję mu się przy nich... Wczoraj gdyśmy szły, zostałam ostatnia... umyślnie... Bolesław stał z boku... pochyliłam mu się tak, że mnie pocałował. Nie widział nikt...
— To wszystko nie pomoże — szepnął ks. Petrek — póki królowa nie zostanie odprawioną do klasztoru... Jéj tam lepiéj będzie...
— A mnie na jéj miejscu! — rozśmiała się Oda.
— Więc czyńcie, pomagajcie sobie, aby to miejsce otrzymać! — począł nagląc ks. Petrek. — Powiedzcie mu o Jaksach i o zdradzie królowéj. Jeżeli to nie jéj sprawa?.. ale któżby się ważył na nią?.. no... to się oczyści...
Ks. Petrek dodał jeszcze kilka słów i szybko się oddalił. Nadchodziła godzina wieczerzy. Dnia tego na dworze ludzi było wielu.
Z dwunastu panów radnych Bolesława, połowa z nim przybyła z Gniezna, byli posłowie różni; był z Danii goniec od króla i z Rusi dwu kneziów, którym rad był Bolesław, bo ich potrzebował.
We wszystkich izbach stoły były pełno obsadzone, czeladź z pochodniami stała u ścian, gwar panował wesoły we dworcu. Pomiędzy panem a gośćmi i czeladzią, związek był jakiś żywy, tak, że ilekroć król Bolesław milczącym był i pochmurzonym, odbijało się to w otoczeniu — gdy wiedziano, że rubaszne swe odzyskał usposobienie, śmiało się wszystko, Zyg chodził inaczéj, pachołkowie i komornicy żywiéj się obracali. Wolne słowo, które się innego czasu nikomu z ust wyrywać nie śmiało, leciało aż do pańskich uszów...
Od powrotu z Gniezna raźniejszym był Bolesław, wszyscy téż za nim ochocze mieli twarze i po kątach gziła się czeladź i komornicy, a w podwórcach niebardzo téż było cicho. Rozlegały się niekiedy śmiechy bujne, z dziką siłą, niemal strachem mogącą nabawić.
Mówiono, że historyi łaziebnéj Mieszka z Bezprymem dowiedziawszy się król, gdy sądzono, że dla starszego syna okaże litość, a Mieszka zgromi, przeciwnie zdał się nią uradowany. Nie uwierzył jéj zrazu, powtarzać ją sobie kazał różnym i mruczał.
— Mieszko miałby taką dumę i dzielność!.. Zaprawdę, nie spodziewałem się po nim tego!..
I nietylko że nie zganił królewicza, lecz serdeczniejszym dlań być począł.
To mu przyczyniło dobréj myśli.
Zyg, który czytał w oczach, śmiało się teraz narażał z tłustemi i rubasznemi wybrykami swojemi. Nie marszczył się na nie pan wcale, witał je szerokim śmiechem.
Być może, iż oczy Ody przyczyniały się téż do ożywienia starego rycerza, który, jak ojciec, dla niewiast miał słabość do zgonu. Hamowała go pobożna królowa, przecie nigdy ustatkować się zupełnie nie mógł, a gorąca krew w nim grała do ostatka. Gdy opat Aron z obowiązku go czasem do pomiarkowania tych chuci nakłaniał, Bolesław milkł, korzył się, a widać było, iż do serca tego nie brał. Każdy wybryk natychmiast sowitym darem dla kościoła opłaciwszy, zdało mu się, iż już się oczyścił z niego.
Początek wieczerzy poważniejszym był, siedziała u stołu królowa, opat Aron, dwu obcych duchownych, panowie radni, posłowie. O rycerskich sprawach, orężu i wojnie mówiono: który naród najdzielniejszy, jakie miecze najlepsze, jakie hełmy najtwardsze i jak w polu się ścinać najrozumniéj. Król i jego wojewodowie mówili przypominając własne dzieje, gdzie się im i jak broń wysłużyła najskuteczniéj. Duńczyk swoich chwalił uzbrojenie, inni niemieckie, tamci włoskie, a byli tacy, co i węgierskie sławili.
Gdy tak rozprawiano, król, który rad pił i drugim nalewać kazał, wprędce się jeszcze bardziéj rozochocił. Gdy duchowieństwo dla modlitwy odeszło od stołów, a królowa téż ze starszemi się cofnęła, Bolesław młodszym niewiastom śpiewać i skakać kazał, dla oczów zabawy. Kubki chodziły gęste i śmiechy rozlegały się coraz głośniejsze, a białogłowy młodsze rade wesołości, słuchały wyrazistych oświadczeń, których im nie szczędzono.
Gdy się już tak w izbie rozochocili wszyscy, królowa Emnilda i Ryksa téż odeszła do swoich komnat.
Oda nie chciała widzieć, gdy inne szły, wmięszała się do tanecznic i przodowała im. A miło na nią było popatrzyć, gdy ciężki płaszcz zrzuciwszy, w opiętéj sukni popisywała się z kształtną swą i rozkwitłą bujno postacią.
Król téż z oczów jéj nie spuszczał, a ona, choć się zdawała zajęta zabawą, ani się zbyt od niego oddalała, ani się dała drugim zasłonić. Stała ciągle na widoku.
Mieszko rozmawiał z duńczykami, radni rozprawiali z posłami. Bolesław się zabawiał. Trwało to już długo, gdy ku markgrafównie skinął; podeszła do niego w skokach.
— Radują się wam oczy! — zawołał — cóż gdy tylko oczyma się wam radować można?
Oda ustami do góry podniesionemi coś mówiła niezrozumiałego. Po chwili rzuciła z niechcenia:
— Albo to wina moja?
— A czyjaż? — spytał król.
— Oczów, co się radują same... i na tém im dosyć — odparła Oda.
Król się zadumał patrząc na nią.
— Mnie bo was żal — poczęła jakby korzystając ze zbliżenia się markgrafówna i z tego, że nikt się nie przysłuchiwał rozmowie — mnie bo was żal...
— Jeżeli żałujecie, to pomiłujcie!.. — rozśmiał się Bolesław rozochocony.
— Choćbym i miłowała... cóż z tego? — poczęła Oda. — Ja wolna... wy niewolni...
Na to nie było odpowiedzi długo... popił Bolesław z kufla i wąsy otarł. Spojrzał na nią bystro i wyzywająco, odpowiedziała mu takim samym wzrokiem.
— Mnie bo was żal... — powtórzyła znowu — was tu nikt może tak jak ja nie miłuje, tak jak ja nie żałuje... a zdradzają wszyscy!..
— Wszyscy?! — zapytał Bolesław śmiejąc się — wszyscy?.. Ej!
— A tak! wszyscy! — mówiła Oda.
Zmarszczył się król nieco.
— Wszyscy?.. — spytał jeszcze raz.
— Wszyscy... — powtórzyła markgrafówna, — jam śmiała... ja kłamać nie umiem... Co mi tam! mogę jutro do ojca powrócić. Dawnoby czas... by i o mężu pomyśleli dla mnie... Pogniewacie się na mnie... to odeślijcie...
Z ciekawością król słuchał.
— Za cóż się ja mam gniewać?.. — zapytał.
— Za to, co powiem.
Tu zniżyła się do ucha królowi.
— Królowa nawet was zdradza! Tak!.. Skazaliście Jaksów na śmierć... ona sprawiła, że żyją...
Spojrzenie surowe Bolesława nie zmięszało ją.
— Ja wiem że tak jest.
Sądziła Oda, iż twarz króla, która łatwo gniewem się okrywała purpurowym, zmieni się i nasroży, gotową była do wybuchu i pytań.
Lecz Bolesław wyciągnął rękę do próżnego kubka, uderzył nim w stół, co znaczyło, by go podczaszy napełnił; twarz mu się nie zasępiła, owszem, uśmiech po niéj się przesunął.
— A!.. ty niemiecka dzierlatko! — rzekł — szpaczku ty, co tak szczebioczesz ładnie i żwawo, kto ci to takie baśnie przynosi?.. Wy we wszystko wierzycie?
Oda zarumieniona stała.
— Wierzę prawdzie... cały dwór o tém już prawi! — zawołała.
— A kto wam mówił o tém?
Oda zacięła usta; sama nie wiedziała, na kogo to złoży i czém się wytłumaczy.
— Mnie... a! niewiasty!.. Tylko o tém na dworze prawią... A kto miał uczynić? wiedzą wszyscy! Pobożna królowa... Myślicie — dodała — że ja, gdybym żoną była, uczyniłabym kiedy co przeciw pana woli? ani dla rodzonego brata!!.
Bolesław nie odpowiedział słowa.
Szpiegująca go oczyma markgrafówna zrozumieć już nie mogła, co myślał, ale mówić o królowéj nie chciał widocznie.
Zwróciła się więc w inną stronę.
— Królowa... ja nie wiem... a drudzy Sieciecha winią... Córkę miał za Jaksę zaswataną...
Białemi zębami rozśmiał się król i ramionami ruszył.
— Co więcéj?.. praw, sroczko różowa! choćbyś nic do rzeczy paplała, zawsze cię słuchać miło. Hej! młodość wionie od ciebie, jak na wiosnę od świeżych pączków brzeziny, gdy się rozwiną. Gdy przy mnie stoisz, zdaje mi się, że i mnie inne lata wracają. Praw... co chcesz... a zbliż się do ucha... Wszystko ci wolno.
Uraziła się nieco Oda, choć słowa były pochlebne.
— Nie takam ja krótko widząca jak myślicie! miłościwy panie! — zawołała żywo.
— Krótko widząca, łatwo wierząca! — rozśmiał się król. Wolno ci to, bo za to warkocz dziewiczy masz długi!
Co mi u niewiasty po rozumie, kiedy krasy nie ma... U niéj cały rozum w krasie, i póty rozumu co młodości.
Oda stała nadąsana.
— Praw, praw! mówił Bolesław! a no i to wiedz, że komu ja rzekłem, iż umrzeć ma, ten umarły i pogrzebiony... a ktoby mi go z ręki chciał wydrzeć, z nim téż pójdzie tam, z kąd nie wracają... Moja wola i o tysiąc mil sięga... Rozumiesz to...
— Było to niegdyś, miłościwy panie... było — a dziś... tyś już ciężki! tyś głuchy gdy nie chcesz słyszeć... i ślepy, gdy ci widzieć nie miło!!
Skinęła ręką i żywo odskoczyła, jakby odejść chciała. Król rad był ją powstrzymać, pierzchnęła. Zdało się jéj, że na ostatku trafiła mu w serce i strzała utkwiła...
A król siedział tak spokojny, jakby posłuchał piosenki, i wnet się obrócił do tych, co o wojnie prawili, zagadując ich o zbroje i młoty...
Późno w noc ruszył się wreście Bolesław, i dwór cały z nim, choć po izbach jeszcze niektórzy zostali u dzbanów, rozgadani. Sieciech i komornicy prowadzili go do sypialni.
Zyg téż szedł probując czy mu się jeszcze raz rozśmieszyć nie uda.
— Miłościwy panie — mówił — Sieciechowi staruszkowi dać było spocząć, a zamiast ochmistrza Markgrafiankę dziś było ochmistrzynią mianować...
Król go ręką po głowie klapnął bez gniewu.
— Onaby pewnie bardzo nie była markotną — dodał Zyg.
Widząc uśmieszek na twarzy, błazen daléj ciągnął.
— Tylko z ks. Aronem bieda... bo oni o wszystkiem na dworze muszą wiedzieć, a mało co im do smaku...
— Milcz — nicponiu! — groźno ofuknął król i silnie go uderzył. — Na księży nie śmiéj rwać się z językiem... bo ci go oberznąć każę.
Zyg skulił się wpół, syknął i wysunął rękę pocierając miejsce, w które został uderzony.
Prowadzący króla z pochodniami do sypialni, doszli do jéj drzwi tylko; tu postawiono straż, a dwaj komornicy i Sieciech tylko towarzyszyli Bolesławowi do łoża, na które rozebrany, legł natychmiast.
Sieciech stary odchodzić miał, gdy go król znakiem, który zrozumiał, zatrzymał. Często bardzo dawał mu na dzień następny rozkazy, czekał więc na nie sługa, ale Bolesław nie odezwał się, aż wyszli służebni.
Ręką skinął, aby się doń Sieciech przybliżył.
— Słuchaj ty — stary — rzekł — co mi tu trutnie do uszu przynoszą, na królowę i na was, o tych nieszczęsnych Jaksach. Nie dośćem się niemi namęczył póki żyli, nie dość ich śmierć odżałował, jeszcze z grobu mnię prześladują. Kto tu zmyśla baśni, że królowa i wy, dla córki waszéj, z pod moich rąk ich wyrwaliście i żywicie! Kto to mówić śmie, i powtarzać. Ja o tém dwakroć już słyszę, a nie radbym trzeci raz téj wieści!! Ogłoście mi po dworze, kto będzie śmiał się z tém nosić i mówić o tém... nie jak psu odszczekiwać mu każę pod ławą, ale jak psa go nę lub ubić każę.
Sieciech słuchał zbladły i osłupiały; gdyby nie mrok w izbie oświeconéj tylko ogniem komina, którego blask do łoża nie sięgał, Bolesław poznałby był na twarzy sługi przerażenie i niemal znanie[13] się do winy. Starzec drżał — potrzebował zebrać myśli, nimby się zdobył na słowo.
Król mówić już przestał — czekał na odpowiedź, Sieciech stał oniemiały...
— Słyszeliście i wy pewnie o tém? — dodał król — lub może wam w oczy nie śmiano tego rzec, boć was winią. Winią królowę. Bezecne języki jadowite, śmią na świętą porywać się niewiastę. Któraż już na świecie bezpieczną będzie, gdy ta nie jest poszanowaną, co nikomu nigdy nie uczyniła zła, a tyle robiła dobrego? Słyszeliście wy o tém?
Sieciech coś mruczał tak niezrozumiałego, iż król pewnie niedosłyszał słów jego, ale mu nie szło o odpowiedź.
— Nie wytrąbiać tego... bo nie warto — dodał — ale powiedzieć starszyznie, kto mi to nosić będzie śmiał, tego ukarzę jak psa.
To rzekłszy król się kożuchem osłonił, byłto znak odejścia, Sieciech posunął się ku drzwiom, niepewnym krokiem, pełen jeszcze niepokoju i trwogi. W pierwszéj chwili wyszedłszy z komnaty, chciał natychmiast o radę biedz do opata, i z przestrogą do królowéj — lecz północne koguty piały, nie pora była.
Oprócz współbiesiadników króla, we dworze spało wszystko.
Starzec, który się nigdy do żadnych knowań nie mieszał, widział przecie jasno co się tu działo, rozumiał więc dobrze, iż królowi donieść mogli tylko ci źli ludzie, co pobożną Emnildę zgubić pragnęli, a dla swych widoków, w jéj miejscu, młodą Odę postawić. Nie śmiałby był badać króla od kogo to miał, lecz z rozmowy cichéj z markgrafówną, na którą patrzał z ubocza, odgadywał, że ona to Bolesławowi przynieść musiała. Ona jedna.
Któż drugi? Kto był ten skryty nieprzyjaciel, tego odgadnąć nie umiał.
Ze zwieszoną na piersi głową wysunął się Sieciech do mieszkania swego, nazajutrz zamierzając o tém uprzedzić opata naprzód, potém oznajmić królowéj.
Sen go téż prawie do brzasku nie wziął, i gdy się dwór ruszać począł dodnia, wstał z łoża niespokojny. Opat Aron zwykle rano odprawiał w tumie mszę świętą, tak by późniéj być na króla zawołanie.
Tu naprzód pospieszył stary, swoje obowiązki dworskie zwierzywszy zastępcy. Opat się modlił już w zakrystyi gdy do niéj wszedł Sieciech, na którego twarzy pomięszanie widać było. Sama jego przytomność tu niezwykła, już opatowi dawała do myślenia. Lękał się, aby coś królowi się nie przytrafiło.
Wyszli wnet razem nie do izby, bo się ścian lękał stary, lecz w podwórze katedry. W krótkich słowach opowiedział Sieciech powód przybycia.
Opat Aron ręce załamał — lecz gdy doszedł do końca powieści, uspokoił się znacznie...
— Król dzięki Bogu — rzekł — żadnéj do tego nie przykłada wiary... lecz — kto i jak odkrył tak pilno strzeżoną tajemnicę? kto ją zdradził złośliwie?
O tém próżno myśleli oba, odgadnąć było trudno... Opat wrócił wnet do księży przy tumie, a ochmistrza nazad odprawił, aby wcześnie a oględnie królowę ostrzegł. Tu nie potrzebował śledzić długo, by dojść, że biedny stary stróż dał się na słowo jakieś wyciągnąć ks. Petrkowi.
W ten sposób wszystko się tłomaczyło. Ks. protonotaryusz pochlebiał sobie od dawna, iż umiał się wkraść w łaski i posiadł zupełne zaufanie opata.
Nie znał jednak — opata Arona, którego kroniści niemieccy zowią: „z sukni duchownym, z natury lisem;“ był on nierównie przebieglejszym, niżeli się wydawał. W obejściu się pełen prostoty, na pozór otwarty... ostrożnym był i bacznym.
Wiedział dobrze, iż cesarscy przyjaciele, niemieckie duchowieństwo, które sobie do zwierzchnictwa nad kościołem polskim prawa rościło, mieć będą na dworze Bolesława swych ludzi i donosicieli; znał stosunki ks. Petrka z Dziewinem, i dla tego trzymał się go, iż przezeń dowiadywał się Henryk cesarz i arcybiskup o tém tylko, co opatowi dogodnie było im dać wiedzieć. Zdrada protonotaryusza nie była dlań tajemnicą, używał jéj jako narzędzia — nie dając poznać po sobie, iż świadomym jest wszystkiego.
Tak samo jak cesarz na dworze Bolesława miał swe sługi, Bolesław sowicie opłacanych ludzi trzymał w Dziewinie i gdziekolwiek cesarz przebywał... Miał ich w Rzymie, a gdy ostatni raz papież Benedykt zjeżdżał do niemiec, skorzystano z tego, by w jego otoczeniu zjednać sobie przyjaciół.
Chytry ks. Petrek wcale nie posądzał opata o grę tak mądrą...
Z tumu wprost ks. Aron poszedł do protonotaryusza. Znalazł go na modlitwie. Widzieliśmy, że byłto człowiek, mimo swéj zdrady, pobożny, bo nawet gorliwość religijna pobudką dlań do niéj była...
— Mój ojcze — odezwał się wchodząc — gdy tamten modlitwę dokończył. Możecie mi oddać usługę wielką.
Zaniepokojono króla plotką nie do wiary o jakiemś ocaleniu i wykradzeniu Jaksów, król jest w wielkim gniewie na tych co to wymyślili. Kazał Sieciechowi ogłosić we dworze, że jak psa ukarze, kto będzie śmiał powtarzać tę baśń.
Nie słyszeliście wy o tém? nie wiecie kto może być jéj sprawcą?
Ks. Petrek udał wybornie zadziwionego, przejętego i począł dopytywać, czy uchowaj Boże, nie zaszkodziło to „świętéj pani“ lub „czcigodnemu Sieciechowi?“
Uspokoił go opat odpowiedzią, że złośliwa baśń, na to była stworzoną zapewne, aby pomiędzy królem a królową zasiać nieufność i obudzić niechęć, lecz wielki rozum i serce pańskie odgadło cel, i sprawca tylko mógł ucierpieć na tém.
Ks. Petrek stał widocznie pomięszany, starając się niepokój ten pokryć troskliwością o świętą panią i czcigodnego starca. Nie wiedział co począć, bo się lękał, aby król na zapytanie Arona, nie wyjawił mu, że od niego to słyszał. Przyznać się nie chciał i nie widział sposobu, którego właśnie szukał w głowie, aby z siebie winę kłamstwa i zatajenia zrzucić.
Nie pozostawało mu nic innego, jak fałszem nowym — obałamucić opata, w którego zaufanie dla siebie miał wiarę. Po chwili milczenia i namysłu, skłonił głowę i boleściwie ręce rozkładając — odezwał się cicho.
— Muszę się przyznać, że mnie o tém już wieści doszły, iż królowi coś podobnego doniesiono. Ogarnęła mnie trwoga wielka, a że waszéj przewielebności nie było naówczas, probowałem sam umysł króla odwrócić od podejrzeń. Mówiłem z nim o tém.
— Jakże przyjął? — zapytał chłodno opat.
— Z oburzeniem — zawołał ks. Petrek.
Milczenie krótkie przerwało rozmowę, protonotaryuszowi brakło wyrazów, mięszał się, widocznie był nie swój. Przebiegły opat zdawał się tego nie widzieć i nierozumieć.
— Jak sądzicie? — zapytał — kto mógł być sprawcą?
— Cóż ja o tém sądzić mogę! — z pokorą wielką począł pisarz — ja, który tu siedzę zamknięty, do niczego się nie mięszając, czas pędząc na modlitwie i pracy? Obcy jestem temu, co się tu dzieje — przypadkiem chyba wieść mnie jaka dolecieć może... Wasza przewielebność znacie lepiéj i ludzi i sprawy, które jakby siecią opasują miłościwego pana naszego!! Wszędzie złych pełno.
Podniósł oczy ku niebu i zamilkł.
Opat patrzył nań z rodzajem chłodnéj ciekawości, po twarzy przebiegały jakby strumienie jakieś wstrząsające jéj rysami, hamował się jednak — Petrek był mu potrzebny.
Protonotaryusz miał czas ochłonąć i uspokoić się nieco.
— Mówmy więc o czém inném — siadając w krzesło u stołu — począł opat zwolna.
Nie tajno to wam, miły bracie, że król korony od Ojca świętego pragnął, jako potwierdzenie tytułu i wieńca, który od świętego przyjaciela swojego cesarza Ottona otrzymał. Życzył sobie pan miłościwy wprost się udać do ojca świętego, aleśmy go przekonać zdołali, iż cesarza ominąć i bez jego woli nic się uczynić nie da. Drogi mamy do stolicy apostolskiéj zamknięte. Cesarz wszechwładnym jest od granic naszych począwszy do Rzymu, ani posłyby nie doszły do niego, ani powrócić do nas mogły z koroną...
Petrkowi oczy pobłyskiwały — głową potwierdzał w milczeniu. Nie spodziewał się takiego zwrotu i choć nie okazywał zdziwienia, w duszy wielce był zdumionym. Mówił sobie słuchając.
— Zaprawdę, jeżeli pozwolenie[14] cesarskiego czekać będziecie — poczekacie na nie długo!!
Opat zwolna ciągnął dalej.
— Cesarz właśnie na przyszłe święta wielkanocne do niemiec ma zjechać, potrzebujemy męża rozumnego, życzliwego, sprzyjającego królowi i jego sprawie, któryby na dwór arcybiskupi z tém jechał, i sprawę o koronę opiece jego powierzył...
Padło oko królewskie i moje na was, mój ojcze...
Ks. Petrek spojrzał i drgnął.
Chlubno mu było zostać posłańcem króla, dogodnie mu się zdawało w ten sposób zapobiedz aby Bolesław upragnionéj nie otrzymał korony; lecz zarazem niepokój go przejmował, kto tu w jego miejscu stanie na straży?
Pochylił nizko głowę z dziękczynieniem pokorném.
— Miłościwiście nadto dla mizernego sługi waszego — odezwał się słowa cedząc powoli — ani śmiem pochlebiać sobie, bym dostojeństwa był godzien i podołał wielkiemu celowi. Słabe ramiona, wątłe siły moje!
— Król was wysłać pragnie! — dodał opat — nie możecie się woli jego opierać. Dane wam będzie na podróż co potrzeba, byście godnie przedstawiali u dworu, wielkiego króla naszego... Wezwijcie w pomoc ducha świętego, i sposóbcie się do drogi.
To mówiąc i wymówek nie słuchając wstał opat, ks. Petrek milczał rad i zafrasowany razem. Odprowadził go do drzwi, nie pewien jeszcze, czy go spotkało szczęście, czy się gotowało niebezpieczeństwo.
— Lecz — odezwał się nieśmiało, do odchodzącego już — któż mnie tu wam zastąpi, jeśliby pismo jakie sporządzać przyszło?
— O téj potrzebie wątpię — rzekł opat — w pilnym razie, ojciec Paweł wezwanym być może z Trzemeszna.
Opat szedł już daléj, gdy protonotaryusz o drzwiach otwartych zapomniawszy, stał w nich jeszcze rozmyślając nad sobą. Zwolna potém przymknął je wracając do izdebki. Stanął u ognia zapatrzony w żar czerwony.
— Miałżeby opat być tak przebiegłym, by mnie chciał zwieść i okłamać? — rzekł w duchu. — On? mnie! miałżeby posądzać! chcieć się pozbyć!
Uśmiech mu skrzywił usta.
— Nie — nie może to być — odrzucić nie mogę poselstwa, będzie ono i mnie służyło...
Dumał długo chytry zwolennik cesarski, lecz widział, iż musiał być posłusznym. Żal mu tylko było w chwili, jak mu się zdało, stanowczéj i ważnéj, dwór opuszczać; trapiło go to, iż cichą swą robotę podziemną, na czas porzucić będzie musiał...
Opat śpieszył już do króla, aby go schwycić wprzód nim wrzawa dworska otoczy.
Bolesław zobaczywszy ulubieńca swojego, pośpieszył go powitać pocałowaniem ręki... a na widok jego starszyzna, którą był przywołał dla narady, natychmiast pierzchnęła. Zostali sami.
— Miłościwy panie — szepnął opat — ks. Petrka się nam pozbyć ze dworu potrzeba, inaczéj to co przedsiębierzemy dla otrzymania korony z Rzymu, nigdyby się nam nie powiodło. Ze swéj celi ma on oko i ucho wytężone na wszystko...
Dałem mu wiedzieć, że się już wcale u papieża, omijając cesarza Henryka, starać o nią nie myślemy. To ich uspokoi. Wyprawiam protonotaryusza do cesarza... choć wiemy dobrze, iż nam odmowną odpowiedź przyniesie. To nam da czas dróg innych probować. Zbyć się go ztąd na teraz jest nieuchronném. Oznajmiłem mu już o podróży...
Król się uśmiechnął.
— Czyńcie jako się wam zda najlepiéj — rzekł — jam przy was, gdy o mądre chodzi sprawy — prostaczkiem, Petrek nam przydatny — ale z nim igramy jako z ogniem... który i strawę zgotować pomoże i strzechę zażegnąć.
— A najlepiéjby może było, napisać na dwór cesarski, do tych co nam sprzyjają — dodał opat — aby naszego posła tak gościnnie przyjmowano — by się rychło oddalić i wracać do nas nie mógł.
Opat głową potrząsł znacząco.
— Dla niepoznaki — rzekł w końcu — miłość wasza odprawi go obdarowanym i z pilném zachęceniem do wiernéj usługi, z obietnicą nagrody.
Bolesław, który oczy miał z poszanowaniem wlepione w mówiącego, był przy nim niemal pokornym i posłusznym. W tych sprawach czuł najlepiéj wyższość jego.
— Uczynię jak mi powiecie — rzekł — lecz któż nam listy do Rzymu ułoży? kto powiecie?
— Z Trzemeszna i Tyńca sprowadzimy wiernych ludzi — mówił opat — a ci tajemnicy nie zdradzą. Nie jedno lecz trzy różnemi drogi wyślemy poselstwa do Rzymu, a daj Boże aby chociaż z nich jedno dostało do apostolskich progów, i do nas wróciło. Wiedzą cesarscy dobrze, iż się o koronę staramy, nie złudzi ich to, iż się do Henryka udamy o nią! Na wszystkich gościńcach czatować będą, podróżnych chwytać i listów szukać, na wszystkich drogach zabiegać.
Westchnął opat Aron.
— Kogoż wyślecie? — zapytał król.
— Dobierzemy duchownych, dodamy im dzielnych rycerzy ku obronie — mówił opat.
— Stoigniew stary do jednego z poselstw zdatny — przerwał Bolesław.
— Znajdziemy i innych — dodał zamyślony opat Aron. — Zostaw mi to miłościwy panie... rozmyślać i modlić się będę, ani chcę byście wiedzieli co i jak uczynię — bym niepokoju nie przymnażał... Biorę to na barki moje, a Bóg miłościwy wesprzeć zechce sługę swojego.
Radosném, błyszczącém okiem spojrzał Bolesław na Arona.
— Ojcze mój — zawołał — nie dla téj już siwiejącéj głowy korony mi potrzeba... dopóki ona oczu nie zamknie, królem będę i bez niéj — trzeba mi jéj, abym nią pokrył kraj od Dunaju do Bałtyku i rozpaść mu się nie dał, trzeba mi jéj, aby na skroń Mieszka przyniosła błogosławieństwo i duchem ją bożym oświeciła. Nie dla siebie jéj pragnę... Ten sam ojciec nasz rzymski, co wchodzącemu do Rzymu cesarzowi złotą kulę ziemską na znak panowania dał w ręce, i błogosławił zwycięztwom nad Saracenami, niech mi koronę pobłogostawi[15], ażeby dzieło ojca i moje w niwecz się nie rozsypało. Nie sobie ale synowi łaski jego pragnę... a potém — umrę spokojny!
Opat Aron ręką krzyż zakreślił w powietrzu, i król wiodąc go wyszedł do stołów, przy których nań goście i dwór oczekiwali.





VI.



Ranek był jakby dla łowów wybrany, i pod szczęśliwą wróżbą, wyjechali za klasztorne wrota Jaksowie.
Świat im się śmiał cały! Zdawało dawne powracać życie w Jaksowych borach, za owych dobrych czasów, co się tak źle skończyły.! Twarze ich jaśniały na przemiany to radością, że znowu wolném borów oddychali powietrzem, to smutkiem oblekały gdy przypomnieli, że dawniéj mieli poczet liczny przy sobie, że im własne psy radośnie naszczekiwały, a łowiecka gromada śpiewała stare pieśni myśliwskie.
Już ni téj zgrai głosu — ni tych ludzi śpiewu nigdy słyszeć nie mieli i tych domowych progów oglądać, za któremi dusznie tęsknili. Lecz po cóż boleć za tém co się wymodlić nie mogło? Uśmiechali się spoglądając na lasy.
Stały one w pogodnego dnia blasku: okryte szronem lśniącym: ciche, majestatyczne, tajemnicze, wabiąc ku sobie.
Ranek zimowy był cudny. Niedawno trochę śniegu przypadło — potém mokry śnieżek w wilgotną mgłę się zamienił, która do drzew i traw przyrosła mrozem... Każda gałązka, każde zdziebełko małe przystroiło się w białą, połyskującą szatę, i w niéj to nawet, co dla oka, pospolitych dni niewidzialném było, stało się widoczném. Las zdawał się gęstszy, gałęzie obfitsze, a na ziemi co pozostawiła jesień, odżyło w bieliźnie zimowéj, jakby wskrzesone do nowego pośmiertnego żywota.
Stały puszcze ciche, otwierając swe głębie — a nigdy może obu Jaksom nie wydały się tak cudownie pięknemi jak teraz. Konie ich teraz wypoczęte, rade swobodzie prychały i szły lekko a raźno...
Rozglądali się po okolicy dobrze, aby napowrot znaleść drogę.
Własnemi téż ślady mogli nazad dostać się do klasztoru...
W okolicy niepłoszonego zwierza obiecywało się dosyć — lecz na drobnego się nie myśleli porywać.
Czuć było las stary jeleniami, kozami, może niedźwiedziem i dzikiem. Andruszka i Jurga, jadąc spoglądali czy gdzie nie dojrzą tropu... Lecz lisie i zajęcze obojętne im były. Spieszyli głębiéj się w bór zapuścić, jakby powracali do domu. Czuli się w nim swojsko, wszystko choć w okolicy nieznanéj, zdało się im znajomém, przeczuwali niemal doliny, zakręty i gąszcze, które mieli spotykać.
Jechali cicho, czasem spoglądając na siebie i mówiąc oczyma.
— Jak nam tu dobrze!
— W klasztorze — odezwał się Andruszka — ludzie mili i gościna uprzejma — niech im Bóg za schronienie płaci... lecz zawsze to więzienie.
— A ludzie ci w niém po dobréj woli żyją, i Odon powiada, żeby swéj celi za królewskie nie zamienił pałace.
— Święci są — dodał Andruszka — a no świętych trzeba, żeby wytrzymać z niemi.
Straszne życie! każdego dnia wraca jednakowe... zawsze téż same...
Usnąć z niemi można...
— A oni weseli są i z twarzy ich widać, że szczęśliwi — rzekł Jurga.
— Inni to jacyś ludzie — odparł starszy — chyba w sobie wojaczéj krwi nie mają.
Gdy tak mówili rozpatrując się po lesie, Jurga syknął wskazując tropy świeże. Poznał w nich pisanie dzika, który powlekał leniwemi nogami i śnieg pokreślił za sobą.
— Oni czytają z karty — rzekł Andruszka śmiejąc się — a my lepiéj za to od nich po ziemi...
Jakbym dzika widział i miarębym jego dać gotów.
— Swieży[16] ślad! — zawołał Jurga — dotrzyjmy.
Ruszyli śpieszniéj, rozstępując się nieco, tak aby odyńca tropy w pośrodek wziąć między siebie...
W kilku miejscach wałęsający się wieprz probował ryć, ale zamarzłéj ziemi nie naruszywszy, porzucił.
Oba Jaksowie zapomniawszy już owszystkiém[17], z oczyma wlepionemi w ślady zwierza, gorączkowo doganiać go zaczęli... Zdala widać było, jak kłodę ciężką, przysiadłego ogromnego odyńca, z najeżoną sierścią, z bielejącemi kłami, z ryjem olbrzymim. Ten się nierychło, zobaczywszy ich ruszył szparko, ryknąwszy krótko, i począł uchodzić...
Zwierz był niezmiernego wzrostu, niezgrabny, ciężki, ale straszny siłą. Wpadł na zaspę śniegową, w któréj się ukrył prawie do grzbietu i wyskoczył z niéj na kłodę, przy któréj śnieg się nagromadził. Za tą chrust był i gąszcz powikłana, a z téj mu się dobyć znowu przychodziło z trudnością — gdy Andruszka dopadł go pierwszy i oszczepem żgnął po grzbiecie.
Uwiązł ci on w boku odyńca, lecz śmiertelnego nie zadał ciosu, Jurga z drugiéj strony zabierał się go dokonać, gdy rozjuszone zwierze, koniowi jego nogi przednie kłami podcięło.
Koń i jeździec padli razem tuż obok wieprza, który paszczęką krwawą bronił się wściekle... Przytomności swéj winien Jurga, że w téj chwili miecza dobywszy, uskoczył i z boku nim tak zręcznie uderzył iż dzik, krwią żygnąwszy, padł dogorywając...
Drogo to było okupione zwycięztwo, bo koń miał nogi rozcięte, a jedna z nich na skórze się tylko trzymała. Biedne zwierze tarzało się pasując z bólem i śmiercią. Jaksowie stali przerażeni wypadkiem... Konia Jurdze żal było niemal jak przyjaciela, ręce załamał nad nim.
Wiedział, że go ocalić nie potrafi i oszczędzając mu boleści, gardło poderznął, przez litość — Andruszka zsiadł ze swojego, który się żachał i rwał.
Stali niemi nad swą nieszczęśliwą zwierzyną, niewiedząc sami co z nią poczną i z sobą.
Wprawdzie oddalenie od klasztoru nie było tak wielkie, ażeby się do niego pieszo nie można było dostać — lecz odyńca nie mogli myśleć zabrać z sobą. Końby go nie udźwignął, a im obu zaciągnąć byłoby ciężko. W klasztorze téż chyba dla obcych mógł się na co przydać odyniec, bo tu mięsa czworonogich nie jadano.
Strata konia bolała obu okrutnie, Jurga czuł się winnym, i wyrzucał ją sobie. Zajęli się tak mocno doznaną stratą i rozmyślaniem co daléj robić mają — bo do klasztoru chyba powracać trzeba było natychmiast, a dzień im przepadł cały — że ani słyszeli, ani spostrzegli, gdy tuż ku nim nadbiegł konno jeździec i stanął... Nie widzieli go jeszcze, ale dwa psy bure już się im pod nogi do zwierza rzuciły.
Z nich się dopiero domyśliwszy, iż ktoś zbliżyć się mógł i pochwycić ich tu z nienacka, podnieśli oczy strwożone... Andrsuzka[18] uchodzić chciał, ale brata zostawić nie mógł.
Jeździec, którego koń sapał i bokami robił, był im szczęściem nieznany; człek już nie młody, odziany dziwnie, wyglądał dziko i stanu jego odgadnąć było trudno.
Konia miał pod sobą mierzyna grubego, okrytego zimową siercią grubą i najeżoną. Ponad nim widać było zgarbioną nieco silną budowę człowieka, okrytego kożuchem niedźwiedzim włosem na wierzch włożonym. Na głowie czapka ze łba meszki, z białemi kłami, nadawała mu straszne oblicze, z pod niéj długie pasma włosów na pół siwych i brodę na dwoje rozdzieloną, rozczochraną, policzki żółte i oczy czarne widać było... Uzbrojenie miał staroświeckie, ciężki topór, mieczyk mały, dzidę w ręku. Zgarbiony trzymał się na mierzynie i milcząc spoglądał na dwu braci i leżącego konia i dzika. Z pod wąsów można się było domyśleć uśmiechu szyderskiego, z mową wcale nie śpieszył. Stał jakby był w domu i jakby czekał by go ci obcy pierwsi zagadnęli. Oni téj najmniejszéj do tego nie mieli ochoty.
Wreście, nie pozdrowiwszy ich po chrześciańsku, co ich uderzyło obu, stary zawołał.
— Droga zwierzyna! Zkąd wy?
Andruszce się nie bardzo odpowiadać chciało, ale był rad zbyć go.
— Byliśmy w gościnie u ojców na Tyńcu — pozwolili nam zapolować, a no łowy nie samowite...
Zmierzył oczyma nieznajomy obu — wspomnienie o ojcach i Tyńcu nie zdawało mu się do smaku...
— Pewnie królewscy jesteście, odedworu? — zapytał.
— Jesteśmy wojacy — nie dworacy — odparł Jurga.
Stary głową pokręcił.
— Co myślicie poczynać? — spytał.
— Wracać, jeden pieszo, drugi z koniem — rzekł Jurga.
— A dzik?
— Możecie go sobie wziąć, jeśli chcecie — odezwał się Andruszka — nam się on na nic nie zdał?
— Naprawdę? — spytał stary — wieprz co się zowie zdrów i wypasł się bodaj u mnie, rad mu będę.
Ale ja darmo podarków nie biorę, niedaleko ztąd moja dziura... spoczniecie u mnie. W klasztorze o smaku mięsa zapomnieliście, a i miodu oni sycić nie umieją, te czarowniki z za morza.
Ręką pogardliwie rzucił.
— Wracać bo nam trzeba — odezwał Andruszka niespokojnie.
— Wrócicie wczas, drogę wam pokażę — mówił stary, gościną ubogą gardzić się nie godzi.
I pomyślawszy dodał...
— Może nie macie ochoty iść, nie wiedząc do kogo? Stary jestem człek, którego ojcowie niegdy cały ten kraj do koła trzymali. Nasz on był. Dziś u nas nikt nic nie ma, król jeden wszystko... Nowa wiara, pany nowe, jam starych lat człowiek i żebrak...
Została mi zagroda i prawo do łowów. Resztę mnichom dano... zabiorą tu oni do koła co zechcą. Któż tu panem jeśli nie oni. Król ich pierwszy sługa.
Zdumiony Jurga wtrącił.
— Nie jesteście chyba chrześcianinem?
— Albo ja się ciebie pytam — odparł dumnie stary — z jakim ty trzymasz bogiem?
Zamilkł nieco.
— Chcecie do Starżowéj skały — rzekł po chwili — dobrze... nie... to niech dzik gnije, a wy bywajcie zdrowi... ale... po staremu... gościną się gardzić nie godzi...
Spojrzeli po sobie bracia. Niebezpieczeństwo im u tego człowieka, co się dziczył na króla i na nowe sprawy, nie groziło żadne... ciekawość brała. Skinęli ku sobie. Andruszka dziękując głową skłonił. Stary małego prostego rożka dobył z za odzieży i dwa razy krótko się odezwał.
Stali czekając, gdy dwóch ludzi z gąszczy nadbiegło z oszczepami. Głowy mieli postrzyżone, choć odrosłe i widać w nich było albo niewolników lub porabięta[19]. Powrozy mieli na plecach, oszczepy w ręku, odkryte włosy bez czapek. Stary im pokazał dzika ręką, a sam nie mówiąc nic ruszył. Jurga na konia brata skoczył z tyłu, siądzenie swe zabrawszy na plecy.
Nie mówiąc słowa prowadził ich z sobą stary Domosul Starża. Nie słyszeli o nim w klasztorze dotąd, ale człek był z buty, uporu i dzikości znany. Przez nie on włości potracił, a nie chcąc się ochrzcić, zupełnie od ludzi odłączył. Mieszkowi i Bolesławowi wypowiedział posłuszeństwo, ziemie sobie dał pozabierać i przez litość tylko do żywota go zostawiono na starym gródku, nie broniąc mu łowów, i na jego sprawy patrząc przez szpary. Szanowano w nim krew starą władyków téj ziemi dawnych, dawano mu dożywać w tém, co on swoją dziurą nazywał.
Lasem jadąc poczęli się spinać na górę, u któréj wierzchu widać było okop stary i tyny mocne. Wrota z bierwion ogromnych same wyglądały jak ściana jakiegoś gmachu. Z po za nich i wału nic widać nie było. Gdy u nich stanęli, dzidą uderzył trzykroć Domosul i szeroka furta się otworzyła, za którą wązki most na wysokich stał palach. Za nim w podwórcu tak nędzne szopy z chrustu i ladajakie klecie widać było, iż litość brała nad tym, co w nich mieszkać musiał. W pośrodku trochę pokaźniejszy dworek z przedsieniem na słupkach zdawał się być Domosulowym.
Tu téż on stanął, a wnet postrzyżone parobki, podobne tym, których w lesie widzieli, przybiegły konie zabrać do szopy.
Nic nie mówiąc Domosul wszedł do dworu, pełnego niewiast ubogo w szare płótno poprzybieranych.
Była to służba pańska, gdyż rodziny nie miał. W izbie, do któréj wprowadził, panował taki nieład, dym, walało się tak śmiecie po kątach, iż w niéj nawet posadzić gdzie nie było gości. Przeprowadziwszy przez nią gospodarz, nie mówiąc nic, przodował daléj przez komorę nielepszą, z któréj poczęli iść jakiémś podsieniem na słupach podpartém, a to się w przeciwną góry stronę zniżało i schodziło, gdzie? dostrzedz nie mogli.
Otwarł drzwi Domosul i spojrzawszy na Jaksów rzekł.
— Idźcie za mną, do staréj Jamy dojdziemy... zobaczycie starą jamę, kędy lwy spoczywały...
Odwrócił się i szedł wiodąc ich daléj za sobą. Z podsienia zstępowali jakby do lochu w górze wykutego, w którego ścianie z jednéj strony porobione były otwory, przepuszczające światło.
Zchodzili ciągle w dół, Domosul drugie drzwi popchnął i znaleźli się w izbie na pół w skale, pół w twardéj ziemi czysto i pięknie wykutéj. Gdzieś wysoko rosnące drzewa korzeniami poprzechodziły aż do podziemia i sploty ich zwieszały się u sklepienia, jakby umyślnie dla ozdoby poczepiane. Z okopcenia ścian i wytarcia znać było, że nie od dziś tu ludzie mieszkali. Z izby wielkiéj, w któréj téż kilka otworów światło dawało, drzwi w ziemi wiodły do innych znać mieszkań i kryjówek podziemnych. Po nad niemi w wyżłobieniach, z niemałém zdziwieniem ujrzeli, Jaksowie stojące nieforemne bałwanki z drzewa, z ponasadzanemi w oczach, u pasów i na głowach kamykami.
Przy jednéj ze ścian kamieniami obłożone było ognisko, na którém olbrzymie dwie suche gorzały kłody, a dym wymykał się otworem, który po nad grzbiet góry wychodził. Wszystko tu było osobliwe i dziwne, jak gospodarz tego domu. Mnóstwo skór uściełało ziemię, do ścian poprzybijane były rogi jeleni, kozłów i łosiów, na nich wisiały odzieże, futra, opony stare, broń odwieczna. Stół dębowy w pośrodku siedział na pniach wkopanych w ziemię. Zamiast ław były kute siedzenia dokoła, kożuchami pookrywane.
Domosul wprowadziwszy ich tu, słowa nie mówiąc, zwrócony ku nim, rękami obiema powitał.
— Dziwujecie się może! — odezwał się spoglądając na nich — a no mi się stare dworzysko spaliło, więcem wciągnął do jamy, kędy praszczury nasze siedziały. I dobrze mi tu... ciepło i cicho...
W istocie mimo mrozu na dworze w podziemiu czuć było aż do zbytku ogień, który je ogrzewał. Otwory pozatykane były błonami sosnowemi, cienkiemi tak, że żółtawe światełko przez nie wchodziło. Zaraz za gospodarzem wbiegło pacholąt dwoje, bosych, w kożuszkach, a tym kazano, aby wnet jedzenie było.
Siedli rozpatrując się Jaksowie, Domosul przypadł téż napół na skórach. Oręż, który wisiał na ścianach, mógł ciekawość obudzić, bo podobnego już za Bolesława nie oglądano. Były tam jeszcze miedziane miecze z rękojeściami małemi i tarcze stare, porąbane w bitwach zapomnianych; kolce, wężownice i siekiery bojowe, poosadzane na potężnych drągach, a niektóre z nich złoty drut oplatał.
Domosul zrzucił z siebie ciężkie okrycie i stanął przed nimi w kaftanie skórzanym, w którym zwykle doma chadzał.
Wkrótce téż chłopaki i stare gospodynie poczęły znosić misy z niewytworném jadłem, na dawny sposób z prosta przyrządzoném, kaszą, mięsem pieczoném i warzoném, z kubkami miodów i piwa domowego. Stół pokryto grubym ręcznikiem szarym.
Gospodarz zasiadł swe miejsce i gości do mis zaprosił. Jurdze się jednak jeść odechciało, tak mu straconego konia srogi żal było. Biedził się niepomiernie.
A dzień to już był nieszczęśliwy jakiś, bo ledwie do stołu zasiedli, gdy zdala hałas jakiś usłyszeli. Jaksom się zdawało przyjmując zaprosiny starego Domosula, iż w tém pustkowiu spotkać się z nikim nie było niebezpieczeństwa.
Gospodarz ucha niecierpliwie nastawił, goście spojrzeli po sobie. Nie było się już co taić, iż wszelki obcy przybyły mógł dla nich być zdrajcą. Odezwał się więc Andruszka.
— Miły panie, słychać jakąś wrzawę. Mieliżbyście spodziewać się gości?..
Domosul głową potrząsł, jakby nie był pewien sam.
— Muszę wam wyznać — dodał żywo Andruszka — iż, uchowaj Boże, kto z królewskiego dworu nas zobaczy, zgubieni być możemy...
Stary zmarszczywszy brwi popatrzał na nich ciekawie.
— Z mojéj jamy zdradzie wyjść nie dam — odparł — bądźcie spokojni... U mnie nie gości nigdy nikt, krom jednego synowca Jaśka z Tęczyna, któryby mnie chciał na swoją wiarę nawrócić, i wyrwać z mojego spokojnego grodziska...
— Ale Jaśko z Tęczyna zna nas! — zawołał zrywając się Jurga — jeźli on istotnie jest, uciekać trzeba...
Domosul spojrzał na nich coraz mocniéj zdziwiony.
— Nie pytałem was, coście za jedni! — rzekł — gość gościem... Zbroiliście co przeciw królowi? Tém więcéj was bronić i osłaniać będę... bo go nie cierpię...
Szmer, stąpanie i rozmowa się zbliżały, Domosul się zamyślił chwilę i ręką im wskazał na boczne wnijście do drugiéj izby. Andruszka i Jurga zerwawszy się od stołu, pobiegli się ukryć w niéj. Domosul został w miejscu.
Otwarły się drzwi i schylając się wszedł mężczyzna słusznéj urody, pięknéj twarzy, odziany starannie i bogato. Wesoło z progu Domosula pozdrowił, oczyma rzucając po izbie. Stary nie wstając i mięsa, które trzymał w ręku, nie porzuciwszy, odwrócił głowę nachmurzoną.
— Czołem stryjowi! — odezwał się wchodzący — czołem... No... ale cóż to? przerwałem widzę posiłek. Mówili mi, że macie gości. Nie widzę ich... Cóż się z nimi stało?..
Domosul kość ogryzał i wysysał spokojnie.
— Tobie co do moich gości? — spytał.
Stanął głową pokręcając Jaśko.
— Przeciem nie potwora jaka, aby ludzie odemnie uciekali... — rzekł. — Cóż to jest?
— Co ci do moich gości? — powtórzył Domosul — hę?..
Oręż i odzież zwierzchnia, którą Jaksowie zrzucili, leżały na widoku. Jaśko na nie oczyma rzucił ciekawemi i uśmiechnął się.
— Widzę, żeście mi nie radzi — rzekł wzdychając.
— Za co ja wam rad być mam? — odparł Domosul, do stołu i jadła nawet nie prosząc. — Ja inny człek niż wy, choć krew w nas jedna... Wy ludzie nowi, jam dzik stary. Albo ja wam przeszkadzam panu pokłony bić i nowemu Bogu? albo co od was potrzebuję?.. Dajcież staremu zdechnąć w pokoju... Moja nędza mi nie ciężka, a waszych skarbów wam nie zazdroszczę...
Przybyły Jaśko przybliżył się do stołu, sparł oń i widocznie oczyma szukał, gdzie mu się skryli goście, których łyżki drewniane przy misie zdradzały.
— Zaprawdę — dodał po chwili — sroga to dla mnie obraza, że się ludzie chowają lub wy ich chowacie przedemną!.. Więcbyście się wy dla nich lub dla siebie lękali czego i myśleli, że Jaśko z Tęczyna, bratanek wasz, zdradzi?
— Hej! hej! — mruknął stary jedząc ciągle — kto nie chce się sparzyć, ten w ogień palca nie kładnie...
Rzucił się trochę gniewnie przybyły.
— Jesteście dla mnie we własnym domu niełaskawi — rzekł — nicem ja wam nie zawinił, chybać tém, że się o was troszczę, gdy wy nas i mnie znać nie chcecie...
— A no... nie chcę — rzekł Domosul krótko, ciągle bardzo spokojnie chodząc około misy.
— Krwi się swéj tak odpychać i wyrzekać nie godzi! — stęknął Jaśko.
— Kiedy ta krew się własnego starego obyczaju wyparła — mruknął Domosul — i do wrogów przystała...
— Do jakich wrogów! — wybuchnął Jaśko. — Możecież króla naszego, wielkiego bohatera, wrogiem nazywać?
— Wrogiem go zwę!.. — potwierdził Domosul — nietylko moim, ale wszystkich, którym ta ziemia miła. Co ojciec jego rozpoczął, on dokonał... oddali nas w ręce niemców...
— A któż kiedy szczęśliwiéj z niemcami wojował nad Bolesława? — począł gorąco Jaśko — a komużeśmy to winni, że nas sąsiedzi szanują i drżą przed nami?..
Domosul drgnął tylko.
— Czekajcie końca — zawołał — czekajcie końca.
Jaśko wzruszony począł się przechadzać po izbie mrucząc. Parę razy przesunął się około drzwi, za któremi stali Jaksowie, wpatrując się w nie, jak gdyby czuł, że za niemi są ukryci. Stanął przy nich na chwilę, a że izdebka była mała, uchem myśliwca i wojaka oddech ich może usłyszał i uśmiech mu przebiegł po ustach.
Domosul obejrzał się trochę niespokojnie, gdzie stał bratanek jego, który ruch ten spostrzegł. Jaśko jednak nie ustąpił.
— Tameście waszych gości zakryli przedemną? — rzekł ręką na drzwi wskazując. — Cóż to, chyba zbóje są i mordercy jacy, że się oczów czystego człowieka obawiają?..
Jaksowie słyszeli te wyrazy wymówione tuż blisko i zakipiało w obu. Jurga byłby może wyskoczył z kryjówki, gdyby go Andruszka nie wstrzymał gwałtem.
Domosul nie odpowiedział nic.
— Nie za kogo innego mam gości waszych, jeno za ludzi bez czci i wiary, gdy się ukrywać potrzebują przed Jaśkiem z Tęczyna...
Tych wyrazów domawiał, gdy Jurga wyrwał się i stanął przed nim.
Na widok człowieka, o którego śmierci był przekonanym Jaśko, bo o niéj szeroko głoszono wszędzie, cofnął się oniemiały i przestraszony, jakby widmo z grobu wstające ujrzał.
Andruszka nie został za bratem, w milczeniu wyszli oba i dumnie słowa nie mówiąc, groźno wpatrzyli się w przerażonego gościa.
— Jaśku z Tęczyna — odezwał się Andruszka — jeżeliśmy się skryli przed tobą, to nie dla własnego bezpieczeństwa... Winniśmy życie ludziom litościwym, co nas ocalili bez wiedzy króla... czynimy to dla nich, iż się nie pokazujemy... Chcieliście nas widzieć, macie... ale wiedzcie to, że jeżeli nam nie dacie słowa i przysięgi, że nie wydacie nas... życie wam wziąć musimy...
Jaśko stał jeszcze nie mogąc przyjść do siebie z wielkiego zdumienia. Patrzał i oczom nie wierzył, słuchał i nie wiedział, co trzymać o tych dwu nieboszczykach. Pojąć mu było trudno, by króla oszukać ktoś śmiał dla ich ocalenia. Znał on Bolesława...
Za Andruszką Jurga powtórzył.
— Słowo nam dajcie... lub...
— Nie potrzebujecie mi grozić!.. — zawołał Jaśko. — Nie jestem królewskim dziesiętnikiem i pachołkiem, ale wojakiem jak wy... Biliśmy się nie jeden raz obok siebie... cieszę się, żeście ocaleli, a zdradzać was, niech mnie Bóg broni wszechmogący...
Innego słowa nie potrzebowali Jaksowie i wnet z nim ściskać się zaczęli. Zatém, choć Domosul sam jedząc za stół nie prosił synowca, siedli wszyscy do mis.
Jaśkowi pilno się było dowiedzieć o cudownéj braci przygodzie.
Lecz zaledwie dopytywać zaczął, gdy Andruszka przerwał.
— Nie badajcie nas... nie możemy mówić nic nad to, iż nas widzicie przy życiu... Tajemnica to nie nasza.
— Lecz cóż myślicie z sobą? — odezwał się Jaśko. — Uchodzicie do Ugrów, czy do Czech? do nieprzyjacielskiego kraju?
— Nie — rzekł Jurga — kryjemy się czekając szczęśliwszéj godziny, a do obcych nie myślimy iść... choć dzisiejszy dzieńby nas nauczyć winien, jak się to schować od oczów ludzkich trudno i jak borsuka z jamy można słowem wykurzyć...
— Jeżeli w téj okolicy myślicie się ukrywać — dodał Jaśko — ja wam téż w Tęczynie ofiaruję chętną gospodę...
— Za serce dobre niech Bóg płaci — rzekł Andruszka — a no, nie godzi się nam włóczyć po świecie. Przed wami wyznać możemy, żeśmy gośćmi na Tyńcu. Wyprosiliśmy się na łowy... Konia Jurdze raniony dzik podciął... i tuśmy na chwilę się schronili... ale do klasztoru powracać trzeba. U was téż z Krakowa rycerstwo gości często i skryćby się było niepodobna.
— Kąt juściby się znalazł — odparł Jaśko — ale nie chcę gwałtu wam zadawać... Tylko mi na jedno pozwolicie, abym z pod jeźdźca którego z moich najlepszego konia wziął i Jurdze dał za zabitego. Pieszego mi żal...
Nie wymawiał się od ofiary Jaksa.
— A myślicie — przerwał Domosul — że u mnie już i konia zapaśnego nie ma? Jam tu przecie pierwszy zdaje mi się. Ubogi jestem, prawda, pozabierali mi królowie wasi com miał nie od nich, ale od ojców naszych... tyle jednak zostało, że się jeszcze pieszaka na co ma wsadzić.
Wszczęła się tedy rozmowa żywsza. Jaksowie, choć niedawno przybyli, ciekawymi byli dowiedzieć się, co się na świecie święciło, co w Krakowie o nich i o królu mówiono... i czy o wojnie słychać nie było.
Wzdychali do niéj wszyscy, a choć Jaksom iść na nią nie byłoby dozwoloném, dowiedzieć się o niéj pragnęli przynajmniéj.
Jaśko, który był jak oni nawykły do wypraw, westchnął usłyszawszy o wojnie.
— Już nie wiem, kiedy jéj doczekamy — odezwał się — król ociężał, obsiadły go niewiasty, otoczyli go ludzie nierycerscy. Chciałby niemcom się przyczaić, aby, jak mówią, koronę od nich dostać i na głowę syna ją włożyć... Mieszko żołnierz mężny... a no... ojca nie dorósł i nie dojdzie mu nigdy do pasa...
Potrząsł głową.
— Jam prosty człek — odezwał się Domosal — jam dziki zwierz, co siedzi w swéj jamie i świata nie widzi... prawda? tak wy o mnie trzymacie? Ale starym gdy wzrok słabnie, bogowie dają widzenie inne, co ściany przebija...
Wszystko to co oni zbudowali, w proch się rozsypie!.. Niemców myślą Piastowicze pożyć chytrością, przebierając się w ich odzież i przyjmując obyczaj... Zdaje się Bolkowi, że węża oszuka, że jaszczurkę podejdzie!.. Ja nie wiem nic... słyszę co gadają ludzie...
Bolko chytreńko kłania się cesarzowi i popija miód, pewny że podlazłszy mu pod bok, nogę podstawi... a ślepy... jak ci, których pooślepiał. Nie widzi nic! Naprowadził księdzów niemieckich, którym ręce całuje, ci za to cesarzowi donoszą jego najtajniejsze myśli. Synowa niemka, niemek pełen dwór... Nie powie słowa, nie poduma czegoby niemce nie wiedzieli... Dadzą mu pokój... do czasu, potém sypną się i podpiłowane słupy strząsną tylko, a dach na ziemię poleci...
Mówił jakby do siebie sam Domosul.
— Ochrzcili naród cały — ciągnął daléj śmiejąc się — kłaniają się wszyscy przed krzyżem ze strachu... A no... pójdźcie na Kupałę w lasy, zajrzyjcie do chat, jaki tam Bóg panem... Tam czekają tylko, aby do starego powrócić!
Wy i król widzicie tylko co macie przed sobą, spytajcie mnie co się u nas dzieje? Nie powiem wam! Po co? Co musi się stać to się stanie... poleje się krew... o! poleje...
Dziwnéj téj mowy, do któréj nie byli nawykli, słuchali w milczeniu Jaksowie i Jaśko. Gościom się ze starym gospodarzem spierać i nie chciało i nie godziło, tylko synowiec rzekł, gdy on swojego dokończył.
— Bóg nas od nieszczęścia uchowa! a dzieło króla pana naszego pobłogosławi...
Śmiechem szyderskim Domosul odpowiedział, wstając z ławy, aby świeżéj napić się wody.
— Co z wami gadać! — mruknął — jaja od kur mądrzejsze dziś...
Na rozmowie czasu dosyć upłynęło, wstali Jaksowie, do odjazdu się sposobiąc. Wstał téż Jaśko, ofiarując się dla bezpieczeństwa ku Tyńcowi ich przeprowadzić. Gdy się ze starym żegnali, uparł przecie, aby konia od siebie dał pod Jurgę, i wyszedł z nimi w podwórze, gdzie już mierzyn niepozorny stał gotowy. Za uzdę go ująwszy Domosul, cugle od niéj oddał Jurdze w ręce, głową kiwnął i na synowca nie spojrzawszy nawet, powrócił nazad do swojego podziemia.
Tak tedy w towarzystwie Jaśka ruszyli ze Skały w las znowu, a gdy się od niéj oddalili, westchnął on, zwracając ku niéj głowę.
— Domosul umrze jakim żył — rzekł — stara swoboda i obyczaj milsze mu nadewszystko... Ani króla, ani duchownych znać nie chce... Zubożał tym uporem, dał sobie zabrać i ziemię... ale się nie ugiął.
— Niewielu szczęściem takich jak on upartych przy starém — rzekł Andruszka — nikomu on oprócz sobie nie szkodzi...
— Z żupanów dawnych mało który stoi tak twardo, jak on — odezwał się Jaśko — ale ubogiego narodu, co trzyma z nim i z takimi jak on, jest dużo!.. U góry król, rycerstwo, władycy, duchowieństwo... a u dołu lud, co żyje jak żył i patrzy tylko, by wrócił do dawnéj swobody... Jeżeli Mieszko ojcowskiéj nie będzie miał dłoni...
— Mieszko wojownik dzielny — odparł Jurga.
— Daj mu Boże szczęście — zakończył Jaśko — bo jeźli mu sił nie stanie... i my wszyscy poginąć możemy...
Wspomniał jakby z niechcenia Bezpryma i zamilkli wszyscy.
Powrót do klasztoru łatwiejszym był z towarzyszem, który się do nich przyłączył. Jaśko znał dobrze okolicę i był najlepszym przewodnikiem. Dowiódł ich więc aż do polany, z któréj gród tyniecki widać już było. Tu rozstać się musieli.
— Hej! — rzekł na rozjezdném wzdychając Jaśko — jakbym ja wam rad był, gdybyście mi przybyli w gościnę... ale... Andruszka głową potrząsa... siedźcież w dziurze zamknięci i pośćcie z mnichami... A gdy się wam zatęskni, huknijcie do mnie... choć na łowy razem pójdziemy w lasy!
— Jaśku — zawołał Jurga — a milczcie!..
Położyli palce na ustach, skinęli ku sobie głowami i Jaksowie pospieszyli do klasztoru.
Wieczór już był późny, wrota były zaparte, przeor i braciszek Odon napróżno ich wyglądali niespokojni. Ludzie, którzy drwa wozili do klasztoru, zabitego konia znalazłszy w lesie, opowiadzieli[20] o nim ojcom, ztąd domysły powstały i trwoga o Jaksów. Z widoczną więc radością wrotnik im otworzył, a młody Odon wybiegł na ich spotkanie.
— Bogu wszechmogącemu niech będą dzięki — zawołał — byliśmy o was w strasznéj trwodze!.. Nic się nie stało? dlaczego wracacie tak późno? czyście się zabłąkali w lesie?..
Braciszek nie poznał zamienionego konia, a bracia odprowadziwszy do stajni wierzchowce, cichutko wrócili do swojéj celi.





VII.



Książęcy jeśli nie królewski dwór, na pół duchowny, pół rycerski otaczał możnego arcybiskupa w Magdeburgu. Zwierzchnik duchowny nad biskupstwami otaczającemi, był zarazem arcypasterz władzcą wielkich ziem i zwierzchnym panem mnogich wassalów, którzy od niego trzymając lenna, winni mu byli służbę wojenną i posłuszeństwo. Gród arcybiskupi groźno i poważnie wznosił się u rozdzielonych ramion Łaby, obejmujących silną twierdzę, nad którą panowała katedra kośćmi świętego Maurycego wsławiona. Naprzeciw niéj wznosił się, jakby duchem nad ziemią tą panując jeszcze, wizerunek Ottona I.
Miasto ściśnięte w małych rozmiarach, składające się z krętych ulic i domostw, pełne było zawsze życia i gwaru. Stolica duchowna, gród pański, targowica u brzegów rzeki, roił się ciągle stary Dziewin przybywającymi zewsząd biskupami, cesarskiemi posły, książęty, panami i kupiectwem. Około wspaniałego na owe czasy katedralnego kościoła i pałacu arcybiskupiego, przez dzień cały snuli się pobożni pielgrzymi, pokorni słudzy, rycerstwo ze skargami... poczty wojenne książęcia kościoła, który nieraz zmuszony był miecz przypasywać do boku.
Na placu tym gwarno było do późnéj nocy, a gdy mrok padł, straż jeszcze czuwać musiała, aby między ciżbą po gospodach porządek utrzymać.
Jednego wieczora mały orszak jezdnych, wśród których łatwo było poznać duchownego, ze służbą i pocztem dla bezpieczeństwa dodanym, zbliżył się do wrót starego miasta pospiesznym krokiem, opóźniwszy się w podróży. Nie spytała straż przybywającego we wrotach, zkąd ciągnie, gdyż suknia duchowna już go opowiadała. Orszak towarzyszący nie oznajmywał znacznego człowieka. Skromnym był, a ze stroju ludzi nie umiała straż odgadnąć, zkąd jechali. Ksiądz skromnie téż i pokornie wyglądał. Lecz ktoby był się wpatrzył w twarz jego w chwili, gdy wrota mijał, ujrzałby na niéj radość wygnańca, co po długich latach do własnego powraca domu. Smutne dosyć i niemiłego wyrazu lice uśmiechnęło mu się, na widok kopuł kościelnych żegnał się pobożnie, mruczał pacierze, ale oczy świadczyły, że myślami innemi był zajęty. W miarę jak się zbliżał do rynku, oczy jego coraz żywszego nabierały blasku, konia popędzał, a gdy u drzwi dawnego opactwa benedyktyńskiego stanął, spiesznie zsiadł nie troszcząc się o konia i ludzi swych, zostawił ich u wrót, sam żywym krokiem wpadłszy do wnętrza.
W podwórcu obszernym cicho już było i pusto. Przybyły obejrzał się dokoła i ciasnemi wschodkami dostawszy się w przejście ciemne, do pierwszych drzwi zapukał.
Poruszyło się coś we wnętrzu, gość wszedł.
W sklepionéj izbie paliło się już światło, u stołu w siedzeniu poduszkami wysłaném, spoczywał mężczyzna ogromnego wzrostu, a jeszcze większéj tuszy, któremu otyłość podnieść się dozwalała z trudnością. Obiema rękami wsparty na poręczach miał zapewne myśl ruszyć się, ale wysiłku potrzebował na to wielkiego. Na stoliku przed nim widać było ogromny kufel cynowy z przykrywą i kilka grzanek suchych na misce. Twarz rumiana, rozlana, ogromna, z krótko strzyżonym włosem, świeciła rozumnemi oczyma bystremi i zaufaniem w sobie. Zmrużywszy nieco powieki siedzący usiłował poznać w mroku przybywającego, lecz nierychło dopiero, gdy się ten ruszył ku niemu, zawołał.
— Gość niespodziewany! ksiądz Petrek!.. Cóż za gwiazda szczęśliwa ciebie tu do nas przyprowadziła w porę?!
Protonotaryusz szedł do pocałowania ręki, a otrzymał uścisk braterski.
— Najmilejszy bracie — mówił otyły duchowny — oczom nie wierzę... Tyżeś to?
— Ojcze Emerardzie! ja jestem! ja... acz sam ledwie wierzę, jakem się tu mógł znaleźć, gdym najmniejszéj nie miał tego szczęścia nadziei...
— Z niczém złém przecie nie przybywacie?
— Z niczém dobrém téż! — rzekł ks. Petrek. Lecz... mogęż was o gościnę prosić tu... czy...
— Dla was znajdzie się izba — odparł stary — ludzi wyślijcie do gospody... Pełno u nas jak zawsze. Najdostojniejszy pan nasz arcybiskup nigdy od najazdu wolnym nie jest...
Ojciec Emerard mówiąc to w dłonie klasnął, nakazał milczenie przybyłemu, powtórzył ten znak i wchodzącemu braciszkowi wydał rozkazy.
— Najdostojniejszego pana naszego — rzekł odprawiwszy braciszka — dziś się ani ujrzéć spodziewajcie. Brandeburgskiego mamy gościa, z którym zgodę czyniemy, albo raczéj on z nami, cięgi wziąwszy... Cesarski posłaniec na listy czeka... Za chwilę chleb wieczorny w refektarzu dla nas podadzą, pójdziecie ze mną. Arcybiskup dziś jeszcze wiedzieć o was będzie... ale... cóż niesiecie? pokój czy wojnę?
I śmiejąc się dodał opasły Emerard.
— Niełacno z wami mając do czynienia rozeznać, czy wojna nie jest pokojem, czy pokój nie zmieni się na wojnę... Cóż, ten wasz chytry wąż, ta jadowita żmija, ten wróg nasz zajadły czyni i myśli?
— Pytacie mnie ojcze Emerardzie — odezwał się ks. Petrek — co on mówi, a nie sądźcie, bym wiedział co myśli... To co myśli, tego nie powie, co mówi, tego nie myśli pewnie... Kto go odgadnie?..
— Któż, jeśli nie wy? — rozśmiał się otyły — lecz o tém dość będzie czasu mówić jeszcze...
— Przybywam w poselstwie od niego — począł ks. Petrek. — Zdaje się.[21] że „Tragbier“ ociężał, że mu próżne z cesarstwem walki dojadły, że naszarpawszy i nachwytawszy radby się przy swéj pastwie utrzymał. Więc z pokorą śle a z prośbą, aby mu czcinajgodniejszy, najdostojniejszy arcybiskup u cesarza dopomógł do uzyskania od papieża Benedykta — korony!
Mówiący spojrzeli sobie w oczy. O. Emerard zrazu wierzyć się nie zdawał, potém wielkim śmiechem wybuchnął. I śmieli się oba, śmieli długo, jeden drugiemu przyczyniając śmiechu wesołością.
— Zaprawdę, albo sam rozum postradał — rzekł o. Emerard — lub myśli, że my go nie mamy! Koronąbyśmy mu mieli wywdzięczać za to, że nas nękać nie przestaje!..
Ruszyli ramionami.
— Z tém przybywam — odezwał się ks. Petrek — niech tak zasługi św. Maurycego duszy méj grzesznéj będą pomocne.
Wchodzący braciszek oznajmił o wieczerzy w refektarzu, w którym się klasztornym obyczajem katedralne duchowieństwo zbierało na obiady i chleb popołudniowy.
O. Emerardowi pomódz było potrzeba do powstania z siedzenia, ale gdy raz, sparłszy się o stół i ramię braciszka na nogach stanął, wysapał się, dźwignął, krokiem pewnym wiódł ks. Petrka za sobą. Braciszek przyświecał im przodując korytarzami do sali na dole, w któréj już kilkadziesiąt osób zgromadzonych było.
Długie stoły otoczone ławami przygotowane były dla gości, ale ci stali jeszcze, rozmawiając z sobą i zdając się na kogoś oczekiwać.
Zgromadzenie przedstawiało widok wcale do refektarza zakonnego niepodobny, choć godła na ścianach i mały pulpit dla lektora na podniesieniu miejsce to cechowały, jako dla duchowieństwa przeznaczone.
Nie trzymali się naówczas duchowni świeccy jednéj formy w sukniach, jakie nosili, obowiązkowemi były tylko barwy skromne i ciemne, wzbronione świecidła i rycerskie przybory. Ale i w tém wiele swobody dawano, wiele młodych i do możnych rodzin należących księży wyłamywało się z praw ogólnych. Widać więc było i rozmaicie popostrzygane głowy, na których korony ledwie dostrzedz było można, i wąsy zawiesiste i brody różnie trefione, a przy nich suknie szare, bronzowe, oszywane, pasami nasadzanemi bogato ujęte, i czarne sutanny, i krótkie odzieże, przy których buty jakby do konia, ostrogami opatrzone, niczyjego nie zwracały oka. Jeden z młodszych księży, krewny arcybiskupa przyszedł tu z sokołem ulubionym na ręku, którym się lubował i drugim go okazywał, nie zbywało téż na psach, oczekujących na resztki wieczerzy.
Gwar w refektarzu panował wesoły. Kilku gości świeckich wmięszanych między duchowieństwo, dodawało rozmowie rubasznego ognia, który w owe czasy zdrożnym się nie wydawał nikomu.
Przytomni na kilka kupek rozdzieleni, rozprawiali jedni o cudach i pobożnych przedmiotach, drudzy o łowach, inni o wojnie. Gdy ks. Emerard z protonotaryuszem ukazali się w progu, wiele oczów zwróciło się ku nim. Ks. Petrka nie wszyscy tu znali... Z oddalonego kąta wystąpił zobaczywszy go w benedyktyńskiéj sukni mnich i jakby oczom nie wierzył, ręce szeroko rozdjął.
Był to ten sam, która[22] ks. Petrka odwiedzał w Poznaniu, a królowi Bolesławowi uszedł w Gnieznie...
Przystąpił on żywo do przybyłego — i popatrzywszy nań długą chwilę, rzekł.
— Jakże się stało, że ja tu was widzę? wyście to...
— Jam jest! — kłaniając się odparł ks. Petrek...
— Wygnano was?
— Nie — z czcią mnie jako posła tu wyprawiono.
Skłonił się mnich z pokorą szyderską ks. Petrkowi.
— Czołem przed wami! — rzekł — nie ma na świecie przebieglejszego nad was człowieka ani droższego nam... Witajcie.
Gdy to mówili, szmer się stał i wszyscy miejsc na ławach szukając siadać poczęli. Dla o. Emerarda było krzesło wygodne w końcu jednego stołu. Obok siebie z jednéj strony posadził przywiedzionego gościa.
Na kazalniczce ukazał się młody kleryk, któremu drugi przyświecał. Wszyscy powstali, uciszono się, czytano błogosławieństwo stołu i modlitwę.
Lecz na tém się czytanie skończyło, bo zgromadzenie téż milczenia zakonnego zachowywać nie myślało, i gdy kleryk zszedł z miejsca, rozmowy gwarne i śmieszki rozległy się po całym refektarzu. Nalewano kufle, misy ustawione dymiły na stołach, wszystkie ręce wyciągały się ku nim. Jadło było obfite, a mający je spożywać zdawali się zgłodniali, i chwytali je chciwie.
Ksiądz, który z sokołem przybył, miał swe miejsce i tuż wbity kołek dla ptaka, zastępujący berło. Posłuszny sokół siadł na nim, dzwoniąc pętami, które mu nogi krępowały.
Z pod stołów tu i owdzie warczenie psów słychać było.
Ktoby rozmów podsłuchał — zaprawdę dziwiłby się im nie mniéj jak obrazowi tego wieczornika, podobniejszego do gospody niż do refektarza. Dwór téż arcybiskupi był niemal gospodą dla mnóstwa podróżnych.
Nie przeciągnęło się jednak zbyt długo biesiadowanie, bo godzina była spóźniona, i gdy misy a kufle poopróżniano, ten i ów wstawać począł, nieczekając na wspólną modlitwę, odmawiał ją stojąc przy swéj ławie i odchodził.
Wypróżniał się zwolna refektarz, stoły puste na pół stały, a o. Emerard jeszcze u kufla siedział z ks. Petrkiem i Benedyktynem rozmawiając. Lice jego zarumienione, oczy jaśniejsze, twarz rozpromieniona dowodziły, że i gościowi i wieczerzy rad był bardzo.
Nazajutrz rano ks. Petrek miał się stawić u arcybiskupa, a mnich pilno się dopominał, aby mu téż towarzyszyć było wolno.
Tak się dzień skończył dla posła, który nazajutrz rano, pośpieszył się pomodlić naprzód u grobu św. Maurycego. Chciał tu zaczerpnąć sił i natchnienia, aby wielkiego dzieła jak najskuteczniejszéj dokonać.
Miał bowiem tu jak najdzielniéj szkodzić Bolesławowi, a zarazem przyniesioną odpowiedź uczynić mu znośną i nieobudzającą podejrzenia. Ks. Petrek służył cesarstwu z przekonania i był pewien w sumieniu swém, iż spełnił św. obowiązek, zdradzając króla Bolesława. Gorącą więc uzbroił się modlitwą, i przejęty posłannictwem swojém, poszedł do pałacu, oczekiwać na posłuchanie.
Tu, mimo godziny rannéj, przedsienie i izby wszędzie przepełnione już były. Orszaki panów przypuszczonych do arcybiskupa, mnodzy suplikanci, ubogie duchowieństwo wiejskie — comesy i baronowie sascy, rycerstwo tłumnie się cisnęło. Dworska służba pałacowa, starała się jakkolwiek porządek utrzymać. Tłum był taki, że część jego przelewała się z przedsieni w dziedzińce.
Wyglądało to monarchicznie i wspaniale — rycerstwa było pełno, zbroi tyle prawie co czarnych habitów. Sala, w któréj arcybiskup Gero przyjmował, uderzała wielką na owe czasy wspaniałością. Dostojny pan otoczony był dworem licznym, wassalami, urzędnikami, dowódzcami wojsk swoich, dukami i baronami. Rodzaj podniesienia, krzesło jego i najbliższych osoby pańskiéj, po nad tłum zebrany do koła wywyższało i zdala widnemi czyniło. Kanclerz arcybiskupi opaci, notaryusze, sędziowie duchowni trybunału, na którego czele stał arcybiskup, w kosztownych futrach i jedwabiach, z łańcuchami na szyjach, z laskami w ręku, cisnęli się około Gerona. Sam on, podeszłych już lat mąż, sparty na łokciu siedział na wygodnéj stolicy, okiem rozumném i bystrém przyglądając się przybywającym. Rysy jego twarzy spokojne, energiczne, wydawały człowieka co wiele przetrwawszy szczęśliwie stał u kresu, i pewien był swéj potęgi.
Na skinienie jego chyliły się głowy, zwracały uszy, śpieszyli wszyscy posłusznie, okazując mu cześć i poszanowanie głębokie. Do spraw, które mu przedstawiano, choć ucha nakłaniał, skąpy był na słowa — dawał mówić, spoglądał ku swoim, jakby ich uwagę zwracał na to, co opowiadano, dozwalał swoim przybocznym zabierać głos, a dopiéro, gdy obie strony dostatecznie roztrząsnęły kwestyę, słowem ją krótkiem rozstrzygał.
Duchowieństwo w owym czasie nieskończenie większe i ważniejsze zajmowało stanowisko, niżeli w późniejszych wiekach. Cesarstwo dzieliło się z niem władzą, uposażało je obficie, nadawało mu prawa, potęgi jego nad duszami ludzkiemi używając do utwierdzenia swej władzy. Cesarz rzymski i papież byli najwyższemi panami, sędziami, zwierzchnią władzą, z pod któréj nikt się nie mógł wyłamać. Ręka w rękę szło cesarstwo z papieztwem, zakreśliwszy sobie pole działania, którego coraz więcéj jednak obejmowało duchowieństwo... We wszystkich krajach stanowiło ono jedno wojsko, jedno rycerstwo chrystusowe, mające wodza w Rzymie, naczelników w metropoliach, pułkowodzców w dyecezyach, tysiączników i sotników po całéj ziemi.
Kościół wspierał cesarza, lecz nawzajem miał w nim obrońcę i sługę. On rozstrzygał najwyższe spory i wyrokował, gdzie sam zażądał, był sędzią. Od kolebki do grobu podlegali wszyscy władzy jego. Małżeństwa panujących, dziedzictwa, następstwa, działy, wszystko się rozstrzygało przed trybunałami duchownémi, a klątwa biskupa, gdy wyrzuciła ze społeczności chrześciańskiéj, bodaj najmożniejszego pana, ścigała go aż za grób i odmawiała mu nawet pogrzebu na święconéj ziemi.
Cesarz i władza świecka właściwie był tylko pierwszym sługą i wykonawcą rozporządzeń kościoła, dzierżył on to jabłko symboliczne, którym go obdarzył Benedykt VIII, ale musiał pomnieć, że je z rąk jego otrzymał.
Arcybiskup magdeburski, dotąd miał pod sobą kościół polski i czeski i po św. Wojciechu, gdy należało następcę wyznaczyć, zesłał tam paralityka Thietmara, z ramienia swego wyznaczając go. Nie mogło mu być miłém, że „chytry Bolesław“ z pod téj wierzchniéj władzy wyrywał mu polskie diecezye, i osobną dla nich metropolię stanowił, chcąc dla niéj być cesarzem i pierwszym sługą.
Chociaż ten sam Gero zaprzysięgał w imieniu cesarza, ostatni spokój z Bolesławem, wymuszony jego zwycięstwy, i na pozór przyjacielem liczyć się musiał, nie miał nigdzie król polan większych nieprzyjaciół, zajadlejszych jak tutaj wrogów. Samo imię Bolesława, wprawiało w gniew i burzyło ich — bo mu nic uczynić nie mogli.
Ón co z mieczem szedł przed cesarzem raz w życiu — pełniąc miecznika urząd chwilowo — tym samym mieczem dobił się niezawisłości.
Z umysłu posłańcowi Bolesława ostatnie wyznaczono posłuchanie. Ks. Petrek miał czas przysłuchać się, jak dumnie arcybiskup zbywał duków, jak groził baronom, jak hołdy przyjmował obojętnie.
Dopiero, gdy wszystkich niemal odprawiono, podkomorzy dworu oznajmił wysłańca Bolesławowego, a arcybiskup skinął tylko, aby przystąpił. Upadł na kolana ks. Petrek, jako przed dawnym zwierzchnikiem, prosząc o błogosławieństwo, a następnie z urzędu rzecz swą rozpoczął. Wiedział już o celu poselstwa arcybiskup, słuchał więc na ręku wsparty, i dał mu wyłożyć sprawę, jako król przez Ottona III. cesarza danéj i przyrzeczonéj z Rzymu korony dopominając się, u najdostojniejszego arcybiskupa o pośrednictwo prosi do cesarza, u cesarza o opiekę do Ojca świętego. Wysłuchawszy Gero podniósł nieco głowę, i uśmiechnął się wzgardliwie.
— Nie będę taił — rzekł — jakim sercem poselstwo to, urągające się cesarskiéj władzy, przyjmuję.
Wiem to i ja, wie cesarz, iż na przyjaźń i sojusz króla waszégo, cale rachować nie możemy. Złamał on wszystkie przyrzeczenia, zawiódł wszelkie nadzieje. „Wszystek ten stosunek z nami, połączenie się ojca jego i jego małżeństwy, ściślejsza zażyłość, więcéj nam dotąd w istocie szkody przyniosły, niż korzyści… I na przyszłość nic innego spodziewać się nie można. — Jeśli udanym pokojem na czas jakiś przyjaźnym się nam ukazuje, tysiącem praktyk potajemnych, narusza u nas miłość i zgodę, a upatrzywszy porę, czyha na zgubę naszą[23].“ Dziwne to jest poselstwo zatajonego nieprzyjaciela, który z rąk naszych, oręża przeciw nam samym się dopomina...
Skończył arcybiskup, gdy z otoczenia jego wstał merseburski biskup Thietmar, zdając się głosu domagać u pasterza, a gdy ten skinął nań, wybuchnął gwałtownie.
— Za szyderstwo i urągowisko tę prośbę chyba poczytać należy — rzekł — ażaliż się nie znamy, i nie wiemy co w sercach jest waszych? Cesarstwo nigdy w was przyjaciół mieć nie będzie, ani kościół powszechny usług powolnych.
Dał znak Gero, aby Thietmar poprzestał, i sam zakończył słowy.
— Mówimy to wam, miły bracie, jako znanemu z wierności słudze kościoła, nie żebyście to królowi odnieść mieli, i gniew jego a złość rozżarzyć, lecz byśmy sercom ulżyli, przez świadectwo dane prawdzie. Jaką zaś odpowiedź zanieść macie, o tém jeszcze radzić będziemy...
Wstał tedy Gero, a wnet i Krucyfer i dwór, kanclerz, podkomorzowie, rycerstwo, ruszyło się odprowadzać go uroczyście do komnat jego. Pokłoniwszy ks. Petrek ustąpił na stronę.
Wiedział on zawczasu co go tu spotka, o. Emerard oznajmił mu, iż tajemna narada i posłuchanie, w pobocznéj izbie na dworcu arcybiskupim, w porze poobiedniéj ma się odbyć.
Do téj narady biskup merseburgski znany z nienawiści dla słowian, i świadomości ich języka i obyczajów, został wezwany. Kanclerz, o. Emerard i mnich benedyktyn mieli téż być przytomni.
Ks. Petrek mający wiele do czynienia w Magdeburgu, wiele dawnych znajomych do widzenia, chwili nie tracił... Tu, wśród swoich, innym się widział człowiekiem, śmielszym, mowniejszym, żywszym, bo nie potrzebował ukrywać się z tém, co miał na dnie serca swojego.
Nie domyślał on się wcale, iż nawet tu, śledzić mógł ktoś za nim i każdy krok jego mieć na oku.
Izba przeznaczona dla narady, do komnaty arcybiskupiéj była przyległą, panował tu kanclerz, i pisarze, a ogromne wolumina i kodeksa, zalegały pułki do koła. U wielkiego stołu niezajęte nigdy stało wzniesione na stopniu krzesło arcybiskupie, na którém on zasiadał, ilekroć sam schodził dla spraw ważniejszych. Obok siedział już surowego oblicza, oczów dzikich, nizkiego czoła, wyrazu twarzy gwałtowny znamionującego charakter biskup merseburgski... Był to jeden z najgorętszych swojego czasu kapłanów i apostołów, ale jak to sam wyznaje, w środki łagodności nie wierzył, siłą chciał dokonywać wszystkiego.
Kanclerz był mężem większego pomiarkowania i przebiegłości, choć nie innych dla Polski usposobień.
O. Emerard żywił dla niéj też same uczucia, którym w rozmowie zwrot tylko rubaszniejszy nadawał; naostatek mnich benedyktyn z nowéj-Korbei osobisty wróg króla... także mógł tylko oliwy do ognia dolewać, a ks. Petrek, wrzekomo przybyły dla popierania interesu, wiemy jak był usposobiony.
Czekając na przybycie arcybiskupa, biskup merseburski, któremu długie milczenie było trudném, i który nieustannie coś opowiadać musiał, czegoś dowodzić, lub o coś się spierać — a był z tego znanym dobrze, zabrał głos, nie mogąc znieść myśli téj, by Bolesławowi nawet pozorną wyświadczono powolność.
— To są groby pobielane — mówił — wszyci słowianie, tak dobrze ci co się ponawracali pozornie, jak ci, co nie nawróciwszy się, udają, iż z nami chcą iść razem...
Nigdy ja tego nie pochwalałem, nawet cesarzowi, iż na Bolesława tego, najniegodniejszego — idąc, Lutyków pogan brał z sobą. To nam wówczas nieszczęście ściągnęło i niebłogosławieństwo boże! Lutycy obok naszych chorągwi z krzyżami nieśli swoją z namalowaną boginią nagą... w którą wyrostek z orszaku margrabi Hermana, kamieniem cisnął. Za to się późniéj cesarzowi skarżyli, i dwanaście grzywien dostali wynagrodzenia. A godziłoż się chrześciańskiemu panu płacić??
Nie lepsi ci których jużeśmy święconą wodą i słowem pochrzcili... Widziałem sam, że się do żelaznéj obręczy modłą[24], Honidłem ją zowiąc, i około trzód ją obnosząc.
Nie lepiéj pewnie i koło Gniezna? zwrócił się do ks. Petrka.
— Bogów ci powywracano w lasach — odparł protonotaryusz — ale ich chowają ludzie po pieczarach, a dawne swe obrzędy odprawiają pewnie. Większa część dobrze, jeżeli się przeżegnać umie.
— Tak ci jest! — potwierdził biskup merseburski — tak jest w krajach wielu, gdzie krzyże zatkięto[25], co się chrześciańskiemi zowią, a w rzeczy pogańskiemi są. Mamyż się dziwować, iż Bóg mściwy karze, iż znaki się okazują na niebie i ziemi srogie a przerażające?
— To wasza przewielebność słyszała — wtrącił o. Emerard — iż nie dawno słońce przed zajściem swém, dziwnie krwawém było i jakby na pół rozciętém widziane.
— W miesiącu sierpniu — dodał Thietmar — ukazała się nowa jakaś gwiazda obok Niedźwiedzicy, która daleko rozchodzącemi się promieniami przestrach we wszystkich obudzała.
Nigdy za naszéj pamięci nic podobnego nie oglądaliśmy... „Ale który wszystko wie, zna ją i znalazł ją roztropnością swoją“ (Baruch. III 32).
W prowincyi Turyngii czyniło szkodę trzech wilków ukazujących się razem, dotąd nigdy przez mieszkańcéw[26] nie widywanych... ludzi i bydło zajadle napastujących.
Mówił to Thietmar z przejęciem wielkiém i namaszczeniem, z wiarą głęboką, jaką wszyscy naówczas podzielali, iż te niezwyczajne zjawiska, zwiastowały ludziom straszne kary i klęski.
Sam o sobie téż pisał z mocném przekonaniem o prawdziwości wypadku, że go raz szatani we śnie zmusili do zjedzenia jakiejś złośliwéj trawy, uwarzonéj dlań umyślnie, któréj skutek ten był, że kilka ciężkich potém dopuścił się — błędów...
Nikt téż nie wtrącił słowa w to opowiadanie, ani śmiał przeczyć, dodawano raczéj do niego.
Mnich benedyktyn mówił, że w jedném z miast saskich, niewiasta urodziła dziecię z dwoma głowami, a każda z nich miała w sobie po troje oczu...
Nad wykładem mocno się zadumał biskup merseburski, lecz nie podoławszy mu na razie, wniósł tylko, iż straszliwe klęski miały spaść na świat z rozdwojenia władzy, najpewniéj duchownéj... z nowych herezyj, które oczy oznaczać bardzo mogły.
Rozpowiadano i inne budujące powieści tego rodzaju, gdy arcybiskup wszedł, poprzedzany przez pacholąt dwoje. Te drzwi otworzywszy, gdy wszyscy na powitanie powstawali — znikły natychmiast w przedsieni.
Gero sen jeszcze miał poobiedni na oczach, zwlókł się do tronu swojego, zasiadł na nim, i zagaił krótkiém słowem.
— Mówcie bracia mili, rad słuchać będę — a co duch święty natchnie... ogłoszę wam.
— Czcinajgodniejszy, świętobliwy, dostojny panie — odezwał się ks. Petrek — niech mi wolno będzie rzec naprzód słowo, nie z urzędu, lecz z sumienia.
Skinął Gero — a protonotaryusz ciągnął daléj.
— Tak jest z sumienia mówić będę. Przybyłem tu jako posłannik tego, który u pana naszego cesarza nie zasłużył na łaskę i wiarę. Niech mi to za złe policzoném nie będzie.
Tego się domagam dla uspokojenia duszy mojéj — o to proszę, a czcigodnego o. Emerarda, oraz innych tu przytomnych wzywam, aby mi dali świadectwo.
Szmer się rozszedł po izbie.
— Spokojni bądźcie!
O. Emerard rzucił kilka słów pochwały. Skłonił się ks. Petrek i ustąpił.
— Więc tedy ów niepoczciwy zdrajca i wróg, korony żąda? — odezwał się Thietmar... — i do nas się o nią odzywa? Zaprawdę zuchwalstwa większego wyobrazić trudno, aliści to nie jest więcéj niż zuchwałością, bo urągowiskiem?
— Nie urąga się on — odparł ks. Petrek, — boleje i męczy się. Potęga cesarska czuć się mu daje. Dojada mu zazdrość, bo czesi, duńczycy i węgrowie nawet już to posiedli, o co on się dopiero dobija.
— Czesi się od kościoła powszechnego, ani z pod mojego zwierzchnictwa nie wyłamują — odezwał się arcybiskup.
— Bolesław korony chce tylko na to, aby się niepodleglejszym od nas uczynić — rzekł Thietmar.
— I aby synowi — dodał benedyktyn — który siły jego mieć nie będzie, dać z nią błogosławieństwo apostolskie, błogosławieństwo, któreby uświęciło łupieże i nieprawe nabytki pieczęcią swą zamknęło.
— Cóż mu rzeczemy? — spytał Gero.
Kanclerz zażądał głosu.
— Wasza dostojność — rzekł zwracając się do Gerona — łatwo się zbędziecie natrętnéj prośby tém, iż chociażeście pośredniczyli do pokoju z Bolesławem i poprzysięgali go w imieniu cesarza, właśnie przez to, że pokój ów spokoju nie przyniósł — uczestnikami żadnych traktowań być nie możecie.
Szmer pochwalny słowa te utwierdził, a Gero głową dał znak, iż znalezioną formę odpowiedzi przyjmował.
— Na tém nie dosyć — odezwał się Thietmar — na tém nie dosyć...
[27]Jakkolwiek od łona macierzystego metropolji magdeburskiéj nieprawnie oddarto polskie kościoły, nie mniéj czcinajdogodniejszy pan nasz a zwierzchnik, musi kraj polski uważać, jako sobie podległy.
Gero znowu głowy skłonieniem prawdę przyznał wnioskowi.
— Więc i pieczołowitości jego pasterskiéj przynależy — ciągnął Thietmar daléj — czuwać nad losami tego kraju. Korony mieć on nie będzie, póki cesarz włada imperium i światem; raczéj zawczasu myśleć trzeba co czynić, by oderwane kraje wróciły do prawéj władzy.
— Święte słowa — potwierdził benedyktyn. — Matka moja dziedzictwo swoje i nasze ofiarowała apostolskiéj stolicy.
— Czyni się na dworze bolesławowskim od lat wielu wszystko, co zwycięztwo dać może cesarstwu z czasem — począł o. Emerard. Powolna to praca, trud ciężki i ofiarny, ale z pewnością do celu wiedzie. Dla czego Odę matkę waszą, z klasztoru dano Mieszkowi... nie dla tego tysiąca więźniów niemieckich których wyzwoliła, ale dla zbawiennego wpływu na dworze.
Dla czego przemądry pan Otto III. acz się dał gładkim Bolesława uwodzić słowom, zaszczycił syna jego związkiem z Ryksą, własną siostrzenicą? — Wszystko się to czyniło i czyni, aby wpływ tam nasz powoli utwierdzić i zapewnić go.
— Mało tego — rzekł cicho ks. Petrek — z pewnym wstydem i wahaniem, jest jeszcze do uczynienia coś, co dokonać śpiesznie należy. Bolesława chuci są znane, niewieścia płeć go ciągnie ku sobie, może nad nim wiele niewiasta. Emnilda królowa nie naszą jest, ani ku nam serca nie ma. Tę mu odjąć, a Odę markgrafównę, na którą już okiem rzucił — winno być celem zabiegów.
Smiała[28] ta myśl, zrazu milczeniem przyjętą została...
— Lecz jakże to się może spełnić? — zapytał o. Emerard.
— Wielce łatwo, jeżeli się ku temu ręki przyłoży — dodał ks. Petrek.
— To rzecz wasza — rzekł Thietmar — wy téż czuwać powinniście, abyście go obsadzili ludźmi nam pożytecznemi. Sprzyja nam pobożna i rozumna Ryksa, może ona ich wzywać ku sobie. — Mnożyć potrzeba tych, na których by się opierać można, a tak jak on nas, niecny, przewrotny człek, siecią swych podstępów otacza, my go winniśmy opasać wiernemi naszemi.
— Mam nadzieję w Bogu, iż to królestwo jego — mówił cicho ks. Petrek, nie ostoi się długo. Zlepek to z chrustu i gliny, purpurą na chwilę pokryty. Synowie królowéj Ody, Bezprym odepchnięty od następstwa przez ojca, Mieszko; Ruś zwyciężona, Węgry pokrzywdzone, Czesi rozdrażnieni, poganie czyhają na chwilę dogodną, rozerwą, to państwo, gdy ten co je sklecił głowę w mogile złoży.
— Amen! — zawołał Thietmar z gorącością, oby się słowa wasze ziściły, albowiem nie tylko interes cesarstwa i nierozerwanego z nim kościoła domaga się tego, nie tylko sprawiedliwość chce, ale upokorzenie nasze, czyni to konieczném: poganin ten jadowity, zmusił nas do pokoju, odebrał nam kraje, śmiał powagę cesarską nadwerężyć i wstrząsnąć nią, to pomsty woła.
Arcybiskup wszystko co mówiono oczyma i ruchem ręki potwierdzał.
— Niech Bóg nie pamięta świętemu panu Ottonowi III. — ozwał się w końcu — iż nie poznawszy się na zdrajcy umiłował go, wbił w pychę i dał mu oręż w ręce.
— Włócznię św. Maurycego! — westchnął Thietmar, nieoszacowany ów skarb, którego cudowna siła, dała temu psu wściekłemu zwycięztwo. Bo nie inaczéj jest, nią on pokonał nas, człek nieprawości pełen, wszetecznością do szpiku zjedzony.
— Przyczynia się do tego — dodał ks. Petrek — z przekonaniem głębokiem, i zasługa świętego męczennika Adalberta, którego ciało wykupiwszy, czcią otoczył. To mu jest tarczą i włócznią.
Westchnęli.
— Z samych niebios przeciw nam czerpie oręże! — zawołał Thietmar — tak przebiegłym jest poganin ów.
— Nie można mu téż zarzucić, aby wiary nie krzewił — dodał ks. Petrek — mnichów z Klunjaku sprowadzono siła, a ciągle nowi płyną.
— I służą mu, jak ten lis opat tyniecki, niegodny sukni którą nosi — rzekł Thietmar!
— Przewrotność go pobożnym czyni — wtrącił benedyktyn. — Boga mieć chce przeciw cesarstwu z sobą.
— Lecz runie przy pierwszéj burzy, to gniazdo nieprawości — wołał Thietmar — a im wyżéj je osadzono, tém haniebniéjszym będzie upadek jego.
Z kolei arcybiskup szepnął amen, a że na siedzeniu swém niecierpliwie trochę poruszył, poczęto myśleć o zamknięciu wyczerpanéj narady.
— Spieszne macie rozkazy do powrotu? — rzekł Gero — ażali nie byłoby lepiéj zwlec z odpowiedzią, w niepewności go zostawić, aby innych ubocznych starań niedopuścić.
— Rada mędrca! — rzekł Thietmar. — Nie żebym stolicy apostolskiéj, lub siedzącemu na niéj mężnemu pogromcy Saracenów, Benedyktowi, wspólnemu ojcu naszemu — uwłaczał, lecz przez Tuskulan doń trafić mogą, zabiedz. Papież ucha może dać doradzcom. Któż wie, ażali mu nie przyśle korony, uwiedziony tém, że ją Otto III. przyobiecał, że on będzie chytrze obiecywał cesarstwu podległość.
Tak jest, czcigodniejszy pasterzu — tak jest — zwlec odpowiedź?
— Nie jabym się na to uskarżał — odezwał się ks. Petrek. Zaprawdę, nie ja, co się tu mogę modlić u grobu patrona mojego osobliwego, a napawać wonią tego, co go otacza. Słabe siły moje, lecz, ażali i te, gdy ich tam nie stanie, gdy straży i pilności zabraknie — nie dadzą im nowéj mocy? Kto wie co oni tam pod niebytność moją przedsiębrać mogą? co knuć tajemnego? a któżto o tém doniesie gdzie należy?
— Słuszna co mówicie — odezwał się Gero — więc wszystko to rozważywszy na szali roztropności, odpowiedź wam damy w niedługim czasie.
To mówiąc pobłogosławił zgromadzenie, które powstało i ruszyli się z miejsc wszyscy. Milczenie panowało w izbie. Thietmar idąc u boku zwierzchnika, towarzyszył mu do komnat wewnętrznych.
O. Emerard zabrał się téż do wyjścia z widoczną radością, iż się narada skończyła.
Mnich benedyktyn posępny się wysunął, dając widzieć po sobie, iż choć więcéj mówić nie śmiał, myślał wiele i inaczéj.
O. Emerard ujął pod rękę ks. Petrka i szepnął mu na ucho.
— Wszystko to sprawy poważne i wielkiéj a największéj wagi, aliści sprawa żołądka w człowieku śmiertelnym i ułomnym, do poślednich się liczyć nie powinna. Z niego płyną siły, na chwałę Bożą się spotrzebowujące.
Tu pochylił mu się jeszcze bliżéj ucha.
— Chodź — rzekł — wino mam, ofiarowane mi z Burgundyi, koronowanych ust godne, skosztujemy go, bo takiego u Bolesława pić nie będziesz. Ten słyszę w piwo wierzy i pogański swój miód.
— Który do pogardzenia nie jest — odpowiedział cicho ks. Petrek — znam takie, które z winem w zapasy iść mogą!
— A ja ich próbować nie chcę i nie myślę, zakończył wesoły o. Emerard.
I mówiąc, skłoniwszy głowę wszystkim do koła z ks. Petrkiem razem wysunął się drzwiami bocznemi, przez korytarze ciemne kierując do celi, któréj wygodne siedzenie i cynowy ów kufel zdala mu się uśmiechały.
Gdy się to działo, a ks. Petrek z zupełnym spokojem dokonywał co zamierzył, w myśli się tylko przygotowując do powieści z jaką miał wystąpić gdy powróci — maluczki pisarzyna, człecze pokorne i nieznaczne, wychowaniec kanclerza arcybiskupiego, braciszek Arnolf, gotował z wszystkiego co się tu działo, mówiło, co ks. Petrek wypowiadał, czém grozili inni — wierne sprawozdanie. Spisane na kawałku tak zwanego „pargaminu greckiego“ (papieru bawełnianego), wklejone w okładziny kodeksu przeznaczonego dla benedyktynów w Trzemesznie, miało ono przez własne ręce ks. Petrka, z nim razem jechać do opata tynieckiego. Mógłże chytry i przebiegły protonotarjusz nawet przypuścić, iż coś podobnego z dworu arcybiskupa wynijść, a jego rąk użyć za narzędzie się ośmieli, ku przestrodze królowi Bolesławowi?
Nad kufelkiem wina siedząc ks. Petrek, choć nie wtórował, ale się uśmiechał nucącemu cichutko o. Emerardowi, starożytną, bardzo wesołą piosnkę klasztorną:

„Bibit ille, bibit illa,
Bibit servus cum ancilla...
Bibit iste, bibit ille,
Bibunt centum, bibunt mille...“

(Pije tamten, tamta pije, pije sługa i służąca — pije jeden, pije drugi, i stu pije i tysiące.)





VIII.



Chociaż się chwilowo pozbyto ks. Petrka, którego opat umiał wyprawić, nie ściągając królewskiego podejrzenia, obawa królowéj Emnildy trwała ciągle, aby się jéj pobożne kłamstwo nie wydało. Dochodziły ją zewsząd zatrważające wieści, iż o ocaleniu Jaksów mówiono wiele, że na dworze panowało przekonanie, iż uszli za granicę.
Ciche te zrazu szepty z czasem się zwiększały, rozchodziły, nabierały coraz większego prawdopodobieństwa, bo je wiele ust głosiło. Wielu mówiło, że ich tam i ówdzie widziano, że o nich posłuchy miano, jakoby się na dwór węgierski schronili, inni o nich opowiadali, że w Czechach gościli, inni że na Rusi przyjaciół znaleźli, co ich przechowywali.
Dochodziło to królowę ze wszech stron i trwożyła się święta pani, modląc a płacząc, gotowa raczéj już przyznać do swojego przestępstwa, niż żyć w téj ciągłéj trwodze i uczuciu przewinienia.
Napróżno opat i inni duchowni, którym się na spowiedzi zwierzyła, pocieszali ją i starali dowieść, że grzechu nie popełniła, że to był grzech ofiary i miłosierdzia. Święta niewiasta czuła się winna względem tego, któremu poprzysięgła wiarę i posłuszeństwo.
Był to wiek obfity w tak pobożne jak Emnilda niewiasty; wpływ duchowieństwa, wychowanie, mnogie przykłady, podnosiły je na duchu. Wprawdzie Oda, Mieczysławowa żona druga, dała się uwieść z klasztoru i rzuciła życie zakonne, lecz i ona żałując późniéj tego postępku, wróciła do zakonu po śmierci męża, a przebaczenia szukała w Rzymie.
Wśród ówczesnych pań, żon cesarzów, królów i książąt, przykłady świątobliwości są niezmiernie liczne. Wiele z nich buduje klasztory i zamyka się w nich, wiele prowadzi życie męczeńskie dobrowolne. Mnóstwo takich niewiast pobożnych przypominają współczesne kroniki; cesarskiéj krwi pań, które nędzę, chłód i głód znosiły, aby umartwić ciało, a duszę dźwignąć ku niebiosom, i umierały jak owa Elfryda i Irmingerda przy kościele Rotunda w Magdeburgu, uważane za błogosławione. Taką nam opisuje Thietmar, ową pustelnicę w Traubitz, nieporównanéj pobożności niewiastę, która za czasów Ottona W. już była wyswataną w małżeństwie, a potém uszedłszy od niego, przez sześćdziesiąt cztery lata wytrwała w życiu najostrzejszém. „Przez ten przeciąg czasu — pisze kronikarz — nigdy się w zimę najtęższą przy ognisku nie ogrzała, a największym środkiem do rozcieplenia członków zdrętwiałych bywało, iż na ogrzanym trochę kamieniu krótko ręce i nogi potrzymała. Wewnątrz swéj celi trwała na nieustannéj modlitwie, ze łzy rzęsistemi, a napływający do niéj lud nauczała i pocieszała. Nie zrzucała z siebie robactwa, które ją ciągle obsiadało... nie korzystając z podarków, które lud jéj znosił w ofierze, rozdawała je między ubogich...“
Na takie to przykłady zapatrywały się ówczesne królowe i starały się je naśladować. Emnilda szła w ślady innych wielu i była prawdziwą chrześcianką wśród dworu i otoczenia, które, mimo największéj chęci dla wiary, ducha jéj w sobie nie miały.
Życie jéj, choć blask otaczał, było niemal ciągłą walką i męczeństwem. Patrzyć musiała na przekroczenia, których powstrzymać nie mogła, często milczeć i płakać, rzadko ośmielając się rzec słowo i błagać króla o naprawę złego.
Świątobliwość ją osamotniała, bo choć synowa równie się okazywała pobożną, więcéj się już sprawy świeckiemi zajmowała. Widywały się rzadko, wynurzały przed sobą rzadziéj jeszcze.
Tylko usilna prośba opata mogła królowę powstrzymać od zawczesnego zdradzenia tajemnicy i przyznania się do winy.
Opat Aron, nie bez powodu przewidywał, iż król sam żałować będzie zbyt surowego wyroku, szczególniéj z tego powodu, iż kara na Jaksów wyrzeczona odebrała mu cały zastęp sług wiernych, ród możny i spowinowacone z nim, które się od dworu i króla usuwały.
Bolesław już razy kilka bolał nad stratą, jaką ponosił. Dotkliwą ona była w chwili, gdy właśnie przyszły tron synowski usiłował otoczyć silnemi podpory.
Wśród téj trwogi królowéj Emnildy, baczna markgrafówna Oda, która i jéj i Mieszkowéj żonie Ryksie, i wszystkiemu, co jéj na drodze do tronu stało, szkodzić się starała, rzuciła myślą na zapomnianego i odsuniętego Bezpryma.
Opowiadanie o wypadku w łaźni, które się rozeszło szybko po dworze, obudziło jéj ciekawość razem i poddało myśl zbliżenia się do niego. Chciała mieć w nim na przypadek sprzymierzeńca. Czuła to dobrze, iż opuszczony przez wszystkich, znękany Bezprym, wdzięcznymby był za każde słowo i wejrzenie życzliwsze.
Nieszczęściem wiele przeszkód nie dopuszczało jéj zbliżyć się do niego, ale od czegóż była Panicha?.. Wchodziła ona i wciskała się wszędzie, nosiła co jéj kto powierzył.
Słudze więc kazała wyszukać staréj baby i zamknęła się z nią sam na sam. Przybyła padła jéj naprzód do nóg, tysiącznemi obsypując błogosławieństwy. Mówiła, gdy jéj nic nie przeszkadzało, z obfitością wyrazów nadzwyczajną, choć niewielkim ich doborem.
— Kwiatku ty pański mój, królowo ty moja... bo tobie taki być królową... śliczności ty moje... czém nędzna Panicha służyć tobie może?..
Oda nie odpowiedziała rychło, a Panicha ciągnęła żywo.
— O! wiem ci ja to, wiem! co takiemu hożemu rozkwitłemu kwiatkowi dawno potrzeba... żeby sam nie wiądł na łodydze... ale do wielkiéj krwi trzeba i wielkiego rodu męża! A no... poczekajcie maluczko... znajdzie się taki, co wysoko cię posadzi... Masz litość nad ubogiemi, to się téż Bóg Chryst miłosierny nad twoją tęsknotą ulituje dziewiczą... Ja to wiem! ja to czuję... Wielkie cię losy czekają...
Uśmiechnęła się Oda dumnie, lubiła pochlebstwo.
— Ja ani się nudzę mojém dziewictwem, ani się troszczę o przyszłość — rzekła — pewnie że nie zmarnuje się mój wianek... O tém nie mówmy, stara... o czém inném chcę ci powiedzieć...
— Na rozkazanie twe, królowo moja, uszy i ręce i nogi... — zawołała stara.
— Tu się nie wszystko tak dzieje, jakby ono powinno — mówiła Oda powoli nićmi się zabawiając, aby na starą nie patrzéć — serce litościwe znieść tego nie może, a radeby z pociechą dla biednych...
Nie rozumiejąc jeszcze, o co to iść mogło, Panicha kręciła tylko głową potakując, mruczała cicho:
— Pewnie! pewnie!..
— Jedni mają do zbytku, drugim na chlebie niemal zbywa — mówiła daléj markgrafówna — jednych otaczają dwory, drugim i pachołka brak...
W tém wstała i podeszła do baby.
— Widziałaś ty kiedy królewskiego syna Bezpryma? — spytała.
Oczy Panichy jak przestraszone biegać zaczęły dokoła, twarz przybrała wyraz niepokoju.
— Tego, którego królewicz młodszy niedawno precz z łaźni wyrzucić kazał, jak — niewolnika?..
— Tego samego.
— Zdalekam go widziała — szeptać poczęła szybko baba. — Zdrów i silny, ale niepiękny... zamęczyli go trzymając ze psy i ptakami w zamknięciu... Jeden stary ugr wierny mu nie odstępuje od niego.
Znać Panicha posądziła Odę o jakieś zamysły na królewicza i głową zaczęła potrząsać.
— E! jemu na tę biedę trudno radzić... król miłościwy pan sam go na nią skazał!.. Już on z téj dziury, w któréj go zamknięto, nie wyjdzie... nie wyjdzie, chyba...
Potrzęsła głową nie domawiając.
— Co wam po takim biedaku? — dodała.
Oda się rozśmiała pogardliwie.
— Cóż ci się śni, ty stara? — przerwała — myślisz, że mi się upodobał?..
Panicha popatrzała na nią.
— Dlaczegóż o niego pytacie, królowo ty moja?..
— Bo mi go żal... chciałabym mu pomódz, na jaw go wydobyć... ale mu trzeba dodać serca, bo je stracił.
Baba widocznie nie rozumiała dobrze, lecz okazywała postawą swą, że na wszystko była gotową.
— Chodzicie wy na ich podwórze? — zapytała Oda.
— Psy złe... ale... juści... a kij od czego?..
— Znacie starego Ghezę?
— Kilka razyśmy się łajali... czemu nie... — mruczała stara. — Powiedzcie tylko, czego chcecie, a już reszta moją sprawą.
— Chcę, byście węgra starego do mnie przysłali, aby przyszedł potajemnie na rozmowę... Może się jemu i panu zdam na co?..
To mówiąc rzuciła coś w fartuch Panisie, która ręce podniosła i do ziemi dziękując przypadła. Potém nie mówiąc nic głową znak dała, że spełni rozkaz, i wyszła spiesznie.
Panicha wszędzie się wcisnąć umiała; ludzie, choć ją podejrzywali o różne sprawy, wyśmiewali się chętnie, szydzili z niéj i to ich zabawiało. Tego samego dnia znalazła się w podwórku Bezpryma i pod ścianą usiadłszy na pieńku, udała że drzémie. Najrzeli ją pachołkowie i zaczęli krzyczeć, łając i przedrwiewając; odpowiedziała im przekleństwy, żądając, by jéj spokojnie dali choć zasnąć, gdyż gdzieindziéj nie miała pokoju.
Udawała tak napół uśpioną, gdy nierychło Gheza się przewlókł w brudnym kożuchu przez podwórze. Najrzawszy go posunęła się za nim do sieni. Węgier się obawiał czarownic i krzyknął, aby się do niego nie zbliżała.
— Ja z wami mówić muszę, nie dla was, dajby was licho gniotło — zawarczała baba — a dla waszego królewicza. Jeśli go miłujecie, to mnie posłuchajcie.
Gheza stanął, wszakże zdaleka się trzymając.
Zwolna, nie chcąc podnosić głosu, zbliżyła się Panicha ostrożnie.
— Staraj się, ty stary, dostać potajemnie do markgrafównéj... ona wam na biedę waszą radzić chce. Rozumiesz? A panu Bogu i staréj babie podziękujcie, że wam to przyniosła.
Gheza nie zdawał się dobrze rozumieć, powtórzyła inaczéj toż samo Panicha, usiłując mu wpoić przekonanie, że wiele na tém dla Bezpryma zależeć może. Gheza stał jeszcze jakby odurzony, gdy stara gniewna, że się nawet przybliżyć do niéj nie chciał, odeszła.
Od nieszczęścia, jakie go w łaźni spotkało, Bezprym jeszcze nie przyszedł był do siebie. Wrzał zemstą, która mu niemal zmysły odejmowała. Rzadko na ławie wyleżał, psy swe nogami kopał, po izbach latając z pięściami zaciśnionemi. Gheza go nie hamował, chcąc mu się dać wyburzyć.
Z poselstwem Panichy wchodząc zastał go jakimś wypadkiem, po wysiłku takim gniewnym, uśpionego snem twardym na ławie.
Jeden z psów jego ulubionych siedział na straży przy nim, głowę na nogach jego trzymając opartą.
Gheza jak ten pies przysiadł cicho i sparty na ręku, czekał téż, aż się Bezprym obudzi.
W godzinę może zerwał się z krzykiem i nierychło opamiętał, obaczywszy wiernego sługę, który mu kubek podał, aby się po śnie orzeźwił. Spalone wargi przyłożył doń Bezprym chciwie i okiem mu podziękował.
Legł zaraz znowu.
Gheza przysunął mu się do ucha.
— Słuchajcieno dobrze, panie mój, co to ja wam przynoszę. Słuchajcie a rozważcie... i mówcie, co ja mam poczynać?
Noszą tu jednę starą babę złe duchy po dworze... Czarownica to pewno... jędza zła. Przyszła dziś do mnie z litościwém słowem (splunął stary) jakoby od markgrafównéj Ody, abym się ja z nią starał widzieć, a ona tobie, królu ty mój a panie, coś pomódz może.
Zerwał się Bezprym i siadł.
— Naprawdę? — spytał.
— Albożbym śmiał kłamać przed tobą, sokole ty mój złoty? — z wyrzutem niemal odezwał się Gheza — ja?..
— Nic więcéj nie mówiła?
— Nic. Co mam czynić?
— Co? — począł Bezprym gorąco — co? bezmózgi stary... czyż nie rozumiesz tego, że mnie gdyby szatan przyszedł pomagać, muszę go wziąć.
Gheza aż się cofnął przestraszony temi słowy, brwi mu się najeżyły.
— Nie mówcie w złą godzinę! — zawołał — nie wołajcie Licha, aby nie przyszło...
Chcecie — rzekł po chwili — toć pójdę dla was, gdzie każecie.
— Trzeba ci iść, trzeba iść, słuchać pilno, odnieś mi słowo każde!.. Słyszała pewnie markgrafówna, co zrobił ten pies... żal ją wziął nademną, królewskiéj krwi dzieckiem... Trzeba iść...
— Pójdę — odparł Gheza acz niechętnie — pójdę, ano się to na nic nie zda! — Ona tu nic nie znaczy, ją samą ztąd lada dzień wyżeną...
— Daj Boże! — zawołał Bezprym — toby wróciła silniejsza.
I zamyślił się milczący. Potém powtórzył jeszcze kilka razy.
— Trzeba ci iść, niech nie czeka, aby się w niéj co nie zmieniło.
— A jak się do niéj dostać? — mruczał stary — jak? żeby ludzie nie widzieli. Zobaczą mnie tam, to mnie pletniami wysmagają precz.
Bezprym zerwał się z ławy.
W kącie izby stała skrzynia okuta, poszedł do niéj prędko i otworzył wieko. Trzymał w niéj po matce resztę droższéj spuścizny. Dobył ze dna złoty obręczyk i przyniósł go Ghezie.
— Nie dałbym za nic tego, co macierz moja nosiła — rzekł — a no trzeba, aby dziecko jéj obronić się mogło od sromoty. Nie mam nic, co za dziw, że sprzedać chcę, abym sobie szatę dostał nową.
Powiesz, żeś do niéj posłany ode mnie. Rozumiesz — ale obręcz tę dasz jéj odemnie, tak — przez wdzięczność, że wspomniała o zelżonym Bezprymie.
Gheza nic nie mówiąc, wziął złote kółko i wsunął je za nadrę, z głową spuszczoną z izby wnet wyszedłszy, spieszył się przyodziać lepiéj. Wstyd mu było stanąć tak przed markgrafówną.
Nieznacznie się po tém z podwórza wymknął i błądzić począł, jakby nic nie mając do roboty, około świetlic niewieścich. Kręcił się tu czas jakiś to zbliżając, to oddalając, to zaglądając w przedsień, gdy służebna jakaś znak mu dała. Szedł tedy za nią ostrożnie. Bocznemi drzwiczkami wprowadziła go do małéj izdebki. Tu już Oda nań oczekiwała. Wpuściwszy wymknęła się sługa, a Gheza przypadł na kolana przed piękną panią, która z rozognionemi policzkami i oczyma, zbliżyła się do klęczącego.
— Powiedzcie — rzekła spiesznie — powiedzcie panu swojemu królewiczowi, że są ludzie co się nad jego losem litują i postarają się mu pomóc u ojca. Czemu on siedzi zamknięty i nawet nie mruknie, kiedy się nad nim znęcają? nawet nie jęknie, kiedy go biją? Niech ma odwagę i śmiałość, gdy mu mówić dadzą. Rozumiesz. Powiedz mu to, niech ma odwagę, niech się skarży, niech grozi, niech się uczyni strasznym, a będą się go bali... Gdy się go nie zlękną, to go zgniotą.
Gheza wysłuchał pilnie. Odzie spieszno odejść było, szła już, gdy przypomniał sobie obręczyk złoty, i położył go u nóg jéj.
— Miłościwa pani — rzekł — klejnot to po nieboszczce królowéj, mój pan go wam przysyła jako dar dziękczynny.
Schwyciła markgrafówna z widoczną radością, wcale się nie broniąc od przyjęcia go i wnet na rękę włożywszy, kilka razy ją obróciła przeciw światłu, aby się przypatrzeć, jak pulchnéj ręce było pięknie w złotéj, grubéj przepasce.
Gheza pospieszył do pana, aby jednego nie zapomnieć słowa i odnieść mu co nakazano.
U wieczerzy Oda się gotowała do rozmowy z królem, a ilekroć chciała jéj, potrafiła zawsze uczynić jak postanowiła. Zwykle gdy do śpiewów przychodziło i pląsów młodzieży, wychodziła królowa Emnilda, często i Ryksa szła za nią. Naówczas panowanie pięknéj niemkini się poczynało. Smiało[29] czyniła, co się jéj podobało, nie troszcząc co o tém nazajutrz mówić będą. Nie unikała króla, narzucała mu się i kilka razy dała publicznie chwycić i pocałować. Śmiechem przyjmowała to, wcale się nie sromając. Raz spadł jéj wianuszek, co było jakby niedobrą przepowiednią, zdjęła go z ziemi i włożyła na głowę, nie zarumieniwszy się wcale.
Tego wieczora król patrzał zdala na pląsy niewieście — nie było przy nim ze dworu nikogo, oprócz starego Sieciecha, który, gdzie się zabawiano więcéj córki pilnował, niż króla.
Przysunęła się więc Oda do Bolesława śmiało.
Oko jego padło na jéj rękę i zdawało się ze zdumieniem wielkiém poznawać ów obręczyk złoty. Spojrzenie zrozumiała Oda i ręką potrzęsła tak zręcznie, aby król się mógł dobrze klejnotowi przypatrzeć. Nie spytał jednak zkąd go miała.
Po chwili sama się, obręcz znowu nadstawiając, przysunęła do króla.
— Pamiętacie pewnie kolce te na ręku królowej Judyty? Otóż się owo mnie dostało. Syn królowéj nie ma za co sprawić opończy i po matce klejnoty sprzedaje i mienia. Jak psa wyganiają go z łaźni, a ojciec milczy?
— Kto się wyganiać daje — zawołał król — ten wart by go precz wyrzucono.
— Dziś sam i bezsilny, przyczai się, zmilczy, a co się namota na jutro! E! jutro dla Mieszka być może straszne. Nie trzeba drażnić i zająca bo ugryzie. Wy robicie sobie, miłościwy panie z własnéj krwi wrogów.
— Śmiała jesteś, że mi to mówić się ważysz!
— Dla czegobym milczeć miała? Kto dobrze życzy, ten prawdę mówi. Róbcie jak lepiéj.
I pobiegła do dziewcząt, jakby ją to już nie obchodziło. Król ścigał ją oczyma długo i wkrótce wyszedł do sypialni. Sieciech go jak zwykle odprowadzał, Zyg téż towarzyszył panu, to miaucząc jak kot, to burcząc jak pies, to skowycząc jak jakieś zwierze dzikie. Ale król ani się obejrzał na niego, milczący był.
Gdy domownicy odeszli na chwilę, Bolesław się ocknął.
— Sieciechu mój — odezwał się — nie słuszna wreście jest, aby ten gnuśnik Bezprym gnił zamknięty. Nie chcę dlań uczynić wiele, ale nie mogę nic nie zrobić. Złość tylko w nim kipi — trzeba ich z Mieszkiem pojednać i dać mu swobody więcéj. Dzieckoć to moje.
Skłonił się stary uradowany.
— Święte słowa twe, panie! — rzekł — ale je dawno rzec należało. Przebaczcie!
— Rzekłbym je był dawno, gdyby się one przydały na co — począł król. — Jak dawniéj tak teraz nic z nich nie będzie. Bezpryma znam, zły jest a bezsilny, będzie pragnął wiele, a nie otrzyma nic. — Aliści sumienie uspokoić muszę. Przywiedźcie go jutro do mnie.
Sieciech zapytał o godzinę, król ranną wyznaczył.
— Każcie mu się odziać przystojnie, i niech Mieszko tu będzie razem.
Rozkaz królewski spełniał się zawsze ściśle, wnet więc z sypialni podążył Sieciech do królewicza Mieszka, który z Ryksą i kilką niemcami z jéj dworu, na rozmowie siedział jeszcze.
Gdy wolę ojcowską mu objawił, Mieszko się zerwał zaczerwieniony i zburzony, lecz żona go natychmiast do opamiętania przywiodła kilką słowami, a ochmistrz wyszedł, spiesząc do Bezpryma.
Tu nadzwyczajne odwiedziny jego popłoch wzbudziły ogromny, a gdy nie oznajmując się, wszedł do izby Bezpryma, którego zastał w nędznéj odzieży przed ogniem wyciągniętego na ziemi z psami razem, królewski syn ledwie oczom swym wierząc, długo nań patrzał nim powstał, aby posłuchać z czém przychodzi.
Sieciechowi żal było Bezpryma, jak wielu innym na dworze.
— Przychodzę do was, miłościwy panie od króla — rzekł — ze słowem dobrem.
Rozśmiał się Bezprym szydersko.
— Nie śmiejcie się — mówił stary — król chce was jutro widzieć u siebie i z Mieszkiem pojednać.
Krew uderzyła na twarz synowi Judyty, — zerwał się z ziemi cały, wstając jak oparzony, psy za nim skoczyły przelękłe, zaczynając warczeć i szczekać.
— Co król każe, spełnić się musi — spokojnie dodał Sieciech — a dla waszego dobra téż tego potrzeba. — Otrzymacie więcéj swobody, pewnie i inne jakie dobrodziejstwa. Serce królewskie poruszyło się dla was.
Milczał uśmiechając się drwiąco Bezprym — patrzał w ziemię, Sieciech ciągnął powoli.
— Ojcu potrzeba wiele zapomnieć. Któż wie ażali on nie próbuje i nie doświadcza?
Bądźcie dobréj myśli — a jutro go nie drażnijcie słowami ostremi. Weźmijcie co wam dadzą, aby po tém więcéj otrzymać.
Skłonił się Sieciech i nie czekając odpowiedzi, wyszedł natychmiast, w pierwszéj izbie nakazawszy Ghezie, aby nazajutrz odział Bezpryma jak przystało i nie dał mu się nędznie stawić przed królem, by gniewu jego nie budzić.
Całą niemal noc Bezprym chodził po swéj izbie wrzący. Gheza siedział i uspokajał go, szeptali z sobą. Bezprym go odpychał, ten do kolan przypadał, godzili się i swarzyli jak niańka z dzieckiem. Pospali się wreszcie nadedniem, nie zmógłszy jeden drugiego.
Gdy nazajutrz nadeszła godzina naznaczona, Bezprym niemal gwałtem odziany w suknie najlepsze poszedł do sypialni Bolesława. Nie było tu nikogo, niespieszył się do niéj Mieszek. Wszedłszy długo stał w progu syn Judyty, nim się rzucił do nóg królewskich. Spełnił tę powinność, lecz z widocznym chłodem i wstrętem. Bolesław nie odezwał się téż, aż go u nóg zobaczył.
— Kazałem ci przyjść — rzekł — dość téj niewoli. Bądź mi posłuszny, a będzie ci z tém dobrze — zuchwałych nie znoszę. Mieszkowi przeznaczone królestwo, wedle obyczaju słowiańskiego. Zresztą taka jest wola moja. I ty otrzymasz swą dzielnicę, krew ci moja w tobie płynie — ale poprzysiądz musisz posłuszeństwo.
Mieszko cię skrzywdził, zganiłem mu to, przyjdzie ci rękę podać. Nie masz się kryć jak wilk. Przychodź na dwór, jedź na łowy, idź na wojnę, ale bądź wiernym mnie i moim postanowieniom.
Bezprym milczał.
Król widocznie czekał odpowiedzi, po kilkakroć wyzywając do niéj spojrzeniem.
— Mów — dodał.
— Nie mam co mówić — odparł Bezprym — uczyniony zostałem niewolnikiem, rab nie ma prawa ust otworzyć. Jam mówić zapomniał.
Zawrzał z gniewu król.
— Dość — zawołał — przebaczam ci to, a no mówię — dość! chceszli być cały. Dość. Nikt mnie nie ma prawa do rachunku pozywać, oprócz Boga! Milcz.
Bezprym chciał odejść.
— Stój. — Mieszko przyjdzie.
Nastało milczenie ciężkie. Niekiedy syn i ojciec mierzyli się oczyma. Mieszko nie nadchodził. Król Bolesław gniewnym już był na niego. Zawołał komorników stojących u drzwi, aby go natychmiast przywiedziono.
Na ostatek usłyszano krok spieszny i ciężki, wchodził Mieszko, przybrany z niemiecka, strojny, dumny. U drzwi stojącego brata potrącił mijając i widzieć go niechcąc — szedł królowi się pokłonić. Nie odpowiadając mu Bolesław wskazał Bezpryma.
— Skrzywdziłeś brata — rzekł — źleś uczynił chcę byście żyli zgodnie. Podajcie sobie ręce — i niech to będzie zapomniane. Pierwszy teraz co się porwie na drugiego — przedemną odpowie, jakby nie był synem królewskim, ale prostym buntownikiem.
Zawahał się Mieszko idąc do Bezpryma, który kroku ku niemu od drzwi nie zrobił; lecz przystąpić doń musiał. Zacięte miał dumnie usta, drżał, słychać było oddech piersi ciężki. Na krok stanąwszy od brata, zatrzymał się Mieszko, groźno sobie w oczy popatrzali. Bezprym czekał blady jak chusta, ale z płomieniami w źrenicach. Król Bolesław każdy ruch ich śledzić się zdawał z nadzwyczajném zajęciem.
Zawołał na Mieszka.
— Rękę mu daj!
Dopiero gdy na ten rozkaz drżącą dłoń wysunął Mieszek, Bezprym wyciągnął ją także. Dotknęli się zaledwie i jakby w klamrę żelazną — Bezprym pochwycił tę rękę wyciągniętą do wrzekoméj zgody. Oba nawzajem co mieli sił ścisnęli dłonie, a choć Mieszkowi z bólu krew uderzyła do twarzy, nie odezwał się, nie drgnął. Cisnął i on Bezpryma całą siłą gniewu, lecz podołać mu nie mógł. Gdy nareszcie rozerwał się uścisk braterski, Mieszko musiał schować rękę, gdyż krew ciekła mu z za paznogci.
Była to jakby zapowiedź przyszłości. Król Bolesław na ten raz nie żądał więcéj. Mieszko mu się pokłonił i spiesznie wyszedł z sypialni. Bezprym stał.
— Idź — odezwał się król — a bywaj codzień u boku mojego i nie kryj się po dziurach. Chcę cię widzieć.
Gdy Bezprym wyszedł, wstał król, oko jego padło przypadkiem na to miejsca[30], gdzie stali bracia jednając się z sobą. Na świeżo wymytéj podłodze białéj, pięć wielkich kropli krwi jeszcze nie zaschłéj świeciło.
Wejrzenie Bolesława oderwać się od nich nie mogło. Zrozumiał on, co krew tę wycisnęło, lecz chciał odgadnąć z czyjéj spłynęła ręki. Silnego potrzebował następcy, któryby nie krew z siebie dać sączyć, ale ją toczyć umiał.
Ani się dziwił król, iż gniew pałał w braciach i przemógł posłuszeństwo, chciał tylko pewności, który z nich silniejszy? A gdy w chwilę po tém król wszedł do izby zastawionych stołów, gdzie nań oczekiwał zwykły tłum swoich i obcych — i ujrzał tam Mieszka przy żonie, Bezpryma w dali osamotnionego, nie poglądał im na twarze, szukał ich rąk, aby się przekonać która z nich krwawą była...
Gdy Mieszko sięgnął do misy, zczerniałe jego paznogcie zdradziły tajemnicę.
Na dworze tego dnia wiele twarzy się rozjaśniło. Nie mówiąc nic tryumfowała Oda. Na ręku jéj złoty błyszczał obręczyk, a w oczach jakaś radość zwycięzka, która strach obudzała. Patrzała na Bezpryma i zdawała się go pobudzać do mężnéj walki. Królowa, która się dowiedziała zrana o nakazie królewskim, podziękować mu przyszła za Bezpryma przypuszczenie do łaski. Ciężyło na sercu to, że dla dziecięcia jéj, cierpiał ktoś i bolał. Lżéj teraz oddychała.
Król był w usposobieniu wesołém i rubaszném.
Pochwały które zewsząd odbierał, bo i opat Aron zgodę uczynioną, jako wysoką mądrość pańską wynosił — czyniły mu przyjemność. Łudził się może tą nadzieją, iż z czasem dwaj bracia, ocierając się ciągle o siebie, zbliżą, poznają i przejednają. — Wierzono naówczas w siłę krwi i węzły tajemne, któremi ona łączyła. W życiu jednak i obyczaju Bezpryma niewielka zaszła zmiana.
Zrazu ze swobodą wróconą mu nie wiedział prawie co począć, ciężyli mu ludzie wśród których on, syn królewski stał na pośledniém jakiemś miejscu, zawsze jakby odepchnięty i wydziedziczony. Gdy Mieszka otaczał dwór świetny i liczny i nadskakiwania tych, co sobie na przyszłość łaski jego zaskarbić pragnęli, do Bezpryma mało kto się przybliżyć jawnie ośmielił, aby nie być posądzonym o jakąś niechęć dla wybranego przez ojca następcy. Jedna Oda pierwszego dnia zaraz śmiałém okiem i słowem jawnie zaczepiła Bezpryma, jakby naumyślnie, okazując mu współczucie na przekorę Ryksie, któréj widok tego, w kim nieprzyjaciela przeczuwała, niemal obawę obudzał. Gdy po uczcie, wszyscy wyruszyli patrzeć na rycerskie zapasy, które się w podwórcach odbywały codziennie, Bezprym postawszy chwilę, wrócił do swojego dawnego mieszkania, aby rozmyśleć się, co miał poczynać.
Znalazł tam Ghezę, który z założonemi pod siebie nogami u ognia siedział. Na widok swojego wychowanka, wstał stary radując mu się — chociaż niespokojny téż był o niego. Miłość dla królewicza w Ghezie rozwijała dziwne myśli, którym sam niemal się zdumiewał. Chciał mu koniecznie je wypowiedzieć, ale naprzód z niego dobyć coś o pierwszém posłuchaniu. Lękał się wybuchu. Począł naglić swego sokoła, aby mu powiedział wszystko, co u króla było, jak się obeszło pojednanie z bratem. Bezprym nawykły do zwierzania się staremu piastunowi — nie skrył nic przed nim. Gdy przyszło do podania rąk, z uśmiechem wyznał, iż Mieszkowi do krwi palce zdusił. Zrazu Ghezę uradowało to, ale wnet głową potrząsł.
— Źleście uczynili — rzekł — źle, na co im pokazywać siłę? Wasza rzecz, sokole mój złoty, utaić dech, uczynić się pokornym, zrobić nawet ich sługą, aby się nie lękali, aby nie odgadli, ani co myślisz, ani co możesz.
— Tak — mówił po chwili — widząc że Bezprym słucha go z uwagą. Kogo się oni boją, temu albo oczy wyłupić każą, albo go strzała nie minie. Ty panie mój, musisz się stać pokornym, schodzić im z drogi, a nie pokazać nawet, że ci się chce czego więcéj nad to co masz.
Mieszkowi się kłaniaj, królowi ojcu dziękuj, niech sobie powiedzą — Bezpryma nie ma się czego obawiać, dopiero będzie dobrze. Słuchał sparłszy się na stole Bezprym.
— A pókiż ja się tak mam dusić w sobie? — zapytał.
— Póki? aż sobie druhów nie zjednacie i dróg nie obmyślicie.
— Druhów! — rozśmiał się Bezprym — a czém? siły nie mam, łaski téż i złota im nie dam.
— Alboż to Mieszko nie ma wrogów? — począł Gheza — a kto jemu wrogiem, ten będzie wam przyjacielem. Powoli sokole złoty, powoli i bacznie. Ja człowiek prosty i głupi, a no tu przemocą nic nie zrobi, chytrości trzeba.
Uścisnął jego nogi.
— Radzisz dobrze — odezwał się Bezprym — słuchać cię muszę, choć się we mnie warzy i burzy. Źle się stało, żem mu rękę zdusił, a no mi kłamać ciężko.
— Co kiedy trzeba, aby życie obronić? — rzekł gorąco Gheza. — Komu to miło gębę sobie walać kłamem i giąć się, gdy się chce uderzyć? Inaczéj zemsty nie będzie.
Zbliżył się i stanął nad siedzącym, mówiąc coraz żywiéj, jakby go coś natchnęło.
Ty jeszcze tu będziesz kiedyś królował, synu Judyty, ty zawładniesz tą ziemię i pomścisz się niewoli swojéj, tylko teraz zcierp. Ani patrz na to, co oni wyprawują, aby nie pomyśleli że im zazdrościsz. Weźmij psy i sokoły, idźmy w las. W lesie różni się ludzie spotykają i tacy, co nie bardzo ich kochają, a co nas za to polubić mogą. W puszczach i na uroczyskach różna gawiedź, co się nam przydać może. Niech myślą, że my tylko na niedźwiedzie polujemy, upolujemy może i lepszego zwierza. Znajdzie się, znajdzie.
Gdy Gheza tak prawił wychowankowi rady, które mu się dlań najzbawienieńszemi wydawały. Bezprym słuchał, to się rzucając, to uśmiechając im na przemiany. Radowało go, że Gheza tak marzył o przyszłości świetnéj i widział ją możliwą. Czuł, że tą drogą może najłatwiéj dojść do niéj będzie, i choć nie odpowiedział mu wyraźnie, do serca wziął radę Ghezy.
Stary chciał z niego wydobyć co myśli, aby się przekonać, iż się z nim godzi, lecz Bezprym nie był łatwym do słowa, oczyma w nim czytać musiał tylko. Zostawało mu zawsze trochę niepewności, i dłużéj męczył wychowanka namowy swemi, ściskając mu kolana, powtarzając ciągle jedno, aby wrazić w myśl koniecznie, co na sercu leżało. Późno ledwie w noc skończyły się te nalegania, gdy znużony Bezprym rzekł wreszcie:
— Nie bój się stary, zataję się i zaczaję — zobaczysz, niepoznają się na mnie, a gdy kto ciebie o mnie pytać będzie...
Ghezie oczy się zaśmiały.
— Dowie się tego co potrzeba! — rzekł krótko — energicznym ruchem ręki popierając słowo.





IX.



Miało się już ku wiośnie, a choć ją w powietrzu czuć było, pora w istocie najprzykrzejsza w roku się poczynała, walka ustępującéj niechętnie zimy, ze słońcem i ciepłem, które się ustalić nie mogło. Śniegi leżały po lasach, zalegały parowy, rzekami płynąć kry zaczynały, ziemia miejscami rozmarzła, a w cieniu okryta była jeszcze lodu skorupą.
Jeden dzień przynosił z sobą wiosnę i cuda czynił, wskrzeszając zmarłe rośliny i odrętwiałe drzewa, drugi wracał z zimą, szronem i mrozem, sypał śniegiem i zabijał chłodem. Jak dwaj zapaśnicy walczyli z sobą lód i ciepło, śmierć i życie, zwątpienie i nadzieja.
Na łąkach najwytrwalsza trawa, zaczynała zielenieć i rosnąć, dobywała się z pod skorup zamrożonych, wytykała ze śniegu, starsze drzewa stały głuche, ledwie ważąc na pączki. Gdzieniegdzie łozy okryły się kotkami bujno; wczesna wierzba pękała — ale na niebie więcéj było obłoków szarych niż słońca.
Rzadko kto w téj porze puszczał się w drogę, chyba gwałtowna pędziła go potrzeba. Rzeki wzbierały i trudne były do przebycia, gdzie zamróz zszedł tam grzęzły konie w nieprzebytém błocie, na resztkach lodu ślizgo było i niebezpiecznie. Czekali wszyscy, aby wody kry uniosły, ziemia wilgoć wypiła — i słońce wysuszyło drogi. Ks. Petrek jednak, niespokojny o to co się tam bez niego działo nad Cybiną, z poleceniami różnemi, wyruszył właśnie w téj porze z powrotem. Po kilkakroć wstrzymywały go rozlane rzeki, parę razy przeprawiać się musiał z niebezpieczeństwem życia — ale gorliwość niezmierna i wiara gorąca pędziły go do celu i dodawały męztwa.
Jechał nie zważając na to, że konia już jednego utracił, i że dodany poczet odradzał pośpiech a ostrożnym być radził. Był pewien ks. Protonotaryusz, że godnym się czując osobliwéj łaski niebios i opieki, mieć je będzie za sobą.
W najgorszych razach modlił się, a że miał, ofiarowane mu przez o. kanclerza relikwie świętych przywiezione z Rrzymu[31], ufając im — nie lękał się żadnéj przygody. Choć zwolna więc posuwał się ku granicy, i na ostatek przejechawszy ją, jeszcze silniejszą uczuł gorączkę pośpiechu, aby znowu znaleść się w swéj celi i na straży pilnéj około króla, ku któremu pobyt w Magdeburgu, jeszcze większą natchnął go nienawiścią. W myśli swéj układając co i jak powie opatowi, zdając z poselstwa sprawę — minąwszy rubież, na pierwszy nocleg zmuszony był stanąć na pustkowiu i skraju lasu, bo nigdzie szopy, ani osady do koła nie było.
Ludzie już mieli szałas kleić dla niego i miejsca suchego szukali tylko, gdy jeden z nich puściwszy się daléj trochę, nadbiegł dać znać, iż nie daleko było obozowisko oddziału wojska Bolesławowskiego, i że bezpieczniéj było a weseléj do niego się przyłączyć.
Ks. Petrek rad się czegoś dowiedzieć zawsze, zwłaszcza po dłuższéj niebytności w domu, zgodził się na to chętnie.
Oddział pancerników z trochą piechoty, wyprawiony był przeciwko lutykom, którzy często dopuszczali się grabieży nad granicami. Doniesiono królowi właśnie przez szpiegów, iż zamierzali wtargnąć, a król, przybyłego na dwór Jaśka z Tęczyna, który mu się jak na łowy, na tę wyprawę prosił — wysłał, aby dać poganom naukę. Byli oni acz poganie sprzymierzeńcami cesarskiemi i płatnemi jego pomocnikami, zbójecką szajką, śmiałą i okrutną a dokuczliwą.
Jaśko z Tęczyna — radował się temu wielce, iż się z męztwem i przebiegłością popisze, więc choć mu kraj był obcy, dobrał sobie ludzi, opatrzył położenie, i stał już parę dni na zasadzce. Tém oczekiwaniem zmęczeni ludzie i on, ucieszyli się bardzo, gdy nad wieczór swoich zobaczyli — powracających zdala... Jaśko szczególniéj księdzu był rad, a że namiot miał już rozbity i wszystkiego podostatkiem, pisarza pokornie do siebie jął prosić, ręce jego całując.
Nie znał ks. Petrek Jaśka — choć o nim słyszał i rodzie jego, ten zaś tylko tyle wiedział o protonotaryuszu z pierwszych jego słów, iż poufałym był opata Arona, i przez króla używanym do spraw ważnych. Samo poselstwo, o którém zaraz nadmienił, wysokie dało Jaśkowi wyobrażenie o człowieku, którego u siebie przyjmował.
Cześć mu więc wyrządzał największą. Zeszła się inna starszyzna do namiotu, która ks. Petrka znała i widywała w Poznaniu, i wszyscy nader ciekawie wypytywać zaczęli o podróż i o to, co w niemczech i u cesarza słychać było.
Wiedział przebiegły ks. Petrek czém mu tu być należało, co mówić i jakie okazywać usposobienie... Nie kosztowało go to, bo zawsze mówił sobie, iż czynił wszystko na chwałę bożą. Przed wojakami króla inaczéj jak nieprzyjacielem cesarstwa i niemców okazywać się nie mógł.
Słuchano go nie bez wielkiego podziwu nad rozumem i pobożnością, jaką okazywał. Gromadka starszych jednak w krótce się z namiotu rozeszła, bo wieczór był późny, a Jaśko własne posłanie żołnierskie ustąpiwszy księdzu, sam nieopodal siodło i skórę sobie podłożywszy, legł także do spoczynku.
Ks. Petrek modlitwy dokończywszy, widząc, że Jaśko nie śpi jeszcze, a czaty za chwilę ma obchodzić, sam téż do snu nie śpieszył i zagaił znowu rozmowę, pytając coby na dworze słychać było.
Jaśko nie długo tam bawił, bo zaledwie przybywszy, korzystał z wyprawy, aby się do niéj przyłączyć, wiedział jednak, iż król Bezpryma do większych łask przypuścił, i że to powszechnie wpływowi pięknéj Ody przypisywano, która się nad losem pognębionego ulitowała.
Wiadomość ta mocno zajmować się zdawała ks. Petrka, dopytywać zaczął pilno o inne wieści.
Przed Jaśkiem nie inaczéj się malował, tylko jako pokorny sługa opata Arona, posiadający całe jego zaufanie.
Wybadawszy o Bezpryma wtrącił wnet ubolewanie nad tém, iż pokrewni Jaksów i cała rodzina tak się od króla usuwała...
Mówiąc to, czy z umysłu, aby wyprobować Jaśka, czy przypadkiem, ks. Petrek odezwał się dwuznacznie, iż tém gorzéj czynili, gdy — jak powszechnie i nie bez przyczyny utrzymywano — Jaksowie straceni nie zostali, a do czasu się przechowywali.
Usłyszawszy to Jaśko, a pewnym już będąc, iż ksiądz jest do tajemnicy przypuszczonym, rozśmiał się głośno i znacząco. Uderzyło to ks. Petrka.
— I wy tak sądzicie? — odezwał się podnosząc z posłania głowę.
— A jakżebym inaczéj mógł — odparł Jaśko — kiedym ja ich na własne oczy oglądał, i mówiłem z nimi.
Ks. Petrek palec położył na ustach dając mu znak milczenia.
— Juścić wiem przed kim to mówię — ozwał się Jaśko — bo bym tajemnicy ich nigdy w świecie nie zdradził.
Wam przecie nie tajno co opat czyni, a on ich wyswobodziwszy wysłał do Tyńca, gdzie do czasu, prawdziwą pokutę odsiadują, boć rycerzowi klasztor ciężka to rzecz...
Gdyby nie mrok w namiocie byłby może poznał sam nieopatrzny Jaśko, jaką radością napełnił serce ks. Petrka, czyniąc przed nim to zwierzenie, tak dla niego pożądane. To, czego na żaden sposób nigdzie pochwycić nie mógł, mimo całéj przebiegłości swojéj ks. Petrek — łacno mu teraz, niespodzianie wpadło w ucho... Miał to za cud opatrzności.
Nie dając znać po sobie, jął rozpytywać ostrożnie, co i jak sobie poczynali Jaksowie.
— Nudzą się srodze biedni, iż litość nad niemi bierze — odezwał się Jaśko z Tęczyna. Choć naprawdę nie powinniby się za klasztorem ukazywać, wyprosili się u przeora, że im choć do lasu trochę dozwolił wybiedz. Tam dzik podciął nogi koniowi młodszego i mój stryj, zapamiętały poganin, naskoczył na nich, gdy właśnie dobijali zwierza.
Wziął ich z sobą w gościnę, a tam i ja się z niemi zetknąłem, czemu zrazu nie radzi byli, bo się srodze lękają, by ich kto nie zdradził.
— I słusznie to czynią — dodał ks. Petrek — nie o ich tylko skórę idzie, ale o tych co ją ocalili, król pan nasz miłościwy, jak łaskaw jest, i szczodry dla tych co mu służą wiernie, tak nieubłaganym dla nieposłusznych. A na Jaksów był mocno zażalonym i gniewnym, więcby téż i tym, co mu zemstę jego wychwycili, łaskaw nie był.
Tak wydobywszy z Jaśka co się tylko dało, rad niezmiernie układł się ks. Petrek, osobliwszą modlitwą dziękując świętym pańskim, których relikwie wiózł z sobą — iż mu tak ważną odkryli tajemnicę.
Zaledwie usypiać poczęli, gdy od granicy wysłany człek nadbiegł zwiastując, że lutycy stali nad rzeką, i nazajutrz się dodnia przeprawiać mysleli[32]. — Nie zważali oni na to, iż lada chwilę lody musiały prysnąć i odwrót im przeciąć, a chcieli korzystać z tego, że w tém miejscu osłonioném, jeszcze się kry nie ruszyły. Musiał Jaśko niedospawszy natychmiast ruszać przeciwko lutykom, tak aby ich u brzegu pochwycić, i pobić nimby wtargnęli.
Ks. Petrek téż wstał, bo i jemu pilno było, i tak rana nie doczekawszy, rozjechali się. Jaśko prosił dla siebie i oddziału o błogosławieństwo, którego ks[33] protonotaryusz odmówić nie mógł.
Gdy pancernicy odciągali ochoczo i śpiesznie z obozowiska, ksiądz ze swoją garstką ruszył do Poznania, z sercem rozradowaném, przemyślając tylko nad tém, jak z tajemnicy skorzysta.
Zdało mu się, iż królowi zaskarżyć ani opata, ani tych co mu pomagali nie było bezpiecznie, pierwsza próba go o tém przekonała, postanowił więc na inny sposób spożytkować wiadomość, okazując opatowi Aronowi, jak niesprawiedliwie krył się przed nim, zamiast ufać mu całkowicie i na pomoc przyzywać. Tajemnica ta mogła być bronią w ręku jego, dla otrzymania od Arona — co najmniéj jakiego daru królewskiego. Chociaż ks. Petrek sam dla siebie potrzebował mało, cenił jednak nabytek, bo umiał go na cel, do którego dążył używać.
Z temi myślami, po ciężkiéj podróży, która, choć w znajomszym kraju, łacno nie poszła, dla roztopów okrutnych — dojechał naostatek ks. pisarz do Poznania, a stanąwszy u drzwi swéj celi gdzie go zaraz Harno przyszedł powitać... Bogu podziękował, że go szczęśliwie doprowadził.
Spytał natychmiast o opata, i oznajmiono mu, iż na dworze się znajdował. Wnet téż ktoś pobiegł z wieścią o powrocie.
Ks. Petrek nie miał jeszcze czasu sukni zrzucić podróżnéj, gdy opat Aron we drzwiach się ukazał.
Podbiegł ku niemu, z przyklęknięciem witając go, jakby nadzwyczaj przejęty i poruszony ks. pisarz.
— Śpieszcie się przeodziać — bo król czekać nie lubi, a już wie o powrocie waszym, i wnet się przed nim stawić musicie. Ja nie pytam was o nic — posłyszę co przyniesiecie przed króla.
Westchnął ks. Petrek...
— Czcinajgodniejszy panie — rzekł — nieszczęśliwe to było owo poselstwo moje — zawczasu wiedziałem o tem, iż nie sprawię nic — przecie posłuszny jechać musiałem, wypić ten kielich goryczy...
— Z niczem was odprawiono? — odezwał się opat...
Ks. Petrek ręce rozwarł szeroko.
— Nie mogę tego powiedzieć — odparł — półgębkiem mi obietnice czyniono, bom nalegał mocno — a czy onym przyrzeczeniom ufać można — cóż ja wiem?
Jeszcze stał opat, gdy drugi posłaniec nadbiegł od króla, ks. Petrka wzywający natychmiast przed niego...
Opat wyprzedził posła.
Król siedział sam za stołem w izbie, którą radną zwano. Była ona przeznaczoną na zwoływane narady dwunastu wojewodów pańskich.
Na ścianach jéj wisiały dwanaście malowanych tarczy, i dwanaście siedzeń rzezanych z drzewa misternie stały do koła stołu. Największe purpurą okryte dla króla było przeznaczone, nad którém téż i tarcza złocista i dwa wielkie miecze zawieszone były.
Gdy się otwarły drzwi i wszedł opat, podniósł król głowę, badając go oczyma. Aron przystąpił aż do ucha pańskiego i po cichu szybko mówić coś począł, jakby chciał ostrzedz i przypomnieć. Skinął Bolesław nań, że go zrozumiał.
Gdy wszedł ks. Petrek, opat stał już opodal i patrzał przez roztworzoną okiennicę...
Król pobożnie z uszanowaniem ks. Petrka przywitał...
— Mówcie bez ogródki, co wieziecie z sobą — zawołał król — miodu dla osłodzenia piołunu nie potrzebuję... Cóż Geron?
— Najmiłościwszy panie — odezwał się Petrek. — Zrazu i mnie i miłości waszéj prośbę przyjęto nie łaskawie. Pracowałem nad tém, aby wielkie ztąd dla kościoła i cesarstwa korzyści okazać, jeżelim nie przekonał i nie nawrócił, wina w tém nie moja. Wymogłem tyle, iż mi przyrzeczono wstawienie się do cesarza, uroczyście... lecz arcybiskup za skutek jego nie poręcza...
— Byleby uczynił co przyrzekł — odezwał się król...
Tu począł dopytywać się o cesarza i pobożną Kunegundę małżonkę jego, o innych powinowatych cesarza i duków a markgrafów, których ks. Petrek mógł widzieć w Magdeburgu, o Guncelina przyrodniego brata swego, wreście o wiadomości z włoch i zwycięztwa nad Saracenami i t. p.
Ks. Petrek rad, że rozmowa się na ten tor zwróciła, obszernie rozciągać się począł, szczególniéj nad potęgą cesarza, i świętobliwością czystego jego żywota, która go zawczasu w poczet błogosławionych zaliczać dozwalała... Nie zapomniał o tém, iż owo jabłko, którém papież Benedykt go obdarzył, Henryk złożył Bogu na ofiarę, do kościoła w Klunjaku.
Trwało opowiadanie dosyć długo, poczém Bolesław łaskę swą ks. Petrkowi za jego trudy przyrzekając, dla spoczynku go odprawił.
Ks. pisarz jednak, acz znużony, nie pomyślał o nim tak rychło... Wnet pozwać kazał do siebie Harna, i badał długo, aby niebytność nagrodzić, a wieści ze dworu pochwycić. Najpilniéj dopytywał o Bezpryma, jakby się on teraz znajdował i co czynił.
Zaświadczył Harno, iż rad ze swobody, Bezprym najwięcéj myślał o łowach, o niewiastach téż — zresztą Mieszka unikał, pokornym wcale był, i nie zdawał się niczego więcéj pragnąć, nad to, by młodości w zamknięciu nie zmarnować.
— I nie dumnym jest jak Mieszko — dodał Harny — przystęp do niego łatwy, rozmowa ludzka... Ludzie tylko mówią, że rozumu niewiele. Rzadko na zamku gości, byle z łowów powrócił, wnet się znowu w lasy wybiera. Szczególniéj ze ptaki jeździć lubi.
Takim się w istocie Bezprym wszystkim wydawał.
Nazajutrz ks. Petrek do tumu poszedł rano, pozdrowić znajomych, przy téj zręczności upatrując, ażali tam i opata w celi, którą często dla nabożeństwa zajmował, nie zastanie. Chciał się dowiedzieć, ażali pod jego niebytność, ten, który go z Trzemeszna miał zastępować, sporządzał pismo jakie.
Kodeks téż ów, dla opata przysłany niósł z sobą. Aron, owego zastępcę pisarza, choć był pewien, iż z niczém się, ostrzeżonym będąc, nie wymówi — tegoż rana, pod pozorem potrzeby klasztoru, nazad odprawił. Z kodeksem, który przyniósł, w ręku ks. Petrek wsunął się do celi. Zobaczywszy go, uradowany Aron, natychmiast pochwycił skarb drogi. Wiedział dobrze, co on powinien był zawierać. Dziękował ks. pisarzowi, iż mu w całości dowiózł tak pożądany nabytek.
— To podobno — odezwał się ks. Petrek — najpiękniejszy owoc mojéj podróży... niewiele mam nadziei, aby u Gerona prośby nasze skutkowały...
I okiem bystrém rzuciwszy na Arona, badając go dodał.
— Zamiast pomocy używać cesarskiéj, tajemnieby cesarza pominąć i wprost do Rzymu trafić należało. Któż wie, czyby się ku temu drogi i środki nie znalazły... Walka z saracenami wypróżniła skarbiec Ojca świętego, zdałoby się złoto...
Aron spojrzał i potrząsł głową.
— Nie, mój ojcze — rzekł — wyminąć cesarza nam niepodobna, ani czujność jego uśpić... tego się ani spodziewam, ani łudzićbym się tém nie radził.
Jeszcze kilka słów wtrąciwszy, ks. Petrek, jakby sobie coś przypomniał, zbliżył się do opata i uniżenie w rękę go pocałowawszy, szepnął.
— Czcinajgodniejszy panie, żal mam do was..
— Do mnie?
— Tak jest, żal w téj sprawie Jaksów, z któréj dla mnie uczyniliście tajemnicę, jak gdybym ja, stary, wierny, pokorny wasz sługa, na żadne nie zasługiwał zaufanie.
Opat chciał przerwać, ks. Petrek pochwycił żywo.
— Przecież wiem o wszystkiem dobrze, tak jak o tém i innych wielu wie, iż do Tyńca wysłani zostali przez przewielebność waszą...
Opat Aron mimo obawy, jaka go ogarnęła, nie okazał nic po sobie. Wzrokiem zimnym przeszył mówiącego.
— Mój ojcze — odparł spokojnie — ja własne tajemnice zwierzam wam chętnie, ale cudzych nikomu.
To mówiąc cofnął się nieco opat i dodał po cichu.
— Rozumiecie mnie? i na tém koniec niech będzie.
Ks. Petrek, którego znowu nadzieja zawiodła, zmilczał. Opat wziął w rękę przywieziony kodeks, zdawał mu się przypatrywać chwilę, od niechcenia po chwili wtrącając.
— Nieszczęście to jest ta grzeszna ciekawość ludzka, która wszędzie się wcisnąć pragnie, oprócz zakątków własnego sumienia... nieszczęście to jest ten nieuspokojony język ludzki, który się utrzymać w mierze nie umie, oprócz gdy własne grzechy wyznaje... Więc ta wiadomość o Jaksach tak jest już rozpowszechniona?
— Niestety — odezwał się ks. Petrek.
— Zkądże do was ona doszła? — badał opat, ciągle się kodeksowi przypatrując.
— Waszéj przewielebności taić tego nie będę... W podróży spotkałem oddział pancerników królewskich — mówił protonotaryusz — jednym z jego oddziałów dowódzcą był Jaśko z Tęczyna, a ten na własne ich widział oczy. Znać się wcale nie wystrzegają, bo się z nim kędyś na łowach spotkali.
Oburzony opat wzdrygnął się i nie rzekł już ani słowa. Ks. Petrek wyczekawszy miał odchodzić, gdy mu szepnął.
— Proszę was, nie powtarzajcie tego przed czasem. Wszystko się to da Bóg inaczéj skończy, niż ludzie sądzą... ale chwila jeszcze nie przyszła...
Więcéj nie dodał opat i odprawił pisarza, zaraz po jego wyjściu ryglując celę ze środka. Wiadomo mu było, że nadesłany kodeks w okładce zawierał wiadomość o postępowaniu, mowach i pobycie ks. Petrka w Magdeburgu. Rozciął więc wewnątrz okładziny i wydobył z nich ów kawałek „greckiego pargaminu“, na którym drobném pismem stała relacya pożądana i natychmiast odczytywać ją zaczął.
Chociaż znał dobrze ks. protonotaryusza, nie spodziewał się, aby on tak jawnie przeciw królowi śmiał występować i do narad przeciwko niemu należeć. Oburzył się czytając, westchnął — lecz cel był osiągnięty. Arcybiskup mógł się łudzić, iż innemi drogami o koronę Bolesław się starać nie będzie.
Do myślenia téż dawała wieść przywieziona o rozgłoszoném ocaleniu Jaksów, które spokojności królowéj zagrażać mogło. Z tego stanu niepewności wyjść było potrzeba.
Pobożny opat westchnął, szukając w myśli środka, jakimby mógł przyspieszyć rozwiązanie, wypraszając łaskę dla Jaksów a przebaczenie dla świątobliwéj pani, co im ocaliła życie. Zdawało się to możliwém, gdyż król Bolesław nie jeden już raz zwierzał się opatowi, iż mu odstąpienie od dworu tylu rodzin i tylu mężów do rady i oręża potrzebnych srodze ciężyło. To uchylenie się wszystkich, choćby najdaléj spokrewnionych z Jaksami, codzień się zwiększało i zaraźliwém stawało, nawet ci, którzy zrazu królowi pozostali wiernymi, pociągnięci późniéj przez blizkich i powinowatych, znikli i przestali przybywać do Poznania. Król w czasie uroczystości, świąt i niemal ciągle lubił gromadne otoczenie, dwór tłumny i świetny. Wprawiało go to w najgorsze usposobienie, gdy dnia którego puściéj było na grodzie, gdy nowych ciągle nie widział twarzy, nie miał kogo obdarzać i z kim rozprawiać o wojnach i zwycięztwach.
Napływ do Poznania zawsze był znaczny, lecz brakło mu właśnie tych twarzy znajomych, do których był nawykł, co mu przypominały wyprawy ruskie, boje z niemcami, Kijów i Budziszyn, a choćby nawet Pragę. Około stołu radnego miejsc kilka było opróżnionych, bo ci co je zajmowali, nie przybywali tłumacząc się na różne sposoby. Król nie chciał naznaczać im zastępców, bo się zawsze tém łudził, że starzy do niego powrócą.
Do trosk opata przybyła nowa, gdy się tegoż dnia dowiedział, iż grecka niewolnica, którą Jaksa był wywiózł z Kijowa, wzięta na dwór królowéj, nagle znikła. Ucieczka jéj była prawie niewytłumaczona, gdyż z pytań i śledzeń się okazało, że przebrana sama jedna uszła. Sieciechówna, do któréj się w ostatnich czasach zbliżyła i pokochała ją, ojcu wyznać miała, jakoby Antonia dowiedziała się od kogoś o ocaleniu Jaksów i poszła przebrana po męzku szukać nieszczęśliwego Andruszki, aby mu służyć teraz, gdy był nieszczęśliwym i nikogo do usług swych nie miał. Dowiedziawszy się o tém od starego Sieciecha, tém więcéj strwożył się opat, widząc jak tajemnica była już rozgłoszoną i powszechnie znaną.
Zdało mu się konieczném naradzić z królową Emnildą, nie wybawiając jéj wszakże obawy swojéj. Ucieczka Antonii była dostatecznym pozorem.
Dnie królowéj upływały całe niemal na modlitwie i dobrych uczynkach. Zmuszona pokazywać się na dworze, trwała tylko na nim tak długo, jak mąż wymagał, spiesząc do swojéj kaplicy, do tumu, lub do ubogich, których karmiła i okrywała. U drzwi jéj przez cały niemal dzień cisnęły się gromady najbiedniejszych, dla których zastawiano stoły, rozdawano im odzież, darzono wszelaką jałmużną. Korzystali z tego i ci, co nie bardzo byli godni pomocy, lecz byle się kto umiał przeżegnać, miał prawo do miłosierdzia. Zwykle kapłan przy tém lub sama królowa nauczali modlitwy pańskiéj, dziesięciorga przykazań i najgłówniejszych wiary artykułów. Nietylko w Polsce, ale w Niemczech, długo po przyjęciu wiary chrześciańskiéj lud zaledwie zewnętrzne jéj znał cechy, powoli musiała ona wnikać w oddalone zakąty, tam zwłaszcza, gdzie kościołów i klasztorów brakło. Królowa więc téż nieustannie apostołować musiała, a dobroczynność połączona z apostolstwem była najlepszym środkiem nawracania.
Nadchodzący opat znalazł królowę Emnildę, jak zwykle otoczoną ubogiemi i odmawiającą dla nich modlitwy, które oni za nią powtarzali. Poprzedzało to zawsze rozdawanie pokarmów, napojów, krzyżyków i szat jako widomych znaków przyjęcia do chrześciańskiego społeczeństwa. Ujrzawszy opata Arona, zwierzyła starszéj niewieście rozdzielenie jałmużny, a sama weszła z nim do swéj komnaty.
— Miłościwa pani — rzekł opat wchodząc — dowiedziałem się o ucieczce greczynki Antonii. Ludzie mówią, że poszła szukać Jaksy przez przywiązanie do niego, zatém że się o jego ocaleniu dowiedziała... Tajemnica się nie daje utrzymać...
— Posądzam Teodorę — szepnęła królowa — że ona pocieszając ją, mogła nieostrożném słowem się zdradzić.
— Toby jeszcze było najmniejszém złem — rzekł opat Aron — lękam się, by i więcéj ludzi nie domyślało się.
— Mój ojcze, a gdyby się domyślali?..
— Królby się mógł dowiedzieć...
— A gdyby się dowiedział? — powtórzyła królowa z rezygnacyą — niech się dzieje wola Boża... Nie ma tu nikogo winnego prócz mnie, a ja na karę wszelką jestem gotową i w sumieniu spokojną...
Skłonił głowę opat.
— Miłościwa pani... miłościwa pani — odezwał się — inaczéj radzić trzeba... tak, by król wdzięczen ci był a nie gniewny, ażeby za dobry uczynek dziękował a nie karał!.. Do tego, zda mi się, przyprowadzimy go, gdyż codzień mu Jaksów żal więcéj...
— Cóż czynić radzicie? — spytała Emnilda.
— To co i ja sam codzień czynię i czynić nie przestanę — mówił opat Aron — wspominać mu Jaksów, budzić po nich ból i żal, dzielność ich i wierność chwalić, utyskiwać, żeśmy tak pożyteczną dla pana naszego stracili siłę...
— Nie śmiem... drżę, gdy ich imię wspomni kto... — przebąknęła królowa — spuszczam oczy, aby mojego kłamstwa nie wydały...
— Król sam — dokończył opat — często teraz ich wspomina, więc tylko mu potakiwać...
Zmilczała pobożna pani.
Tymczasem, jak się to często zdarza, że złym szyki mięsza niewidzialna ręka... tego, czego uczynić nie chciała królowa, podjęła się Oda, z zamiarem szkodzenia téj, któréj miejsce tak jéj zająć było pilno.
Usłyszawszy o ucieczce Antonii i o domniemanych jéj powodach, tegoż dnia, przy biesiedzie głośno poczęła przy królu mówić o Jaksach, z oczu nie spuszczając królowéj.
Wzdrygnęła się i zarumieniła Emnilda. Opat podchwycił zaraz występując z żalem i pochwałami dla rycerzy. Królowa ośmielona rzuciła słówko.
Przy stole pańskim nie było nikogo z obcych. Sieciech stał tylko, siedział Mieszek i Ryksa. Reszta dworu przy osobnych stołach głośno się zabawiała. Gdy się mowa rozpoczęła o Jaksach, nachmurzona twarz króla zasępiła się zrazu, okiem potoczył dokoła. Słuchał nie mówiąc nic długo. Gdy się już prawie nie spodziewano, by się o nich miał odezwać, potrząsł głową, począł półgłosem.
— Nie ma dnia, ażebym ja sam nad losem Jaksów nie bolał... żebym nie przypomniał, jacy byli rycerze dzielni a mnie wierni słudzy... Straciłem ich... niedosyć na tém, tracę codzień wszystkich co należą do rodziny... Uciekają mi, a ci co zostali, serca do mnie nie mają... Gniew jest złym doradzcą!..
Westchnął król, milczała Emnilda, jakby siły w sobie szukając.
— Miłościwy panie mój — rzekła — święci czynią cuda... módlmy się, może który z nich dla nas téż cud uczyni i z martwych ich wskrzesi.
Bolesław smutnie głową potrząsł.
— Nie wiem ja, ażalim godzien cudu takiego — odezwał się. — Jeżeli kto to wy, świątobliwa niewiasto, moglibyście go wyprosić... Zaprawdę, z duszybym wam za to był wdzięczen. Spadłby mi z sumienia ciężar wielki, poweselałoby koło mnie... A no... po co mówić o tém, co się nigdy stać nie może?..
W tém opat przerwał.
— Bóg jest wszechmogącym — rzekł — jestże niepodobieństwem temu, co świat stworzył z niczego, wskrzesić człowieka, choćby był umarłym?
Bolesław popatrzał nań zdumiony.
— A cóżbyś uczynił? — dodała ośmielając się Emnilda, któréj twarz rumieńcem pałała — cobyś uczynił, panie mój, gdyby się stał cud taki? cobyś zrobił ze zmartwychwstałymi?
Królowi dziwna ta rozmowa przykrą się być zdawała, lecz w miarę jak się przeciągała, budziło się w nim podejrzenie czy ciekawość. Ostatnie słowa królowéj przyjął zadumany, wzrokiem pilnie badając żonę i opata.
— Cobym uczynił? — rzekł zwolna rozmyślając. — Możeszże wątpić, iżbym im przebaczył jak ojciec i do łaski przywrócił, aby zapomnieli co przecierpieli?.. Bogdajbym ich mógł z sobą wziąć do łaźni i sam na sam dać im naukę, aby więcéj nie broili... a potém u stołu posadzić poczestnie...
Opat spojrzał na królowę, która oczy spuściła, nie mówiąc nic więcéj. Sieciech, który stał nieopodal, słuchał cały drżący, sądził, że Emnilda więcéj powie po tak dobrém poczęciu, lecz królowa zamilkła, a król sparty na ręku ciągnął sam daléj.
— Z nimi powróciliby mi wszyscy ich powinowaci, do rady i do boju... wszyscy starzy druhowie moje, co przy mnie i za mnie krew leli... O! jakażby to była uroczystość wielka i święto!.. Ale... przewielebny ojcze — zwrócił się do opata Arona — Bóg takich cudów nie czyni dziś...
— Dlaczegoby dziś nie mógł uczynić, co wczoraj czynił? A jestli kto godniejszy takiego cudu, nad miłościwą panią naszą... Niech ona się modli... ja w cud wierzę.
Królowi dziwnie wesoło zaświeciły oczy.
— Emnildo moja! — zawołał — twoim modlitwom się polecam! Módl się...
To mówiąc i nie czekając odpowiedzi król powstał od stołu, widocznie weselszy i jakby ożywiony. Zyg mu zabiegł drogę patrząc w oczy.
— Miłościwy panie — zawołał — nigdy jeszcze w takim strachu nie był Zyg. Uchowaj Boże jaki święty wskrzesi Jaksów, to Zyga ktoś zabije na próbę, czy i on z martwych nie wstanie... Ja wolę tak sobie żyć, nie wstając z mokréj ziemi...
Za żart król zamierzył się go uderzyć, ale Zyg w porę uniknął i odskoczył.
Oda, która w milczeniu słuchała całéj rozmowy, rozgorączkowana i gniewna, bo król na nią nie rzucił już nawet okiem, odstąpiła natychmiast, do siebie żal mając, iż niepotrzebnie o Jaksach tych napomknęła. Inni téż zdala pochwytawszy słowa króla i Emnildy, rozmaicie je tłumaczyli. Stojący nieopodal Harno starał się zapamiętać i natychmiast z doniesieniem podbiegł do ks. Petrka.
Siedział ks. pisarz u pulpitu i bawił się około pargaminu jakiegoś, gdy zdyszany wpadł komornik.
— Ojcze! — zawołał — na moje uszy słyszałem... mówiono za stołem królewskim o Jaksach. Opat utrzymywał, iż Bóg cud uczynić może i wskrzesi ich, za wstawieniem się jakiego świętego! Możeż to być!.. To wybyście téż mogli mojego brata wskrzesić, a mnieby z sumienia spadł ciężar... i nieboszczyk przestałby mnie prześladować...
Ofuknął go ks. Petrek, iż nic do rzeczy prawił. Zaklął się Harno, iż własne opata słyszał wyrazy, dodając, iż król samą myślą, jakoby z grobu powstać mogli, tak był rozradowany, jakby już ich żywymi widział.
Szeroko o tém mówiąc, powtarzając się, Harno nie zbyt zrozumiałym się stał i zarobił tylko na połajanie u ks. Petrka, którego jednak rozmowa ta trochę zaniepokoiła.
Skorzystał z wieczornego obchodu niewieścich komnat, aby się dostać do Ody. Był pewien, że od niéj się o tém więcéj dowie. Zastał ją rwącą z gniewu nici, któremi szyła i rzucającą kłębkami. Gdy się zjawił ks. Petrek, cisnęła ostatni i zerwała się od krosien.
— Zbiera się na dziwne sprawy! — zawołała żywo — królowa wskrzeszać myśli tych, co nie pomarli... króla jak dziecko wodzą i bałamucą, a on się im daje oszukiwać!.. Jacyś święci Jaksów z grobu wyprowadzą!.. zrobią cud!.. Słyszeliście? Opat zaręczył, iż się takie cuda dzieją! Tylko co nie widać, jak ich tu sprowadzą...
Ruszyła ramionami.
— Królowa, któréj należała kara, otrzyma za to podziękowanie i cześć!.. któżby się tego mógł spodziewać!.. — mówiła Oda gwałtowanie. — Król zesłabł...
— Jestże to prawda, o czém mówią, jakoby się gotowało? — zapytał pisarz. — Możeż to być?
— Zdaje się... kiedy króla próbowali... — rzekła Oda. — A! mnie już i ten dwór i to wszystko dojadło. Wrócę do ojca... nie mam tu siedzieć czego, ani na co czekać...
Zamyślił się ks. Petrek.
— To rzeczy ślizkie... — szepnął — trzeba czekać... a z drogi nie schodzić... Tak życzę... Zobaczemy, kto króla zna?.. Dziś on łagodny, a jutro może być wściekły, gdy sobie lekceważenie swych rozkazów przypomni...
Zamilkła Oda. Cichy szept jakiś zakończył rozmowę i ks. Petrek posunął się daléj.
Gdy się to działo u markgrafównéj, królowa się gorąco modliła oczekując na opata. Wstała ujrzawszy go wchodzącego i upadła na kolana przed nim. Promieniała twarz jéj radością niezmierną.
Opat Aron choć wzruszony, twarz miał niezmienioną, na któréj zawsze jeden spokój niezakłócony nigdy niczém się malował. Radość go nie rozjaśniała więcéj, smutek nie gnębił widomie.
— Mów ojcze, co teraz czynić mamy? — zapytała królowa.
— Wysyłam natychmiast, dziś jeszcze do Tyńca — odezwał się Aron — aby Jaksowie przybywali... Gdy tu staną, ty, miłościwa pani sama, ty jedna możesz rzucić się z nimi razem do nóg króla pana naszego... nie ma wątpliwości, że im przebaczy, że wieczną wdzięczność zachowa dla was... Ja pilno będę stać na straży, aby jaki wpływ obcy nie popsuł tego, co się tak szczęśliwie uczynić dało. Bogu cześć i chwała!..



Koniec tomu 2go.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej zbędna kropka.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – baczności.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – mówił.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być chwili.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – mówiąc.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – znaczniejszą.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niewieści.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być zaskoczonymi lub zaskoczonemi.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być pulpitami.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przyznanie.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być pozwolenia.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pobłogosławi.
  16. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Świeży.
  17. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – o wszystkiém.
  18. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Andruszka.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – parobięta.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – opowiedzieli.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być który.
  23. Thietmar, dosłownie.
  24. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być modlą.
  25. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zatknięto.
  26. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – mieszkańców.
  27. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak wcięcia akapitowego.
  28. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Śmiała.
  29. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Śmiało.
  30. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – miejsce.
  31. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być Rzymu.
  32. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – myśleli.
  33. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.