Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia mleczni
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52
Wydawca Jan Münheymer
Data wyd. 1873
Druk Jan Jaworowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dyrektor stręcząc nowego dozorcę, miał na myśli profesora Norymunda. Zdawało mu się, że ubogi a zacny nauczyciel, nie mógł tak dobrego miejsca odmówić. Poszedł z tem wprost do niego, lecz na pierwszą wzmiankę o tem, Narymund strzepnął rękami, przeżegnał się i zakrzyczał:
— A dajże mi pan święty pokój! Ja dozorca takiego panicza! Ja! brać na siebie odpowiedzialność za wychowanie chłopca dobrego może, ale psutego pieszczotami domowemi, ja! mnie to na co? a po co? Albo to mi na kawałku chleba zbywa, bym sobie, z pozwoleniem taką biedę kupował! Dziękuję panu za łaskę i rekomendację, ale się tego zanic w świecie nie podejmuję.
Dyrektor dał mu się wykrzyczeć.
— Jakto? pan się nie czujesz w obowiązku dać krajowi dobrego obywatela, rzekł poważnie, wówczas gdy inne wpływy Bóg wie czem i kim uczynić go mogą? Tu nie idzie o pieniądze, tu idzie o obywatelski obowiązek. Nie jest to pierwsze lepsze chłopie, Robertek zajmie w społeczeństwie wyższe stanowisko, będzie miał wpływ, czyż się panu nie uśmiecha, byś go na poczciwego i użytecznego wyrobił? Pan jeden to możesz. Dom zacny ale ludzie słabi, dziecko się może zepsuć. Być że to może, byś pan profesor przez samolubstwo, dla świętego spokoju, odmawiał pracy tak zaszczytnéj?
Dyrektor czuł mówiąc to, że uderzał w słabą stronę, jakoż profesor czoło mocno namarszczył, stanął, zamilkł, westchnął i na chwilę zachwianym się zdawał.
— Nie czuję się zdolnym spełnić to, co mi pan radzca przypisujesz, odezwał się, wolę się nie porywać.
— Zważ pan i to, dodał dyrektor, że przyjmując obowiązki zbliżysz swojego sierotę wychowańca do prezesowicza i tę poczciwą przyjaźń dwóch chłopców wzmocnisz, a Erazmowi zapewnisz przyszłość.
Argument ten znowu podziałał na Narymunda, widocznie był zmiękczony, ale otarł czuprynę niespokojnie:
— Cały mój spokój, moje szczęśliwe godziny, swoboda, wszystko bym musiał dać na ofiarę! zawołał wzdychając.
— Przesadzasz kochany profesorze, chłopak łagodny, kłopotu z nim mieć nie będziesz, pokochasz go, będzie ci przez miłość posłusznym, życie uzyskasz przeciwnie swobodniejsze daleko i uczynisz ofiarę z siebie, gdyby to ofiarą być mogło, dwóm przynajmniej istotom wiele dobrego. To niezawodna.
Narymund wahał się jeszcze, lecz widać było, że małe naleganie pokonać go mogło, radzca wziął go pod rękę:
— Zgodzisz się, nie, jak zechcesz, chodź ze mną, poznaj Matkę, rozmów się, zobaczymy. Wszak to cię nie wiąże.
Narymund dał się ubłagać i poszedł choć ociągając się wielce, a że był łagodny i ujmujący, podobał się bardzo. Robertek też był za nim i skakał z radości! Spełnić się miały jego życzenia. Erazm przechodził do niego, a kochany dobry profesor miał objąć zwierzchnictwo nad obudwoma. Radość dziecka dodała Matce odwagi, Narymunda oblężono, zahukano, uproszono, zgodzono się na jego warunki, dozwolono mu kilka miesięcy próby i stało się, że gdy spocony a wylękły profesor wychodził z austeryi po długiéj rozmowie, był już słowem związany.
Trudno sobie wystawić wrażenie, jakie wieść o zaszłych nagle zmianach we dworku prezesowstwa wywołała w całem miasteczku. Suchorowski nie miał przyjaciół ani między profesorami, ni pomiędzy studentami. Przyklaskiwano tryumfowi dobréj sprawy, a pan magister niepostrzeżony wyśliznął się z miasteczka.
Nazajutrz prezesowa już niesłychanie znużona pobytem w miasteczku, pokończywszy interesa, uściskawszy Roberta, oddawszy go w opiekę Narymundowi, uroczyście przeprowadzona, przy wielkim natłoku ciekawych, młodzieży i żydków, w całéj paradzie wyruszyła do domu.
Od tego dnia dworek przybrał wcale inną fizjonomję, zawitała do niego radość i swoboda.
Do pokoju po Suchorowskim wniósł się Narymund, w jadalnym około pieca umieścił się Erazmek, Wanderski stary odżył, życie rozpoczęło się inne. Mylił by się jednak ktoby sądził, że swoboda przyprowadziła z sobą próżniactwo, owszem ochotę dziecka większą do pracy. Nikt nad Narymunda nie umiał lepiej miłości nauki wpajać w młodzież słowem i przykładem, wesół, dowcipny, opowiadał dzieciom historje ludzi co dla światła poświęcili wszystko, co byli kapłanami i ofiarnikami nauki, ukazywał im jako najpiękniejszy cel życia zdobycie wiedzy i zostawienie jéj w spuściźnie po sobie. Historyjki jego opowiadane od niechcenia czyniły wrażenie głębokie, on sam też najlepiej sobą dowodził, że nauka jest słodką i uroczą, bo nad nią trawił wszystkie wolne godziny i chłopcy go widzieli wolnym i szczęśliwym, wesołym, nie pragnącym nic nad to szczęście które posiadał.
— Nie pomieniałbym się mojem życiem na żadne inne! mówił Narymund.
Zapał jego do nauki stawał się zaraźliwym, chłopcy rozgorączkowywali się do niej, profesor tém więcéj działał na ich umysły, że nie ograniczał nauki do jednéj z nich, szanował i kochał wszystkie. Oddając się jednéj, nie były mu jednak obce nauki przyrodzone, kochał historję i zajmował się umiejętnemi nad nią badaniami. Widząc go zaczytanym do białego dnia nad książką jakąś, jakże dzieci nie miały nabrać chętki zajrzeć do niéj i chcieć ją zrozumieć?
— Że też to pan profesor co tyle umie, odezwał się Robert raz przy stole, a jednak ciągle jeszcze w tych książkach ślęczy.
— E! e! ja? tyle umiem? powiadasz, spytał Narymund. Ja umiem bardzo mało, a kto chce nie być zupełnie głupim, powinien się uczyć całe życie. Tak jest! kto się przestaje uczyć i traci ochotę do ciągłego uczenia się, to tak jakby do jedzenia tracił apetyt, a jest to znak że chory i nie długo pożyje. Z człowieka duchem podobnie się dzieje, gdy się karmić odwyka i nie pragnie, upada i gaśnie. Najdłuższe życie ludzkie nie starczy na najmniejszą z nauk, moje dzieci... najsmutniejsze to, że wyuczywszy się w niej dopiero abecadła, trzeba iść odpoczywać w mogile.