Bracia mleczni/całość
Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Bracia mleczni | |
Podtytuł | Powiastka | |
Pochodzenie | „Przyjaciel Dzieci“, 1873, nr 24-52 | |
Wydawca | Jan Münheymer | |
Data wyd. | 1873 | |
Druk | Jan Jaworowski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Młodzi i starzy, mili czytelnicy moi!
Stary już bajarz ze mnie — czterdzieści przeszło lat prawię wam o życiu naszem, o naszych ludziach, o przeszłości i teraźniejszości... Cóżbym ja począł, gdybyście wy mnie słuchać nie chcieli, a we mnie chęć bajania ustała? Nałogiem już dla mnie patrzeć w życie i powtarzać com widział, słyszał, co było i co być mogło na tym naszym biednym świecie. Gdy jedna strona tego niezmiernego obrazu znika, druga mi się przedstawia... niewyczerpane w objawach życie i powieści osnowa...
Tym razem proste to dzieje, sklejone ze wspomnień dziecinnych, z podań domowych, z téj gliny plastycznéj, którą na dnie życia osadzają płynące lata... I nie sądźcie by tu sama tworzyła fantazya, bym marzył tylko pisząc — wiele tu jest prawdy w bajce... To co się wam wyda może najmniéj prawdopodobnem, jest właśnie najprawdziwszem. Wyobraźnia człowieka nie potrafi nigdy stworzyć tyle, ile rodzi się na niewyczerpanem polu żywota...
To co się wydaje poecie dziwacznem fantazyi jego, powstało z pyłków które naniosła rzeczywistość. Dla tego też by bujać — żyć potrzeba i cierpieć i im człowiek starszy, słabiéj może głos podnosi, ale szerzej się wgląda, bo wszedł na wierzchołek téj góry, z któréj niezmierne widać obszary.
Bohatérowie téj powieści, wierzcie mi, choć tu występują przebrani, żyli lub żyją jeszcze w zacisznym kątku, i przyjaźń taka nie jest marzeniem a najpiękniejszym darem Bożym. Nad walkę człowieka z człowiekiem, choćby bohaterską, piękniejsza stokroć miłość ludzi i braterstwo.
Godzina była wieczorna, mrok powoli padać zaczynał, po nad otaczającemi miasteczko lasami, na żółtym pasie nieba, w stronie zachodu, stały nieruchome długie, ławami rozłożone chmury sine, osiadając powoli. W powietrzu cicho było i chłód nocy jesiennéj, a wilgotna rosa przypominały koniec Sierpnia.
W nadchodzącéj szaréj godzinie, jakby jednym obleczone tonem, przedstawiało się całe ciche miasteczko, a szczególniéj już co chwila puściejszą być zaczynająca ulica wiodąca do rynku, ostawiona domkami, które przeważnie ludność studencka zapełniała. Domki to były niemal wszystkie na jeden wzór budowane, drewniane, z ganeczkami o dwóch słupkach lub bokiem zwrócone ku ulicy, bez piąterek. Nie wiele z nich bielone były, większa część miała tylko białe bramowanie około okien, a ściany z bierwion sosnowych składane, nie taiły się wcale z budową swoją. Tu i owdzie pare drzew starszych odznaczały nieco staranniejszy i dawniejszy już dworek. Pierwotne powsiadały były w ziemię, wiele z nich się pogarbiło i opierało na kulach... Pomiędzy niemi cały pas parkanów w słupach, z po za których wyglądały tyczki fasoli i wystrzelone malwy zdziczałe, gdzie niegdzie obwieszony liśćmi dyni wychylonéj na swobodę — kazał się domyślać małych ogrodków warzywnych. Stare grusze jak na polach, wysokie żurawiów od studzień szyje, wybijały się wyżéj nad strych tych nizkich domków i zagród.
O téj godzinie już zamieszkujący prawie wszystkie dworki studenci: albo u wieczerzy lub nad książkami siedzieli w domu, rzadko który swawolnik pokazał się za progiem, ulica była pusta — milcząca, w okienkach błyskały światła, w niektórych już pozamykane okiennice sercami tylko świeciły, w innych widać było przy łojowych świeczkach, pogarbione ramiona pilnych chłopców, zatopionych w lekcyi jutrzejszéj.
Jeden koniec téj szerokiéj a długiéj ulicy, wchodził w rynek zamieszkały przez kupców izraelitów i zajęty domami zajezdnemi, drugi wybiegał w pole ku cmentarzowi, a zamykał się drewnianym kościołkiem Aniołów Stróżów. Miasteczko nie było w stanie myśleć o wytworności i wygodkach, po obu stronach ulicy nad miarę szerokiéj, wybite nogami przechodniów szły dwie ścieżynki, w niebezpiecznych miejscach, gruzem i kamieniami ponaprawiane. Sama zaś droga została jak ją Bóg stworzył, szczerym piaskiem, szczęściem pijącym wodę pożądliwie i nigdy nie zmieniającym się w błoto. Po największéj ulewie rychło kałuże schły i wszelki ślad jéj znikał.
Na téj ulicy, jak w studenckiem życiu, na przemiany gwarno było i cicho potém jak w szkole. W pewnych godzinach roiła się ona wszelkiego wzrostu dziatwą i młodzieńcami, w innych zdawała wymarłą; rozlegała się śmiechami i silnemi uderzeniami piłek o ściany, lub szeptem przytłumionym powtarzanych lekcyj.
W godzinie téj już drzwi były pozamykane — i cisza wieczorna dawała nieco spoczynku gospodarzom dworków; tylko przed jednym z nich stał oparty o słup młody mężczyzna, z widocznym niepokojem rozglądający się na wszystkie strony. Był to, jak łatwo poznać było można, pan dozorca, świeżo z uniwersytetu i majestatycznie wyglądający, z powagą młodego pedagoga, który niedawno zrzucił mundur, a przywdział togę mistrza.
Na ten raz jednak powaga ustąpiła zniecierpliwieniu i gniewowi. Piękna, ale nie sympatyczna twarz młodzieńca, sfałdowana była wyrazem prawie namiętnego oburzenia, oczy pałały, brwi miał ściśnięte, a wargi mruczały niewyraźnie jakby mimowolne przekleństwa. Na przemiany tarł czoło, rozrzucał włosy, ręce zatapiał w kieszeniach i chodził przed gankiem, to znów stawał, opierał się o słup i zamyślał.
Wśród tego paroksyzmu niecierpliwości, który nie miał świadka... zdala dały się słyszeć ciche, powolne kroki, idącego ścieżką po téj saméj stronie ulicy przechodnia, i młodzieniec jakby oprzytomniały, przybrał postawę przyzwoitszą. Poprawił włosów, ręce znowu utopił w kieszeniach i stanąwszy z klassyczném przypomnieniem kolossu rhodyjskiego, czekał na zbliżającego się, a w mroku niedającego się zdala rozpoznać wieczornego, opóźnionego wędrowca. Dosyć to rzadkie było zjawisko o téj porze, gdy wszyscy zmęczeni po domach siedzieli. Piękny jednak dosyć koniec dnia Sierpniowego usprawiedliwiał przechadzkę.
Rzuciwszy okiem powtórnie w tę stronę, z której go stąpanie dochodziło, ujrzał stojący w ganku toczącego się wolnym krokiem mężczyznę, olbrzymiej niemal postawy, barczystego, z małą stosunkowo głową osadzoną na karku krótkim, z kijem pod pachą, z książką w ręku. Drobne rysy twarzy ogromnego mężczyzny, bardzo wdzięczne i uśmiechające się z wyrazem dobroci, uprzedzały o nim jaknajlepiej. Wesołość śmiała się mu ze źrenic, usta małe i różowe nim się otwarły obiecywały słodkie powiedzenie. Kolos stojący w progu dworku zdawał się długo niewidzieć nadchodzącego, dopiero o krok już będącego, nagle zobaczył i skłonił się żywym ruchem, jakby unikając rozmowy i nieusposobiony do niej cofając się w głąb’ ganku.
Idący zatrzymał się, czapkę uchylił i popatrzał.
— Widzę, że pan chłodku i ciszy wyszedłeś użyć trochę.... I ja też.... byłem tym razem aż w lesie na rozmowie z sosnami, które — dalipan — śliczne rzeczy rozpowiadać umieją. Wieczór wcale piękny! aura balsamiczna....
Młodzieniec spojrzał tylko i ramionami ruszył.
— A gdzie mnie tam w głowie, panie professorze, zawołał gwałtownie, — ja się tu wściekam z gniewu i oburzenia.
— O! o! o! przerwał professor — cóż znowu? panicz cóś zmalował!
— O! już go mam tu! odezwał się impetycznie dozorca wskazując na gardło — nie! wytrzymać z nim niepodobieństwo! To siły ludzkie przechodzi! Ani mnie, ani w świecie nikogo słuchać niechce.... Coż tu począć? chłopak ma lat czternaście, trudno mu dać plagi — i coż by to były za lamenta i zgrozy, gdyby się dozorca poważył pańskie dziecko wytrzepać.... a to gadanie, przestrogi, napominania, prośby, nic nie ważą, nie znaczą nic.... szlachcic swoje robi, tobie plebejuszu wara chcieć mu zapanować, choć on smarkacz a ty dozorca.
Professor stał i słuchał spokojnie — a po chwili spytał niewzruszony:
— Cóż tedy spłatał ów panicz! królewiczątko kochane! ha?
— Jeszcze niewiem co spłatał, zawsze — porywczo dodał dozorca — nie ulega wątpliwości iż spłatał coś i to niepowszedniego. Czy pan professor uwierzy, że go dotąd w domu nie ma.
— Dotąd w domu go niema? zapytał głową potrząsając professor — do licha! w istocie to coś znaczy. Ale dokądże, poco i za czyjem wyszedł pozwoleniem?
— Nic nie wiem — odparł młodzieniec gniewnie, nie raczył spytać mnie o pozwolenie wyjścia, wymknął się o szarej godzinie i nie wraca.
Rozśmiał się gorzko, mówiąc to dozorca, ramionami dźwignął, prychnął, potarł czuprynę i począł na nowo:
— Oszaleć można z tym chłopcem! wolałbym za parobka służyć niż być jego dozorcą. Prawda że z innych względów kondycja dobra, ale ją drogo spokojem, zdrowiem i zgryzotą codzienną opłacać potrzeba. Jużbym ją był porzucił, słowo honoru daję professorowi, gdyby pani prezesowa nie zaklęła mnie i nie uprosiła, ażebym na rok jeszcze pozostał, ale dłużej za nic nie będę.
— Jeszcze gdybym miał nieograniczoną władzę i był tu sam jeden, gdyby mi nikt nie przeszkadzał, nikt nie psuł — ale troskliwość macierzyńska dała mi do boku rodzaj sługi i pomocnika, a to jest najnieznośniejszy stary safanduła jakiego świat widział: szpieg, lizus, pochlebca... i chłopca psuje a buntuje. Cóż ja tu dobrego zrobić mogę. Ostro się do niego wziąść niepodobna, doniesie zaraz prezesowéj, list z lamentami i przeprosinami wnet podąży....., prezes człek słaby — wmówią mu co zechcą. Słowem oszaleć potrzeba.
Professor słuchał i uśmiechnął się dobrodusznie.
— E! e! kochany panie Suchorowski — począł zniżając głos — nie trzeba się roznamiętniać lecz chłodniej rzeczy brać. Nie jest tak bardzo źle jak się wam zdaje. Chłopak butny, prawda, ale nie zepsuty, serce złote — probujcie się odezwać do niego, posłucha. Wy zbytnią może powagą swą i rozumem doprowadzić go chcecie, a są takie natury do których inaczej jak przez serce trudno, lub nawet niepodobna, tak jak są inne do których piersi i uczucia kołatać próżno. Wierzcie mi: chłopak dobry. Czy z niego filologa zrobimy — dubium est, ale na co prezesowiczowi greczyzna? Grunt, żeby głupim nie był i.... wstydu szkole nie zrobił.
— Z niego ani filologa, ani żadnego loga nie będzie — a co gorzej, przerwał dozorca, że to natura samowolna, namiętna, nieuchodzona, gwałtowna....
Profesor zaczął się śmiać.
— Kocioł garnkowi, panie mój, przymawia, zawołał. Nie bójcie się, świat majster na magistrów i na paniczów, uchodzi on obu.... i bucie prezesowicza przytrze rogi.
— Ale ja wcale nie jestem namiętny — z oburzeniem począł dozorca, trudno zresztą o cierpliwość w pewnych razach, aniołby się rozgniewał. Niechże profesor patrzy.... wszak to noc nadchodzi....
Professor w istocie obejrzał się ku kościołkowi Aniołów Stróżów i szepnął prawie obojętnie:
— Noc nadchodzi, to prawda, ale i wasz delinkwent także... jak mi się zdaje... tylko — czy nie z drugim jakimś winowajcą, który jako nie prezesowicz, nie jedynak i pewnie plebejusz, dostanie za obu... na ławie od kalafatora.
W oddaleniu w istocie widać było idącego chłopaka wysmukłego, zręcznego, który ścieżką powoli ku domowi dążył, prowadząc z sobą mniejszego, drugiego, opierającego się i rękami zasłaniającego twarz.
Spóźnienie tedy nie było bez przyczyny. Profesor może przez litość nad winowajcą, aby przytomnością swoją pierwszy wybuch gniewu młodego dozorcy pohamować, może przez prostą ciekawość wstrzymał się przed gankiem.
Suchorowski przybrał postawę surową straszliwego sędziego. O kilka kroków widać już było pięknego studencika, z czarnemi oczyma żywemi, z rumianą twarzyczką i kędzierzawemi włosami, na głowie z pod czapeczki na bakier rzuconej wystającemi, który szedł niepomięszany wcale, krokiem pewnym, ręką przytrzymując płaczącego, biednie ubranego, w starym odartym surduciku, młodszego od siebie o rok może dzieciaka. Tego twarzy rozpoznać nie mogli stojący na ganku, bo sobie oczy zasłaniał łzy kułakami ocierając. Zbliżywszy się z fantazją wcale niezachwianą gromowładnym wyrazem twarzy dozorcy — młody studencik zdjął czapkę, pozdrowił i popatrzywszy nieulękniony na Suchorowskiego, począł:
— Mam do pana Magistra kilka słów....
— Gdzież to waćpan bez pozwolenia uciekł i do tej pory przebywał? krzyknął Suchorowski. Dobrze że mam za świadka pana professora Narymunda; taka swawola i nieposłuszeństwo ukarane być musi.
— Bardzo dobrze — spokojnie rzekł student, ale pan mi pozwoli się wytłumaczyć.
— Waćpanu nie zbywa na tłumaczeniach wykrętnych, na rozumowaniach zuchwałych, na kłamstwach — począł dozorca.
— Proszę mnie posłuchać — powtórzył poważnie student, pan professor będzie świadkiem i sędzią.
— Ja tu sam jestem sędzią jedynym i mam władzę nad waćpanem — zakrzyczał dozorca.
Student zamilkł a po namyśle obrócił się do professora.
— Pan professor będziesz tak łaskaw, wyrobić mi pozwolenie wytłumaczenia się i okazania mojej niewinności.
— Pozwól mu pan mówić — rzekł professor łagodnie:
Suchorowski zmilczał.
— Przed godziną wyszedłem z książką do ogródka, począł student; — słyszę zakłopotaną rozmowę — mimowolnie mi się ona narzuciła, bom jej wcale podsłuchiwać nie myślał. Dwie sąsiadki kopiąc kartofle rozpowiadały sobie o nieszczęśliwéj Radygowej, która w komornem była u gospodyni żydówki, posługując jej byle syna mogła do szkół oddawać. Pozawczoraj nieszczęśliwa umarła, a chłopiec pozbawiony opieki musiał szkolę rzucić. Stryj, człowiek prosty, cieśla, uznawszy za słabym do rzemiosła, oddał go za pastuszka, choć chłopak trzecią klassę kończył. Sąsiadki rozpowiadały sobie z politowaniem o studencie, który u grobu matki płakał i rozpaczał. Na łożu śmierci umierająca kazała mu, aby choć o żebranym chlebie się uczył. Żal mi się zrobiło małego Radyga, którego widywałem czasem na rekreacjach, choć jedną klassą był niżej. Począłem pytać przez płot, a dowiedziawszy się że chłopca znajdę na cmentarzu, bez pozwolenia tam pobiegłem. Oto on jest tu, ze mną, dodał wskazując na zapłakanego, najlepszy dowód że nie kłamię. Nie zrobiłem więc nic bardzo złego, żem się nad nim ulitował i tu go przyprowadził.
— Tak! tak! ze śmiechem złośliwym począł Suchorowski, waćpan już chcesz zawczasu odegrywać rolę protektora, chcesz się sobie bawić w miłosierdzie, chcesz żeby o tobie gadali. A co to do was należy, co się z kim dzieje? Czy kto studentem czy pastuchem będzie! Waćpan jesteś małoletni, nie masz swej woli pozwalać sobie takich wybryków, nie masz prawa!.....
Dzieciak przyprowadzony usłyszawszy to, począł się ze strachem wyrywać, student go wstrzymał.
— Nie mam do niczego prawa — rzekł — ale dziś napiszę do Matki i jestem pewny że mi pozwoli wziąść Radyga na nasze utrzymanie.
— Waćpan nie napiszesz, bo ja napisać nie pozwolę — począł gniewnie Suchorowski. Ten bęben pójdzie sobie zkąd przyszedł, a za karę żeś bez pozwolenia latał po nocy — trzydniowy areszt o chlebie i wodzie. Dosyć już tych wybryczków i swawoli.
Student się cały zaczerwienił i oczy mu zabłysły ogniem.
— Do aresztu idę — odezwał się — ale Radyga proszę pozwolić zostawić, niech pan będzie łaskaw — ja proszę.
— A ja proszę nie odpowiadać, nie rezonować i robić co każę! wybuchnął dozorca.
W tej krytycznéj chwili nowa postać zjawiła się w ganku, któréj przyjście jakby odgadując Suchorowski, zwrócił się ku drzwiom zapłoniony i zagryzł usta ze złości.
Był to mężczyzna niemłody, w czarnej czapeczce na głowie łysej, z twarzą rumianą, któréj rysy pospolite nic nie miały w sobie znaczącego, oprócz dobrodusznego spokoju. Pękaty, niewielkiego wzrostu, w długim i szerokim surducie z kieszeniami po bokach, jegomość nadchodzący zwolna patrzał ciekawie na studenta, na dozorcę, na professora i zdawał się, choć świeżo przybyły, już znać historję całą, któréj pono z sieni wysłuchał.
— Niech pan Robert się nie tłumaczy — wtrącił niewyraźnie — bo co źle to źle... Jakże można po nocy, bez opowiedzenia się latać na cmentarz.... Cóż to znowu! A gdyby czy pies, czy bydlę, czy uchowaj Boże jaki inny trafunek... cóż by to na nas spadło od państwa prezesowstwa, cośmy panicza pilnować powinni jak oko w głowie... No — co źle, to źle... Chciał pan Robert bliźniego ratować, czego zganić nikt nie może — czemuż albo panu dyrektorowi lub mnie całej sprawy nie opowiedział? Juściż i my ludzie jesteśmy, ludzkie serca mamy, byłaby na to znalazła się rada.... Zwłaszcza o czem panicz pewno i nie wie, że Radygowa jakiś czas panicza karmiła. — A tak! jest to brat mleczny pana Roberta... Kobieta była harda że się o żadną pomoc do prezesowstwa udać nigdy nie chciała, dla tego pono że ją raz jakoś odprawiono z niczem...
— Ale Radyg u nas zostanie! wtrącił stanowczo i śmiało student — ja pójdę do aresztu... a wy... kochany panie Wanderski... wy go weźmiecie... I popychał płaczącego chłopca ku gankowi, gdy Suchorowski sobą samym drogę zaparł.
— Fora mi ztąd! fora! krzyknął — jeszcze tego brakło żebyś mi tu acan takich przybłędów do domu ściągał. Piękne towarzystwo dla syna państwa prezesów...
W czasie całej tej rozprawy, professor Narymund stał spokojnie, słuchając, jako świadek obojętny, — ku końcowi zbliżył się bokiem do małego Radyga, nie mówiąc nic, ujął go prawie gwałtem za rękę, coś mu do ucha poszeptał i nie żegnając się, zabierał prowadzić z sobą sierotę, gdy Robert mimo groźnego wzroku i krzyku dozorcy, przypadł do professora Narymuda, w rękę go całując...
— Kochany, złoty professorze... tylko kilka dni go przetrzymaj... ja będę miał, ja muszę mieć pozwolenie...
— Idź mi waćpan zaraz do stancyi! zagrzmiał głos Suchorowskiego — słyszysz waćpan...
Kończył te słowa, gdy jak szept cicho nad uchem odezwało mu się z ust Wanderskiego — niechno pan da pokój — dósyć już tego...
— Waćpan mnie to myślisz uczyć moich obowiązków? zawołał Suchorowski.
— Ja sam nic nie umiem i nikogo uczyć nie myślę — odezwał się z pokorą troszkę ironiczną, stary w czarnej czapeczce — ale mnie się zdaje, że jakkolwiek panicz zgrzeszył, poszło to z dobrego serca i ganić mu tego nie można...
— Z dobrego serca!! rozśmiał się dozorca, a! tak! z próżności raczej! paniczykowi chce się już sławy protektora... smarkaczowi takiemu...
— Ale cyt... daj pan pokój! ruszając ramionami reflektował Wanderski, pan się unosisz...
Nie odpowiadając już staremu, dyrektor ruchem imponującym wskazał winowajcy drzwi domku i kazał mu iść — chłopak spojrzał na odchodzącego Narymunda, który prowadził z sobą Radyga, westchnął, i nie mówiąc słowa, z hardą postawą, z uczuciem własnej niewinności, bynajmniej nie strwożony, zawrócił się do dworku... Wanderski coś szepcząc powlókł się za nim, a Suchorowski zmęczony i gniewny, upadł na ławkę stojącą w ganku, zatapiając dłoń w długich włosach.
O złota młodości, życia jutrzenko, jakżeś ty urocza obok mroków dnia i chmur wieczora! — Człowiek ze wspomnieniem swem idzie potem życie całe i szkaplerzem poświęconym nosi je na piersi do zgonu, a w chwili pożegnania ostatnią myślą powraca jeszcze do ciebie...
Komuż z nas te lata szkolne nie są miłe i najmilsze? Komuby się powrócić nie chciało do cienkiego klejku, owych obiadków i do rozkosznych marzeń i nadziei tamtych wieczorów spędzonych z towarzyszami na śmiechu, na grze, na rozgorączkowanej gawędce, która potem rozkołysanej duszy, długo w noc zasnąć nie dawała, i echem odbijała się w marzeniach sennych! Dziś i w szkołach i w młodości wiele się zmieniło; każdy by chciał dojrzeć co najrychlej lub przynajmniej za dojrzałego uchodzić, każdemu pilno wyrwać się z tego świata złotej młodości, po którym wieczna zostaje tęsknota.
Poł wieku prawie upłynęło od tego czasu, o którym opowiadać mamy.
Młody ów student, który miał tak dobre serce; a tak żywy charakter, zwał się Robert Doliński. Był to chłopak bardzo ładny, zręczny i starannie z młodu prowadzony, choć może nadto trochę dbał o swą piękność i lubił się z nią popisywać, a miał coś w charakterze co go do popisów i występowań skłaniało...
Urodził się jedynakiem, majętnym i dziecięciem powszechnie szanowanego domu, zdawał się czuć, że go niepospolita rola czeka na świecie szeroko dlań otwartym. Rodzice jego uchodzili i w okolicy i na szerokiej kraju przestrzeni, za ludzi bardzo majętnych, zacnych i wpływowych: dom ich należał do pańskich i na stopie wielkiej był utrzymywany. Cudem też to prawie nazwać się mogło, iż ludzie mający wszelką możność wychowania dziecka w domu, do szkół jedynaka oddali. Ojciec tego życzył i na swojem utrzymał, dowodząc że szkoła daje stosunki potrzebne w obywatelstwie, że młodego uczy obejścia się z ludźmi, dając mu zawczasu potrzebny przedsmak rzeczywistego życia. Uparł się więc prezes, pomimo przeciwnego zdania matki, upatrującej w tem niebezpieczeństwa i postanowił syna posyłać do tyj samej szkoły, w której się szlacheckie dzieci niezamożnych rodziców uczyły. Tak młody Robert przybył do S..... chociaż nie zupełnie w tych samych warunkach co inni prości śmiertelnicy. Dodano mu bowiem naprzód, guwernera, młodego, świeżo z uniwersytetu wyzwolonego magistra filologii, który do profesury dążył, a nie mogąc jej jeszcze otrzymać, tymczasowo tylko przyjął — uproszony, obowiązki prywatnego nauczyciela i kierującego wychowaniem. Razem z nim jechał też stary, poczciwy sługa domu, który sprawiał urząd szafarza, ekonoma, dozorcy, a po trosze i przyjaciela panicza. Kochali się z nim bardzo od najmłodszych lat, gdy Robert jeszcze na kolanach jego konno jeździć się uczył. Miał więc prezesowicz rodzaj dworu własnego i osobny dom najęty dla niego tylko, gdyż matka to sobie zastrzegła przynajmniej, ażeby z ekonomczukami nie stał razem i o ladajakie towarzystwo się nie ocierał. Prezes zmilczał, wiedział bowiem dobrze, iż owych ekonomczyków, którzy chłopca uczyć mieli życia i równości obywatelskiej na ławach szkolnych nie uniknie.
Tak paniczykowato i troskliwie będąc hodowany jak kosztowna zamorska roślina, Robert nie mógł się nie czuć wyższym nad innych współuczniów, rozstawionych po różnych stancyjkach, pod nadzorem starszych uczniów lub dyrektorów, i żyjących na powszedniej owsiance, kartoflach ze starą słoniną i kaszy jaglanej od święta... Choć pieszczone, choć psute, było to jednak bardzo dobre chłopię. Wstydził się niemal za to, iż za cóś lepszego od innych mógł uchodzić, a pilno starał się by go to nie uwalniało od najprzykrzejszych warunków studenckiego żywota. W początkach nawet znosił guzy, nigdy się nie skarżąc na nie i nie oddając ich zrazu, — później dopiero, gdy się zbyt dokuczliwemi stały, nauczył się wywzajemniać i szanować go musiano, bo silny był i oddawał z nawiązką.
Zrazu też zmawiali się na niego wszyscy i żartowali sobie, dopiero poznawszy lepiej, przyjęto go do grona i Robert stał się ulubieńcem współtowrzyszów. Służył im bowiem z zapałem, z poświęceniem i wiedzieli że w ciężkich razach rachować nań mogli, brał na siebie winy cudze, za które inni srożejby niż on karani byli. To mu też reputacyę zawadyaka niespokojnego zrobiło, choć w istocie nim nie był. Z panem Suchorowskim walka była prawie nieustanna, bo ten go, posłuszny rozkazom Matki odosabniać się starał, od kolegów odrywać, a Robert losy ich we wszystkiem chciał podzielać.
Pan Suchorowski, magister filologii, kandydat na professora, który bodaj katedrę w uniwersytecie ledwie za godne swej nauki stanowisko uważał, pedant był cierpki, dumny, zarozumiały i nieznośny. Skończywszy świeżo studya bardzo świetnie, myślał już tylko o doktorskim birecie, i o rozprawie, którą pisał czerpiąc ze źródeł niemieckich. Była to, ni mniej ni więcej, historya tekstów Horacyusza i wydań tego poety.
Suchorowski miał pewną zdolność do drobnostkowych poszukiwań, pamięć dobrą, pióro zjadliwe i ostre, a że mu się udało współzawodników prześcignąć, nieraz zręcznem pochlebstwem zyskać sobie professorów względy, wbiło go to w pychę, miał się za jenjusz, z niezmierną dumą poglądając na świat podnóżny.
Można sobie wyobrazić, czem dla niego była taka szkoła i tacy podszarzani, przyrdzewiali panowie professorowie. On im okazywał z potrzeby tylko przytłumione lekceważenie, oni też szydzili cicho z zarozumiałego młokosa: nie lubiono się wzajemnie, mimo powszednich stosunków — a za każdem prawie spotkaniem staczano walki o metody nauczania, o książki szkolne, o wykłady.....
Zgryźliwy i szyderski, nawet gdy grzecznym być pragnął, Suchorowski narażał sobie wszystkich bez wyjątku, oszczędzano go tylko przez wzgląd dla Prezesa, który w kraju miał wielkie zachowanie. Do rozrostu tej dumy pana guwernera przyczyniło się i to, że był szlachcic, a choć zubożałej rodziny, ale skolligacony z kilką domami znaczniejszemi, — że nabył od młodu maniery salonowej i ogłady, która mu się też wielką rzeczą zdawała, w ostatku położenie w domu prezesowstwa, także coś znaczyło.
Narymun mawiał czasami:
— Bez kija ani przystąpić do pana Magistra...
Inni professorowie, ludzie potulni i pokornego serca, obchodzili go jak mogli, kłaniali się zdaleka, i nie życzyli sobie wcale jego niesmacznego towarzystwa. On przeciwnie narzucał się im dlatego, że grono nauczycieli stanowiło tu najwyższą warstwę, do której wszędzie się cisnął. Brakło mu ludzi, przed któremi by się mógł popisywać z wielostronną erudycyą, z sukcessami w uniwersytecie i łatwym a zjadliwym dowcipem.
Już z wejrzenia samego, jakkolwiek pięknym był, Suchorowski podobać się nie mógł. W rysach jego twarzy było coś odstręczającego, jakiś wyraz pychy złej, zjadliwej, opryskliwej, wybuchającej przy najmniejszej zręczności, który nawet nieznajomych uderzał... Robert go także nie lubił, ale cierpieć był zmuszony, bo potrafił Prezesowej narzucić się rozumem, dowcipem, manierami i doskonałą francuzczyzną. Opierając się na łaskach jakie miał u matki, Suchorowski obchodził się z wychowańcem zimno, ostro, z góry go traktując, choć zawsze grzecznie niby i z zachowaniem form pewnych, ale bezdusznie i odrażająco... Mniej by może dokuczył wybuch gniewu, niż szpilkowe ukłucia, alluzye, przymówki, które chłopca niecierpliwego z natury nieraz do rozpaczy przyprowadzały — ale uczyły go cierpliwości. Suchorowski rad by go był wyciągnął na sprzeczkę i słowa, Robert milczał najczęściej i zbywał go niemal pogardliwem, choć uległość pozorną udającem milczeniem, na którego znaczeniu guwerner omylić się nie mógł. Między nim więc a Robertem trwała nieustająca wojna, która z czasem coraz groźniejszy, acz tajemniczy dla wszystkich przybierała charakter.
Suchorowski czuł sam że ucznia już sobie pozyskać nie potrafi i widział to, że się w swych obowiązkach długo nie utrzyma, szło mu już tylko o to, ażeby winę zerwania zrzucić na postępowanie i charakter Roberta.
Studenckie te gospodarstwo prezesowicza, wraz z dworem jego, zajmowało, jakeśmy mówili, cały, ładny dosyć domek, urządzony daleko wytworniej i wygodniej, niż dla młodego chłopaka była potrzeba. Rodzice czynili to może trochę dla siebie, bo syn ich tu reprezentował. Suchorowski, dbający we wszystkiem o popisanie się z gustem i nawyknieniami pańskiemi, miał przy gabinecie swoim, rodzaj saloniku przybranego w meble przywiezione z Browna. A choć tam one stały dawniej w oficynie, tu się bardzo wydawały paradne. Firankom w oknach całe miasteczko się dziwiło, bo miały frendzle pąsowe! obudzały podziw i zazdrość powszechną.
Professorowe obrażone niemal były tym zbytkiem arystokratycznym, który ich białym, muślinowym skromnym zasłonkom w okienkach, chciał imponować. Oprócz salonu, osobny był pokój jadalny, osobny dla nauki pana Roberta, przytykający do jego sypialni, łączący się z pokojem Suchorowskiego. Wszystko to stanowiło rodzaj apartamentu. W pokoju do nauki był obfity zbiór pomocy naukowych, globusy, karty jeograficzne, atlasy, machina elektryczna, igła magnesowa, termometr i barometr, który choć w drodze doznał szwanku i nic nie wskazywał, oprócz ułomności swojej, wisiał jednak przy oknie dla dekoracyi. Temi wszystkiemi zasobami byłby się Robert chętnie bardzo dzielił ze współuczniami, ale Suchorowski mało którego z nich, po ostrej legitymacyi, przez próg dworku przepuszczał. Prezesowicz musiał dla udzielania naukowych pomocy używać fortelu i przez ogródek do okna pokoju przyprowadzać przyjaciół, którym do wnętrza wnijść nie było wolno.
Suchorowski nie umiejącym po francuzku (bo dla niego francuzczyzna była termometrem wychowania), przystępu zupełnie zabraniał.
Pomiędzy panem guwernerem a starym sługą domu, szafarzem i ekonomem, owym staruszku łysym, w czarnej czapeczce, który się Wanderskim nazywał, zgody też i przyjaźni nie było. Wanderskiego chciał mieć pan dozorca podwładnym sobie, a stary uważał się za zupełnie niezależnego. Magister filologii po cichu nazywał go „zgniłym grzybem.” Wanderski zaś choć mu żadnego nie dawał nazwiska, nie wiele go sobie jakoś cenił, i wbrew niemu często postępował sobie bardzo smiało, wiedząc że mu ten nic zrobić nie może, bo u Prezesowstwa miał zachowanie wielkie, zdobyte długą służbą, a Roberta kochał jak własne dziecię. Mruczał, wargi gryząc guwerner, ale ustępował, bo walki rad był uniknąć i dla ocalenia swej powagi, choć szydząc godził się na to, czego Wanderski wymagał. Stykali się z sobą jak mogli najrzadziej, ale żyli bez wybuchów i waśni, nie lubiąc wzajemnie.
Młody Robert, o ile odstręczony był od guwernera jego obejściem z sobą, o tyle z Wanderskim serdecznie był i poufale: dla niego miał miłość, okazywał uległość, przed nim jednym wynurzał się chętnie, radził i skarżył.
Co do nauki, pieszczone chłopię było nie bez pewnych zdolności i nie odstało by może od innych, gdyby mu miłość jej zawczasu wszczepiono. Suchorowski miał tylko ten talent, że mu ją obrzydził, bo w nim ona wydawała się nieznośną. Dla tego Robert szkołę nawykł był uważać za rodzaj ciężkiego nowicyatu do przebycia, któremu poddać się musiał, który przebrnąć było koniecznością, ale uczyć się nie lubił i nie miał ochoty. Połechtana próżność, doznane upokorzenie, zniewalały go czasem fałdów przysiedzieć: pamięć miał dobrą i łatwą, chwytał więc prędko co mu było potrzeba, ale w dni kilka już mu to wywietrzało znowu i w głowie nie pozostało nic.
Z licznego dosyć professorów grona, trzech szczególniej musiał Suchorowski starać się grzecznością pozyskać, bo inaczej zdobyć ich nie mógł. Zapowiedział mu po cichu Dyrektor, że ich opinje o uczniu jego nawet wpływowi żadnemu nie ulegną. Ci trzej byli, professor matematyki Falkiewicz, historyi Dobrowolski i języka łacińskiego Narymund, którego już przededworkiem widzieliśmy. Narymund nosił w herbie pogoń litewską ni mniej ni więcej, ale nikt o tem oprócz niego nie wiedział.
Falkiewicz, on i Dobrowolski grzeszyli po troszę wszyscy tem, że każdy z nich ukochaną swą naukę, miał za jedyną godną tego nazwiska. Falkiewicz utrzymywał, iż rzeczywiste, nie podpadające wątpliwości prawdy, tylko jedna matematyka dać może... a reszta są — vigilantium somnia; Dobrowolski nauką per excellentiam zwał dzieje, których poznanie było rękojmią przyszłości, bez których ludzkość wróciła by do barbarzyństwa. Narymund cały żył w klassycznym świecie i nad greko-rzymskich pisarzy nie znał nic wyższego ni doskonalszego... Tacyt był jego ideałem, rozkoszował się jego językiem, stylem, zwięzłością i wielkością charakteru. Gdyby nie oni — mawiał, musielibyśmy dziś zaczynać od tego, na czem skończyli Egipcyanie i Etruskowie... mawiał professor... wszystko po nich mamy w spadku...
Trzej professorowie kłócąc się nieustannie, żyli z sobą w największej przyjaźni. Matematyk udawał surowego, poważnego, nieubłaganego, a w istocie dziecinnej był dobroci i naiwności... Świat go straszył, życia znał mało, trwożył się rzeczą najmniejszą, a pragnąc spokoju, rad był sam za straszydło uchodzić. To mu się nie udawało, studenci tylko na żart niby się go obawiali, wiedząc że to mu robi pewną przyjemność. Dobrowolski otyły, słuszny jak Narymund, hałasował, krzyczał, mówił wiele... ale młodzież robiła z nim co chciała... Z największego impetu przechodził w śmiech i cała klassa za nim.
Narymund, którego widzieliśmy już, dowcipny był, postrzegacz wielki, sędzia trafny, a w gruncie, mimo ucinków z których słynął, najlepszy człowiek w świecie.
Był to studentów adwokat, protektor, obrońca i w najgorszych sprawach najgorliwszy orędownik.
— Starzy, nie jesteście ani święci, ani filozofowie, a chcielibyście w dzieciach tego, czego sami nie macie? mawiał często. Dziecko nim się chodzić nauczy, guzów sobie nabije nie mało, człowiek też nim się ze światem obejdzie, nieraz paść musi — byle się podniósł!...
Z temi trzema profesorami, którzy mimo swej dobroci, gdzie chodziło o naukę sumienni byli i nieubłagani, Suchorowski dla interessów wychowańca, pragnąc go posuwać szybko z klassy do klassy, musiał starać się być jak najlepiej.
Zbliżał się do nich z uprzedzającą grzecznością, zapraszał na herbaty i małego wiseczka, którego Falkiewicz i Dobrowolski lubili, dawał dla nich małe wieczorki u siebie, a jednak pokumać się z niemi nie mógł. Narymund najmniej od niego stronił, biorąc go za przedmiot studyów jakichś psychologicznych i badając o ile wart był stopnia magistra filologii — ale go może najmniej znosił.
Raz nawet w korytarzu przed Falkiewiczem i Dobrowolskim, wyraził się o nim nie estetycznie: — osieł jest panie dobrodzieju.
Z innemi nauczycielami, nie wyjmując dyrektora i prefekta, przez wzgląd na wysokie Prezesa stosunki, na honor uczyniony szkołom — łatwiej się było porozumieć guwernerowi.
Nierad był z siebie Suchorowski, gdy po opisanej scenie, sam jeden z rachunkiem sumienia pozostał w ganku, szczególniej dla tego, iż się niepotrzebnie uniósł przy Narymundzie, że wyszydzonego sierotę professor zabrał do siebie — a razem i Wanderskiego, że nie wiedział co począć z naznaczonym Robertowi aresztem, na który on nie zasłużył tym razem.
Siedział więc w ganku długo, rozrzucając bujne włosy i namyślając się co ma począć, aż nierychło, jakby powziąwszy pewne postanowienie, krokiem pedagogicznym, wszedł do wnętrza dworku.
Roberta już nie było, udał się zaraz do aresztu szkolnego, nie myśląc się wcale od niego wypraszać.
Dyrektor pan Radzca Jan August Pietrzykiewicz, miał lat pięćdziesiąt i kilka, dosługiwał się emerytury, Bóg obdarzył licznem potomstwem, dwoma synami i czterema córkami, żonę miał z Hutorów (familii starożytnej), lubiącą żeby w domu było elegancko i dostatnio, nie dziw więc iż ze wszystkiemi w świecie rad był w jak najlepszych zostawać stosunkach, nikogo sobie nie narazić, niczem się nie skompromitować. Nieszczęśliwy Radzca wiódł życie męczeńskie w nieustannym niepokoju i trwodze, starając się dogodzić wszystkim, uczniom, professorom, zwierzchności, prawu i.... emeryturze, której wyglądał z utęsknieniem. Dla tego też nie mogło dlań nic w świecie być przykrzejszem, nad wszelkie zajście, awanturę i coś wychodzącego z karbów powszednich żywota... Szkoła zaś ma to do siebie, że dnia nie da przeżyć spokojnie, bo albo z młodzieży który przeskrobie, lub nauczyciele się powaśnią, albo na stancyach się coś znajdzie w nieporządku.
Radzca zaś Pietrzykiewicz miał za zasadę nie robić sobie nieprzyjaciół, gdyż czasem i najmniejszy groźnym się stać może.
Cierpiało biedne człeczysko okrutnie i wyłysiał też przed czasem, co mu żona z domu Hutorówna wielce za złe miała. Byłby sprawił od dawna perukę, lecz przy tylu zajęciach, z których się często rodziło roztargnienie, przewidywać mógł łatwo, iż obejść się z nią nie potrafi i powagę swą narazić może.
Wieczora tego o którym mowa, cała rodzina pana Radzcy zgromadzoną była przy herbacie, wraz z zaproszonym na nią Falkiewiczem, który na brzeżku krzesła siedząc, pot z uznojonego czoła ocierał, gdy w przedpokoju dał się słyszeć głos niespodziany professora Narymunda.
Dyrektor poznał go, przestraszył się, zerwał z krzesła przeczuwając coś złego, bo Narymund o tej porze bez ważnych bardzo powodów przyjść nie mógł, i wybiegł nie czekając aż go wezwą do przedpokoju.
Tu zastał w istocie profesora, a przy nim zapłakanego chłopca w obszarpanym mundurku, na którego naprzód bacznem rzucił okiem, usiłując odgadnąć, co tu ich sprowadzało.
— Panie Radzco, odezwał się Narymund — proszę mi przebaczyć, że przychodzę o tak nieprzyzwoitej godzinie, ale mam pilnych słów parę.
— Proszę, bardzo proszę — chwytając go za ręce z serdecznością rzekł Dyrektor — dokąd chcesz! do pokoju, czy do kancellaryi, czy....
— Siedź tu chłopcze — przerwał Narymund, sadowiąc na ławeczce przy drzwiach Radyga — i ani mi się ztąd rusz...
Dyrektor patrzył ciekawie, ale nie mógł odgadnąć o co chodziło.
Otworzył drzwi gabinetu, Narymund wsunął się za nim i usiedli oba na kanapie.
— Mój professorze, pewnie już jakaś awantura, ozwał się Dyrektor składając ręce — ale, proszę cię, zaklinam... cokolwiek jest, jak najmniej rozgłosu... cicho... zatrzeć jeśli można... bo to i mnie zgryzoty przyczynia a mam ich bez tego dosyć i szkole naszej szkodzi...
— Nie ma to tam nic tak wielkiego, odpowiedział Narymund — wszakże uprzedzić o tem pana Dyrektora było moim obowiązkiem... Jesteś ojcem nas wszystkich, składamy rodzinę....
Uścisnęli się za ręce.
— Mów, mów, kochany profesorze... nie trzymaj mnie w tej obawie i niepewności — dodał Dyrektor. Co to za chłopiec? ja go sobie nie przypominam?
— Zaraz — rzekł Narymund — muszę to opowiedzieć porządnie. Wyszedłem dziś przed wieczorem do lasu... mam słabość do wiejskich widoków — o rus, quando te aspiciam.
— Wiem, niecierpliwie przerwał Dyrektor — a dalej.
— Zabawiłem słuchając drzew szumu, trochę dłużej niż zwykle, ciągnął dalej niewzruszony Narymund. Wreście ujrzawszy iż słońce się miało ku zachodowi...
— Profesorze — szepnął Radzca — na miły Bóg, Tacytowskiej zwięzłości nieco...
— Tylko to mówię co nieuchronnie potrzebne — rzekł Narymund. O mroku tedy retro do miasteczka. Droga wiodła obok dworku Jackiewiczów zajętego przez Prezesa dla syna...
— A no, wiem...
— W ganku ta nieznośna facyata Suchorowskiego mnie uderzyła, stał a raczej miotał się jak na mękach. Dobry wieczór? Dobry wieczór — co ci to panie Magistrze? A ten dopiero jak nie wsiądzie na swego ucznia, jak nie zacznie wygadywać na niego...
— Bez taktu jest — wtrącił Dyrektor...
— I bez taktu i bez serca — dodał Narymund. — Okazało się, że chłopiec bez pozwolenia kędyś wyleciał i nie było go w domu o mroku...
— A czemuż go nie pilnuje pan Magister?
— Tak jest! czemu go nie pilnuje, kiedy mu jest powierzony? Rzucał się tedy, aż i chłopiec na ścieżce się pokazał. Ale nie sam, prowadził z sobą tego o to studencika który tu ze mną przyszedł. Z indagacyi wyszło jasno, iż prezesowicz nie dla żadnej swawoli przełamał klauzurę, ale z dobrego serca. Dowiedział się bowiem, iż tego biedaka Matka odumarła, a Stryj go za pastuszka oddał ze szkół, z trzeciej klassy odebrawszy, i że chłopię na cmentarzu, na grobie Matki płakało... Pobiegł więc aby je z sobą przyprowadzić i wziąść do siebie dla nauki, na co rodzicielskie pozwolenie spodziewał się otrzymać... Nic więc zdrożnego nie było, a co więcej już tu we dworku dopiero dowiedział się prezesowicz, iż ów sierotka był jego bratem mlecznym... Pomimo to wszystko, zbeształ go Suchorowski, sierotę precz przepędził i chłopca na trzydniowy areszt skazał. Sierotkę ja biorę — dodał Narymund, wszak dzieci nie mam... ale szlachetnego prezesowicza powinieneś Dyrektorze ratować i bronić, a do Rodziców napisać, że go bałwanowi, z pozwoleniem, powierzyli.
Narymund zaczął mówić coraz żywiej i ogniściej.
— Dobra i potrzebna subordynacya i posłuszeństwo, ani słowa — a serca w takich paniczach, u których go i tak zwykle niewiele, wytrzebiać się nie godzi. To wasza rzecz panie Dyrektorze... panie radzco...
Radzca oburącz się za głowę pochwycił.
— Kochany, drogi, nieoszacowany professorze — począł żywo — zmiłuj się, rozważ... Po co ja się w to mam wdawać? Suchorowski ma u nich zaufanie... jemu powierzyli dziecko! Co to do mnie należy... ani Magistra, ani Rodziców sobie narazić nie mogę... Pomijać muszę... pomijać... Sprawy karności domowej — nie jestem obowiązany w nie wchodzić... Nic nie wiem...
— Panie Radzco dobrodzieju, ten Suchorowski osioł jest i dziecko zepsuje. Wyrobi w niem ducha opozycyi, wytępi poczciwe uczucia... Szkoda prezesowicza na miły Bóg!
Dyrektor za rękę go pochwycił.
— Nie gorącuj się tylko — zaradzimy — rzekł cicho; ale tak aby był wilk syty i koza cała... zobaczysz! Ja prezesowicza moją władzą z aresztu, drogą łaski uwolnię... a co się tyczy, dalszych kroków... proszę cię — to nie moja rzecz... Zlituj się! zastanów tylko... W uniwersytecie ma stosunki, w kuratoryi złośliwy, zajadły... po co ja go sobie mam narażać? — Gotów mi popsuć w sprawie emerytury...
Zasmucił się widocznie Narymund posłyszawszy argument tyczący się emerytury. Wiedział dobrze iż żadna siła ludzka przemódz go nie potrafi. Wstał wzdychając z kanapy.
W tej chwili zapukano do drzwi.
Prawa ręka pana Radzcy, kancelarzysta jego, Efimowicz, maleńka figurka ospowata, stał pokornie za progiem.
— A cóż tam znowu?
Efimowicz trochę zaczął drzeć co u niego było znakiem frasunku.
— Syn pana Prezesa domaga się aby go, jakoby z rozkazu pana Magistra Suchorowskiego, wsadzono do aresztu — odezwał się Efimowicz. — Pan Dyrektor wie jaki u nas areszt... jakże ja mogę takiego panicza tam pakować? Mnie się zdaje...
— Ale poproś no go tu, do mnie... do mnie przerwał Dyrektor — tak — to będzie najlepiej. Zatarł ręce, Narymund stał oczekując jak się to skończy, Dyrektor obciągnął surdut zapięty i przybrał poważną postać sędziego najwyższej instancyi.
Prezesowicz żwawo, wesoło przeskoczył próg i wyprostowany stanął przed zwierzchnikiem... Radca zbliżył się ku niemu.
— Pan Dyrektor raczy...
— Ja wszystko wiem, wiem, kładąc mu rękę na ramieniu odezwał się Pietrzykiewicz — nie potrzebujesz się tłomaczyć przedemną. — Uczynek jest piękny, chrześcijański i dla tego ja waćpana władzą moją od kary uwalniam, kochany panie Robercie, — lecz szkoła jest jak wojsko, miejscem gdzie się ludzie wdrażają do potrzebnej surowości i posłuszeństwa... Cóżby to było, gdyby każdy chciał samowolnie sobie postępować, nie uzyskawszy do tego prawa, gdyby władza nie była poszanowaną...
— Ja też się jej nie sprzeciwiłem i nieprzeciwię — przerwał Robert, — ale w tym wypadku mógłżem się oprzeć uczuciu?
— Uczucie bardzo piękne, dodał Dyrektor, należało wszakże z niem nawet się udać do pana guwernera i prosić go...
— Panie Dyrektorze, pozwolenia bym nie otrzymał, chłopiec by się zmarnował — rzekł śmiało Robert — wolę w kozie siedzieć... Mnie się w niej nic nie stanie, a tu szło o przyszłość sieroty... bo ja go nie porzucę — Rodzice mi pozwolą, uproszę ich...
Narymund który z za drzwi słuchał, nie mogąc wytrzymać wbiegł ucałować Roberta, Dyrektor uścisnął go także... Chłopcu łzy stanęły w oczach.
— Idź waćpan do domu — odezwał się Radzca wzruszony, do kozy ja nie pozwolę... na siebie to biorę... a co się tyczy sieroty, bądź co bądź, poradzimy na to...
Robert jeszcze się wahał czy ma odejść posłuszny, gdy pani dyrektorowa, którą ten szum w przedpokoju zaciekawiał, wyjrzała, zobaczyła ładnego chłopaka i nie wchodząc w sprawę — poczęła wołać.
— Chodź panie Robercie na herbatę i sucharki... proszę... proszę...
— No — a wy, profesorze Narymundzie?
— Ja pani dobrodziejce służyć nie mogę, odezwał się filolog, przyszedłem za bardzo pilnym interesem i spieszę do domu...
Podał dyrektorowi rękę, w chwili gdy ów Roberta z lekka ku drzwiom salonu popychał i zabrawszy z sobą sierotkę Radyga, cicho się z nim powlókł do niedalekiego mieszkania swego.
Profesor Narymund był nieżonaty; miał podobno krewnych, ale w tej okolicy dokąd go losy zagnały — nikogo, wyjąwszy sługi, zwanego Benedykiem.., któremu właściwie on raczej służyć musiał jeszcze.
Tylko u nadto poczciwego i pobłażającego profesora Narymunda, tego rodzaju sługa mógł się utrzymać.
Benedykt był sierotą, rodem z miasteczka, ułomnym, na jedną nogę kulawym; po trzech klasach wyrwany ze szkół sieroctwem, zbałamucony i lubiący kieliszek, a gawędkę z przyjacioły, niezdatny do pracy, zuchwały w dodatku, zmarł by z głodu lub przepadł, gdyby go litość Narymunda nie utrzymywała. Naganiano mu ją, bo Benedykt nie bardzo wart był litości, lecz profesor utrzymywał, że go od zupełnego rozłajdaczenia ratuje.
W całem miasteczku znano tego hulakę Benedykta, urwis był nieznośny, plotkarz, gaduła, próżniak, lecz nie bez pewnego dowcipu, a może nim Narymundowi za swe utrzymanie płacił. Pan i sługa kłócili się codzień, co dni kilka Benedykt za służbę dziękował, miał zabierać manatki i powracał wieczorem jak gdyby nigdy nic. Często też Narymund go wypędzał — ale nazajutrz Benedykt przynosił kawę, konceptem się wykręcał i już mowy o tem nie było. Wieczorem wracał Benedykt kiedy mu się podobało, godzin nie pilnował, bieliznę pańską wydzierał; po nocach gdy chorował jeszcze go Narymund pilnować musiał.
Z tem wszystkiem lat już kilka tak przeżyli i nie zanosiło się na to, ażeby rozstać się mogli.
Skromne bardzo było mieszkanie Narymunda w drewnianej oficynie, do zabudowań szkolnych należącej, w której oprócz niego stał professor Dobrowolski z rodziną i kapelan ksiądz professor Borowik... Najgorsze z mieszkań od tyłu dostało się naturalnie Narymundowi, który ustąpił dobrowolnie wygodniejszego księdzu, a obszerniejszego koledze żonatemu. Budynek stary, z tej właśnie strony trochę był zapadł w ziemię, słońce rzadko przez gęste drzewa do izb zaglądało, było więc i przyciemno i trochę wilgotno i bardzo ubogo. Narożny tylko pokój suchszy i czyściejszy, w którym Narymund miał książki i pracował, weselej wyglądał. Poprzedzała go izba obszerna, pusta i smutna, zimą chłodna, a z niej wyjście ciemne wiodło do sypialni profesora i do opuszczonej kuchni, która służyła za schronienie Benedykowi. Tu stał jego tapczan, a raczej barłóg, kulawy stolik i skrzynka... Mało tu gospodarz gościł — w drodze już prowadząc Radyga do siebie, Narymund namyślać się począł, co z nim zrobić i gdzie go pomieści... Trudno było przewidzieć także jak tego przybysza przyjmie Benedykt, ale professor w razie sprzeciwienia się, postanowił energicznie wystąpić.
Gdyby innego środka nie było, Radyg musiał słać sobie na noc w wielkiej izbie, a na dzień się z niej wynosić. W milczeniu przebyli z chłopcem razem kilkadziesiąt kroków, oddzielających ich od oficyny. Była to chwila, w której Benedykt rzadko, a raczej nigdy w domu się nie znajdował. Wyjątkowo tego dnia po weselu przyjaciela, na którem za wiele dokazywał, spał już od kilkunastu godzin, profesor zrana się go dobudzić nie mógł, sądził że we dnie sam może oprzytomnieje, lecz Benedykt czuł się jakoś niezdrowym, wyrzekł się obiadu i pozostał do wieczora na swoim tapczanie. Profesor wszedłszy do wielkiej izby i zostawiwszy tu sierotę, sam udał się do Benedykta, którego dobrze za rękę ciągnąć musiał, nim go ze snu głębokiego wyprowadził.
— Cóż to znowu jest? zwolna rozespane przecierając oczy odezwał się sługa — pan profesor już nawet skołatanego chorobą nieszczęśliwego człeka nie chce poszanować?
— Wstawaj obrzydły pijanico — odparł Narymund, dosyć tego wylegania się — na nogi mi zaraz... Co za choroba? pochmiel z wczorajszego wesela!
— No, a choćby? opierając się obiema rękami i podnosząc oczy zuchwałe rzekł Benedykt — gdyby i tak — pan profesor przez miłosierdzie by powinien inaczej z kaleką postąpić?
— Cicho! i świecę mi zapalić! Dosyć tego hultajstwa! powtórzył profesor.
— A! to już tak! już tak! rzekł zwlekając się Benedykt — dobrze że wiem... tam gdzie nie ma żadnej delikatności dla edukowanego człeka, który był wart lepszego losu, tam ja służyć nie mogę... klnę się... nie mogę. Wolę u żyda.... od tej godziny idę....
— A no! dobrze! dobrze! zrobisz mi prawdziwą łaskę, uwalniając od siebie — aby tylko prędko...
Benedykt spojrzał i rozśmiał się.
— Pan profesor nie wierzy?
— Nie mam czasu wdawać się w rozprawy, zabieraj manatki i fora ze dwora... Cierpiałem dosyć, raz temu koniec być musi... twoje miejsce już komu innemu oddane...
— Ciekawym? spytał obojętnie Benedykt — ziewając i usta sobie zatulając jedną ręką — któż to taki co zastąpi Benedykta?
Narymundowi cierpliwości zabrakło.
— Ruszaj precz! zawołał tupiąc nogą...
Chwila milczenia uroczystego nastąpiła po tym wybuchu. Benedykt z łóżka się nie ruszył.
— A no, zobaczymy! zobaczymy czy to tak sługę uczciwego, który się żadnym nie skalał występkiem, można wśród roku na bruk wyrzucać — przecież są prawa i sprawiedliwość. Ja się nie ruszę... słowo daję, nie pójdę dla tego samego, że mnie profesor wypędza... Miałem zamiar pana opuścić, ale kiedy tak, otóż nie....
Narymund założył ręce na piersi, popatrzał, splunął i wyszedł. Cóż było począć? Musiał szaleńca zostawić aż się wyszumi.
Sam zapalił świecę, i powrócił do izby. Radyg stał tu w kącie i płakał po troszę, nie wiedząc jakie go nowe losy czekały. W pustym pokoju tym, który udawał bawialny, była tylko stara ogromna sofa, stół i kilka stołków niedobranych. Na kominie zegar staruszek w drewnianej oprawie z alabastrowemi ozdobami, od lat niepamiętnych pokazywał kwadrans na piątą.
Postawiwszy łojówkę na stole, profesor siadł na sofie, przywołał sierotkę, pogłaskał go po głowie i począł od pilnego przypatrzenia się mu, bo o mroku dotąd twarzy jego dobrze nie widział.
Radyg mógł mieć lat około trzynastu, znać na nim było, dziecię ludu, zawczasu w pracy, w głodzie, poniewierce, rozwinięte niemal chorobliwie.
Natura stworzyła go silnym i zdrowym, los rozwinięcie się powstrzymał, siły wewnętrzne walczyły znać z tem co ich wyrobienie się tamowało. Dosyć wzrosły na wiek swój, kościsty, muskularny ale blady, Radyg w oczach, ustach i na czole miał wyraz niepospolitej bystrości. Oczy zagłębione nieco, ciemne, patrzały z oprawy tej ciekawie, żywo, ogniście. Na wypukłem czole już para zmarszczek u brwi, troskę i myślenie znamionowała. Usta małe, pięknego kształtu, ironja skrzywiła zawczasu. Znać było że cierpiał, że nawykł milczeć i boleć, i że miał energii dosyć by nie zwątpić o sobie. Była to postać pociągająca, pojętna, ale nad lata napiętnowana doświadczeniem życia.
Narymund w milczeniu popatrzywszy nań, przeczytał tę kartkę łatwo, jakby z książki była wydartą. Nawyknienie do obcowania z dziećmi, dawało mu niepospolitą wprawę w rozpoznawaniu ich charakterów. Serce też pomagało wiele, bo człowiek co czuje i kocha, łatwiej bliźnich swych rozumie i rzadziej na nich się myli. Wprawdzie łagodni i dobrego serca jak Narymund, oszukiwani są często, lecz dobrowolnie.... Widzą oni fałsz, a wstydzą się wypowiedzieć mu w oczy tę zdradę. Wolą ją znieść i pogardzić, niż obrażać sromotnie.
Iluż to oszukiwanych przez taki wstyd jakiś i słabość — omamiać się dają! Zaczęła się tedy gruntowna indagacya, pytania na które Radyg zrazu nieśmiało i krótko, potem coraz szczerzej i z większą odpowiadał otwartością.
Nie będziemy powtarzać przedłużonej tej rozmowy, której znaczniejszą część Benedykt wywlókłszy się z kuchni, pode drzwiami podsłuchiwał. Historya Erazma Radyga i jego matki, była następującą:
Anna, ubogich rodziców dziecię, wychowaną była w klasztorze, usposobiono ją tam na sługę do wielkiego dworu, do wszystkich robót kobiecych, a że niepospolite okazywała talenta, wyuczyła się oprócz tego, niemal czego tylko w klasztorze nauczyć się było można. Piękna bardzo, żywego charakteru, nie bez obawy sióstr, przy których była od dzieciństwa, wypuszczoną została na świat. W klasztorze wszakże dłużej przebywać nie mogła, a do zakonnego życia, powołania żadnego nie miała. Oddano ją na dwór rodziców pani prezesowej, która jeszcze panną naówczas była. Stała się jej ulubienicą i całego dworu, który pięknej Annie wydziwić się nie mógł, tak na sierotę ubogą, szlachetnie i pańsko wyglądała. Znaleźli się też, mimo jej ubóstwa pretendenci, a nawet tacy, jakich biedne dziewczę spodziewać by się było nie mogło. Jeden z dzierżawców w sąsiedztwie, człowiek już nie zbyt młody, prosił o jej rękę i został grzecznie odprawiony. Dziwiono się Annie, mówiono o tem wiele, odpowiadała państwu, że pójdzie za ubogiego jak sama, aby jej potem nikt nic wyrzucać nie mógł. Prawie równocześnie, bo półrokiem tylko przed prezesową, Anna wyszła za mąż jak chciała za chłopaka, który nie miał nic oprócz dwóch pracowitych rąk i ufności w opiekę Boga. Za mąż pójściu temu przeciwni byli wszyscy, odradzała je przyjaciółka, zakazali myśleć o niem rodzice jej. Przyszło do tego, że gdy Anna stała przy swojem, rozgniewana prezesowa zapowiedziała jej, że jeśli, jak przewidywać było można, na złe wyjdzie ten upór, nigdy na żadną pomoc z jej strony rachować nie powinna.
Stało się na nieszczęście jak przewidywano, wybór Anny był najgorszy, człowiek którego zaślubiła, okazał się płochym i niezdolnym do pracy. Musieli cierpieć nędzę, a co gorzej szacunek dla niego straciła. Dowiedziawszy się o tem jej położeniu, już zamężna wówczas prezesowa, nie pamiętając słów wyrzeczonych w chwili zniecierpliwienia, posłała ofiarując jej dom swój i przytułek. Anna zbyt dumna — odmówiła. Z dziecięciem maleńkiem, poszła w służbę, nieprzyjmując dobrodziejstwa. Właśnie w tej porze prezesowa karmiła jedynaka swego, ukochane dziecię, naszego znajomego Roberta. Anna ze swoim Erazmem tułała się po obcych kątach...
Wśród roku prezesowa zasłabła ciężko — Robert był jeszcze przy piersi, obawiała się go oddać nieznanej mamce, a doktorowie nakazywali odłączenie. W rozpaczy niemal posłała prosić Anny, jej jednej chcąc powierzyć swe dziecię — Anna przybyła, podzieliła się między Roberta i Erazma przez cały czas choroby prezesowej, odłączyła nawet swojego, aby pańskiemu dziecięciu dać zdrowie i siły. Ale gdy prezesowa przyszła do zupełnego zdrowia, gdy Robert jej już nie potrzebował, nie chcąc nic przyjąć za swe poświęcenie, zabrawszy dziecię — opuściła dwór.
To była szlachetna jej zemsta za owo nieopatrzne słowo: nic się już nie spodziewaj ode mnie.
Napróżno prezesowa zaklinała ją, błagała, przepraszała, Anna pozostała niewzruszoną.
— Tego słowa ja zapomnieć nie mogę, rzekła odchodząc — odbiło się o serce moje... Chcę byś pani się przekonała, że i my ubodzy mamy poczucie ludzkiej godności, że nie zawsze wyciągamy rękę po jałmużnę, że czasem umiemy się wyrzec zapłaty nawet — gdy ona by nas w oczach własnych upokorzyła. Daruj mi pani — umrę z głodu, a nie przyjmę nic.
Z tem odeszła owa dumna Radygowa, niosąc Erazmka na ręku, poszła służyć. Z różnem szczęściem się jej wiodło, lepiej zrazu, później coraz trudniej i gorzej; — wszędzie ta duma uboga, dla większej części ludzi nie zrozumiała, szkodziła jej i odstręczała od niej. Walka ze światem była nad siły, podejmowała ją tylko dla swojego dziecka, chcąc mu dać wychowanie i wlewając w nie zawczasu własne uczucia. Dla Erazmka przeniosła się do miasteczka, w którem była szkoła, najniekorzystniejsze tu przyjmując służby warunki, byle swe dziecię wychować. Lecz z każdym rokiem szło gorzej, wypłakane oczy pracę utrudniały, zdrowie zachwiane, napełniało ją obawą o przyszłość.
Z krewnych miała tylko jednego mężowskiego brata, prostego, niewykształconego i nie mogącego jej zrozumieć człowieka. Na jego pomoc już dlatego rachować nie mogła, że sam z ciężkiej żył pracy, a dziecka wychowanie szkolne uważał za rzecz zbyteczną. Erazmek tymczasem, mimo nędzy, w jaką wpadli ostatniemi czasy, chodził do szkół aż do śmierci matki, a uczył się z gorączkową chciwością wiedzy. Gdy Radygowa zapadła w chorobę, z której już wyjść nie miała, niemal codziennie przywoływała do łoża chłopaka aby mu wpoić powtarzaniem ciągłem, to jedno żądanie macierzyńskie:
— Ucz się! cierp głód, upokorzenie, nędzę, wszystko — wszystko byleś się uczył! Niech cię nic od nauki nie odrywa. Cierp a ucz się... Nauką tylko uratować się możesz...
Do ostatniej chwili powtarzała mu to biedna Anna i płacząc nad losem sieroty, której nie miała komu powierzyć, umarła, przyspieszywszy sobie zgon może rozpaczliwą troską o dziecię.
Brat Radyga, któremu o zmarłej znać dano, przybył w nadziei tylko że coś może po bratowej dostanie, ale przekonawszy się iż za pogrzeb nawet sprzedażą pozostałych sprzętów nie można było zapłacić, rozgniewany dziecko oddał do sąsiedniego dworu za pastuszka, a sam do służby swéj powrócił. Erazm, którego przyjąwszy dwór gwałtem pędził do obowiązku, zbiegał od trzody, porzucał ją wreszcie zupełnie i całe dnie przesiadywał, albo na grobie Matki, lub między litościwemi studentami, którzy go ukrywali i karmili.
Że go jednak dwór wyśledził w miasteczku i kilka razy po niego na różne stancye studenckie posyłano, dopominając się wydania, Erazm we dnie nie znalazł bezpieczniejszego schronienia nad grób Matki i cmentarz. Tu to go wyśledził Robert i namówił aby z nim szedł, zaręczając że mu do nauki pomoże. Erazm rzucił mu się do nóg, prezesowicz w uniesieniu uściskał go i zabrał z sobą. Widzieliśmy jaki skutek ten szlachetny postępek Roberta, pociągnął za sobą.
Rozpytawszy chłopca i z odpowiedzi jego wywnioskowawszy, iż Erazmek roztropny był i zdolny, professor Narymund wstał z sofy i uradowany pocałował go w głowę.
— Podziękuj Bogu, że cię ten zacny Robert wyciągnął z biedy, jemu to głównie zawdzięczasz iż gęsi już paść nie będziesz... rzekł professor. Teraz taka rzecz... Stancyi ci na dziś innej dać nie mogę tylko tu... bo nie mam. Na sofce możesz się wyspać, co ja jem, tem się z tobą podzielę, książki ci dostarczę... a pamiętaj co Matka mówiła: pracuj i ucz się! My cię ze szkoły wziąć nie damy, bądź spokojny, ale uczyć się trzeba.
Erazm go w rękę pocałował.
— O! panie professorze — przysięgam, że co sił uczyć się będę... ale mnie nie oddawajcie...
Na te słowa wszedł rozbudzony już zupełnie i wytrzeźwiony Benedykt. Była to postać mogąca zastraszyć tego, co ją pierwszy raz zobaczył o mroku, ale Erazmowi, który się około szkoły kręcił oddawna, nie była obcą.
Mały, krzywy, garbaty, z ogromną głową, z długiemi rękami, z włosami długiemi także na tył zaczesanemi, z oczyma wypukłemi szaremi, wykrzywionemi usty... Benedykt podobny był do Warchołta, jak go na starych drzeworytach niezgrabna ręka rysownika samouczka wykonterfektowała... Wyraz jego twarzy tłomaczył, dlaczego Narymund tak cierpliwą dłoń miał litości: Benedykt widocznie był niespełna rozumu, jak dawniej mawiali: brakło mu więcej niż piątej tylko klepki.
Z rękami w kieszeniach wlókł się, przypatrując chłopcu i obchodząc go z różnych stron. Narymund surowo nań spojrzał.
— Czego ty tu chcesz?
— A no, mojego sukcessora chcę zobaczyć — szyderczo odparł Benedykt i stanął naprzeciw chłopca ziewając.
— Kiedy masz moje miejsce zająć — odezwał się ze śmieszną powagą, już ci nikt lepszej nademnię nie da instrukcyi. Jakkolwiek jestem pokrzywdzony w mojej osobie, przez pana professora — dodał — oddaję mu chętnie sprawiedliwość że jest człowiek uczciwy, tylko — fixat.
Professor tupnął nogą — Benedykt bynajmniej na to nie zważał i mówił dalej.
— A jakże ja to mam inaczej nazwać? Jednego dnia choć do rany przyłożyć, słodki, dobry, kołki mu na głowie ciosać można, drugiego gniewa się, krzyczy, łaje, wypędza... niepokazuj się już na oczy... a nazajutrz — nie ma śladu burzy.
Narymund się uśmiechnął.
— Dobry człowiek, bez pochlebstwa — kończył Benedykt — ale i ja człowiek jestem niezgorszy, drugi by mógł był z nim daleko więcej dokazywać... i oszukiwał by go jak chciał. Ja mając duszę szlachetną i będąc edukowanym — bo przecie się trzecią klassą skończyło i nie zapomniało.... i mógłbym być korrepetytorem, smarkaczów ciągle trzymać za uszy — ja będąc edukowanym nie nadużywałem... teraz gdy mnie professor wypędza...
— To idź i nie pleć i chłopca mi nie psuj — przerwał Narymund. — Kogóż ja kiedy zepsułem? zapytał Benedykt flegmatycznie — hę? kogo?
Ludzie mnie psuli i nadpsuli — ale ja! — uderzył się w piersi — ja tego nie mam na sumieniu...
Nie wiedzieć, śmiać się było, czy gniewać i co począć, Narymund musiał się ostatecznego chwycić środka, zbliżył się do nieznośnego sługi, wziął go za ramiona i popychając przed sobą, wsunął tak opierającego się nazad do izdebki, z której wyszedł, zamykając ją na klucz za nim. Słychać było po chwili jak zrozpaczony Benedykt runął ciężko na posłanie, westchnął i zapewne jednając się z losem swoim, usnąć musiał, gdyż znaku życia nie dał.
Narymund dopilnowawszy aby chłopiec, któremu dał wprzód kawałek chleba i kilka gruszek, bo więcej nic w domu nie miał, położył się na sofie wygodnie, sam poszedł jeszcze do książek i część nocy spędził na pracy i rozmyślaniu.
Gdy Robert, któremu Dyrektor kazał powrócić do domu, przestępował próg ganku, już Suchorowskiego tam nie było. Nie rad z siebie, zamknął się gniewny w tak zwanym gabinecie. W miejscu jego znalazł prezesowicz Wanderskiego z rękami w kieszeniach, jakby czatującego na powrót jego, który przeczuwać musiał.
Zaczął od tego stary, że go uściskał.
— A co? nie mówiłem — odezwał się cicho Dyrektor — uwolnił? Byłem tego pewnym? nie prawdaż! Idźże pan do swojego pokoju i prosto do łóżka, żeby już więcej dziś awantur nie było. Widzi pan kochany, panie Robercie, ślicznie postąpiłeś to prawda, ale niefortunnie... Niefortunnie! po co to było samemu latać? Było tylko mnie szepnąć, ja bym był sam poszedł i chłopca cichuteńko przyprowadził i w domu go przechował... a tym czasem byśmy byli do pani Prezesowej napisali i poszło by jak z płatka. A tak... i biedy i swaru panicz napytał i kwasu się narobiło i niewiedzieć co jeszcze z tego będzie...
— Byle Radyga wyratować! niech się stanie co chce! szepnął Robert z zapałem.
— O to się już niema co troszczyć, dodał ciągle cicho Wanderski — kogo professor Narymund weźmie na swoje ręce, nie opuści. To człek godny...
To mówiąc zwolna drzwi otworzył stary i powoli wpuścił do dworku panicza swego, chrząkając umyślnie, aby pan Dyrektor chodu nie usłyszał i powrotu się przedwcześnie nie domyślił. Sam też przeprowadził go aż do sypialni i już go miał rozbierać, gdy chodzący żywo po sąsiednim pokoju Suchorowski, nagle drzwi otworzył i Roberta zobaczył.
— Co asan tu robisz? zapytał.
— Pan Dyrektor kazał mi powrócić do domu.
— A z kądże Dyrektor mógł wiedzieć, że waćpan masz kozę siedzieć?
— Nie chciano mi jej otworzyć bez jego wiedzy, spokojnie odpowiedział Robert.
— Wszystko to sprawdzę jutro... surowo rzekł Suchorowski. Całe postępowanie waćpana jest tego rodzaju, że ja mu dłużej nie dam rady... Jutro piszę do Rodziców, niech przyślą kogo chcą, ja dłużej być nie myślę...
To mówiąc i rzuciwszy taki postrach na ucznia, Suchorowski więcej pono zakłopotany niż on, powrócił do swego pokoju. Dzień ten skończył się groźbą, z której Wanderski po cichu się uśmiechnął. Robert zasnął z pociechą w duszy spokojny, Dyrektor rozmyślając co ma dalej począć, daleko dłużej do snu przyjść nie mógł. W istocie zbyt gorączkowo i namiętnie postąpiwszy, sam teraz nie wiedział jak się wycofać potrafi. Żal mu było dobre miejsce porzucić, wstyd znowu przyznać się do winy. Co gorzej nadewszystko, nazajutrz cały ów szkolny świat młody, miał go nieochybnie wziąć na zęby, a znając jego usposobienie, łatwo przewidzieć było czyją weźmie stronę.
Nie szło panu Suchorowskiemu o młodzież którą gardził — ale o professorów, reprezentowanych przez Narymunda. Przed niemi potrzebował się wytłomaczyć z popędliwości swej i braku serca, a choć karność szkolna starczyła na upozorowanie postępowania, czuł iż mu go nie przebaczą nauczyciele ze względu na sierotę.
Nie mylił się pan Magister filologij, gdyż nazajutrz, nim dzwonek szkólny zwołał uczniów do klass, studenci już sobie opowiadali na ucho przygodę wczorajszą, a gdy Narymund z książką pod pachą ukazał się w korytarzu, koledzy go przywitali uprzejmiej jeszcze niż zwykle, dopominając się opowiadania. Chcieli z własnych ust jego posłyszeć, o całej tej przygodzie.
— Ale, co tam za wielkie rzeczy... odpowiedział śmiejąc się Narymund, nie trzeba z komara robić wołu... bardzo prosta historya... Ubogie chłopię z trzeciej klassy odebrał głupi krewniak i dał za pastuszka... Poczciwy prezesowicz pobiegł go ratować, chcąc się zająć jego losem... Zapomniał nieborak że jest zależnym i to jeszcze od takiego cymesa, jak Suchorowski... Godząc sprawę wziąłem sierotę do siebie... Benedykta się może pozbędę, a ten mi posłuży... a ja też jemu wzajem...
Dobrowolski się rozsmiał na cały korytarz...
— Jak się waćpan Benedykta pozbędziesz! zawołał — dam konia z rzędem...
— Dla czegóż się go pozbyć nie mam? spytał Narymund.
— Dla tego, że nicponia takiego nikt by nie wziął i że z głodu by umarł lub z rozpaczy się zapił...
Tym czasem rumor się stał wielki w korytarzu, studenci witali wchodzącego do klassy Roberta jak tryumfatora... Młodzież umie czuć gorąco każdy uczynek szlachetny, wniesiono go prawie na rękach... zaprzysięgając, że byle się na rekracyi Suchorowski pokazał, to go wygwiżdżą...
— Dopiero byście się mi przysłużyli — rzekł śmiejąc się Robert, myślał by żem ja na niego was zbuntował — dajmy mu pokój...
W klassie trzeciej równie serdecznie przywitano nieśmiało wciskającego się Erazma... Być bardzo może iżby go w innym razie przezwali pastuszkiem i prześladowali, ale oburzenie przeciw Suchorowskiemu wywołało nawet u złośliwych współczucie dla uciśnionego... Erazm też, nawykły do niejednego upokorzenia, ostro się odciąć umiał i wiedziano, że sobie krzywdy nie da uczynić...
Dłużej niż zwykle po drugim dzwonku professorowie szli rozmawiając w korytarzach, naostatek Narymund pierwszy ich pożegnał i lekcyje się rozpoczęły.
Suchorowski zwykł był przed dwunastą zjawiać się w kurytarzach szkolnych dla widzenia się z professorami wychodzącemi, dowiadywania o uczniów i rozmowy. Tym razem wahał się trochę czy ma przyjść, czy dać sprawie zastygnąć? Tak doradzała ostrożność, pycha lękała się aby go nie posądzano o wstyd i obawę. Postanowił więc, bądź co bądź, iść i śmiało czoło stawić...
Dwunasta jeszcze nie wybiła, gdy wszedłszy w długi korytarz, spotkał się w nim z Dyrektorem, prawie zawsze z obowiązku assystującym wyjściu uczniów i professorów... Po twarzy pana Radzcy mógł poznać iż go w kłopot wprawił.
Radzca wprawdzie przywitał go z uprzejmością, do której tak nawykł iż by innym już być nie potrafił, lecz sztywny był, chłodny i czuć w nim mógł Dozorca najwyższego szkoły zwierzchnika, który zazwyczaj godność swą jak mógł maskował. Niepodobna było nie zagaić rozmowy o wczorajszym wypadku, ale Radzca nie czekając, zaczął mówić o pięknym dniu jesiennym jak gdyby zawczasu dawał do zrozumienia, iż wolałby drażliwego wspomnienia uniknąć.
Mogło to być dla obu stron do życzenia, gdyż lada chwila mieli z klass wyjść professorowie i być jeśli nie słuchaczami to choć świadkami rozmowy, która żywą być obiecywała. Twarz Suchorowskiego pokrywał nienaturalny rumieniec oburzenia... Dyrektor patrzał w okno... nic mówić nie było to abdykować, a Magister filologji nadto wysoko się stawiał, aby się na to zgodzić.
— Panie Radzco, rzekł żywo już zapominając o wszystkiem, daruje mi pan dobrodziej, ale mam trochę żalu do niego za wczorajszą pobłażliwość dla mego wychowańca... Długo cierpiałem pieszczonego chłopca samowolę i rozpuszczenie, nie bez rozmysłu postanowiłem go ukarać... a...
— A ja go uwolniłem, to prawda, podchwycił grzecznie ale stanowczo Dyrektor, nie żebym nie uznawał w ogóle potrzeby subordynacyi a nawet lekkiej kary na panicza, lecz dla tego, szanowny Magistrze, iż właśnie powód zdawał się nie dość szczęśliwie wybrany...
— Nie przeczę, że na pozór, chłopak się może usprawiedliwiać a nawet zyskać pochwały, ale to tam nie serce i nie litość skłoniły do tego kroku! Ja go znam... próżność i chęć zyskania rozgłosu...
Dyrektor spojrzał z lekką ironją na dozorcę.
— Co do mnie, odezwał się, ja intencyi nie mam prawa dochodzić — patrzę na czyn, a tego naganić nie mogę — więc...
— A tymczasem powaga moja zachwianą została — panie Radzco... rzekł Suchorowski.
— Nie sądzę, grzecznie odparł Dyrektor, ja tu reprezentuję, choć niegodny, tę najwyższą władzę która wszędzie ma jus agratiardi, użyłem tylko przysługującego mi prawa, tak jak go używam często gdy professorowie skazują. Nic to więc panu nie uwłacza...
Suchorowski się skłonił lekko...
— Pan Radzca raczy to mieć na uwadze, rzekł, że co do ogółu uczniów, kary mogą być bez niebezpieczeństwa złagodzone, co się tyczy mojego, tu konieczna surowość. Chłopiec pieszczotami zepsuty... ja wkrótce rady mu dać nie potrafię... a...
— O! o! panie Magistrze, rozśmiał się Dyrektor... ja zawsze nie powątpiewam najmniej iż z taktem, powagą, — dobrocią rozumną, chłopiec się da poprowadzić... Serce ma szlachetne...
Suchorowski zarumienił się i wybuchnął.
— Pan Radzca znasz ogół młodzieży, zawołał, w większej części ubogiej i karnie prowadzonej, panicze są wyjątkami: tu surowość musi być nieubłaganą, jeśli z nich nie mamy porobić takich... takich zarozumiałych próżniaków, jakich po świecie pełno...
Ten wyskok przeciwko klassie społeczeństwa szanowanej wielce przez pana Dyrektora, zrobił na nim nieprzyjemne wrażenie. Usta ścisnął, oczy mu zwykle łagodne, zaiskrzyły się, wyprostowany, spojrzał z góry na Suchorowskiego i dodał:
— Przerwijmy tę rozprawę — sądź pan jak chcesz postępowanie moje, ja zostanę przy mych przekonaniach.
To bardzo delikatne wyrażenie się Dyrektora, zwykle aż do uniżoności grzecznego i potakującego, miało w tym razie nadzwyczajne znaczenie. — Suchorowski zaczerwienił się mocniej jeszcze, chciał coś mówić, lecz klassy zaczęły się otwierać, professorowie wychodzić, a za niemi tuż młodzież i dzieci z wrzawą, hałasem, śmiechami, pędząc, popychając, żartując... wylały się w korytarze. Jeden z pierwszych wysunął się professor Narymund z książką w ręku, spokojny jak zawsze i uśmiechnięty. — Zbliżył się do Dyrektora, zdaleka lekko głową pozdrawiając Suchorowskiego.
— Nie uwierzysz pan, rzekł, jaką miałem duszną pociechę dzisiaj, z tego właśnie chłopca, który wczoraj od gęsi do klassy powrócił.
Tu spojrzał na Magistra.
— Chciałem się przekonać czy z nim warto zachodów — i — zdumiałem się! Dziwnie pojętny a pamięć niesłychana, ogień z niego tryska... Jestem prawdziwie szczęśliwy. Zrobię z niego filologa i to nie tuzinkowego, nie tuzinkowego! dodał śmiejąc się z przekąsem.
Suchorowski zaczynał być fijoletowym ze złości i byłby pewnie bryznął odpowiedzią któraby starcie wywołać mogła, gdyby Narymund nagle nie zwrócił się do kogo innego i nie zginął w tłumie.
Gdy się to działo w korytarzach a Magister jeszcze się tam zatrzymał, ażeby niesądzono że spylony (wyrażenie szkolne) umknął — Robert korzystając z wolnej chwilki, puścił się szukać Erazmka, z którym się chciał rozmówić. Wiedział już gdzie go ma szukać; nie tracąc więc czasu pobiegł do oficyny i trafił łatwo do mieszkania Narymunda — Erazm tylko co był ze szkoły powrócił a Benedykt, który wcale ustępować nie myślał, zabierał się do dawania mu instrukcyi co do przyszłej służby, zamierzając się studentem wyręczać tak aby jemu nic do czynienia nie zostawało. Własne ręce włożywszy w kieszenie, uczył jak ma do stołu nakryć i dokąd iść po obiad, gdy Robert wpadł i szyki pomięszał.
Znało Roberta całe miasto jako bogatego prezesowicza i Benedykt więc szanując go, pomruczawszy ustąpił, odkładając spełnienie planu swego na później.
Robert z iskrzącemi oczyma, zdyszany, cały przejęty, uściskał naprzód mlecznego brata...
— Jakże ci tu jest? spytał.
— Ale dobrze, doskonale! rzekł wzruszony Radyg chcąc go w rękę pocałować... gdyby to tylko się nie urwało! Professor złoty człowiek.
— Ty tu długo u niego nie pobędziesz, szepnął Robertek, ja wiem, że mój stary, poczciwy Wanderski już do Rodziców napisał i że mi pozwolą wziąć cię do siebie. Mam dwa mundurki przenoszone, które pewnie dostaniesz, książki z trzeciej klassy są wszystkie i u nas ci lepiej będzie.
Erazm potrząsł głową, przytulając się do Roberta.
— A — kochany panie! szepnął — a ten — ten straszny wasz dozorca! Jak on mnie prześladować zechce?
— Nie będzie — nie może, oprócz tego stary poczciwy Wanderski razem ze mną bronić cię będzie... Mogłoby ci być dobrze i u professora, ale przecież ja mam większe prawo... a na przyszłość choćby i dalej gdzie jechać trzeba... Rodzice mi nie odmówią... a tyś mój brat mleczny!
Erazmek spojrzał nań bojaźliwie, jakby nie dobrze rozumiał, łzy mu się zakręciły w oczach.
— A! mój Boże! zawołał — to już chyba Matka wymodliła mi to szczęście... a czemuż, czemuż ona go nie dożyła!
— Będziemy braćmi i przyjaciółmi na całe życie, z zapałem dodał Robert. Pamiętaj, ja cię nie opuszczę, ty mnie nie zdradź nigdy!
— Ja! ja za ciebie dam życie! podnosząc rękę do góry odezwał się Erazm — ja będę twoim sługą.
— Nie — ale wiernym bratem, jak ja tobie... przerwał Robert... A teraz ponieważ długo zabawić nie mogę, bo by mnie tam znowu kara od tego... nic dobrego dozorcy czekała — masz oto na pierwsze potrzeby.
Wcisnął mu w ręce parę złotych, których Erazm odmówił przyjęcia.
— Weź, proszę — mam pieniędzy dosyć, nie potrzebuję ich, professor ci ich nie da... weź...
Benedykt który z za drzwi całej tej sceny był świadkiem, wystąpił śmiejąc się głupowato.
— Gdyby on wziąść odmówił, odezwał się wychodząc z za drzwi, ja mogę, przyjąć do zachowania... do wiernych rąk. On nawet z pieniędzmi obejść się właśnie nie potrafi bo ich nigdy nie miał, groszem zaś rozporządzić sztuka jest...
Robert nie miał ochoty śmiać się, ani powierzyć dwuzłotówki w depozyt słynnemu z hulanek Benedyktowi, odpowiedział więc raźno.
— Bądź waćpan spokojny.
A na ucho szepnął Erazmkowi.
— Tylko mu nie dawaj... a teraz do widzenia. Ponieważ dziś rekracya i wszyscy pójdą na palanta, wyproś się u professora... potrzebuję się rozmówić. — Bądź zdrów.
Ścisnął go za rękę i zniknął.
Benedykt stał kiwając głową i poglądając za odchodzącym...
— Arystokrata! mruknął — żeby też mi nie dać parę złotych? Zwrócił się do Erazma.
— Dajże mi te pieniędze do schowania... Erazmek biedne chłopię nauczony był do wykręcenia się natrętom wszelkiego rodzaju. Dwuzłotówka już z ręki jego bardzo zręcznie powędrowała przez dziurawą kieszeń do buta. Nie chciał kłamać, bo miał na pamięci przepis Matki która mu nawet dla obrony w niebezpieczeństwie fałszu mówić nie dozwalała, pokazał więc obie ręce roztworzywszy, że nic w nich nie ma i tym ruchem zastąpił mowę. — Benedykt popatrzał nań z pewnym rodzajem politowania i pogardy, machnął ręką.
— Z ciebie nigdy nic nie będzie! Ucz się ty nie ucz, zostaniesz osłem! Jakże to można tak dobrą rzeczą jak pieniądz pogardzić? Fanaberya! Z głodu ty z nią umrzesz... Nigdy nie wyjdziesz na ludzi...
Erazmek nie tak był prostodusznym jak go Benedykt osądził, uśmieszek mu przebiegł po bladych ustach...
— A do czegóż mnie pieniądze?! odezwał się ruszając ramionami.
— Zdałyby ci się! ho! ho! choćby dziś dla ofiarowania mnie i pozyskania sobie mej protekcyi — odparł napuszając się garbaty. — Co ty myślisz, że ty tu mając za sobą professora, radę dasz sobie bezemnie, że on mnie dla ciebie wypędzi? Nigdy w świecie! Ja się nie dam! ja tu już zasiedziałem miejsce... a jak ja tu... to pan professor się mnie boi... a cóż dopiero taki skurczypięta jak ty?
Erazmek przypatrywał się, tłumiąc uśmieszek, lecz wcale nie zdawał się skory do rozmowy, więcej się przyglądał i dziwić zdawał niż trwożyć i chcieć łaskę pozyskać...
— Jeśli ty sobie w niewinności i prostocie ducha wyobrażasz iż sam tu panować będziesz... że się bezemnie obejdziesz, że ja ci, gdybym chciał życia nie zmierżę... to... toś... głupi...
— Ja tylko to myślę — po chwili odezwał się Erazm, że pan, panie Benedykcie, biednego, nieszczęśliwego sieroty prześladować nie zechcesz... nie masz tak złego serca.
— Całe miasto wie, że ja złego serca nie mam! podchwycił Benedykt pusząc się — to prawda — ale ja skończyłem trzecią klassę i raz wraz mam na oczach was dzieciaków, wiem jak się z wami obchodzić trzeba... Hę! mores! powinniście znać mores! Bez grozy nie ma nic...
— A jeśli na nią nie zasłużę? — spytał Erazm.
— Zawsze powinieneś od czasu do czasu chłostę otrzymać dla twego własnego dobra — rzekł sentacyonalnie Benedykt — to jest studenckie — pulvises trzeba żeby każdy z was czuł, że nad nim dyscyplina Damoklesa! Mores!
Narymund stał już przez chwilę we drzwiach nie widziany i słuchał.
— Co ty mi tu dowodzisz! krzyknął nagle.
— Ja? odparł Benedykt — obchodzi mnie ten młodzieniec — daję mu naukę...
— A obiadu do tej pory nie ma i nie nakryte?
— Któż winien? odrzekł sługa — a dla czegóż nowy sługa pana professora nie zajmuje się tem co do niego należy?
Tych słów domawiał, gdy Erazm zobaczywszy koszyk z talerzami stojący w pogotowiu, pochwycił go nie pytając i rzucił się do drzwi. Napróżno i Benedykt i professor go nawoływali, pobiegł tak szybko, iż go już zawrócić nie mogli.
Benedykt śmiał się wzgardliwie...
— Głupi chłopiec, odezwał się — sam niewie dokąd iść! szalona pałka! Jeszcze nie miałem czasu udzielić mu instrukcyi. Erazm jednak nie wracał, i professor i oryginalny jego sługa ciekawi byli jak sobie da radę... Ale chłopiec nie w ciemię był bity, z rozmowy z Benedyktem pochwycił nazwisko kobiety, która jedzenie dla Narymunda przysyłała, miasteczko znał doskonale, pobiegł więc wprost do gospodyni i w kwadrans przyniósł jedzenie. — Benedykt stał zarówno osłupiały i smutny. Jeszcze nie ochłonął z podziwienia, gdy Erazmek serwetą nakrył, talerze ustawił, bardzo zręcznie wydobył jedzenie z koszyka i oczyma zaprosił uśmiechającego mu się professora, aby zasiadł.
Spostrzegłszy próżną karafkę na kominie, chwycił ją, wypłókał, poszedł do studni po wodę, słowem sprawił się tak przytomnie i zręcznie, jak nigdy nauczyciel jego garbaty. Narymund był uszczęśliwiony, Benedykt zły... Doczekawszy końca, splunął pogardliwie, zawołał tylko: Nikczemny pochlebca! i stuknąwszy drzwiami wrócił do swej nory.
Obiad nawet tym razem znalazł Narymund daleko lepszym i dostatniejszym. Benedykt bowiem zwykle odebrawszy jedzenie, wprzódy sam po drodze głód zaspakajał a resztki tylko przynosił dobrodusznemu professorowi, utrzymując, że on tak dalece jeść nie potrzebuje. Jeśli się czasem poskarżył Narymund, wina spadała na gospodynię.
Professor dojadał już objadu i odstawiał talerze dla Erazma, któremu kazał siąść i jeść przy sobie, gdy drzwi od ciemnego przejścia otworzyły się z trzaskiem i w progu ukazał się Benedykt, niosący na plecach węzełek, a ręką drugą ciągnący kufer za ucho. Przesunął go przez próg i stanął naprzeciw Narymunda w postaci pełnej powagi.
— Zatem widzę, odezwał się — iż ja tu nie mam już co robić — dobrze, odchodzę, zostawiam pana professora zgryzotom jego sumienia — idę — i nie powrócę... Niech ten młokos zastępuje mnie, starego, wiernego, nieposzlakowanego, że się tak wyrażę, już nie sługę ale przyjaciela. Zobaczymy... Videbimus! Przyjdą chwile gdy rada Benedykta przydałaby się, ujrzym jak professor zostawiony własnym siłom, dasz sobie rady z praczką i szewcem....
— Adje — panie professorze!
Narymund śmiał się... Dobył z kieszeni trzy ruble.
— Idź z Bogiem, rzekł — niech ci się jak najlepiej powodzi... i bądź zdrów! Sługa naprzód pośpiesznie schował trzy ruble.
— Jak to? odezwał się płaczliwie, więc nadeszła rozstania godzina? Więc istotnie na wieki żegnać się mamy? Professorze, serce moje mięknie...
— Nie czekajże aż się rozgotuje — zawołał professor i — idź z Bogiem.
— Rzeczywiście, powtórzył niedowierzająco jeszcze Benedykt — i pan myślisz się obejść bezemnie?
— I obejdę — dość tego — zakończył professor wstając... ruszaj z Bogiem...
To mówiąc wstał i wyszedł do drugiego pokoju, zamykając drzwi za sobą. Benedykt czapkę nasunął na uszy, zbliżył się do stołu aby z talerza chwycić kawałek sztukamięsy, chciał jeszcze dać byka w głowę nienawistnemu chłopcu, który mu się zręcznie wymknął i widząc że godność mu pozostać nie pozwala, pociągnął kufer ku wychodowi.
— Niewdzięcznik! zawołał we drzwiach — służ że tu takim ludziom poczciwie i téraj wiek i siły dla tych arystokratów...
Ostatniem wejrzeniem zmierzył Erazmka który ze stołu sprzątał, i sam jeszcze nie wiedząc dokąd się udać, pociągnął na popas do Chaimkowej w rynku.
Robertek miał czas przybiedz do dworku wprzódy, nim Suchorowski powrócił zły, wzburzony i chodem a ruchami zdradzający humor, który przynosił do domu. Przez okno już dojrzał go Wanderski i przyszedł szepnąć Robertowi.
— No — obiad będziemy mieli dobry! Pan Magister wraca wściekły, musiał się z Dyrektorem popstrzykać albo z professorami... Plamy ma wypieczone na twarzy i idąc rękami rzucał... Mój panie Robercie, na miłość Boga, choćby co i powiedział — zmilcz... Trzeba to utrapienie przecierpieć... Największa dla niego przykrość, gdy się mu nie da powodu do łajania...
— O! bądźcie spokojni — rzekł po cichu Robert, ja go znam i nigdy nie odpowiadam.
Suchorowski wchodząc spojrzał na zegar.
— Panie Wanderski — proszę natychmiast kazać podawać — późno już!
— Zupa na stole! rzekł spokojnie stary.
— Jakto? pan nie raczyłeś na mnie poczekać?
— Przepraszam pana, gdym zobaczył że pan Magister wraca, kazałem dawać bo już późno.
Suchorowski zamilkł zajmując swe miejsce... Wanderski siadał do stołu razem i gospodarzył, począł więc zupę rozlewać.. Pierwsze chwile upłynęły w milczeniu... Magister spoglądał na ucznia który jadł nie okazując ani obawy ani wzruszenia. Niecierpliwiło go to...
— Dyrektor — odezwał się przy sztukamięsie — przepraszał mnie za wczorajsze swe znalezienie się. Winien pan jesteś ułaskawienie to przypadkowi... i nieładowi jaki w tej szkole panuje. Słyszana to rzecz, żeby koza była zajęta kartoflami pani Dyrektorowej...
— To nieprawda — rzekł żywo Robert.
— Jakto? waćpan śmiesz mi...
— Mówię com widział, bo przez okno nim mi otworzono, starałem się obejrzeć izbę — stoi pustką.
— Więc to pan Dyrektor został zwiedziony, lub mnie chciał uspokoić — dodał dumnie Suchorowski. Za to tylko zaręczyć mogę waćpanu, iż gdy drugi raz krnąbrnością na karę zasłużysz, ja sam kozę wprzódy oczyścić polecę i słomy na posłanie zanieść.
Słysząc to Wanderski, który pieczyste krajał, aż się zatrząsł i nóż mu się po talerzu ośliznął. — Robert nie podniósł nawet oczów, groźba przeleciała bez skutku. Suchorowski jadł pośpiesznie usiłując się co prędzej od stołu usunąć. — W milczeniu skończył się obiad...
— Na poobiednią rekracyę zakazuję waćpanu iść — rzekł wstając... proszę się przez ten czas sto wierszy łacińskich nauczyć...
Robert spojrzał, nie odpowiedział i tym razem i wyszedł. Wanderski pozostał sam mocno zagniewany, trudno mu było wytrzymać dłużej.
— Już bo też pan tego biednego chłopca prześladujesz, szepnął wzruszony.
— A waćpan mi nauki pedagogiki dawać będziesz? Co to do waćpana należy? porywczo począł Suchorowski, któremu na rękę była kłótnia.
— Nie myślę pana uczyć, nie wdaję się w nic, ale państwo mi staranie o zdrowie dziecięcia zwierzyli — to są ostatnie dni jesiennej pogody, trzymać chłopca w zamknięciu bez powodu...
— Bez powodu? proszę! rozśmiał się Suchorowski. — Czemuż to waćpan gdy w nocy lata za miasto, nie znajdujesz by to jego zdrowiu szkodziło — a mnie dajesz przestrogi...
Wanderski ruszywszy ramionami, nie odpowiedział nic i poszedł. Spór z wielką przykrością dla Magistra filologji skończył się zbyt prędko... miał tylko tę pociechę, że Robertowi dokuczył, a domyślał się poniekąd, iż na rekracyi mógł swego protegowanego zobaczyć i nasycać się pochwałami współuczniów. Nie chcąc się wypraszać dozorcy Robert poszedł do ogródka uczyć się wierszy łacińskich, ale pamiętny tego, że miał się widzieć z Erazmem, posłał poczciwego Wanderskiego aby mu wytłumaczył dla czego przyjść nie może.
Suchorowski sam też z domu się nie ruszył, dopilnowując ażeby uczeń wysunąć się nie mógł. Miał go ciągle na oku... Popołudnie to zużytkował pisząc list do Prezesowej, w którym po swojemu opowiedział wypadek z Erazmem, domagając się ażeby synowi surowo naganiła to postępowanie i grożąc w razie pobłażania, podaniem się do dymissyi. List po francuzku wystylizowany był z wielką sztuką, tak aby na Matce groźbą przyszłości syna, wywarł jak największe wrażenie. Domyślał się Suchorowski, iż Wanderski ze swojej strony doniesie o wypadku uniewinniając ulubieńca, zawczasu więc starał się zarzuty wszelkie odeprzeć i naumyślnie po francuzku tę korespondencyę ułożył, wiedząc, iż zawsze piękny list tym językiem pisany nierównie będzie skuteczniejszym.
Robert napisał także do Prezesowej i oddał bilet Wanderskiemu, który go do swojego przyłączył. — Poczta odchodziła raz tylko na dzień z miasteczka, obie więc korespondencye znalazły się razem w jednej torebce pocztowej i oba oddane zostały Matce w jednej chwili. Jakkolwiek Suchorowski był w wielkich łaskach i zaufaniu u pani, stary, poczciwy Wanderski, który nadzwyczaj rzadko na list się zebrał, miał nie mniejsze zachowanie... Spojrzawszy na grubą kopertę, macierzyńskie serce przeczuło list dziecięcia, a przybycie aż dwóch razem zaniepokoiło ją. Rozpieczętowała więc Wanderskiego naprzód i czytając to proste opowiadanie, rozpłakała się rozrzewniona i szczęśliwa. Ukochany syn wydał się jej bohatérem i nikt już w świecie, chcący zachwiać tem jej przekonaniem, pobłażania w oczach jej znaleźć nie mógł. Najpiękniejsza więc francuzszczyzna Suchorowskiego, której z resztą oddawała sprawiedliwość, wrażeniem pierwszem nie zachwiała. Usprawiedliwiała ona pogląd surowy na tą czynność pedagoga, widzącego w nim tylko niesubordynacyę, lecz drogie dziecię pozostało w jej oczach nie tylko niewinnem, ale zawsze idealnie bohaterskiem! Z listem Wanderskiego w ręku pobiegła Prezesowa do męża, w uniesieniu, we łzach nad czynem Roberta.
Prezes zapatrywał się na to znacznie chłodniej, przecież i on zaprzeczyć nie mógł, że chłopak raczej na pochwałę nie na karę zasługiwał. W oczach Prezesowej przyczyniło się do wysokiego ocenienia tego postępku i to, że pamięć Anny która nigdy żadnej oznaki wdzięczności przyjąć od niej nie chciała — boleśnie w sercu jej tkwiła.
— Ale cóż tu począć z tym poczciwym a pedantycznym Suchorowskim, ocierając łzy zawołała Prezesowa do męża. To zimny człowiek! niepotrafił nawet dojrzeć pięknej strony tego postępku Robertka... i grozi mi porzuceniem jego wychowania, jeśli by surowo zgromionym nie był. A jakże dziecku zganić, jak go nie wynagrodzić raczej za ten czyn, który sercu jego poczciwemu zaszczyt przynosi?
— Wiesz co? odezwał się Prezes, który był w bardzo szczęśliwem usposobieniu i dumnym się czuł z syna — podzielimy rolę... ty jako matka nagrodzisz go i do serca przyciśniesz — a guwernerowi odpiszesz piąte przez dziesiąte, co ci przyjdzie do głowy: ja zaś... w imie karności i posłuszeństwa — zgromię...
Rozśmiała się z za łez Matka.
— Nie potrafisz choćbyś chciał, odrzekła.
— Zresztą zdaje mi się, że Suchorowski nie tak łatwo drugie podobne miejsce znaleźć może i namyśli się nim nas porzuci.
— O! to pewna! dodał mąż — o niego być można spokojnym. W ostatku gdyby nas nawet osierocił.
— Nie mów tego — wzdychając zawołała Prezesowa — nie chcę przypuszczać tej ostateczności... Gdzieżbyśmy znaleźli drugiego tak dystyngowanego człowieka i — z taką francuzczyzną. Miło jest też w czasie wakacyi mieć w salonie kogoś co żadnego, najwykwintniejszego towarzystwa nie oszpeci. Proszę cię u państwa Zerowiczów, gdy dozorca z synem przyjedzie, niewiedzieć gdzie go schować... jakby z futerała wyjęty stoi w kątku i ruszyć się ani zagadnąć nieumie...
Prezes się śmiał... Ułożono tedy zaraz w jaki sposób odpisać miano. List pani do Suchorowskiego był grzeczny, dziękował mu za troskliwość, tłumaczył jedynaka, kwestję zaś kary i gromu pomijał zupełnie jakby nie istniejącą. Do Wanderskiego napisała czule prezesowa, do syna z rozrzewnieniem i błogosławieństwem. — Sam prezes w liście do dozorcy naganiał wprawdzie samowolę chłopca, lecz tłómaczył go razem uczuciem któremu młodość skłonniejszą jest podlegać. — Nie zyskał więc tu Suchorowski czego pragnął tak bardzo, a nie śmiał się spodziewać chyba dla groźby porzucenia miejsca i wyrzeczenia się kierownictwa wychowaniem Roberta.
Z niecierpliwością oczekiwano w S... odpowiedzi na listy... Wanderski zarówno i dozorca liczyli dni, obrachowując kiedy poczta im odpowiedź przynieść mogła. Bryftreger zwykle oddawał całą korrespondencyą do rąk pana Magistra, nie uszedł więc jego baczności list do Wanderskiego od pani, i radby był go zatrzymać lub przeczytać, obawiał się jednak tego nadużycia popełnić i posłał staremu. — Sama ta dwoistość korespondencyi już źle wróżyła, pan Magister drżącą ręką rozłamał pieczątkę i przebiegł oczyma pismo, marszcząc się coraz bardziej. Odpowiedź była wymijająca, ale z niej mógł wyczytać łatwo, że serce matki nie tylko dziecię uniewinniało, ale niem było uszczęśliwione... List Prezesa do pewnego stopnia uspakajał guwernera, a i ten przecie nie obwiniał Roberta, ale go tłumaczył. Sprawa była przegrana. Pozostawało to nieszczęsne podanie się do dymissyi, nad którem wiele się jeszcze rozmyśleć było potrzeba...
Suchorowski nie miał żadnych blizkich na przyszłość widoków. Kwaśny, pomiął listy w rękach i rzucił je do szuflady zamykając na klucz, aby nie wpadły pod oczy ciekawemu nadto Wanderskiemu. Łatwo mu już odgadnąć było, że i tamte listy, których wstrzymać nie mógł, w pychę tylko wzbić miały wychowańca i dać mu tryumf nad nim. U następującego też obiadu, i z oczów Wanderskiego, i z miny Roberta wyczytał co odebrać musieli. — Prezesowa na żądanie syna aby Erazma mógł wziąć do siebie i zajmować się jego przyszłym losem i wychowaniem, odpowiedziała przesyłką pieniężną przeznaczoną dla mlecznego brata, zarazem odkładając na czas pewien zabranie go do domu, aby Suchorowskiego nie rozdrażniać zbytecznie... Rzecz była odłożoną tylko. Tysiące błogosławieństw rzewnych, serdeczne wyrazy matki... pocieszyły i dodały cierpliwości Robertowi — mógł czekać na to pozwolenie i tegoż dnia po południu, pobiegł oznajmić Erazmowi o otrzymanych listach od rodziców.
Pomimo najczujniejszego starania Suchorowskiego, który usiłował zapobiedz ażeby się chłopcy nie schodzili i niewidywali z sobą, chodzenie do klassy nastręczało codzień sposobność Robertowi spotykania się z bratem mlecznym. Nic bardziej nie przywiązuje ludzi do siebie, nad wyświadczone dobrodziejstwo. Nie zawsze ono wiąże tego który je otrzymał, lecz tego co je dopełnił węzłem nierozerwanym łączy z nim choćby nawet niewdzięcznością odpłacone zostało. Robert ukochał Erazma, a chłopiec zasługiwał na to, bo się mu wzajem najczulszą miłością wywdzięczał. Prezesowicz czem tylko mógł rozporządzić, niósł i oddawał bratu; ubogie chłopię siebie samego strawiło na rozkazy tego, któremu winno było wydźwignięcie z niedoli. Professor Narymund ani sobie dawał mówić o tem, ażeby ulubionego mu też, sprytnego i rozwijającego się na podziw szybko studenta, puścił od siebie. Przywiązał się i on do niego jak do własnego dziecięcia... a Erazm dzielić się musiał sercem między dwóch swych dobroczyńców.
Takie były zawiązki pierwsze przyjaźni dwóch chłopców, których łączył z sobą węzeł wyświadczonej usługi, a później pewne pokrewieństwo charakterów, chociaż między Robertem a Erazmem w usposobieniach i zdolnościach różnice też były wielkie. Oba szczęśliwie obdarzeni od natury, umysłu żywego, pojętności łatwej, do nabycia nauki i wykształcenia szczęśliwie udarowani, skutkiem odmiennego wychowania urośli wcale różni. Matka Radyga powtarzała mu jak długo żyła i dopóki ust nie zamknęła na wieki; ucz się a pracuj, w tem cała przyszłość twoja, oprócz mnie nikogo nie masz na świecie. Po mojej śmierci będziesz sam... Bądź uczciwym a staraj się być rozumnym i nie leniwym...
W dzieciństwie, pomimo największych ofiar ze strony Matki, Erazm cierpiał wszelkiego rodzaju niedostatek i poniewierkę. Upokorzenie zamiast go przybić rozbudzało w nim ducha. Milczał, cierpiał, ulegał, ale w sobie pozostał odważnym i niezłamanym.
Życie na pół w usługach, w pomocy matce, na pół przy książkach spędzane, nigdy niepewne jutra, niemające wyznaczonych godzin koniecznych snu i spoczynku, ani wygód koniecznych, nauczyło go obchodzić się małem, nie żądać nawet niedostępnych przysmaków i wczasu... Często noc przesiedział nad książką, dzień przepracowawszy gdzieindziej, bo już się sam uczył coś zarabiać. Matka niedopuszczała mu od maleństwa roztkliwiać się nigdy nad sobą. Gdy się poskarżył zamykała mu usta.
— Mężczyzna jesteś, młody, masz siły, nie męzka rzecz stękać, niegodna mężczyzny płakać. Gdy poradzić nie można, trzeba umieć znosić.
Erazm też z pewną dumą potem nie przyznawał się do głodu, bólu i znużenia. Wesołą twarz i myśl niósł z sobą wszędzie, pamiętał co mu mówiła Matka, że z łez bezsilnych ludzie się śmieją.
Więcej nad serce, wykształciła surowa Anna charakter syna, chociaż uczucie nie straciło na tem, że mu się na zewnątrz wylewać nie dano. Zostało silne, całe w duszy, jak drogi balsam w naczynia zamkniętem.
Umierając miała tę pociechę Matka, że już go zbrojnym zostawiała na życie, silnym nad wiek, i ufając, że Bóg go na większe próby nie narazi nad te które przezwyciężyć potrafi, nie trwożyła się zbytnio jego przyszłością.
Opatrzność w istocie, która wiatr mierzy ostrzyżonym owieczkom, dźwignęła sierotę dając mu opiekuna w zacnym Narymundzie, a przyjaciela i brata w Robercie.
Robert wychowany ze zbytkiem starań i ułatwień, w pieszczotach i dostatku, choć nie zaniedbywano ani umysłu jego ani serca, wykształcił się wcale inaczej, nauka była dlań narzędziem, była ozdobą, nie miał jej za cel życia. Umysł któremu poddawano gotowe, przyprawne, łatwe do przyjęcia i przyswojenia, w formach jak najdogodniejszych, prawdy i wiadomości, przez to samo rozleniwiał się. Chwytał on żywo, prędko, ale zapominał podobnież. Robert więcej przywiązywał wagi do powierzchowności, do ogłady, do połysku niż do treści; lubił rozrywki, miał żądze nieograniczone, ambicję wielką, serce rozkołysane i spragnione zawczasu. Czuły był, przywiązujący się namiętnie, lecz wrażenie najsilniejsze drugiem się również mocnem wkrótce ścierało. Może być, że tych dwóch dziecinnych charakterów różnice, dopełnianie się wzajemne natur sympatycznych a różnie rozwiniętych, właśnie węzeł ich łączący ścieśniało.
To pewna, że Erazm do swego dobroczyńcy, a Robert do mlecznego brata przywiązał się z całą wieku młodzieńczego siłą. Poprzysięgli sobie wiekuisty związek, którego nic — nic a nic nigdy rozerwać nie miało.
Ze strony Erazma była to przysięga uroczysta, rozmyślna i wiążąca go wiecznie na żywot cały, w Robercie exaltowane uczucie, którem się czuł uszlachetnionym, gwałtowna namiętność prawie. Gdyby nie ciche a rozumne uwagi Wanderskiego, byłby w pierwszej chwili Prezesowicz pooddawał suknie, książki, zabawki swe, wszystko czem sądził, że mógł rozporządzać, przyjacielowi. — Stary ekonom nie sprzeciwiał się temu, ale ostrzegał, że Suchorowskiemu dać to może powód do zaczepek i prześladowania, nie tak Roberta jak raczej Erazma.
Suchorowski w istocie gniewny był bardzo za to, że nie tylko nie naganiono Robertowi jego szlachetnego uczynku, ale mu z niego uczyniono zasługę. Za upokorzenie jakiego doznał, pragnął się pomścić koniecznie; zwrócił więc jak najpilniejszą uwagę na ucznia, posądzając go o potajemne konszachty i stosunki z sierotą.
Opierał się pan Magister na tem, iż mu jak najsurowiej polecono ochraniać Roberta od zetknięcia ze źle wychowanymi chłopcami, a już nie mogło w jego przekonaniu nic być niestosowniejszego dla Prezesowicza, nad przyjaźń z takim pastuszkiem.
Nie pokazując wcale po sobie, że śledził go i szpiegował, Suchorowski naprzód przez rewizję garderoby i książek ucznia dostrzegł czego brakło, potem za każdem wyjściem z klassy i rekracyą niepostrzeżony ścigał Roberta w jego schadzkach z Erazmem, liczył ile razy ukradkiem dobiegł do oficyn do Narymunda... potrafił dojść gdzie i kiedy się widywali. Przez jakiś tydzień nic nie mówiąc, spiskując, notując, na oko folgując wychowańcowi, który się tem ośmielał, Suchorowski czekał aż dosyć nazbiera grzechów, aby mieć powód rozwinięcia jak największych środków surowości. Robert był zaślepiony i nic się nie domyślał. Wanderski przeczuwał co nastąpi, znając lepiej Suchorowskiego, ostrzegał nieustannie, ale to nie pomagało. – Robert się śmiał i wyrywał codzień prawie, wynosił z domu co tylko było można.
Uparte owo milczenie i zacięte usta Suchorowskiego źle wróżyły...
Było to we czwartek, po południu, jak zwykle wolne godziny obrócić miano na przechadzkę. Przez kilka już poobiednich rekreacyi, Suchorowski powierzał swego ucznia sąsiedniego dworku dozorcy, młodemu szóstoklasiście; tego dnia w chwili gdy się do wyjścia sposobiono, Suchorowski z pewną uroczystością, z papierem w ręku wszedł do pokoju Roberta.
— Na rekreacyę pan dziś nie pójdziesz.
Prezesowicz spojrzał zdziwiony, trzymał już czapeczkę w ręku, ale nie spytał o przyczynę... czekał.
— Tak jest, nie pójdziesz pan dziś na rekreacyę, dodał Magister, i nie stąpisz odtąd kroku bezemnie. — Myślisz zapewne, że ja o niczem nie wiem? Zakazałem mu żadnych stosunków nie mieć z tym obszarpańcem, mój wyraźny rozkaz i wola zostały pogardzone. Widywałeś się z nim po kilka razy na dzień. Siadaliście na długie rozmowy za oficyną pana professora, pięknych się tam rzeczy mógłeś nauczyć od pastuszka. Pani Prezesowa z nabranych manjer bardzo będzie rada. Bez mojego pozwolenia, bez zapytania nawet rozporządziłeś pan sukniami, które do niego nie należały, książkami które są własnością rodziców... Czekałem i patrzałem, codzień powiększało się zuchwalstwo, nareszcie pora bym wystąpił...
W czasie całej tej mowy Prezesowicz zarumieniony mocno, stał oparty o stolik nie mówiąc słowa, niechcąc się tłumaczyć. Czapkę położył na stoliku i oczy spuścił... Suchorowski który się spodziewał wybuchu... oburzył się wzgardliwą obojętnością.
— Cóż waćpan na to? — Nawet się tłumaczyć nie raczysz?
— Zrobię co pan rozkażesz! szepnął Robert... ale filuterny pół uśmiech przebiegł mu po ustach.
— Rozumiem — udana pokora, zawołał Suchorowski, a na mnie skargi pójdą do pani Prezesowej, jeśli nie od waćpana to od godnego jego opiekuna pana Wanderskiego... ale i ja też mam z czem wystąpić..
— Od dziś dnia — rzekł surowo Suchorowski — zakazuję jak najwyraźniej wszelkiego stosunku z tym chłopcem. Rozumie to pan?
— Słyszę — rzekł Robert.
— Na przechadzkę ja idę sam z panem.
— Ja dziś nie pójdę na przechadzkę — odezwał się Prezesowicz siadając.
— Dla tego, że waćpan mojego towarzystwa nie znosisz i wolałbyś spędzić czas z zausznikami i pochlebcami na swawoli.
— Dla tego, odezwał się zniecierpliwiony Robert, iż ta przechadzka ani dla pana ani dla mnie rekreacyą nie będzie.
— Zmuszać go nie chcę — zatem prywatna lekcya łacińskiego języka zajmie tę godzinę.
Ta prywatna lekcya była to istotna tortura, filolog szydził z uczucia, z professorów, ze sposobu nauczania, naigrawał się, żartował, uszczypliwemi ucinkami ją zapełniał. — Trzeba się jednak było poddać i Robert ufając, że milczeniem go znuży, zasiadł z nim do owej lekcyi prywatnej.
Półtorej godziny trwała ta męka, która równie pono i Suchorowskiego znękała. Silił się on na zniecierpliwienie ucznia, radby był znaleźć nowy pozór jakiś gromienia go, ale Robert heroicznie zmilczał. Czerwony, rozgorączkowany, wstał od tej lekcyi, ale rad był iż mocy nad sobą nie stracił.
Tylko co się skończyła godzina, gdy na próg professorskiej izby wtoczył się widocznie zburzony i niespokojny Wanderski, w swej czarnej czapeczce i rękami w kieszeniach. Suchorowski po sapaniu poznał, że mieć będzie jakąś przeprawę.
— Daruje mi pan, odezwał się stary sługa, muszę się tu wmięszać... to darmo... Panu powierzono wychowanie Prezesowicza, a mnie nadzór nad jego zdrowiem... ja tego dłużej ścierpieć nie mogę. Pan zamiast go uczyć łagodności, umyślnie jątrzysz dziecko i zamęczasz... Robertek wyszedł z lekcyi w gorączce, kto wie czy wieczorem po doktora nie będzie potrzeba posyłać. To nie jest wychowanie mój panie, to tortura...
Suchorowski rozśmiał się dziko, ruszając ramionami. Cierpiał on stosunek pewnej równości z Wanderskim, ale miał się za tak coś wyższego i dostojniejszego, iż sama myśl by ten go śmiał strofować oburzała do wściekłości.
Sługa jakiś... jakiś Wanderski... jemu, Magistrowi nauk wyzwolonych, dawać nauki!! Zdało mu się to poczwarnem.
Miał już wybuchnąć, i byłoby przyszło do sceny nieobrachowane następstwa mogącej za sobą pociągnąć, gdy powstrzymała go jakaś obawa niewytłumaczona. — Nie chciał zrywać w tej chwili, ale się też i winnym uznać nie myślał.
— I waćpan — rzekł dumnie, — waćpan mnie... będziesz dawał nauki jak się mam z dzieckiem obchodzić? jakiemże prawem?
— Prawem wiernego sługi moich państwa, odezwał się Wanderski. Mówiłeś pan niedawno panu Robertowi, że będziemy pisali i skarżyli się — ja się z tem wcale nie taję — będę pisał i będę skarżył, bo pan dziecię zamęczysz, albo go nauczysz złości.
— Więc bardzo dobrze, pisz waćpan od siebie, rzekł Suchorowski — ja od siebie co tu mam do zniesienia i z uczniem i z jego opiekunem. To nie do ścierpienia! Któż tu z nas starszy, czy ja czy pan?
— Ja sobie starszeństwa żadnego nie przypisuję, odparł Wanderski, owszem jestem — i byłem posłusznym w czem potrzeba, ale dziecko psuć i jątrzyć.. ja na to patrzéć nie mogę.
— Ja go psuję? śmiejąc się przerwał Suchorowski — tak psuję, bo go nie chcę wychować na rozpustnika, samowolnego. Proszę mi rad tych oszczędzać.., wiem co robię...
Wanderski musnął się ręką po brodzie i zawracając do progu dodał: Ja też co robić mam, będę wiedział.
Rozeszli się tak, ale Suchorowski zburzony siadł natychmiast list pisać do Prezesowej, Wanderski podobnież. Robert na brzeżku stolika, korzystając z chwili wolnej począł bilecik do przyjaciela, w którym mu donosił co się stało i jakich potrzeba będzie na przyszłość ostrożności ażeby widywać się mogli.
Kartkę tę Wanderski nic nie widząc w niej zdrożnego, potrafił wyprawić do oficyny Narymunda.
W dworku panował spokój pozorny, ale wrzało we wszystkich i stosunki trzech jego mieszkańców przybrały wojenny charakter. Suchorowski list swój starając się uczynić jak najskuteczniejszym, ułożył bruljon, kreślił, mazał, pracował i nieprędko wygotować potrafił. Odczytał go razy kilka, nieskąpił gróźb przyszłości, wykazywał następstwa, odzywał się wreście z największem przywiązaniem i wdzięcznością dla domu państwa Prezesowstwa, starając się rozczulić Matkę i zjednać sobie w ten sposób jej opiekę...
Wieczerza przeszła w milczeniu. Magister zasiadł do niej, ale nie jadł nic. Robert nieokazując najmniejszego wzruszenia, cicho tylko rozmawiał z Wanderskim, zajadał smaczno i tą wesołością obudził jeszcze większy gniew w dozorcy. W chwilę potem rozeszli się każdy do swojego pokoju.
Była już godzina, o której uczniom od domów pod żadnym pozorem oddalać się nie dozwalano, ulica była pusta, wieczór był ciemny, wiatr pędził chmury czarne.
Robert siedział w swoim pokoju nad książką, myśląc o przygodach jakie go spotkały, gdy do okiennicy jego leciuteńko trzy razy zapukano... Zdało mu się, że wiatr nią tylko poruszył, lecz toż samo pukanie powtórzyło się powtórnie... Domyślił się prawie natychmiast, iż Erazm narażając się na karę, po odebraniu jego kartki, wymknął się zapewne pragnąc się z nim rozmówić i zobaczyć. Okno wychodziło w ogródek opasany częstokołem... chłopak więc musiał wdrapać się po nocy na to ogrodzenie i przeleźć je, aby dostać pod okno... Robert po cichu, na palcach wstał od stolika, otworzył drzwi pokoju jak mógł i umiał najciszej, dostał się do sieni, tu musiał odryglować jeszcze jedne zasuwane na noc wnijście, i na palcach wybiegł do ogródka... U furtki jego stał w istocie zdyszany Erazmek.
— A! mój drogi panie Robercie — zawołał za ręce go chwytając — co ja panu mimowolnie kłopotu i biedy sobą narobiłem! Aż mi w sumieniu ciężko... Mój panie, mój drogi panie — począł nagląco — nie męcz się dla mnie, nie drażnij tego złego człowieka... nie wychodź z domu... ja potrafię się tu przekraść co dzień! ja...
I po cichu zaczęli szeptać z sobą, stojąc u furtki ogrodu; żaden z nich nie miał przeczucia grożącego im niebezpieczeństwa. Suchorowski siedział nad przepisywaniem listu do Prezesowej, gdy pośród ciszy nocnej owo lekkie pukanie do okiennicy słyszeć się dało. Ucho miał bardzo czułe... przyczaił się i słuchał. Drugie puknięcie pochwycił wyraźniej jeszcze... wstał aby być w gotowości. Na palcach podszedł ku drzwiom pokoju Roberta i tu dosłyszał znowu skrzypnięcie lekkie, które o wyjściu jego mu oznajmiło... Rozbudzony słuch łatwo potem odryglowywanie ostrożne mógł ująć. Nie było wątpliwości... Robert wyszedł... Pukanie do okiennicy go wywołało. Nie mogło ono pochodzić od kogo innego, tylko od Erazma... Suchorowski domyślił się wszystkiego. Szło mu o to aby na tej schadzce winowajcę złapać... Potrzebował ostrożności największej... ażeby nie spłoszyć rozmawiających... Z pokoju dozorcy wychodziło się do sieni, a z niej do ganku od ulicy... Tu była maleńka furtka zamczysta, wiodąca także do ogrodu; klucz od niej wisiał zawsze w pokoju Suchorowskiego.
Rozrachował on, iż spiskujący być muszą za dworkiem u wewnętrznej furtki dziedzińca, którą węgieł domu od tej strony zasłaniał. Mógł więc ostrożnie wnijść niespostrzeżony do ogródka, przesunąć się pod ścianą dworku, i z tyłu napaść niespodziewających się podejścia.
Cały ten plan, mimo wewnętrznego gniewu wykonał Suchorowski nadzwyczaj ostrożnie i skradając się na palcach... Wiatr silny szeleszczący w gałęziach drzew, które z liści obrywał, pomógł mu wielce, tak że ani otwierania furtki, ani kroków jego studenci słyszeć nie mogli. Doszedłszy do węgła domu, przy którym rosł wielki krzak bzu dzikiego, zasłonięty nim, Suchorowski mógł wyjrzeć i przekonał się, że około furtki w istocie stali rozmawiając dwaj chłopcy... Kilka kroków zaledwie ich od niego dzieliło... Szeptanej cicho nie mógł dosłyszeć rozmowy, nie szło mu też o nią, ale o pochwycenie winowajcy. Zwolna się przedzierając przez krzaki, niepostrzeżony w ciemnych zaroślach ogrodu, Suchorowski mógł się zbliżyć tak do Erazma, iż wyciągniętą nagle ręką, pochwycił go za kołnierz... Robert nie pojmował jeszcze co się stało, gdy ujrzał przed sobą z przytłumionym krzykiem schylającego się i wyrywającego przyjaciela... Nie wiedział jeszcze co począć, czy go ratować, czy uciekać, gdy z silnej dłoni pana Magistra zostawiając w niej kołnierz swojego mundurka, wyrwał się Erazm, rozpaczliwie rzuciwszy w boki zniknął w gąszczach.
Suchorowski zaczął krzyczeć... Łapaj! łapaj! — Alarm się zrobił we dworku; kucharz, stróż, Wanderski na pół odziany, wszystko to powybiegało na podwórze. Magister gonił po nocy chłopca, którego już nie wiedział gdzie szukać. Znikł zupełnie. Ufając w to, że wysokiego płotu przelecieć tak prędko nie potrafi, Suchorowski zawołał o światło.
Robert widząc, że się to już na nic przydać nie może, umknął niepostrzeżony do dworku... niespokojny tylko z progu, z za krzaka przypatrując się jak się to skończy. Ludzie nadbiegli w pomoc dozorcy ze światłem... zaczęto plądrować ogródek, w którym jak mówił Suchorowski, miał się student jakiś złapany przez niego ukrywać... Tymczasem przytomny Erazm prawie machinalnie rzuciwszy się w tył po za dom, trafił przypadkiem na furtkę, którą za sobą Magister otworem zostawił, dostał się w ulicę i umknął... To go ocaliło. Suchorowski w pierwszej chwili rozgorączkowania ścisnął w ręku kawałek oddartego kołnierza od munduru, lecz w prędce zajęty pogonią, rzucił go, a Wanderski który idąc z latarnią znalazł, natychmiast go schował. Jawny więc dowód występku zniknął...
Gdy po ogródku plądrowano napróżno, Robert za drzwiami stojąc, rozmyślał co ma począć?.. Czy zapierać się i kłamać, broniąc przyjaciela, czy przyznać do potajemnej z nim schadzki? Zdawało mu się być heroicznem poświęcić się dla Erazma i nie przyznawać do niczego...
Wrócił więc cicho do swojego pokoju i siadł nad książką. Wanderski który się wszystkiego domyślał, choć o niczem nie wiedział, starał się tymczasem wmówić w dozorcę, że mu się to wszystko przywidziało.
— Jak to przywidziało? Jak mi waćpan mówić to możesz? Przecież chwyciłem tego łotra za kołnierz i oberwałem mu go!
— A gdzież ten oberwany kołnierz? zapytał Wanderski uśmiechając się, bo go schował do kieszeni...
Suchorowski zaręczał, że go znajdzie, zaczęto szukać w miejscu wypadku, potem w różnych kierunkach — i nic nie znaleziono. Magister był w największym gniewie.
— A to dobre! to przedziwne! wołał — żeby mi się miało przywidzieć... gdy mówię, żem go w ręku miał...
Naszukawszy się próżno, pobiegł do pokoju ucznia. Robert miał czas ochłonąć i uspokoić się, a słysząc już, że Erazma nie znaleziono, tem pewniejszy siebie, na pierwsze pytanie oświadczył, iż nie wie wcale o co idzie panu dyrektorowi...
— Waćpan myślisz, że to się tak skończy, że ja się tak oszukiwać dozwolę i podobnym buntowniczym wybrykom pobłażać będę... zobaczymy...
Odgróżki przyjęto milczeniem, wielka wrzawa we dworku, która nawet pare domków sąsiednich rozbudziła i sprowadziła do płotów kilku ciekawych studentów, skończyła się wreszcie odłożona na jutro...
Erazm szczęśliwie dopadł do oficyn, wszedł do swej izby i padł na posłanie zdyszany, rozmyślając co ma począć... Czuł, że nie popełnił wielkiej winy, a jednak niepokoiło go sumienie o następstwa. Obawiał się być zmuszonym do kłamstwa, którego nie chciał się dopuścić, a lękał wystawić na odpowiedzialność Roberta.
Leżał długo na swej sofie wzdychając, i sam nie wiedząc co pocznie, gdy mu myśl przyszła wyznać wszystko dobremu swojemu opiekunowi professorowi Narymundowi.
Siedział on jeszcze zatopiony nad Tacytem, gdy drzwi skrzypnęły i Erazm stanął pokornie w progu. Professor odwrócił się ku niemu.
— Czegoż ty chcesz? Czy ci świecy zabrakło do lekcyi? hę? zapytał — to dawno trzeba było Ruchli poprosić, aby dała, na kredyt, bo grosza przy duszy nie mam... Pierwszego się jej zapłaci....
— A! panie professorze — rzekł Erazm zbliżając się i całując go w rękę, nie o świecę tu idzie, ja dzięki panu Robertowi kilka groszy mam, byłbym sobie kupił.... ale...
— Cóż takiego? co? rzucając już książkę począł Narymund.
— A! kochany panie professorze — mówił Erazm spuszczając oczy — ja do professora jak do ojca... Muszę się przyznać, prosić o radę i opiekę...
— Cożeś zbroił? oho! już zbroił, zawołał Narymund! — Mów tylko prawdę szczerą.
— A! to zawsze jedna bieda z tym dozorcą pana Roberta...
— Filolog! filolog!.... rozśmiał się Narymund... cóż to on tam wam zmalował, czy wy jemu?
Erazm spojrzał, oczy się śmiały Narymundowi, nabrał otuchy.
— Dziś pan Suchorowski zrobił historyę mojemu panu Robertowi za to, że on się widuje i przestaje ze mną... Zakazał mu wychodzić... Dali mi znać karteczką... Żal mi się zrobiło dobrego mojego Roberta... a! panie professorze, przez głupstwo podobno gorszegom piwa nawarzył... Przed pół godziną wyrwałem się cichaczem....
— A! a! a widzisz! a po nocy latać nie wolno... zawołał Narymund.
— A po dniu ani się zbliżyć do niego, ani pogadać. Stało się panie professorze i wieczorem... poszedłem, przelazłem przez płot.
— A gdybyś się był skaleczył! łamiąc ręce przerwał professor.
— Ja jak kot się wdrapać umiem i na płot i na drzewo....
— Wolałbyś tego talentu zapomnieć — ale cóż? cóż się stało?...
— Zapukałem do okiennicy pana Roberta, tak cicho, tak ostrożnie, że mnie się zdawało iż on nawet posłyszeć nie potrafi... Jakoś jednak usłyszał i wyszedł, ale — co gorzej, widać że i Suchorowski coś zmiarkował, zakradł się z tyłu i gdy my po cichu szeptaliśmy, jak mnie nie pochwyci za kołnierz....
— Złapał cię! plaskając w ręce zakrzyczał Narymund — widzisz...
— Złapał, panie professorze — ale mu się tylko kawał kołnierza został w ręku... bom ja umknął....
Professor zaczął się śmiać.
— Toś gracki! rzekł — ale nic potem! nic potem, cała sprawa zła i nie do rzeczy. Prawa szkolne szanować należy — nie wolno wychodzić z domu po dziewiątej, zatem... w żadnym razie... niegodzi się. Źleś zrobił. Kto sobie pozwoli raz, może potem tak samo dla swawoli się wysuwać....
— Wieczorem — rzekł Erazm.
— Kołnierza kawałek został — corpus delicti, ja waćpana nie obronię, dojdą po kołnierzu... Koza! kto wie, gotowi ze szkół wypędzić.
— A! kozę przesiedzę — ale ze szkół... Narymund go pogłaskał po głowie.
— No! no! o to się nie lękaj — wyznanie grzechu broni cię w moich oczach, ja cię obronię też w szkole... ale mala nota w obyczajach zostanie... Idź spać.
— Jutro pewnie Suchorowski historyę zrobi, śledztwo zarządzi... A! panie professorze, czy mam się przyznać! Matka mi kłamać zakazała, a gdy prawdę powiem... lecz biedny Robert....
Uśmiechnął się professor z rozczuleniem jakiemś i chłopca do piersi przycisnął.
— Mój kochany — odezwał się poważnie, dziękuj Bogu że ci dał Matkę, która zawczasu wpoiła w ciebie takie zasady... trzymaj się ich — kłamstwo człowieka poniża, lepiej za prawdę cierpieć, niż zaprzeć się prawdy. Robertowi nic się nie stanie... zresztą zobaczymy jutro. Idź spać i bądź spokojny... nie opuszczę cię dla tego samego, żeś mnie wziął za powiernika.
Erazm uspokojony pocałował w rękę Narymunda i wysunął się na swoją sofę, a professor ruszając ramionami, wrócił do swego Tacyta.
Można było przewidzieć łatwo, iż magister nazajutrz sprawę przed najwyższy trybunał szkolny wytoczy. Nie mógł też już postąpić inaczej, bo z wrzawy próżno wszczętej śmiano by się, gdyby się tak na niczem skończyć miało. Dowodów na winowajcę brakło, lecz moralne były wielkie. Któż inny mógłby się tu wkraść w nocy?
Suchorowski jeszcze przed szkolną godziną wyszedł z domu i wprost udał się do Narymunda. Erazm, który przeczuwając burzę, czatował, zszedł mu z drogi aby się z nim nie spotkać. Professor dopijał zimną kawę i łapczywie zajadał suchą bułkę, bo apetyt miał nie wybredny, jak ci wszyscy, którym na zaspokojenie go, łakocie i wymysły niepotrzebne. Gdy Suchorowski wszedł zamaszysto i hałaśliwie do pierwszej izby i — nie pytając, ku drugiej się posunął.
— O! o! cóż to mi tak rannego sprowadza gościa? wesoło zawołał professor.
— Ah! bieda professorze — odparł Suchorowski, siadając i rozpierając się nader poufale. Przychodzę się poskarżyć wam wprzódy, niżeli sprawę wytoczę przed władzę szkolną. Wasz to wychowaniec nie daje mi pokoju, zabiegając do mojego pana prezesowicza, któremu rola protektora smakuje. Wczoraj w nocy... przez płot wdarł się do naszego ogrodu dla cichej rozmowy... schwytałem go na uczynku... oberwałem mu kołnierz, możecie się przekonać na jego mundurze.
— Wczoraj wieczór? spytał professor spuszczając oczy mimowolnie — wczoraj wieczór mój chłopak był w domu... ale, za pozwoleniem — gdzież ten kołnierz od munduru?...
— Licho wie gdzie mi się podział, alem oberwał to pewna...
Narymund wstał z krzesła, poszedł do progu i zawołał Erazma. Chłopak blady jak ściana, ale śmiałym krokiem przyszedł. Mundur na nim był cały, kołnierza mu nie brakło... a ten wcale nowy nie był i dobrze zabrukany.
Po obejrzeniu go i wskazawszy w milczeniu Suchorowskiemu że się omylił, professor dał znak chłopcu by się oddalił. Suchorowski siedział milczący a gniewny. — O! o! rzekł — z chłopca filut niepospolity, postarał się o kawał kołnierza.
Narymund jakby nie słyszał i nie zważał, — dopił resztkę kawy, otarł usta i kiwając głową, poufałym tonem rzekł do Magistra:
— Kochany panie... ja już część moich zębów zjadłem, żyjąc z młodzieżą i ucząc się ją prowadzić, pozwól mi więc zrobić tę uwagę że masz złą metodę. Jesteś za surowym i za namiętnym, łagodnością i chłodną krwią młodzież się kierować daje.
— Waćpan z paniczami nie miałeś do czynienia, przerwał Suchorowski.
— Przepraszam, nawet z kilku, dodał Narymund, zrobiwszy prób parę, wyrzekłem się dozorowania dla nauki.... wolę suchy chleb jeść, a wolne godziny obracać na książki.
— Ja tu o teoryach wychowania nie myślę rozprawiać, zawołał Suchorowski, idzie snać o to, ażeby te wisusy nie tryumfowały... waćpan mi musisz dać satysfakcyę i Erazma surowo ukarać, albo, coby lepiej było, wypędzić go do kaduka.
— A tak dodał szydersko professor, wypędzić biedaka, ażeby paniczowi było przestronniej — zapewne?...
Suchorowski popatrzał nań.
— Co się tyczy surowej kary, mówił Narymund, tej przedewszystkiem nie jestem zwolennikiem, mój panie magistrze, — powtóre gdzież dowód, że chłopiec ten jest winowajcą?
Suchorowski porwał się z krzesła w gniewie.
— Będę więc przywiedziony do tego, że pójdę do dyrektora i prosić go będę, ażeby trutnia tego ze szkół wypędził, inaczej rodzice będą zmuszeni prezesowicza odebrać, co niezawodnie uczyni wrażenie.
Na profesorze Narymundzie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia, uśmiechnął się.
— Tandem tedy, wybąknął, przyszło by do tego, mój panie magistrze, że później dla honoru posiadania jednego prezesowicza, szkoła by musiała coraz po jednej jakiej poświęcać ofierze! Dziś Erazma, jutro drugiego, trzeciego, piątego.. ale, dalipan nie wiem czyby już nie lepiej było z bólem serca prezesowicza się wyrzec!... Popatrzał na rozburzonego i czerwonego od gniewu dozorcę.
— Szanowny panie, dokończył cicho i łagodnie, pomiarkuj czy to wszystko warto tyle wrzawy i hałasu? Gdybyś chłopca złapał na uczynku, byłby ukarany, ale jakiż dowód winy? Wszak nawet kołnierza nie ma?
Suchorowski wahał się i namyślał.
— Uczyń pan to dla mnie, odezwał się, a ukarz go na moje słowo, biorę to na sumienie — on był....
Narymund głowę dziwnie z jednego ramienia na drugie przełożył, wpatrując się w Suchorowskiego.
— Jakiejże pan chcesz kary?
— Wypędzić go! wypędzić!
Narymund nie odpowiedział nic. Po chwili rzekł zimno:
— Idź pan do dyrektora.
Radzca o tej godzinie, choć już zwykle ubrany, bo zrana pracował w kancellaryi, palił lulkę i siedział w szlafroku. Przyjmował on jednak pilne interessa mających. Na widok Suchorowskiego, zdjął czapeczkę, podał mu grzecznie krzesło, chciał go częstować herbatą która stała na samowarze. Magister odmówił, po drodze ochłonął nieco i namyślił się — postawę przybrawszy poważną i smutną. Dyrektor był w najlepszym humorze, a słodki i uprzejmy jak zawsze.
— Godzina, w której przychodzę tu, odezwał się, może już panu dyrektorowi dała do myślenia, że nie z samem uszanowaniem tylko stawię się do niego. Mam tyle utrapień z moim wychowańcem, iż mi niepodobna wytrwać, nie zasięgając światłej rady pana dobrodzieja i nie odezwać się do jego opieki.
Dyrektor spoważniawszy, skłonił się, Suchorowski mówił dalej:
— Nie ze skargą przychodzę, ale z żalem i z prośbą o pomoc.
Tu po swojemu opowiedział dozorca wczorajszą przygodę wieczorną, wyznając, iż w istocie na dowodach winy mu zbywało, a od Roberta nic się dopytać nie było podobna, a potem dokończył:
— Wyznam panu radzcy, iż trudności jakich ja tu doznaję z wychowaniem prezesowicza, nie będą zachętą dla innej majętniejszej szlachty i panów do oddawania swych dzieci.
— Ale cóż ja mogę? co ja mogę! zawołał dyrektor.
— Pan jesteś wszechwładny, chłopca łatwo usunąć pod jakimkolwiek pozorem, rzekł Suchorowski.
Dyrektor się skrzywił. — Zmiłuj się pan, bez powodu dziecko, sierotę biednego wydalić? Czyż pan myślisz że to nie zaszkodzi szkole. Więcej jest na świecie ubogich niż paniczów. Zrobię sobie nieprzyjaciela w Narymundzie, postąpię samowolnie, narażę na gadania, a ostatecznie — w szale jutro może się znowu znaleźć coś podobnego? Rzeczą jest pańską kierować tak wychowaniem i pilnować ucznia, ażeby w złem towarzystwie nie miał upodobania. To niepodobna.
Suchorowski czując się pobity, nie odpowiedział nic.
Dyrektorowi przykrem było odprawić go zrażonym i nieprzyjaznym, począł się tłumaczyć, ściskać go, przepraszać, lecz ostatecznie, zaspokoić nie było sposobu... Wstał pan magister...
— Uczyń więc pan to dla mnie przynajmniej, ażebyś mojego Roberta do siebie przywołać rozkazał i dał mu surowe napomnienie.
— Przyślij mi go pan — rzekł dyrektor.
Suchorowski kwaśny z tem odszedł.
Działo się to przed samem rozpoczęciem lekcyi — tak, że powracający dozorca spotkał uczniów idących do klass, nastręczył mu się jakby naumyślnie nienawistny ów Erazmek, który przeszedł koło niego z miną nieco szyderską, a o kilka kroków dalej spotkał żywo idącego Wanderskiego, którego wyjście z domu o tej godzinie coś niezwykłego zwiastowało.
Spojrzeli na siebie. Stary się przybliżył.
— Pani prezesowa przyjechała i prosi pana do siebie — zawołał.
— Gdzież jest? szybko rzucając się, krzyknął Suchorowski niespokojny.
— Nocowała, późno przybywszy, w austeryi, a od pół godziny u nas już siedzi. Ja muszę powracać, żeby jaki taki obiad przygotować, a pana prosi prezesowa, abyś synowi dziś od lekcyi uwolnienie wyrobił.
Suchorowski się obruszył.
— Po co? To źle, to niepowinno być, niech idzie na lekcyą! Ja właśnie potrzebuję na osobności rozmówić się z panią prezesową.
Skłonił się i szedł nazad. Suchorowski się namyślił i wrócił do dyrektora, ale mocno podrażniony. Radzca już przebrany w mundur wychodził z pokoju, sposępniał zobaczywszy natręta.
— Z nową prośbą, ale już nie od siebie przychodzę, wybąknął magister. Niespodzianie wcale nadjechała matka mojego wychowańca. Jest to przeciwko systemowi memu, lecz żąda uwolnienia na dziś od lekcyi.
— Ale bardzo dobrze! bardzo chętnie! odezwał się, wolniej oddychając dyrektor. Przyjdę tam sam złożyć czcigodnej prezesowej moje uszanowanie.
Suchorowski nie miał więcej nic do powiedzenia, popędził do dworku, niespokojny był bowiem, że tyle czasu mieli Robertek i Wanderski do uprzedzenia, tłumaczenia i oskarżenia go przed skłonną nadzwyczaj do pobłażania synowi prezesową.
We dworku od pół godziny już porządek cały był przewrócony; przybycie prezesowej musiało tem życiem studenckiem wstrząsnąć do posad jego i gruntu.
Od pierwszych drzwi otwartych na roścież, znać było że tu przybyli goście, co się nie zwykli mieścić w takim ubogim dworku i którym tu było dziwnie ciasno i niezręcznie. W sieniach stały dwa pudła ogromne z tajemniczym jakimś ładunkiem, na nich spoczywały szale, salopy i parasole.
Prezesowa była wielką panią i panią wielkiego świata, więcej daleko niż sam prezes, który to swoje państwo wielką prostotą obyczajów pokrywał. Nigdyby ona była nie dozwoliła na oddanie syna do szkół takich, gdyby nie wyraźna, uparta, nieprzełamana na ten raz wola męża. Po raz pierwszy odwiedzała syna na tem wygnaniu, w tej biedzie, na tej próbie, na której widok oczy jej zalewały się łzami; prezesowa była nadzwyczaj czułą.
Była to osoba powagi wielkiej, a elegancyi większej jeszcze, wychowana za granicą, przywiązująca nadzwyczajną wagę do poloru, obyczaju i tonu wyższego towarzystwa. Niegdyś nadzwyczajnej piękności, była majestatycznie i po królewsku wdzięku pełną, pomimo lat czterdziestu. Do tego uroku i blasku, przywiązywała też cenę nadzwyczajną a toalety pani prezesowej słynne były na całą prowincyę. Suknie sprowadzała z Warszawy, a nawet z Paryża, zresztą corocznie odbywając podróże do wód, z małemi wycieczkami ku Paryżowi, dopełniała olbrzymią garderobę drobnemi kupnami, w których wytworny smak przewodniczył najlepiej.
Wniósłszy bardzo znaczny majątek prezesowi, który czule do niej był przywiązany, czystem sumieniem mogła też wymagać utrzymania — wedle stanu, nawyknienia i stopnia, jaki zajmowała w społeczeństwie. Dom to był prawdziwie pański, wytworny, a utrzymanie jego, jak mówiono przechodziło nawet siły prezesa, który miał się zadłużać.
Prezesowa ani nawet przypuszczała, by na dogodzenie jej najbujniejszym fantazyom zabraknąć mogło. Gdy w ostatnich czasach prezes przyciśnięty jakoś, był zmuszonym odmówić jej garnituru ze szmaragdów, kilka dni zalewała się łzami, i nie utuliła, aż zapewnieniem, że w przyszłym roku klejnoty te otrzyma.
— Takie teraz ciężkie czasy! mówiła potem wzdychając une misère de vingt mille francs, które mój dobry Ignaś musiał mi odmówić. To maluje najlepiej położenie!!
Prezesowa nie ruszała się nigdy inaczej z domu jak poczwórną karetą, poszóstnie, a kocz idący za nią, umyślnie na ten cel zbudowany, wiózł dwór kuchnię i tłumoki. Dwóch służących, panna garderobiana, szwajcarka i dama do towarzystwa, daleka kuzynka, wdowa po kapitanie Zboińskim, nie licząc kucharczyka, woźniców i konnego kurjera, towarzyszyli jej zawsze. Wszystko to pozostało w zajętej na użytek wyłączny pańskiego dworu austeryi. Prezesowa wzięła tylko z sobą panią Zboińską i jednego sługę w pełnej liberyi, który teraz już w ciasnej kuchence dworku cygaro palił.
Skromny sprzęt i przybór dworku niemal łzy wycisnął z oczów pięknej pani. Załamała ręce na widok prostego stołu, twardych krzeseł, nizkich pułapów, poplamionej atramentem podłogi.
— Patrzaj Zboińsiu! patrzaj! jak ten biedny Robertek w tej chacie męczyć się musi. O mój Boże! co za tyran z tego Ignasia, który wymaga od dziecka takiego zahartowywania. A! co za powietrze! na miłość Boga! Zboińsiu! tu czuć okropnie kuchnię — otworzyć okno! zakadźcie! Jak można żyć w takich wyziewach.
Rzucono się tedy przewietrzać.
Robert, którego w namiętnym uścisku długo trzymała Matka, szczęśliwy był i rozpromieniony.
Gdy przyszło posadzić Prezesowę, okazał się zupełny brak siedzenia, któreby przyzwoicie służyć jej mogło. Twarda kanapka czarno bejcowana, przybrukana znacznie — wedle wyrażenia Zboińskiej etait inpossible. Wanderski domyślił się z pokoju Suchorowskiego wysunąć jedyny w domu fotel, na ten rzucono haftowaną poduszkę Robertka, a zamiast stołeczka pod nogi, musiano z kuchni okryte serwetką wnieść pudełko. Prezesowa śmiała się i lamentowała razem.
— Ale jakże wy tu żyjecie, mój Wanderski, wołała obszedłszy z obawą wszystkie kąty — ekonomy u nas lepiej mieszkają. Robertek może się nabawić choroby, to okropne! Przecież ja go do wojska nie myślę oddawać, po co to hartowanie! To niedorzeczność! Delikatne natury takiego obejścia się nie znoszą.
Zboińska ruszała też ramionami, milcząco potwierdzając te uwagi.
Wanderski stał zimny.
— Niech pani prezesowa dobrodziejka, raczy wierzyć, rzekł, że dla naszego kochanego Robertka, wszystko by to niczem było, młodzież niepotrzebuje wiele, gorzej mu co innego dokuczy....
Robert zarumieniony, tylko się uśmiechnął, prezesowa rzuciwszy oczyma po ich twarzach, odgadła a raczej domyśliła się o czem była mowa. Suchorowskiego lubiła dosyć, zmarszczyła się nieco i ramiona jej drgnęły, w tej chwili przyszła jej na myśl historya Radyga i z wybuchem nowej czułości, rzuciła się ściskać syna, wynosząc pod niebiosa jego szlachetne poświęcenie.
— Mój Wanderski, dodała, żebyś mi koniecznie Radyga przyprowadził, proszę cię.
Robert w rękę Matkę całować zaczął.
— Już jeśli mi pani raczyła to polecić, przerwał stary, to też mi za złe nie weźmie, że całej tej historyi następstwa opowiem. Właśnie my wczoraj przebyli z tego powodu krytyczną chwilę, i Wanderski nie oszczędzając dozorcy, opowiedział wszystko.
Na twarzy prezesowej słuchając z uwagą, widać było wrażenie przykrego uczucia, którego doznawała. Walczyła widocznie między przywiązaniem do syna, a wiarą w przydanego mu nauczyciela. Zatruwało jej to chwilę szczęścia. Spojrzała na Zboińską, która spartą na fotelu stała zafrasowana, ruszały ramionami obie. Wanderskiego przywiązanie do Roberta przemawiało za nim.
— I ja bym paniczowi nie pozwalał, mówił kończąc, gdyby w czemkolwiek starszemu i przełożonemu uchybił, albo żeby w tem była jaka naganna swawola, ale litość dla biednego sieroty, zajęcie się jego losem z tak szlachetnego płyną źródła, pani dobrodziejko, że go w sercu niszczyć się nie godzi.
— Poczciwy Robertek! zawołała prezesowa, jednakże, widzisz, mój kochany Wanderski, Suchorowski ma poniekąd także słuszność, że się im poufalić zbytnio nie daje. Dziecko może być najpoczciwsze, ale to to zawsze towarzystwo nie dla naszego syna, grubych obyczajów, bez wychowania.
— Ale chłopak sprytny i poczciwy! zawołał Wanderski — i do naszego panicza tak się przywiązał...
— A spodziewam się! dorzuciła pani Zboińska, wszystko mu też winien.
Po Wanderskim nastąpiły tłumaczenia i prośby Roberta, który korzystając z chwili, do nóg się rzucił Matce, błagając ją aby mu Erazma wziąć do domu pozwoliła.
Wanderski, który stał i słuchał, uśmiechnął się.
— Panicz z dobrego serca, ale pono żąda tego co jego protegowanemu nie będzie bardzo miłem, rzekł z cicha.
Dopóki tu u nas Suchorowski jest, nie wyżyłby tu Radyg pewnie, a drugiego dnia by go pan dyrektor wykurzył, przeciwko temu to zaprotestuję w interesie sieroty, bo jemu u professora źle nie jest, a u nas z tego będzie piekło.
Prezesowa nic nie odpowiedziała — zostawując rzecz do namysłu — posłała tymczasem po Suchorowskiego, którego niebytność i niestawienie się natychmiastowe, nieco ją już obraziło. Powinien był przeczuć, odgadnąć przybycie, wreszcie, na tak długo odchodzić Robertka! Źle to już uprzedziło i usposobiło panią Prezesową.
Robert nie skarżył się, zapomniano wkrótce i o Erazmie i o szkole i o Suchorowskim, wzajemnie tyle sobie pytań do zadania miano. Robert potrzebował się dowiedzieć, jak się miał jego kucyk wierzchowy, czy stary Paweł polował szczęśliwie, czy owoce obrodziły w ogrodach... słowem tysiące pilnych interessów domowych. Pani Zboińska opowiadała nowiny ważne, chwaliła się nowem urządzeniem apartamentów, w ogrodzie stanęła znowu altana, na stawku był bat świeżo sprowadzony... Chwila do przyjścia Suchorowskiego zbiegła piorunem.
Na widok dyrektora, milczenie zaległo pokój nagle, Robert odbiegł od kolan Matki. Prezesowa się majestatycznie wyprostowała i przybrała postać i twarz surową i chłodną. Zboińska osłoniła się nieprzebitą maską tajemnicy..... udając roztargnioną i obojętną. Z najwyszukańszą salonową grzecznością stawił się pan dozorca, przeczuwający już co tu zastanie, ale rachował na swą zręczność i talent, że wrażenia pierwsze zmienić potrafi. Po chwili dopiero przekonał się, że prezesowa jakoś nie łatwo była do udobruchania, przy uczniu nic mu w pierwszej chwili mówić nie wypadało, rozmowa więc wszczęła się w ogóle o dworku, jego szczupłości, niewygodach i w ogóle o tem życiu spartańskiem w szkole, którego Matka nie była zwolenniczką. Suchorowski też przemawiał za wychowaniem prywatnem, daleko dla pana Roberta stosowniejszem... O historyi Erazma, która musiała wywołać pewne zdań starcie, nie było mowy... Na zapytanie pani: czy Robert może być na ten dzień od lekcyi uwolnionym, dozorca odpowiedział, iż pozwolenie już otrzymał, i że dyrektor sam z uszanowaniem Prezesowej służyć będzie.
Znalazła to nader naturalnem i nie byłaby się zdziwiła, gdyby uświęcając ten dzień uroczysty, pan dyrektor całej szkole dał wakacye...
— Po obiedzie, rzekła — zdaje mi się że będę musiała oddać wizytę dyrektorowej — rzekła usta ściągając Prezesowa — byleby tylko mi tam nic jeść i pić nie dawali! Ostatnią razą gdym tam była... ledwie ich okropną herbatę przełknąć mogłam... a musiałam chwalić i wypić dwie filiżanki... Cały dzień następny głowa mnie bolała, bo ja innej nad moją herbatę pić nie umiem.
W tej chwili pani Zboińska przypomniała obiad i co najprędzej przywołano Wanderskiego, aby się wytłumaczył z tego co pani prezesowej jeść każe.
— Nie będę się pieścić — rzekła sznurując usta, ty wiesz Wanderski, jak nie jestem wymyślna.. cokolwiekbądź, byle czysto, świeżo i zdrowo. Nie wymagam nic nadzwyczajnego.
Wanderski stał uśmiechając się.
— Więc cóż mi dasz? zapytała prezesowa, zupę jakąkolwiek, byle taką, jaką ja jeść mogę — pasztecików nie trzeba, choć nawykłam do jakiegoś hors d’oeuvre... no, ryba na... potrawka, pieczyste, legumina i deser... jaknajprostszy.
Stary się rozśmiał.
— Już to, proszę pani dobrodziejki, rzekł, my w naszej kuchence tylu pono potraw nie potrafiemy gotować, a choć kuchtę wziąłem do pomocy z austeryi... ale... ale...
— Więc cóż nam dasz? Tylko nie twórz trudności, mój Wanderski.
Stary spuścił głowę.
— Dam co mogę, odezwał się, buljon, sztukamięs, choć polędwicy na całe miasto nié ma.
— A ryba? wtrąciła Zboińska.
— Zkądże tu ryby dostać! ruszając ramionami szepnął Wanderski.
— No, no, obejdziemy się bez ryby.
— Na pieczyste jeszcze mam, a na legominę kaszkę zapiekaną z jabłkami.
Prezesowa odwróciła rozmowę. Wanderski wyszedł. Obiad przedstawiał się w barwach groźnych, ale Prezesowa umiała być męczennicą cierpliwą, gdy tego wymagały okoliczności. Dzień ten liczył się u niej do ciężkich ofiar dla dziecięcia poniesionych.
Ledwie się skończyły rozprawy w tym przedmiocie, gdy oznajmiono o zbliżaniu się dyrektora. Prezesowa wstała na powitanie. Radzca wszedł wyświeżony w białych rękawiczkach, z orderami, jak przystało na człowieka szanującego znakomitości obywatelskie. Uprzejmy zawsze, teraz był uśmiechnięty, słodki, rozpromieniony, uszczęśliwiony i pełen najwyszukańszych pochwał dla domu, dla matki, która tę podróż odbyć się nie wahała by dziecię uścisnąć, dla Robertka, któremu wróżył najświetniejszą przyszłość.
— Niechże mi pan radzca raczy całą prawdę powiedzieć, czy kontent z mojego syna, jak się chłopiec uczy.
Dyrektor wylał się z pełnemi czułości pochwałami. Magister przytomny temu posmutniał, bo prezesowa z ukosa z wymówką spojrzała na niego.
Tak się skończył pierwszy akt tego maleńkiego dramatu, a Radzca przeprowadzony przez magistra, Roberta i panią Zboińskę wyszedł uszczęśliwiony, nadzieją iż J.W. Prezesowa żonę jego nawiedzić raczy, obiecując sobie utraktować ją tą samą herbatą, która przeszłym razem tak jej do smaku przypadła.
Wszystko potem wykonanem zostało wedle zakreślonego z góry programmatu. Wanderski wysilił się na obiad, którego prezesowa w usta wziąść nie mogła: wszystko prawie było przydymione, bo dworek miał tylko prostą kuchenkę. Na deser podano gruszki, które się okazały robaczliwe i dobyte z torebek podróżnych cukierki, potem kawa z podróżnemi ciastkami musiały głód zaspokoić.
Gdy przyszło pani dyrektorowéj oddać wizytę, zaszedł powóz i prezesowa w austeryi zmieniwszy ubranie pojechała na tę, jak ją nazywała pańszczyznę. Nieunikniona herbata została wypitą, nastąpił po niej ból głowy i pobyt dalszy przeniósł się po obiedzie ze dworku studenckiego, do wykadzonéj i przewietrzonéj izby gościnnéj w austeryi.
Nie zapomniawszy o danem mu poleceniu, Wanderski naradziwszy się wprzódy z Robertem, przyprowadził tu Erazma Radyga, przyodzianego w lepszy mundurek i uczesanego własną ręką profesora Narymunda.
Prezesowa siedziała ostawiona poduszkami, gdy jéj studencika tego przedstawiono. Radyg przyszedł do pocałowania ręki i żywe swe oczy ciemne śmiało wlepił w piękną twarz matki swego dobroczyńcy. Chłopiec, który nigdy w życiu zblizka wielkiéj pani w całym majestacie i blasku nie widział, oniemiał na widok tego zjawiska, uczuwszy strach jakiś i przerażenie. Prezesowa wydała mu się czemś nadziemsko uroczystem i pięknem, a gdy otwarła usta, i srebrzystym, pieszczonym głosem przemówiła, rozpytując się go o matkę, długo się musiał zbierać na odpowiedź.
Przyszła mu jednak zwolna odwaga i opowiedział cichym głosem ze łzami ostatnie chwile biednéj kobiety.
W dziecięciu tem, w jego głosie, postawie, wejrzeniu, mimo widocznego zaniedbanego wychowania, był jakiś urok, który pociągał ku niemu wszystkich. Doznała go i prezesowa. Erazm podobał się jéj skromną swą śmiałością, prostotą, z jaką mówił o matce, łzami, które mu się potoczyły po twarzy. Prezesowéj przypomniała się ta dobra ale dumna Anna, która niebaczne jéj słowo schwyciwszy do serca, całe życie je w niem nosiła. Uczuła obowiązek zajęcia się sierotą, postanowiła rozmówić się stanowczo z Suchorowskim.
Odurzony jaknajlepszem przyjęciem, chłopak wyskoczył uszczęśliwiony z austeryi, spiesząc profesorowi który nań czekał zdać sprawę z przyjęcia, tymczasem posłano prosić Suchorowskiego.
Ten był w humorze jaknajgorszym. Na wezwanie prezesowéj przybył, postanowiwszy jaknajmocniéj użyć całéj swéj wymowy dla przekonania matki, o potrzebie skarcenia najukochańszego jedynaka.
Zaledwie siadł, a nie było nawet pani Zboińskiej, począł od wprowadzenia rozmowy na tor właściwy, i przemówił patetycznie o przyszłości powierzonego mu młodzieńca.
Wzruszenie, a raczéj gniew, który nim miotał czyniło go wielce wymownym, sam to czuł że nigdy może w życiu takiego natchnienia krasomówczego nie miał, a jednak prezesowa siedziała zimna, nieporuszona, z wargami zaciśniętemi, nie okazując najmniejszego wrażenia. Suchorowski wyczerpał argumenta, umilkł wreszcie.
— Mój kochany panie Suchorowski, ozwała się po chwili namysłu prezesowa z pewnym akcentem, który się już odrazu niepodobał magistrowi, wybacz mi, lecz w tym jednym razie nie miałeś słuszności. Mogłeś zgromić zlekka Robertka, ale godziło się zawsze szlachetny czyn jego uznać. Uznają go wszyscy. Dyrektorowa łzy miała w oczach mówiąc o tém i winszując mi takiego syna, dyrektor powiada, że przy egzaminach postara się, aby podniesiono postępowanie Roberta i publicznie je wynagrodzono. Jakże pan, którego sąd zwykle jest tak zdrowym, nie chcesz widzieć....
Suchorowski wstał nagle z krzesła zaperzony.
— Jeśli tak, zawołał, jeśli mam zostać upokorzonym w oczach wszystkich i uznać się w błędzie przed uczniem, nie pozostaje mi nic nad ustąpienie. Rzucam wychowanie pana Roberta od dziś dnia.
— Panie Suchorowski, przerwała prezesowa, pozwól sobie powiedzieć, że do tego nie masz prawa. Umówiliśmy się na rok, czy możesz zerwać tę umowę i zostawić dziecko nasze bez opieki?
— Bardzo mi żal, ale jestem zmuszony. Pani sama przyzna, że zostać jest dla mnie niepodobieństwem.
Prezesowa obrażona zacisnęła usta mocniéj niż zwykle.
— Pan się zapominasz! rzekła.
— Ja nie jestem sługą, odparł Suchorowski, kontrakt mój zrywają narzucone mi warunki przeciwne mojemu przekonaniu.
Wstał, ukłonił się i wyszedł szybko.
Był najpewniejszym, iż w ten sposób zmusi prezesowę do targu i otrzyma jakiekolwiek ustępstwo. Omylił się nieco, gdyż prezesowa przez miłość dla syna, biorąc jego stronę uczuła się obrażoną. Wanderski był pod ręką, posłała go prosić pana dyrektora.
Radzca nadzwyczaj ujęty uprzejmością wielkiéj pani dla żony u któréj chwaliła wszystko, nie wyjmując herbaty, pospieszył stawić się natychmiast.
— A! panie radzco kochany, łamiąc ręce odezwała się prezesowa, znajdujesz mnie w najprzykrzejszem w świecie położeniu; zbuntował mi się Suchorowski i chce Robertka opuścić. Wymaga bym dziecię za szlachetny czyn ukarała, inaczéj....
Dyrektor zamyślił się chwilę, obejrzał ostrożnie.
— Pani prezesowo dobrodziejko, szepnął ledwie słyszanym głosem, niech pani przyjmie dymisję, podejmuję się znaleźć innego opiekuna. Suchorowski jest niezaprzeczenie bardzo zacny, najzacniejszy, najczcigodniejszy, naj... naj... zdolniejszy może, ale... ale pani dobrodziejko, to nie jest dyrektor dla prezesowicza.
Matka słysząc to, odetchnęła, spojrzała w pana radzcę.
— Umié dobrze po francuzku? zapytała odwracając się.
— Umié, nie wiem czy tak wytwornie jak Suchorowski, rzekł dyrektor, zawsze język zna, ale co ważniejsza człek zacny, dusza czysta i charakter łagodny. Co się tycze francuzczyzny, znajdziemy do rozmowy i lekcyi francuza.
— Któż to jest? odezwała się Matka.
— Profesor naszéj szkoły, rzekł radzca i byle tylko obowiązki przyjąć się zgodził, byłoby to prawdziwe szczęście.
Po tym wstępie umówiono się, by prezesowa dymisyę uważała za przyjętą, co, obrażona nieco i trzymająca stronę syna matka, zgodziła się dopełnić. Wyszukano papieru i kałamarza i prezesowa natychmiast grzeczny list napisała do Suchorowskiego, dziękując mu za jego dotychczasową opiekę i oznajmiając razem; iż uwalnia go, wedle jego życzenia od obowiązków, znalazłszy już kogoś co może zająć to miejsce. Bilet był tak zręcznie zredagowany, iż winę całą zrzucając na Suchorowskiego, wyrażał ubolewanie, ale zarazem stanowcze już i nieodwołalne postanowienie rozstania się z panem dozorcą.
Wanderski podjął się zanieść bilet.
Znalazł Suchorowskiego wielkiemi kroki przechadzającego się po pokoju, rozognionego bardzo i najpewniejszego zarazem iż prezesowa będzie się go starała przebłagać. Spojrzał z góry na pokornego dosyć staruszka, bilet go jeszcze w przekonaniu utwierdzał, lecz po rozpieczętowaniu go zbladł jak ściana.
W pierwszéj chwili porwał za kapelusz chcąc się biedz tłómaczyć, potem duma wstrzymała go, gniew owładnął, i postanowił tego dnia jeszcze upakować się i wynieść.
Spadło to jak piorun na pana magistra, który ani wiedział nawet co pocznie z sobą, bo się do końca spodziewał iż z tryumfem wyjdzie z téj sprawy. Radby był teraz nie żegnając nikogo uciec w nocy jeszcze z miasteczka, aby się na szyderskie nie wystawiać wejrzenia.
Pakowanie zabrało ledwie parę godzin czasu, wielki mąż nie czyniąc już żadnego kroku więcéj uciekał co najrychléj. Osłodziło to jedno chwilę ostatnią, iż się już z nikim nie spotkał z domowych, a do prezesowéj dobrowolnie pójść nie chciał.
Ze zdumieniem dowiedziała się nieco późniéj, iż mieszkanie było opróżnione i pan Suchorowski na noc jeszcze wyniósł się do miasteczka.
Dyrektor stręcząc nowego dozorcę, miał na myśli profesora Norymunda. Zdawało mu się, że ubogi a zacny nauczyciel, nie mógł tak dobrego miejsca odmówić. Poszedł z tem wprost do niego, lecz na pierwszą wzmiankę o tem, Narymund strzepnął rękami, przeżegnał się i zakrzyczał:
— A dajże mi pan święty pokój! Ja dozorca takiego panicza! Ja! brać na siebie odpowiedzialność za wychowanie chłopca dobrego może, ale psutego pieszczotami domowemi, ja! mnie to na co? a po co? Albo to mi na kawałku chleba zbywa, bym sobie, z pozwoleniem taką biedę kupował! Dziękuję panu za łaskę i rekomendację, ale się tego zanic w świecie nie podejmuję.
Dyrektor dał mu się wykrzyczeć.
— Jakto? pan się nie czujesz w obowiązku dać krajowi dobrego obywatela, rzekł poważnie, wówczas gdy inne wpływy Bóg wie czem i kim uczynić go mogą? Tu nie idzie o pieniądze, tu idzie o obywatelski obowiązek. Nie jest to pierwsze lepsze chłopie, Robertek zajmie w społeczeństwie wyższe stanowisko, będzie miał wpływ, czyż się panu nie uśmiecha, byś go na poczciwego i użytecznego wyrobił? Pan jeden to możesz. Dom zacny ale ludzie słabi, dziecko się może zepsuć. Być że to może, byś pan profesor przez samolubstwo, dla świętego spokoju, odmawiał pracy tak zaszczytnéj?
Dyrektor czuł mówiąc to, że uderzał w słabą stronę, jakoż profesor czoło mocno namarszczył, stanął, zamilkł, westchnął i na chwilę zachwianym się zdawał.
— Nie czuję się zdolnym spełnić to, co mi pan radzca przypisujesz, odezwał się, wolę się nie porywać.
— Zważ pan i to, dodał dyrektor, że przyjmując obowiązki zbliżysz swojego sierotę wychowańca do prezesowicza i tę poczciwą przyjaźń dwóch chłopców wzmocnisz, a Erazmowi zapewnisz przyszłość.
Argument ten znowu podziałał na Narymunda, widocznie był zmiękczony, ale otarł czuprynę niespokojnie:
— Cały mój spokój, moje szczęśliwe godziny, swoboda, wszystko bym musiał dać na ofiarę! zawołał wzdychając.
— Przesadzasz kochany profesorze, chłopak łagodny, kłopotu z nim mieć nie będziesz, pokochasz go, będzie ci przez miłość posłusznym, życie uzyskasz przeciwnie swobodniejsze daleko i uczynisz ofiarę z siebie, gdyby to ofiarą być mogło, dwóm przynajmniej istotom wiele dobrego. To niezawodna.
Narymund wahał się jeszcze, lecz widać było, że małe naleganie pokonać go mogło, radzca wziął go pod rękę:
— Zgodzisz się, nie, jak zechcesz, chodź ze mną, poznaj Matkę, rozmów się, zobaczymy. Wszak to cię nie wiąże.
Narymund dał się ubłagać i poszedł choć ociągając się wielce, a że był łagodny i ujmujący, podobał się bardzo. Robertek też był za nim i skakał z radości! Spełnić się miały jego życzenia. Erazm przechodził do niego, a kochany dobry profesor miał objąć zwierzchnictwo nad obudwoma. Radość dziecka dodała Matce odwagi, Narymunda oblężono, zahukano, uproszono, zgodzono się na jego warunki, dozwolono mu kilka miesięcy próby i stało się, że gdy spocony a wylękły profesor wychodził z austeryi po długiéj rozmowie, był już słowem związany.
Trudno sobie wystawić wrażenie, jakie wieść o zaszłych nagle zmianach we dworku prezesowstwa wywołała w całem miasteczku. Suchorowski nie miał przyjaciół ani między profesorami, ni pomiędzy studentami. Przyklaskiwano tryumfowi dobréj sprawy, a pan magister niepostrzeżony wyśliznął się z miasteczka.
Nazajutrz prezesowa już niesłychanie znużona pobytem w miasteczku, pokończywszy interesa, uściskawszy Roberta, oddawszy go w opiekę Narymundowi, uroczyście przeprowadzona, przy wielkim natłoku ciekawych, młodzieży i żydków, w całéj paradzie wyruszyła do domu.
Od tego dnia dworek przybrał wcale inną fizjonomję, zawitała do niego radość i swoboda.
Do pokoju po Suchorowskim wniósł się Narymund, w jadalnym około pieca umieścił się Erazmek, Wanderski stary odżył, życie rozpoczęło się inne. Mylił by się jednak ktoby sądził, że swoboda przyprowadziła z sobą próżniactwo, owszem ochotę dziecka większą do pracy. Nikt nad Narymunda nie umiał lepiej miłości nauki wpajać w młodzież słowem i przykładem, wesół, dowcipny, opowiadał dzieciom historje ludzi co dla światła poświęcili wszystko, co byli kapłanami i ofiarnikami nauki, ukazywał im jako najpiękniejszy cel życia zdobycie wiedzy i zostawienie jéj w spuściźnie po sobie. Historyjki jego opowiadane od niechcenia czyniły wrażenie głębokie, on sam też najlepiej sobą dowodził, że nauka jest słodką i uroczą, bo nad nią trawił wszystkie wolne godziny i chłopcy go widzieli wolnym i szczęśliwym, wesołym, nie pragnącym nic nad to szczęście które posiadał.
— Nie pomieniałbym się mojem życiem na żadne inne! mówił Narymund.
Zapał jego do nauki stawał się zaraźliwym, chłopcy rozgorączkowywali się do niej, profesor tém więcéj działał na ich umysły, że nie ograniczał nauki do jednéj z nich, szanował i kochał wszystkie. Oddając się jednéj, nie były mu jednak obce nauki przyrodzone, kochał historję i zajmował się umiejętnemi nad nią badaniami. Widząc go zaczytanym do białego dnia nad książką jakąś, jakże dzieci nie miały nabrać chętki zajrzeć do niéj i chcieć ją zrozumieć?
— Że też to pan profesor co tyle umie, odezwał się Robert raz przy stole, a jednak ciągle jeszcze w tych książkach ślęczy.
— E! e! ja? tyle umiem? powiadasz, spytał Narymund. Ja umiem bardzo mało, a kto chce nie być zupełnie głupim, powinien się uczyć całe życie. Tak jest! kto się przestaje uczyć i traci ochotę do ciągłego uczenia się, to tak jakby do jedzenia tracił apetyt, a jest to znak że chory i nie długo pożyje. Z człowieka duchem podobnie się dzieje, gdy się karmić odwyka i nie pragnie, upada i gaśnie. Najdłuższe życie ludzkie nie starczy na najmniejszą z nauk, moje dzieci... najsmutniejsze to, że wyuczywszy się w niej dopiero abecadła, trzeba iść odpoczywać w mogile.
Przy tych obiadach we dworku, mimo śmiechów i żarcików, pogadanki najczęściej były nauczające. Profesor coś wskazał, napomknął, obudził ciekawość, chłopcy potém grzebali w książkach, żeby bliżej się z tem zapoznać i módz także wtrącić jakie słowo.
Jeszcze zabawniejsze były przechadzki; na każdym kroku nastręczały się przedmioty obudzające do myślenia. Uchodziły one uwagi młodzieży póki się patrzeć nie nauczono, ale mała wskazówka wprowadzała na drogę. Tak piękne mchy jesienne, które odpoczywając w lecie profesor rozpatrywał, zwróciły uwagę Roberta od mchów do roślin, do świata ich przedpotopowego, który natura wylitografowała na kamieniach, do zamiłowania botaniki krok był tylko. Robert zaczął zbierać zielnik, Erazm podjął mu się pomagać.
Do szczęśliwych ludzi, których zmiana zaszła i odżywiła jak promień słońca, należał nietylko Erazm, ale nawet stary Wanderski. Przywiązał się on jak wszyscy do poczciwego Narymunda i pomagał mu dzielnie. Znając zaś Narymunda trafność w postępowaniu i łagodność, szepnął mu nieraz, podał skazówkę, a wiedział że ona dobrze i serdecznie z miłością dla ucznia będzie zastosowaną.
Narymund po niejakim czasie poszedł do dyrektora i podziękował mu, że go przymusił do przyjęcia tego miejsca.
— Muszę na ten raz przyznać panu radzcy, rzekł, iż lepiéj i jaśniej wiedziałeś odemnie następstwa. Ja com taki miał wstręt do tego dozorcowania, com się tak lękał tych obowiązków, przyznaję chętnie że omyliłem się. Jest mi bardzo dobrze, ci dwaj poczciwi chłopcy, do których się przywiązuję, obchodzą mnie jak własne dzieci, szczęśliwy jestem z nimi.
Szczęście to jednak, jak wszystkie na świecie, ku końcowi roku miało zajść chmurą niespodzianą. Szanowny magister filologii, który miał stosunki różne po świecie i w zwierzchnim zarządzie uniwersytetu przyjaciół i protektorów, począł starania o otrzymanie profesorstwa w gymnazjum w S... wyrobiwszy to, aby Narymunda przeniesiono do odległéj szkoły w zapadłym kącie kraju.
Téj zmiany nikt w świecie spodziewać się nawet nie mógł, nie spytano o nią dyrektora; intryga prowadzoną była w najgłębszéj tajemnicy, i jak piorun spadła na pana radzcę wiadomość urzędowa, o przeniesieniu przyjaciela a naznaczeniu Suchorowskiego.
Dyrektor przeczytawszy pismo, rozmierzywszy następstwa jego, schował je pod klucz do biurka, a sam, nic nikomu nie mówiąc, odpowiedział na tę nominacyę memorjałem do wyższéj władzy, przedstawiającym krzywdę, jaka by się stała przez to Narymundowi i szkole.
Pismo to musiało w górze uczynić wrażenie. Długo czekano na odpowiedź, już radzca zaczynał mieć nadzieję, że przedstawienie jego weźmie skutek, gdy odebrał nareszcie notę, bez żadnych tłumaczeń i objaśnień, potwierdzającą pierwsze rozporządzenie.
Nic już nie pozostawało więcéj do czynienia, tylko iść i oznajmić o tém Narymundowi. Kosztowało go to wiele. Przybrawszy minę wesołą aby nie strwożyć, wybrał się do dworku. Była to godzina poobiednia, pora wiosenna, pierwsze dni piękne, długie, jasne rozkwitającego roku, studenci z zapałem i radością sposobili się do wyjścia na przechadzkę, Narymund im miał towarzyszyć. W progu przywitał go dyrektor, ścisnął za rękę i szepnął:
— Radbym z wami pomówić.
— A pilno? zapytał profesor.
— Dosyć.
— No, to poproszę Wanderskiego ażeby moim chłopakom towarzyszył, a sam zostanę.
— I tak będzie najlepiéj, bo to we cztery oczy i uszy mówić musimy.
Dyrektorowi gruby plik papierów wyglądał z kieszeni, Narymund domyślił się że coś niedobrego być musi, ale z rezygnacyą starożytnego stoika, zawsze był gotów na wszystko co go spotkać mogło. Wanderski tedy powlókł się z komendą nad młodzieżą, a Narymund zaprosił dyrektora do swojego pokoju. Tu radzca chodził długo, z razu nie wiedząc od czego począć: żal mu było biednego profesora.
— Już czuję, kochany dyrektorze, że cóś niedobrego masz zapazuchą, odezwał się Narymund, nie szczędź mnie, jam do złego w życiu nawykł, dzieckiem odumarli mnie rodzice, o głodzie uczyć się musiałem, tyfus mi przypadł na examina, złamałem nogę gdym się raz żenić zapragnął.... i dla tego zostałem starym kawalerem. Rozśmiał się. Tak idzie życie.
— W istocie, rzekł na to radzca, przychodzę bardzo złą ci zwiastować nowinę. Trzy miesiące ją odwlokłem, bom sądził że potrafię licho odwrócić. Nie udało się. Przenoszą cię do innych szkół, panie profesorze.
Narymund odetchnął, ale czoło mu się pofałdowało.
— Źle to jest, a no, mogło być jeszcze gorzej, Opatrzności dzięki że tylko tyle.
— Ale cóż będzie z uczniami? Dokąd mnie przenoszą?
— Do Łyskowa.
Skrzywił się Narymund. Dziura, rzekł, ale dzieci tam będą, cisza i ludzie niegorsi niż gdzieindziej. To pewna, że po moim Robertku poczciwym łzę uronię, bo co Erazma, to zabiorę z sobą. A ktoż na mojem miejscu?
Radzca ramionami ruszył, splunął i rzucił papiery na stół.
— Weź i sam przeczytaj.
— To intryga Suchorowskiego.
— Powinienem się był tego domyśleć, szepnął Narymund.
— Co poczniesz? spytał po chwili radzca.
— Nic, chmurząc się rzekł Narymund, jedno z dwojga, albo trzeba rzucić profesorstwo, które bądź co bądź daje emeryturę do trumny, albo być posłusznym. Żeby mi zaś prezesowicza miano dać, dla miłości Narymunda do Łyskowa, o tem ani myśleć.
— Tymczasem my tu, otrzymujemy tego jegomości do naszego grona, dodał radzca, i dopieroż się zaczną hece. Nie trudno się domyśleć z czem jedzie, co przywozi.
— Dobry Boże! rozśmiał się profesor, ale i tacy na świecie są potrzebni, dodał. Zważcie tylko, gdyby wszyscy bardzo dobrzy byli, świat by zgnił, opuścili by się. Natura ich jak pieprz do sosu przeznaczyła.
Radzca był jednak smutny, pieprz ten niebardzo mu smakował. Narymund także siadł zamyślony w fotelu. Mój Boże! tak mu tu było dobrze! tak był nawykł do téj ulicy, dworków, i do sal i do ławek, i do przechadzek i nawet do napiłego Benedykta, który odprawiony co dzień gdérać nań przychodził.
— Poczciwe serca, odezwał się znowu, boli każde rozstanie. Męztwo nie dopuszcza zniewieściałością przystać zbytecznie do miejsc i do ludzi, trzeba mieć siłę, rozum, zerwać i dorabiać się na nowo przyjaciół, serc, związków, — a no, co boli to boli.
Ślicznie powiedział poeta nasz: „że i kamień, gdybyś go długo przy sercu nosił a potem odrzucił, poczułby iż mu téj piersi, do któréj wrosnął, zabrakło.“
Narymund mimowolnie pochmurniał. Wszak i te kochane książki w pargaminowych okładkach, które tak podróżować nie lubią, trzeba było pakować, wiązać, otulać papierem i narażać na wszystkie niebezpieczeństwa podróży.
A że profesorowie niezwykli jeździć karetami, przychodził na myśl i deszcz w drodze i wilgoć i tarcie się okładek, a nawet złodzieje, choć ci książek kraść niebardzo lubią. Smutny, przyglądał się półkom, zastanawiając się nad nieubłaganą koniecznością. Miał już osiem lat emerytury!
Radzca, który też dobrem sercem do kolegów się przywiązywał, strapiony, nie miał już ochoty mówić więcéj, położył papiery na stole, ścisnął rękę Narymunda i wyszedł powoli.
Co tu było począć?
Narymund bardzo prosto i nie rozwodząc się wcale z żalami, siadł natychmiast oznajmić o tem prezesowi, dodając że na miejsce jego naznaczony został Suchorowski. Nie godziło mu się nawet poddawać myśli, by uczeń z nim miał jechać do Łyskowa.
Gdy chłopcy weseli śmiejąc się wpadli z przechadzki, przynosząc profesorowi uzbierane kwiaty wiosenne, zdziwili się znajdując go smutnym jak nigdy i pomięszanym. Czuléj niż zwykle uściskał Roberta i Erazma. Erazm spojrzawszy nań, poczuł że się coś stało, okiem rzucił na zostawione na stoliku papiery, a wprawny do chwytania w lot wszystkiego, tajemnicy się dowiedział zaraz i krzyknął, domyśliwszy się z nazwisk wyczytanych, co groziło:
— Pana profesora przenoszą, zawołał wskazując leżący papier.
Robert krzyknął przestraszony.
— Jak to może być!
Na hałas wpadł Wanderski.
— Co takiego?
— Profesora przenoszą, Suchorowski sobie w Wilnie jego miejsce wyrobił.
Stanęli wszyscy jak osłupieli.
— Ale ja pana profesora nie opuszczę, ja tu nie zostanę za nic! zaczął wołać Robert.
— Stój! pomaleńku, przerwał Narymund, a jak ci każą? Kochane dziecko, serce masz dobre, ale w twoim wieku najpierwszą cnotą posłuszeństwo. Wiesz dla czego? oto dla tego, że tą cnotą ładu i porządku całe życie stoi. Oburza się czasem dusza! nie! tego nie zniosę, tego nie chcę, aliści człowiek nie wie, że to co mu się złem wydaje i zgubnem, jest dobrodziejstwem, to co go męczy, to mu da hart i cnotę. Zatem kochany Robercie, dodał ściskając go i całując w głowę, powoli i to trzeba uczynić co rozum każe. Poczciwe serce się oburza, ale ono nie widzi daleko.
— Nie ma tu co myśleć, odezwał się Wanderski, trzeba do jaśnie państwa posyłać z tą nowiną.
— List gotowy! rzekł podnosząc go ze stołu profesor.
Państwo prezesostwo nadzwyczaj byli zadowoleni z potomka książąt litewskich. Prezesowa o tem jego pochodzeniu rozpowiadała wszystkim, znajdowała nawet, że rysy twarzy miał nadzwyczaj artystyczne i szlachetne, kochali go tam wszyscy; co postanowić miano, trudno się było domyśleć.
Gdy list nadszedł, Prezesa nie było w domu, sama pani z początku chciała odebrać syna i zabrać z nim Narymunda wynagradzając mu stracone miejsce, i wychowanie jedynaka kończyć pod jego przewodnictwem w domu.
Były to piękne plany, lecz prezes powróciwszy zwrócił na to uwagę, że Narymundowi należałoby też nagrodzić emeryturę straconą, kapitałem tak znacznym, z jakiego ofiary uczynić nie mogli. Robert pisał od siebie, błagając aby go na łup Suchorowskiemu nie dawano. Oddać zaś prezesowicza do takiego za światem Lyskowa, o tém zacna prezesowa ani mówić nie dozwalała.
— Tam już, mówiła, żaden przyzwoity chłopiec nie mógł by się przyznać że chodził do szkół w Łyskowie.
Prezes dawszy się pani wygadać, objawił, że nazajutrz pewien pilny interes powołuje go na dni kilka do Wilna, i że dopiero po jego powrocie, namyślą się co zrobić z Robertem.
Tymczasem w szkołach lament był powszechny i nie mniejsze oburzenie na Suchorowskiego. Przygotowywano mu tu przyjęcie i życie, które by innego przestraszało, dla Magistra było to pożądane pole walki.
Sam Dyrektor, nienawidzący waśni, pragnący ze wszystkiemi być w jak najlepszej zgodzie — wahał się czyby mu o przeniesienie gdzieindziej prosić nie należało. — Dyrektorowa oburzona i wszystkie profesorowe zaprzysięgały, że do Suchorowskiego nie przemówią słowa, że go nikt nie poprosi i nikt z nim żyć nie będzie.
Upłynęło tak parę tygodni, aż nareszcie po zbyt uporczywem milczeniu przyszły listy od prezesostwa.
Matka i Ojciec pisali w sposób jakiś tajemniczy do syna i do Narymunda, ażeby na miejscu zostali spokojni, że później coś się obmyśli i poradzi. Listy były tak dziwne, że profesor zaniósł swój do Radzcy. — Zebrało się koło całe do czytania, — Dyrektor, jego żona, dwóch profesorów i nic zrozumieć nie mogli, oprócz tego, że chyba prezesostwo listu profesora z uwagą nie odczytali i następstw nie obrachowali.
Wysłano pismo drugie i w kilka dni nadeszła odpowiedź równie zagadkowa jak pierwsza.
Radzca dowiedziawszy się, iż Prezes właśnie w tych czasach był w Wilnie, o czem gazety donosiły, zamyślił się i nabrał otuchy.
Narymunda ścisnął za rękę i rzekł — Poczekajmy!
Czekano tygodni dwa. Jakaż była radość powszechna, gdy Dyrektor odebrał pismo urzędowe objaśniające, iż zaszła omyłka, że na memoryjał przez niego podany, a uwzględniony przez władze, nominację prof. Suchorowskiego przeniesiono do Łyskowa, prof. Narymunda zostawując w miejscu, i że kancellaryja przy ekspedycyi fałszywie to zrozumiała i t. d. i t. d.
Późno w noc sam Dyrektor z papierem tym osobiście przybył do dworku. — Narymund go ucałował... chłopcy narobili wrzawy niezmiernej... Wanderski z tego powodu zaproponował herbatę z sucharkami i arakiem dla starszyzny.
Od tryumfu rozlegały się nazajutrz korytarze, a profesorskie pokoje od śmiechu. Domyślali się wszyscy, że wpływy mający Prezes całą tę sprawę przerobić potrafił... a Suchorowskiego przesadził do Łyskowa. Dowiedziano się później, iż obrażony Magister nominacyi tej nieprzyjął i pojechał się doktoryzować do innego uniwersytetu.
We dworku zaś popłynęło znowu złotą strugą owo życie szczęśliwe, którego później wspomnienia złocą szare dni starości.
Pod najszczęśliwszemi wpływy rozwijały się dwa charaktery Roberta i Erazma; na obu zbawiennie działał łagodny Narymund, bujną naturę panicza poskramiając, bojaźliwszą ale w głębi energiczną Erazma budząc do śmielszego czynu. — Dwaj towarzysze też działali na siebie, sami tego nie czując. Robert podziwiał niezmierną pracowitość i zdolność Erazma. Erazm zazdrościł mu szybkiej, żywej, chwytającej wszystko od razu pojętności. — Przyjaźń pod dobrą wróżbą zawiązana, z każdą chwilą ściślej, mocniej się łączyła. Nie będąc braćmi ze krwi, ale braćmi z mleka, czuli się braćmi z ducha...
W młodych główkach już się roiła przyszłość. Prezesowicz nie potrzebował swojej odgadywać, zdawała się ona stać przed nim gotową, strojną, ubraną i błyszczącą, uśmiechniętą. Imię, położenie, stosunki, majątek dawały mu w obywatelstwie stanowisko, które tylko potrzebował przyjść i zająć. Lecz obiecywał sobie podzielić je z przyjacielem, zrobić mu wstęp na świat i silnie dopomagać, aby sobie wyrobił niezależność.
Erazm trochę chłodniej patrzał na losy swoje; profesor mu powtarzał ciągle, że powinien był, nie spuszczając się na świetne obietnice, sam o własnych siłach dorabiać się przyszłości.
Erazm okazywał i zdolność i ochotę do nauk przyrodzonych. — Narymund poddał mu myśl przygotowywania się zawczasu do medycyny. Był to jedyny zawód, w którym połączyć się musiało wykształcenie głębsze i łatwe zyskanie niezależności chleba. Jako lekarz mógł się uczyć całe życie i służąc bliźnim znaleźć u nich chętne pracy wynagrodzenie. Erazm przywiązał się do tej myśli poddanej mu i zawczasu po cichu skierował wszystkie siły ku temu celowi.
Robert uczył się chętnie, miał nawet powodzenie często, języki szły mu łatwo, literatura i poezja nęciły, pisał wierszyki, tłumaczył, ale to wszystko razem wzięte, choć wyglądało świetnie, nie obiecywało wiele na przyszłość. Co lepiej, Robert serca nie popsuł i owszem wzmocnił je pod wpływem Narymunda — chciał i obiecywał bydź zacnym i niepokalanym człowiekiem. Zacząwszy życie od szlachetnego czynu, wszedł na drogę, z której zejść się obawiał. Zyskał też sobie miłość powszechną, i Prezes winszował sobie, że syna oddał do szkół, przewidując ile mu to da przyjaciół w przyszłości.
Dumny był tem że Roberta kochano, może więcej niż z jego naukowych postępów.
Na święta i wakacyje zwykle nawet profesor Narymund z Erazmem i Robertem jechał na wieś. Były to też prawdziwe święta, cały szereg wiejskich zabaw, łowy, pływanie, konne wycieczki, bieganiny po lasach i kwiatkach, podwieczorki, wyścigi, niespodzianki które Rodzice jedynakowi i towarzystwu jego przygotowywali. Profesor pokochał dwór ten, dom, Prezesa, samą panię, i jeździł teraz z taką ochotą na wakacyje, iż sam się śmiał ze wstydu i obawy, którą w nim pierwsze wzbudzały. Na tę myśl, że się ze swymi wychowańcami rozstać będzie musiał, smutniał i posępniał, czuł, że tych dwóch serc nic nie wynagrodzi. W Erazmie szczególniej widział dzieło rąk swoich i radował się nim.
Chłopcy rośli a lata biegły.
Ostatnie wakacyje już się roiły snami o uniwersytecie. Pilno im było ławę szkolną porzucić.
— A po mnie, to nawet żaden ani westchnie? pytał Narymund.
Zaklinali się oba, że najregularniej pisywać będą. Narymund wzdychał.
— Za pierwszy list to ręczę, mruczał, ale za dalsze... o tych wątpię! Jeszcze Erazm może się zbierze, a co wać pan...
— Czyż ja bym miał być tylko niewdzięcznym? protestował Robert.
— Będziesz nim mimowoli i życie pochłonie cię mówił profesor, a ja wspominając was, postarzeję i widocznie szukać będę zapomnienia tęsknoty. Wszystko tak przechodzi na świecie, majowe wiosny, poranki i promieniste dni młodości.
— Ale serca nie starzeją! z zapałem dodawał Robert.
Wakacyje te z wielu względów pamiętnemi się stały. Smutne one były, profesor Narymund, który nie łatwo co dopatrzył po za książką i życiem powszedniem, uderzony był przybywszy na wieś, zmianą jaką znalazł u państwa prezesostwa. Wprawdzie życie tam szło jak dawniej i formy jego zawsze bardzo pańskie pozostały, jednakże czuć było, że dostatek jak dawniej nie płynął łatwo, że się musiano choć nie chciano oszczędzać, że się tajono z czemś przed ludźmi.
Prezes był milczący i chmurny, Prezesowa chora, zapłakana często, pierwszy to raz jeszcze nie jeździła w tym roku za granicę... W domu łatwo dostrzedz było zakłopotanie jakieś, przyjeżdżali prawnicy, naradzał się i wysyłany po kilka dni w mieście bawił rządca, żydzi dawniej tu niewidziani, roili się koło dworu. — Zbytek wprawdzie nie zmniejszył się pozornie, liczba służby pozostała dawna, lecz unikano już wydatków, szukano pozorów aby oszczędność przymusowa na jaw nie wyszła. Ukochanemu Robertowi odmawiano wielu fantazyj, odkładając zaspokojenie ich do lepszych czasów. W ogóle narzekanie na złe czasy, dawało się słyszeć codziennie. Prezes, który dla honoru domu raczej niż z własnego upodobania, musiał występować jak dawniej, teraz z cicha się ścisnął we wszystkiem; Prezesowa nie ustępowała, choć płakała i gryzła się. — O rzeczywistym stanie interesów nikt na prawdę wiedzieć nie mógł, Narymundowi tylko z pewnych oznak zdawało się, że albo starannie pokrywano jakieś nieszczęśliwe straty, spodziewając się je powetować, lub — rozpaczliwie czepiano się resztek, przedłużano pozorny dostatek losowi zostawując ostatnie ciosy stanowcze, przeciw którym nie było ratunku, tylko w tem zaślepieniu przedśmiertnem. Wszystko osmutniało w dawniej ożywionej rezydencyi — projekta przyszłości, pozaczynane budowy, zakładane ogrody, przedsiębrane upiększenia, wstrzymane, niedokonane leżały w świetnem zaniedbaniu, przedstawiając najwstrętliwszą ruinę, nowych nienarodzonych jeszcze a ginących w pączku myśli.
Pomimo, że Prezesowa starała się to wszystko tłumaczyć różnemi ubocznemi przypadkami, w rozmowach jej już przyszłość, dawniej świetnie wyglądająca, nie występowała nigdy. Z ożywionej i wesołej stała się zamyśloną i posępną, i stosunki nawet obojga małżeństwa z sobą chłodniejsze się zdawały niż przedtem. Widocznem było, iż Prezesowa wiele win przypisywała mężowi, choć Narymund z daleka patrząc, wnosił, że zamiłowanie jej w zbytkach było główną pogorszenia interesów przyczyną.
Robert który mało z tych rzeczy widział i wiedział, zdawał się do zmiany żadnej nie przypisywać wagi. Projekta przyszłości rodziły mu się ciągle w młodej głowie, a słysząc je Matka spoglądała uśmiechając się smutnie, Ojciec wzdychał i wychodził aby nie słuchać. — Narymund zaniepokojony był tem, bo się do ludzi przywiązał. Jego posłannictwo było już tu skończone; Robert zaczynał rok osiemnasty — Erazm też już dorosłym i dojrzalszym jeszcze od niego się wydawał. — Oba mieli razem jechać do uniwersytetu.
Na kilka dni przed rozstaniem i wyjazdem profesora powracającego do miasteczka, by samotne swe mieszkanie zająć w oficynie i pójść znów pod panowanie Benedykta, Robert po długiej rannej rozmowie z Ojcem... przyszedł do domu w którym razem jeszcze mieszkali, blady, wzruszony, widocznie dotknięty czemś tak silnie, iż w pierwszej chwili usiadł jak nieprzytomny na krześle, i osłupiały długo tak pozostał, nie mogąc oprzytomnić. Narymund nieśmiał go badać, odszedł nawet do drugiego pokoju, aby uniknąć tłomaczeń i dać mu czas opanowania siebie samego. Erazm poufalszy, przypadł natychmiast z niespokojnością brata i pochwycił go za rękę:
— Na Boga, Robercie, co się stało?...
Robert zarumienił się mocno, oddał mu uścisk ręki i szepnął tylko:
— Nic, nic, mój drogi, to przejdzie, jestem dziecko!! Wierz tylko, że gdyby mnie osobiście coś dotknęło, nie uczułbym tak mocno... ale tych których się kocha... gdy nic poradzić nie można.... to boli. — Nie badaj mnie teraz.
Erazm poszanował ból wstydzący się objawić i odszedł.
Kilka godzin potem Robert przechodziwszy samotnie po pokoju i zebrawszy myśl, powrócił do pałacu. Niebyło go długo, długo, a gdy znowu do mieszkania przyszedł, twarz miał rozognioną i oczy jakby zapłakane. Erazm czekał ażeby się z nim podzielił strapieniem, narzucać się nie śmiejąc. Dzień ten upłynął bez żadnych wyznań. Nazajutrz Robert był spokojniejszy. Wyjazd Narymunda naznaczony był później nieco, profesor widząc że może być tu zawadą jako obcy, postanowił go przyspieszyć. Znalazł do tego powód jakiś i dość prawdopodobny. Erazm miał jechać z nim razem i z S... wprost się udać do Wilna. Wprzódy jeszcze nim zły stan interesów prezesostwa począł na jaw wychodzić, Radyg miał najmocniejsze postanowienie, w uniwersytecie utrzymywać się o własnych siłach. Zapowiedział to Robertowi, — i godność jego osobista, i poczucie możności wystarczenia samemu sobie, i chęć niezależności, i — jak mówił, pragnienie sprobowania życia skłaniały go do tego. Robert się opierał, chciał go mieć razem. Erazm potrafił przekonać, że nie o oszczędzanie kosztów chodziło, ale o szkołę życia, którą chciał co rychlej rozpocząć.
Profesor też Narymund był za tem, cieszył się że Radyg myśl tę sam powziął, a ze swej strony do urzeczywistnienia jej przyłożył się tem, że mu u znajomej rodziny mieszkającej w Wilnie, zajęcie przy dorosłych chłopcach nastręczył.
Robert miał osobno i później udać się do uniwersytetu, wedle życzenia Ojca, na oddział prawny i nauk kameralnych, najwłaściwszy przyszłemu obywatelowi. — W wigiliją rozstania osmutnieli wszyscy. Profesor z Erazmem mieli do dnia wyjeżdżać... Z wieczora jeszcze oba uroczyście pożegnali oboje prezesowstwa, Erazm znalazł w sercu gorące słowa dla tych, których za dobroczyńców swych uważał. Prezesowi łzy zakręciły się w oczach, sama Pani zawsze przestrzegająca przyzwoitości i pozornie chłodna, tym razem gdy Erazm kolana jej całował dziękując za ich szlachetną opiekę, rozpłakała się także: zdjąwszy medalik poświęcony z szyi, dała mu go na pamiątkę.
— Drugi taki dostał Robert, odezwała się z uczuciem. — Widzisz panie Erazmie, że cię na równi z własnem dziecięciem błogosławię. Niech ci ta pamiątka przypomni nas i lata spędzone z nami... a bogdajby ci dalsze tak spływały szczęśliwie i wesoło, jak nam z wami... Niech cię Bóg błogosławi... poczciwy chłopcze...
Bądź dla Roberta w życiu tak wiernym przyjacielem, jakim mu byłeś w młodości. Prostemi słowy temi Erazm przejęty powrócił z Narymundem do oficyn, w których razem z Robertem ostatnią noc już spędzić mieli. Wszyscy trzej siedli smutni, ale żadnemu z nich sen nawet na myśl nie przyszedł. Robert kazał herbatę i wieczerzę podać tu raz jeszcze, aby z nimi do rana przesiedzić. — Jak stypa pogrzebowa smutnie zaczęła się ta biesiada pożegnania. Do koła stały popakowane tłomoki i węzełki podróżnych, oni siedli już poubierani jak do drogi. Narymund chciał być wesołym, nie dla siebie ale dla nich: nie udawało mu się, kilka razy rzucił jaki żarcik w powietrze, a biedne słowo zwiędłe spadało na ziemię. Robert zdawał się walczyć z sobą, zaczynał kilka razy mówić coś — i wstrzymywał się. Już z północy jakoś rozmowa żywszą się stawać zaczęła.
— Nie poznaję w was młodzieży — odezwał się Narymund wreszcie. — Dawniej u nas jakoś inaczej bywało, nie tak po babsku i tchórzliwie wybieraliśmy się na szeroki świat. Pamiętam ostatni mój wieczór przy wyjściu ze szkół; goły byłem jak turecki święty, nie miałem opieki żadnej, przyszłość mi się nie uśmiechała wcale, razem ze mną było kilku towarzyszów nie lepiej uposażonych — a byliśmy raźniejsi i weselsi, i wrzawy było dużo.
— Kochany profesorze — przerwał Robert, wszystkiemu temu przyczyną ja jestem. Gdybym był miał męzką odwagę a mniej fałszywego wstydu, odkrył bym wam wcześniej co mi kamieniem cięży na duszy....
Lepiej późno niż nigdy; kryć tego nie będę więcej przed przyjaciołmi, takimi jak wy. Losy moje zmieniły się wielce i nagle. Matka nie wie jeszcze całej prawdy, odkrył mi ją Ojciec, zbrojąc mnie w męztwo. Jesteśmy zrujnowani... ja com miał dziedziczyć ogromne majątki i roił o świetnej przyszłości, mieć będę w istocie mało lub nic — sam o sobie myśleć muszę.
Zamilkł. Narymund rzekł po chwili:
— Kochany Robercie, położenie twoje jest jeszcze daleko szczęśliwsze od wielu młodzieży. Dostatek dozwolił Rodzicom starannie wypielęgnować twą młodość; masz stosunki, przyjaciół i krewnych, jesteś zdolny i nauczyłeś się pracować, przyszłość nie jest straszną — a może być świetną i winien ją będziesz sam sobie.
Erazm rzucił się ściskać Roberta.
— Masz mnie, rzekł, dłużnika... który ci we wszystkiem pomagać powinien, chce i będzie.
— Los nas porównał — odezwał się Robert, ty naprzód myśl o sobie, ja muszę wydołać sam temu co na mnie włożył. Profesorze, ty radź, miałem być prawnikiem, to jest miałem się uczyć prawa aby się niem w obywatelskiem życiu posłużyć. Dziś zmienione położenie — do nauki tej nie mam najmniejszego pociągu.
— Do czegoż sam czujesz chęć i zdolność? spytał Narymund, a tyś być sędzią powinien.
Robert stał zamyślony.
— Mam prawdę powiedzieć? przerwał — nie badałem siebie nigdy, nie przewidywałem potrzeby dorabiania się stanowiska, miałem je gotowe...
— Do czego masz ochotę? powtórzył Narymund.
Westchnął prezesowicz.
— Lubię literaturę...
Narymund głową potrząsnął.
Jeżeli profesorem być nie chcesz, literatura inaczej tylko zabawką, rozrywką, przedmiotem studjów być może, ale nie stanem i powołaniem. Jeśli nie czujesz w sobie takiego namaszczenia, abyś literaturę poślubiając gotów był dla niej cierpieć, wyrzec się życia słodyczy i dorobków... jeśli ci mogą być miłe łachmany i praca dla miłości tej oblubienicy... ha!...
Robert zakrył twarz rękami.
— Nie — nie — rzekł — kochany profesorze, takiem powołaniem ja się chlubić nie mogę.
— Szukajże w sobie innego — odparł profesor. Ojciec i Matka nie narzucają ci nic.
— Oddają mnie własnej woli i kierunkowi zawołał Robert; biedny Ojciec lęka się zwichnąć mnie, a Matka! Matka się spodziewa jakiegoś cudu, który by uratował i dawną świetność przywrócił.
— Na cuda nikt rachować nie ma prawa, odezwał się Narymund — oprócz Świętych... Przyszłość trzeba rozliczać po ludzku, z chłodną rozwagą. Opatrzność może dopomódz, lecz może i na próby wystawić; człowiek ma dane od Boga siły, władze, zdolności, to jego wyposażenie. — Dalej, zdany jest sam na siebie... Odpowiedzialny za czyny swoje, jest też i powinien być ich panem... Myśl panie Robercie o sobie, a myśl z męzką odwagą i rozumem.
Robert siadł i ręce załamał — znać po nim było, że pragnął w sobie wyszukać jakiejś zdolności i powołania, lecz nigdy do tego nie gotując się wprzódy, schwytany nagle wypadkami — niepewności był wielkiej. Narymund poglądał nań niespokojnie i czekał.
— Profesorze! ratuj! znasz mnie lepiej może niż ja sam siebie, radź mi jak przyjaciel i opiekun — zawołał Robert, daję ci słowo, że będę posłusznym...
— Tyś nie badał siebie, odezwał się Narymund, a ja także nie miałem powodu wystawiać cię na próby, wiedząc, że ogólne wykształcenie jest zadaniem ludzi twojego stanu. Nie mogąc cię przygotowywać na specyalnego człowieka, starałem się abyś ogólnie wielostronnie kształcił się na te istotę, która u nas zowie się szlachcicem i obywatelem.
I ja także zbłądziłem... dodał profesor — Rodzice twoi i ty, że i my wierzyli w nieśmiertelność obywatelstwa tego, a nie przewidywali, iż może przyjść chwila, gdy przestając być tym obywatelem bez zajęcia, zapotrzebujesz zostać człowiekiem pracy; — twórcą własnego losu... Jest troszkę późno dziś obierać stan, ale szczęściem nie za późno...
Najłatwiejby ci było pewnie zostać literatem in partibus, malarzem lub muzykiem. Tu więcej potrzeba ogólnego rozwinięcia niż specyalnego przygotowania; grasz ładnie na fortepjanie, w parę lat możesz bydź wirtuozem, masz zdolność do rysunku i mógłbyś się wykształcić na artystę. Z twojem imieniem i stosunkami łatwoby ci było pozyskać rozgłos, sławę — wziętość. — Ale Robercie drogi, choć to są dosyć uśmiechające się powołania, odradzać ci je będę tak samo, jak cię odciągałem od literatury.
Kraj nasz i społeczność więcej potrzebują rąk do surowej pracy, poważnej, twardej, niż do tych zbytkowych życia przygrywek. W szczęśliwszych czasach i okolicznościach, artystom wiedzie się lepiej, w naszych, gdy o chleb i byt troskać się trzeba, sztuka jest dodatkiem na który nas prawie nie stać. Kto nie ma dachu nad głową, będzież myślał o obrazach na ścianie po której deszcz ścieka? Potrzebniejsze u nas stawianie płotów niż posągów. Ja, czciciel piękna, ofiarnik i kapłan nauki, mówiąc to popełniam grzech może przeciwko mojemu sercu, skłonności, lecz chcę twego dobra.
U nas artysta jest prawie żebrakiem. On potrzebuje społeczeństwa, społeczność obchodzi się bez niego, dzieła jeniuszu i natchnienia musi jej narzucać, jak w ulicy ci ubodzy co sprzedają fraszki, aby nie uchodzili za żebrzących.
Robert się wzdrygnął.
— Do matematyki, rzekł, nie miałem nigdy najmniejszej zdolności.
— Oprócz niej wiele ci jeszcze zostało powołań — mówił Narymund — tu jednak zachodzi znowu trudność wynikająca z twego położenia, jakie tworzy przeszłość. Jesteś paniczem, Rodzice nie zechcą cię mieć doktorem, ani uczonym ogrodownikiem, ani budowniczym, wszystko to wyda się im dla ich syna za nizkiem, za powszedniem, za upokarzającem, chociaż nie ma na świecie pracy i zajęcia uczciwego, któreby upokarzało.
Człowiek co się szanuje i szanować każe, na każdem stanowisku stanąć może wysoko.
Gdy Narymund rozgadywał się tak, Robert ze spuszczoną siedząc głową, dumał...
— A zatem, rzekł podnosząc głowę, skazany będę podobno na to, ażebym chodził jak już wprzód postanowiono na prawo, a przyszłości szukał w służbie i urzędowaniu. Jest to droga, na której Rodzicom najmilej podobno widzieć mnie będzie, posunąć się najłatwiej, i w razie szczęśliwych okoliczności, wyjść i cofnąć się najciszej niepostrzeżonemu.
Profesor zamilkł; Erazm chodził po pokoju przez ten czas, rozmyślając także nad losem Roberta, ale i on nic podobno lepszego w głowie i sercu dlań wylanem, znaleźć nie mógł.
— Będziecie się panowie ze mnie śmieli — odezwał się zbliżając — miałem myśl której się aż wstydzę.
— Jaką myśl? zapytał Robert.
— Dziecinną... rzekł Erazm — jeśli by ci przykro było zostać doktorem, cóż dopiero kupcem?
Robert się rozśmiał — Ja! kupcem?
— Mnie się zdawało, że to by było najłatwiej. Nauka handlu trudną nie jest ani długą, znalazł byś kapitał na początek, a w handlu robią się kolosalne fortuny. Raz wszedłszy na tę, drogę szybko byś się posuwał, i mógł powrócić do pierwszego stanu.
— Romanse! zawołał Narymund.
Robert uściskał Erazma. — Myśl oryginalna doprawdy — odezwał się, ale ani Matka ani Ojciec nie dopuściliby nigdy do tego, by ich syn łokciem mierzył i wagą. Stare szlacheckie przesądy prawnie znikły, nie obowiązują, ale w obyczajach tkwią dotąd.
— Bądź co bądź, dokończył, idę na prawo.
— Zostań że już prawnikiem i kameralistą co się zowie-dodał Narymund, ale pamiętaj, że to jedna z nauk najobszerniejszych, najwięcej wymagających pomocniczych wiadomości, a obejmująca całość stosunków społecznych, z dodatkiem dziejów tego społeczeństwa... Ukrzepże się dobrze na tę drogę mozołu, piękną zresztą i na szczyty prowadzącą.
Wiecie co, domówił profesor powstając. Widząc was tak na rozstajnych drogach życia, czuję się szczęśliwym żem już wszedł na moją ścieżynę skromną, którą kroczę, i że jej znowu szukać i wybierać nie potrzebuję.
Robert wstał także weselszy nieco.
— Wiem, rzekł, że wiele pracować potrzebuję, ale też lata dziecinne zeszły mi przy waszej pomocy swobodnie i wesoło, trzeba za nie zapłacić.
— No — i nie zaśpiewamy ostatni raz Gaudeamus? spytał Narymund, chcąc rozmowę ożywić. Gaudeamus, tę pieśń młodzieńczą, wyraz wesołości i otuchy z jakiemi życie męzkie rozpoczynać się powinno?
Robert ożywiony zanucił... Basem głębokim towarzyszył mu Narymund, contr-altem wtorował Erazm, okna do ogrodu były otwarte. Śliczna noc letnia, ciemna ale wyiskrzona gwiazdami, spokojna, cicha, otaczała trzech przyjaciół. — Oficyna dosyć była oddaloną od pałacu i mogli się nie lękać ażeby tam doszły ich głosy. Śpiewali więc, choć na powieki łzy przychodziły, a gdy ostatnia nuta przebrzmiała, podali sobie ręce po bratersku.
— Tylko śmiało, z podniesionem czołem, z sercem otwartem i wiarą w Bożą Opatrzność! w drogę! w drogę! zawołał Narymund.
Od chwili opisanej w ostatnim rozdziale, upłynęło lat dwadzieścia kilka. Jeden z głównych aktorów tego skromnego szkolnego dramatu, profesor Narymund, od lat już kilku spoczywał na cmentarzu piaszczystym za kościołkiem Aniołów Stróżów. — Do końca dni swoich przeżył w starej walącej się oficynie, walkę prowadząc z Benedyktem, który się codzień nieznośniejszym stając, w końcu zwycięzko tak Narymundem owładnął, iż mu nawet zbyt długo zaczytującemu się po nocach, świecę gasił.
Rozstawszy się z uczniami swoimi, profesor już się dozoru nad innymi podjąć nie chciał. Prowadził życie dosyć excentryczne, przychodził na lekcye regularnie, towarzystwa coraz bardziej unikał, w samotności się zagrzebał, zdziwaczał. Choroba jednostajnem a niewygodnem życiem sprowadzona, zaczęła mu coraz więcej dokuczać, a że w lekarzy nie wierzył i leczył się sam naturalnemi środkami, jak ich nazywał, począł boleć gorzej a gorzej, i zmieniony bardzo położył się w końcu na pół roku, by już nie wstać.
Całą dlań było pociechą, że kochający go towarzysze, nie dali mu doznać opuszczenia; ratowano go i zabawiano, choć ani uratować już ani zabawić nie było nadziei. Benedykt go zamęczał za to gderaniem i wymówkami bez końca. Już w ostatnich tygodniach zjawiła się uboga, niemłoda, zapomniana i niewidziana oddawna siostra, która przybyła, zda się tylko, by go pogrzebać. — Nie zostało po nim ani nawet tyle, ażeby bez pomocy towarzyszów przyzwoity pogrzeb sprawić było można. Złożyli się po cichu koledzy na grób i kamień prosty, na którym niezręczny rzeźbiarz wyrył z omyłkami nazwisko i dzień zgonu. Książki przekazał bibljotece szkolnej przed zgonem, garderobę dostał Benedykt zapewniwszy ją sobie pono za życia. Siostrze zostały papiery w które całą pracę długich lat złożył, nieocenioną przez nikogo.
Po cichym tym pracowniku, którego w szkole nikt prawie za życia widzieć się nie zdawał, który sobą nie zajmował nikogo, została jednak próżnia, która po zgonie dopiero czuć się dała. Ubogi uczeń nie miał pójść do kogo o pomoc, radę i opiekę; ręki tej niewidzialnej zabrakło.
Benedykt przeniósłszy się do bliskiej wsi, zajął tam, jak mówiono, obowiązki zakrystyana.
Przed zgonem jeszcze miał tę pociechę profesor, że już o los Radyga mógł być spokojnym. Erazm pomodliwszy się na grobie Matki, na który przed odjazdem, nie mogąc nagrobka postawić, sam własnemi rękami kamieni polnych naznosił, i niemi go opasał, wyruszył do Wilna. Miał tam gotowe już miejsce, które mu mieszkanie, stół i mały dodatek zapewniało. Z odwagą i chciwością nauki rzucił się tedy na medycynę. Razem z nim przybył prawie Robert studiować nauki kameralne, lecz w kilka miesięcy, z woli Ojca przeniósł się do Berlina. Tak znikli sobie z oczów towarzysze szkolni, przyrzekając przyjaźń dozgonną. Radyg został sam i szedł dalej obraną drogą. Był on jednym z najlepszych uczniów, upodobanych Sniadeckiemu, i w przedostatnim już roku celował tak nad innymi, że mu katedrę przepowiadano. Lecz wprzódy jeszcze rodzina, u której go Narymund umieścił, opuściła Wilno; znalezienie zatrudnienia, któreby nie przeszkadzając nauce, chleb do niej dostarczało, było trudnem. Radyg musiał się zapisać na koszt Uniwersytetu, co za sobą ciągnęło wysługę lat kilku. Na celu mając wykształcenie, tę drogę znajdował jeszcze najmniej uciążliwą, mógł się bowiem cały oddać nauce...
Zajęty nią tak dalece, że wakacye spędzał na dobrowolnej służbie przy szpitalach i czerpaniu w bibljotece, Erazm odosobniony, odcięty, od kraju, nie miał sposobności dowiedzieć się nawet o losie towarzysza. Robert, który przyrzekał pisać często i regularnie, dwa tylko listy nadesłał z Berlina. Na późniejsze powtarzane Radyg nie odbierał już odpowiedzi. Wytłomaczyło się to dlań wiadomością przypadkowo zasiągniętą od jednego z towarzyszów, który z okolicy zamieszkałej przez prezesowstwa pochodził, iż Robert Matkę stracił, a po jej zgonie długo zwlekana katastrofa pozbawiła ich resztek majątku..
Dopóki żyła Prezesowa, starano się oszczędzając jej zmartwienia, trzymać ten podkopany gmach, który stoczony potem runął nagle i gruzami pozostałą przysypał rodzinę. Prezesowi ocalono mały folwarczek o kilku włókach; co się stało z Robertem, nie wiedział nikt, to pewna, iż przy Ojcu go nie było, i że po śmierci Matki wyruszył w świat i zniknął.
Radyg pisał, dopytywał, starał się zasięgnąć jakiejś wiadomości, lecz opowiadania były tak sprzeczne, iż z nich nic pewnego wyciągnąć się nie dawało. Mówili jedni, że kosztem rodziny kończył nauki w Uniwersytecie, drudzy, że wszedł w służbę w odległych prowincyach, niektórzy utrzymywali, iż się miał żenić czy też ożenił bogato. Ostatnia powieść ze względu na młody wiek jego, najmniej była prawdopodobna; Radyg wcale jej wierzyć nie chciał.
Skończywszy naukę medycyny i otrzymawszy wkrótce potem stopień doktora, Radyg z rozporządzenia władzy został lekarzem wojskowym. Dawało mu to obszerną praktykę, która jest nauką wielką, i przy prawym a szlachetnym charakterze, możność odznaczenia się jako człowiekowi na którego uczciwość liczono. Nadzwyczaj też szybko postępując ze stopnia na stopień, okazawszy gorliwość i umiejętność szczególną w urządzeniu szpitalów, w lat kilka zajął Erazm stanowisko o którem nawet marzyć nie mógł. Ceniono go jako lekarza, więcej może jeszcze jako niezmordowanej pracy i miłości bliźniego człowieka poświęcenia, który w spełnianiu obowiązków znajdował nagrodę.
Sierotka ów liczył się naówczas do najwyższych urzędników w zarządzie lekarskim i wpływ miał wielki wszędzie. Znano go z tego, iż nigdy siebie nie miał na celu, służył naprzód biedniejszym bliźnim i tym którzy opieki nie mieli, potem sprawie nauki i światła. Najtrudniejsze posłannictwa powierzano jemu. On sam narzucał się gdzie widział niebezpieczeństwo, lub czuł zdobycz nową dla przyszłości. — Taka jest siła charakterów szlachetnych, iż one wszędzie nie dobijając się niczego, nie troszcząc o własny los, dochodzą z łatwością tam, gdzie drudzy intrygami, zabiegami i nikczemnem upadlaniem dojść nie mogą.
Zazdroszczono Radygowi, ale nikt nie miał odwagi naśladować go, ani talentu i nauki któremi się odznaczał. Chociaż sypał szczodrą dłonią co mu, jako lekarzowi, przychodziło obficie, sam nie wiedząc jak stał się bogatym. Życie surowe, obyczaje w których czuć było dumne ubóstwo, dozwalały mu oszczędzać, nie wiedząc prawie iż zbierał.
Przerzucany z miejsca na miejsce, z jednej świata półkuli na drugą, przerzynając kraj w różnych kierunkach, Radyg starał się dowiadywać wielekroć o Robercie. — Nie umiano nigdzie powiedzieć mu nic o nim. Już to milczenie źle wróżyć kazało — Erazm wzdychał myśląc, iżby teraz łatwo mógł mu być użytecznym i stary swój dług spłacić, lecz szukał próżno pożądanej zręczności.
W roku 185... jako jeneralny inspektor szpitalów, których reformę przedsiębrać miano, Radyg przybył w lecie do Kamieńca Podolskiego. Miał tu do oglądania rozłożone po prowincyi lazarety wojskowe, szpitale więzienne, zakłady prywatne, i musiał się na dłuższy nieco czas zatrzymać. Ukazująca się cholera w kilku sąsiednich miejscowościach, dozwalała mu wypróbowania nowych środków, o których skuteczności chciał się przekonać. — Korzystali też chorzy okoliczni z przybycia głównego lekarza, i chwili odpoczynku nie miał prawie..
Był to naówczas mężczyzna w sile wieku, pracowitem życiem ukrzepiony, zdrów, spokojnego oblicza, które nigdy pięknem nie było ale miłem być umiało, w obejściu łagodny i energiczny, — uśmiechający się pogodą wielkiego rozumu i serca Rysy jego twarzy w których mało co zostało z dawnego wyrazu, spoważniały i zmieniły się prawie nie do poznania. Opalony, śniady, nie przypominał nawet bladego chłopaka, jakim go Robert znalazł na grobie Matki.
Już od dni kilku bawił Radyg w Kamieńcu Podolskim, a sława jego lekarska zwabiała do niego mnóstwo pacjentów, których wcale sobie nie życzył, mając nadmiar koniecznych czynności urzędowych, gdy przechodząc spiesznie około katedralnego kościoła, którego minaret każdego oko zwrócić musi, zobaczył wlokącego się o kiju starca. Uderzyła go twarz jakby znajoma, chociaż sobie nie mógł w pierwszej chwili przypomnieć gdzie go widział.
Był to już znać bardzo podeszłego wieku człowiek, ciężko posuwający nogami, pochylony, siwy, posępnej twarzy, który idąc jakby zdyszany, często się musiał zatrzymywać dla odpoczynku.
Gdy Radyg stanął wlepiając oczy w niego i szukając w pamięci tej gdzieś sobie znanej postaci, staruszek podniósł głowę z ciężkością, powieki otworzył szeroko, dłonią się od światła zasłonił drżącą, i nawzajem jął mu się przyglądać. Oba jednak popatrzywszy na siebie mieli się rozejść już, nie mogąc przypomnieć czy gdzie się w świecie kiedy spotykali, gdy Radygowi jak błyskawicą przybiegło po głowie coś, i zawołał głośno:
— Pan Wanderski!
Starzec stanął i drgnął, rękę znowu przyłożył do czoła.
— Któż to mnie woła? zapytał.
Radyg podbiegł ku niemu, z wielką radością wyciągając ręce.
— Wanderski! kochany Wanderski!
Stary patrzał jak osłupiały. — Ubranie Radyga, mundur, ordery, wszystko to razem znać mu nie dozwalało ani przypuścić kto to mógł być.
— Ale któż aćpan dobrodziej jesteś? zapytał — kto? nie mam honoru znać! nie przypominam sobie.
— Wanderski, kochany panie Wanderski, żeby ci też choć mój głos nie przypomniał dziecka, które karmiłeś; jaż to przecie Erazmem jestem, ja jestem Radyg.
Staruszkowi kij wypadł z ręki.
— Miły Boże! zawołał — ty — Radyg? Z kąd? jakżeś ty się tu wziął? czy cię tu Opatrzność przyniosła?
— A ty, mój dobry stary przyjacielu, a ty jakże ty tu jesteś?
— Ja, ze łzami w oczach, przebąknął Wanderski — ja, mnie los gna jak niedołęgą, gdy już prawie chodzić nie mogę, z końca w koniec świata... Ja... a! wiele by mówić o tem, i pochwycił za rękę Radyga.
— Na miłość Boga, panie Erazmie.
Kiedy cię już Opatrzność tak cudownie spotkać dała, pozwól mi się rozmówić z tobą.
Radyg mu rękę podał i wziął go podjąwszy kij z ziemi, po który się staruszkowi trudno było schylić, aby z sobą prowadzić.
— Moje mieszkanie w rynku o trzy kroki — rzekł, chodź do mnie. Po tylu obiadach które przed laty ja jadłem z twej łaski, siądźże ty raz u mojego kawalerskiego stołu.
Stary, jak to starym łatwo, płakał ocierając oczy, o mało Radyga po rękach nie całując, a cieszył się i śmiał razem.
Doktor wprowadził go na wschody prawie niosąc na rękach, a gdy weszli na górę, posadził na krześle aby wypoczął.
W mieszkaniu oczekiwało nań już wiele lekarzy i wojskowych, świetne towarzystwo które zdumione zostało wprowadzeniem do swego grona, bardzo skromnie i ubogo odzianego staruszka z kijem w ręku.
— Niech się panowie nie dziwią, odezwał się Radyg, jest to jeden z tych ludzi, którym ja ubogi sierota wiele byłem i jestem winien z czasów mojego dzieciństwa. Byłem tak szczęśliwy, że mi go los spotkać nadarzył... Goście po krótkiej rozmowie, przez grzeczność porozchodzili się zaraz wszyscy, a stary miał czas ochłonąć, rozpatrzeć się i myśli rozbite pozbierać.
Służący nakrywał do stołu na dwie osoby.
Gdy pozostali sami, Radyg przypadł do niego żywo.
— Panie Wanderski kochany, nie wieszże, choć ty co o losie Roberta?
Na te słowa stary pochwycił go za rękę jak by się przeląkł, palec położył na ustach, łzy mu się do oczów rzuciły.
— Na miłość Boga! cóż się z nim stało? Wiesz co o nim?
— A któżby już lepiej o tem nieszczęśliwym miał wiedzieć nademnie, wyjąknął Wanderski — a pan?
— Ja od naszego rozstania w Wilnie, szukam go, dopytuję, gonię po świecie i dopytać nie mogę. Ja nie wiem nic, nawet czy żyje.
— A! żyje! żyje! rzekł Wanderski, ale — tu spuścił głowę.
Służący który miał do stołu podawać kręcił się ciągle, stary dał znak, że później opowie wszystko.
Ciekawość Radyga podbudzoną była do najwyższego stopnia, lecz posłuszny życzeniu gościa, przy obiedzie mówił tylko o dawnych studenckich historyach i obiadach. Przypominał swe przygody i Suchorowskiego, który teraz wysokie pono zajmował w hierarchij stanowisko, i Narymunda o którego zgonie wiedział, a jeszcze mu się na wspomnienie jego łzy kręciły.
— Czekam tylko żeby mi obowiązki moje dozwoliły choć na kilkanaście dni kiedy pojechać tam, do grobów moich, do Matki i Narymunda. Matce zawiozę kamień i położę przy tych, którem własnemi tam złożył rękami. Narymundowi drugi, bo ten mi był Ojcem z ducha.
Nareszcie obiad się skończył, sługę Radyg do miasta odprawił i przysiadł się do Wanderskiego. Na miłość Bożą, mów, począł nalegać, co się z Robertem stało?
A, potom ci ja tu przyszedł — odparł stary, ażebym wam powiedział wszystko i rady i pomocy wezwał. Żyje Robert... ale... niestety!... Powiem panu od początku, wszystko jak było, bo byś inaczej mało zrozumiał. Byłem prawie ciągłym świadkiem przygód mojego biednego panicza.. wlókłem się za nim.
Pokiwał głową — przecież raz tu choć przydam mu się na coś, wyszukawszy was, panie Erazmie, bo byśmy inaczej ani wiedzieli, że tu jesteś, a ty nam bardzo — bardzo pomocnym być możesz.
— Wiem, że Robert z Wilna pojechał do Berlina — rzekł Erazm — cóż potem? ani razu już nie pisał do mnie.
— Tak, Ojciec go do Berlina wyprawił. Krewni chcieli łożyć na koszta wychowania, bo już majątku nie było. Poszło wszystko resztę zabrali wierzyciele. Dopóki żyła pani, Prezes nieborak taił jej prawdę, jakim kosztem, to Bóg wie jeden. Aby jej oszczędzić zgryzoty, przeciągał interesa i tem się zgubił. A nie on przecie ale nasza dobra ale niespokojna pani wszystkiemu była winną. Nikt też jej nigdy nie objaśnił, nie powiedział, że na takie życie nie starczyło. Po śmierci nieboszczki jak krucy rzucili się na majątki wierzyciele, Prezes już siły nie miał się bronić, złamany był i długo tajoną biedą i świeżą stratą i troską o przyszłość syna. Krewni jak każdy, nikt nie ma do zbytku i nikt garściami pieniędzy na wiatr nie wyrzuca. — W dobrym bycie są dobrymi, przy złym wyprzeć by się radzi. Napróżno do ich drzwi stukał. Każdy się kulił, narzekał, przedstawiał liczne obowiązki, i ledwie wyżebrał, że na wychowanie Roberta łożyć obiecali. Znałeś naszego panicza jakim był za młodu takim pozostał, tylko w nim wszystko co było złego i dobrego wyrosło. Wziął dużo po Matce... Zdawało mu się, że go tak Bóg obdarzył, iż na świecie łatwo i prędko i bez pracy zdobędzie co zechce. Pojechał tedy do Berlina, pewien siebie. Ja tam nie byłem, zostałem przy Prezesie. Ojciec odbierał listy aż dusza rosła, szła nauka jak najlepiej, a co pan Robert sobie więcej jeszcze cenił, przyjmowali go tam po domach jako młodego grafa polskiego. Miał kredyt ogromny, robił sobie świetne znajomości i zdawało mu się, że jest już na wielkim gościńcu, prowadzącym do zaszczytów i bogactw.
Myśmy też Bogu dziękowali, żądał tylko często pieniędzy, a tu się robiło co mogło, aby mu je posyłać. Krewni, którzy obiecywali wiele, gdy przyszło regularnie dostarczać, i nie bardzo byli skorzy. Prezes uratował jakoś klejnoty po nieboszczce, które przeznaczał na pierwsze potrzeby Roberta. Sprzedawało się więc po troszę. Jeździłem do Wilna do Fiorentiniego, który sam po starej znajomości zbywanie ułatwiał i tak się to wlokło.
Gdyśmy się już spodziewali, że Robert powróci z dyplomem, nagle przez kogoś z krewnych dowiedział się Ojciec z boku, że Robert siedział schwycony za długi, że należności były ogromne i że w pojedynku ranny w rękę lewą, leczyć się razem musiał.
Starego o mało to do grobu nie wtrąciło. — Zwolna ledwieśmy go pocieszając dźwignęli. — Pojechałem z krzyżem brylantowym do Wilna i z bransoletą kosztowną, które już były niemal ostatnie. Za krzyż dano nam więcej niżeśmy się mogli spodziewać... bransoletę na złą godzinę chciałem oszczędzić, lecz ledwie starczyło to na wykupienie i powrót Roberta.
Sam on upokorzony, nie śmiał się już z powrotem pokazać Ojcu, bo czuł ile był winien. Wrócił i zaraz zapisał się do jakiegoś biura, a dopiero życie czynne rozpocząwszy, przyjechał, całując nogi Ojca przeprosić go.
Któż by mu nie przebaczył! Serce miał zawsze jak najlepsze, zły wybór płochych przyjaciół, złe przykłady, chwilowe uniesienia ciągnące za sobą potem następstwa nieobliczone, wciągnęły go.
Rok czy coś upłynął spokojnie. — Robert żył skromnie i pracował. Nie bywał nigdzie, życie prowadził pokutnicze, ale znano go z nazwiska, trochę z rozgłosu, bo chłopiec był piękny, dobrze ułożony, dowcipny, zaczęto go więc wciągać w towarzystwa.
Bronił się jak mógł od tego, znając siebie, uległ wreszcie. Drugiego roku znano go już w mieście jako dowódzcę złotej młodzieży. — Niebyło zabawy bez niego, nie było domu do którego by go nie ciągnięto.
Ten i ów coś przebąknął powracając z Wilna. Ojca to jeszcze nie dochodziło, ale myśmy już wiedzieli. Wyprosiłem się do miasta chcąc sam widzieć co się tam dzieje, i póki czas zreflektować.
Znalazłem Roberta już na bardzo pięknem mieszkaniu przy wielkiej ulicy zamkowej, paradne wieczory kawalerskie codzień, herbaty, karty, spacery. Cisnęło się tam do niego niekoniecznie co było najlepszego. Dosyć było spojrzeć, żeby to poznać. Nazajutrz, po przybyciu przyszedłem do niego z prośbami, z zaklęciami. Poczciwy a nieopatrzny chłopiec począł mnie ściskać i uspokajać.
Dobry był, serdeczny, ale nie widział niebezpieczeństwa sam... a z mojego strachu śmiał się. Pokazał mi na uspokojenie pełną szufladkę pieniędzy, meble, porządki. Zachodziłem w głowę zkąd się to wszystko wziąć mogło, pewny jednak byłem, że przyszło poczciwie, bo Robert był zawsze szlachetnym.
Przyjął mnie, ugościł jak bym mu był krewnym. Począł mi się spowiadać z projektów, że mógł się bardzo bogato ożenić. Życzono go sobie i tu i tam; obiecywano mu miejsce bardzo korzystne słowem szło jak najlepiej.
Choć ja tego jakoś zrozumieć nie mogłem, alem z pocieszającą wiadomością, uspokojony powrócił do Prezesa.
Rok i dwa upłynęły bez zmiany żadnej, raz jeszcze w tym przeciągu czasu byłem w Wilnie, znalazłem Roberta nie w gorszem wcale położeniu, tylko smutniejszym znacznie i jakby znudzonym. Dostatek był i nie zbywało na niczem.
Znowuśmy tedy z Prezesem Boga chwalili, upłynęło lat trzy, aż jednego rana pan Robert niespodzianie przyjechał. Wyspowiadał się z tego, że chciał Ojca zobaczyć, że urlop dostał i pragnął kilka dni na wsi odpocząć. Ojciec był szczęśliwy, ja znalazłem go bardzo zmienionym, mizerniejszym i smutniejszym.
W pierwszych dniach rozmowy były różne, aż czwartego czy piątego gdym wieczór przyszedł Prezesowi życzyć dobrej nocy, zastałem go w ksześle ze złożonemi rękami jakby osłupiałego.
Nie powiedział mi nic, domyśliłem się łatwo, iż Robert coś niedobrego powiedzieć musiał. Przedemną do niczego się nie przyznał. Parę jeszcze dni żywe ciągle słyszałem rozmowy z Ojcem, spory, błagania, przekonywania i Robert odjechał.
Po tym odjeździe przez kilka dni słowa ze starego dopytać nie mogłem. Siedział jak osłupiały ciągle, a niekiedy łzy mu tylko z oczów płynęły, nigdy on wiele mówiącym nie bywał, a szczególniej gdy go co bolało zamykał to w sobie, póki nie przebolało z ludźmi się dzielić nie chcąc. Mnie się też słudze dobadywać nie wypadało, bo bym dopomódz nie mógł.
Uważałem tylko że częstsze listy biegały do Roberta i od niego, aż stary mi zachorował i położył się. Choroba się wzmogła, doktór kazał posłać po syna, napisałem natychmiast, a że był szczerze do Ojca przywiązany, przyleciał nie tracącą chwili dniem i nocą pędząc. Zastał go źle, zamykali się z sobą, więc nie wiem co były za rozmowy, ale się Prezesowi nie poprawiło na zdrowiu, owszem wzmogła się choroba i umarł na rękach syna.
Robert został sam na świecie, panem swojego losu i woli. Żal jego po tej stracie był szczery i wielki. W ostatniej chorobie na chwilę nie opuścił łoża Ojca, sprowadzał lekarzy, szafował groszem i sobą napróżo.
Pogrzeb był świetny, ten człowiek którego dom dawniej nie zamykał się na chwilę pełen gości, którego za dawnych czasów wynoszono, który służył współobywatelom mieniem, czasem i spokojem, zmarły nie został poszanowanym bo skończył dni w ubóztwie. Było nas za trumną kilku biednych sług i syn a z krewnych jedna stara jejmość która się czuła dla prezesa obowiązaną. Po pogrzebie trzeba było resztki interesów ułożyć, coś postanowić o tym folwarczku, papiery pozbierać, ale Robert jakby go co ciągnęło do miasta. Pilniejsze tylko zbył, resztę mnie pod straż a adwokatowi do roboty poruczył i poleciał.
Okazało się ze śmiercią Prezesa, że i ten folwarczek utrzymać się nie mógł przy Robercie, były jeszcze długi różne, zobowiązania: radzono sprzedać.
Sprzedawszy znaczniejsze majątki, dawną rezydencyją, ulubione miejsce pobytu Matki, trudno było ten ubogi kąt gdzie Ojciec życie skończył oszczędzać. Robert napisał do mnie, żebym w razie sprzedaży do niego przybył. Odmówiłem mu nie chcąc być ciężarem. Miałem mój mały kapitalik dawniej oszczędzony i mogłem się w miasteczku utrzymać przy jakiej takiej małej pracy i handelku byle stron rodzinnych nie opuszczać.
Folwark sprzedano...
Nie jechałem już do Wilna, wyniosłem się jak chciałem, a że i dawniej koszykarstwem się bawiłem, zacząłem koszyki sobie robić i sprzedawać.
Jeszcze rok nie upłynął po zgonie starego pana i nie obyłem się swoją samotnością i biedą, gdy powracający z Wilna kupiec, który obok mnie mieszkał, przyszedł do mnie jednego dnia uśmiechnięty.
— A co, panie Wanderski? powiada mi, ucieszysz się pewnie.
— Z czego się mam cieszyć? zapytałem.
— A no z losu waszego panicza, toż to teraz wielki pan.
— Z niego, zkąd i co?
— Ożenił się, powiada kupiec, z wdową czy też z rozwódką, nie wiem, starszą od siebie to prawda, ale niezmiernie bogatą. Piękna pani, dodał, znana powszechnie, za nią tam wszyscy w mieście przepadali. Powiedział mi nazwisko ale dla mnie ono nic nie znaczyło, bom go nie znał. Tknęło mnie to, że staremu słudze nie powiedział: pobłogosław! Gorzej że nawet roku żałoby po Ojcu nie dotrzymał, nie słusznie go jednak o zapomnienie obwiniałem, bo list przyszedł z poczty do mnie. Poczciwy Robert donosił mi biedakowi o ożenieniu swojem i zapraszał koniecznie na wieś do siebie dokąd się państwo przenieść mieli.
W początkach mi się nie chciało jechać, potem i tęsknota i ciekawość skłoniły skorzystać z zaproszenia. Napisałem dziękując i prosząc aby mi tam kątek naznaczyć kazał. Koszyki moje pozbywszy, grosz jaki tam był zabrałem, manatków było nie wiele, powlokłem się.
Znalazłem młodych państwa w rezydencyi wspaniałej, daleko przechodzącej jeszcze tę w której prezesowstwo za dobrych czasów przebywali. Pałac był książęcy, ogrody, park, wszystko urządzone wybornie.
Dostatek wielki, zbytek straszny. Dano mi dom przy ogrodzie z takiemi wygodami żem się ich niemal wstydził, ale Robert, który był do przeszłości przywiązany, a mnie jednego z niej tam miał, pamięć we mnie lepszych lat szanował.
Zaprezentował mnie pani, która wyglądała też na udzielną księżnę, znać niegdyś była bardzo piękną, ale już teraz niemłodą i choć może przyjęła dobrze, ale widać na niej było wielką dumę i to, że się tu czuła panią. Co mnie tam do tego było, byle Robert był szczęśliwy a zdawało się że mu na niczem nie zbywało...
Nie posiedzieli państwo długo na wsi, zostałem sam jeden, ruszyli zagranicę. Lata potem płynęły jednostajnie w podróżach po stolicach, rzadko w domu, Roberta też widywałem coraz mniej, a gdy czasem przybył nie zdawał mi się tak szczęśliwym jak z początku. Zaczęło się trafiać że on siedział na wsi, a pani była w podróży, to potem ona w domu, on gdzieś siedział w mieście. Życie się wiodło dziwne, ja plotłem znowu koszyki, nie było co robić. Tak przeszło lat kilka.
Nie chcę pana nudzić długiem opowiadaniem przygód tych, których dalekim tylko byłem świadkiem. W pośród różnych kolei, nagle gdy Robert siedział na wsi, a pani była u wód, dano znać że chora, a nazajutrz przyszła wiadomość że nie żyje.... Pobiegłem do niego aby żal z nim podzielić, myślałem że zastanę go w wielkiem strapieniu, był tylko pomięszany niezmiernie i jakby przelękniony. Nazajutrz kazał mi przyjść pomódz sobie do pakowania: ładowano powozy, rzeczy, sprzęty nawet kosztowniejsze i wyruszyliśmy znowu do Wilna. Nie pytałem o nic.... ale z Roberta widziałem znając go, że i żony żałował i jakichś się obawiał kłopotów. Prawnicy zaczęli do domu chodzić cały dzień, papiery się gromadziły po stołach, mieliśmy proces.
Prawował się z familją żony lat kilka, jeździł Robert do stolicy, sprzedawał co miał, długi robił, spokój stracił, a koniec końcem na głowę przegrał.. Gdy się to stało przyszedł do mnie i powiedział:
— Wiesz Wanderski, nie mam już nic jak nic nie miałem, teraz muszę iść służyć.
Cóżem miał mu odpowiedzieć, tylkom go uścisnął, nie chcąc mu być ciężarem wywędrowałem na stare śmiecie do miasteczka, a już ręce się trzęsły i koszyki było trudno pleść. Przecie się żyło, na starość ciepły kąt i spokój, oto wszystko co człek potrzebuje.
O Robercie trudno mi się było i dowiedzieć. Słyszałem o nim to tam, to owdzie, szukał znać biedaczysko szczęścia i ludzi, a znaleść ich nie mógł. Od jednego z krewnych jego dalekich, który przejeżdżał tędy, dowiedziałem się, że w Kamieńcu leży chory. Jeszczem miał dosyć sił aby się tu dostać, alem już zdrowego zastał. Był w służbie, wiodło mu się nie wyśmienicie, smutny był, zniechęcony, jakby mu życie obrzydło... Gdy mnie zobaczył rozpłakał się, nie wiedział gdzie i jak mnie posadzić.
— Tyś mi jeden wiernym został! — mówił; tyś mi też jeden jeszcze drogi i ciebie tylko szanuję.
Zobaczywszy go zdrowym a żem się też widział potrzebnym, chciałem wracać do tej chaty najętej do której jużem był nawykł i ona do mnie: ale mnie nie puścił. Zaczął dowodzić, że mi to wszystko jedno, tu czy tam siedzieć, i tak zostałem.
— Będzie temu już pół roku — tak pół roku — kończył Wanderski — gdy wieczorem, kiedy najspokojniej na Roberta czekam w domu, pacierzę mówiąc, bo mi izbę przy sobie dał — wpada chłopak nasz... blady, z rękami załamanemi i rzucił się twarzą na stół.
— Co tobie? — wołam docucić się go nie mogąc, — co tobie? Sądziłem że co zmalował i kary się obawiał. Nie rychłom głosu z niego dobył. Wskazał mi ręką na okno....
— A to pan nic nie wiesz! — zawołał — patrz co tam za kupa ludzi stoi przed restauracją.
— Cóż się stało?
— To tylko wiem, rzekł chłopiec, że nasz pan drugiego jakiegoś pana pchnął nożem i zabił.
W istocie lud się cisnął, krzyk był i wrzawa niezmierna — pobiegłem co sił stało. Od stojących ludzi dowiedziałem się, że jakaś kłótnia się wszczęła między nim a urzędnikiem, który mu przykre jakieś słowo powiedział. W uniesieniu Robert chwycił nóż i cisnął nim w piersi nieszczęśliwego tak, że go na miejscu przypadkiem, nierozmyślnie zabił.
Znałem go że był gorączką całe życie... lecz nigdy nie doszedł do takiego gniewu, znać słowa co go wywołały straszne być musiały. Ludzie powiadali iż tyczyły się przeszłości....
Urzędnik zabity, człowiek żonaty, ojciec czworga dzieci, zasłużony, mający wielkie stosunki i należący do rodziny bardzo znaczącej, powszechnie był żałowany.. Wściekłość na nieszczęśliwego Roberta, odgróżki, wrażenie z tego wypadku były tak wielkie, żem się lękał o jego życie... bo tłum przyjaciół zrazu się nawet rzucił na zabójcę i o mało go w miejscu nie rozszarpano... Stałem jeszcze wśród zbiegowiska, gdy straż nadbiegła, wyprowadziła Roberta bladego, związanego, miotającego się... wiodąc do więzienia....
— Jakto? przerwał Radyg załamując ręce — Robert jest tu i uwięziony dotąd?
— Od sześciu miesięcy, odrzekł Wanderski, śledztwo się ciągnie — do więzienia nawet nie dopuszczają. Chodzą wieści iż kara ma być najsurowsza... Robert nie ma tu nikogo prócz nieprzyjaciół. Z góry nakazano, bez względu na nic, domierzyć sprawiedliwość.
Słysząc to Radyg wstał z siedzenia, z rękami załamanemi począł się przechadzać po pokoju...
Drugiego dnia potem Radyg miał zwiedzić więzienie. Zdziwiło to nieco otaczających go, gdyż wprzódy inne było postanowienie, potrafił wytłumaczyć jednak zmianę tem, że one na szczególną baczność pod względem lekarskim zasługiwały, w chwili gdy w okolicy zaczynała się objawiać cholera. Od rana tedy rozpoczęła się ta urzędowa wizyta, tak przeciągnięta długo iż towarzyszący lekarzowi urzędnicy, dali się pod rozmaitemi pozorami pooddalać a lekarz z dodanym mu tylko do przeprowadzenia żołnierzem, sam pozostał. — Obchodząc gmach podzielony na różne kategorje uwięzionych wszelkiego stanu i płci ludzi, już gromadnie już pojedyńczo pozamykanych, Radyg w końcu znalazł się w korytarzu, w którym mieściły się izby dla szlachty przeznaczone. Jak wiadomo, nieosądzeni winowajcy w więzieniu korzystają jeszcze z praw stanu do którego należą. Szlachta może mieć osobne izby i wygodniejszą posługę.
Na ten raz żołnierz zapewniał Radyga, iż oprócz jednej — izby były próżne i więźnia w nich nie było żadnego. — Wskazał przy tem na drzwi, w których klucz był na zewnątrz umieszczony... Radyg dał mu znak iż może pozostać w korytarzu. Sam wszedł do środka.
Izdebka w której się znalazł, podobna do innych więziennych, niegdyś cela klasztorna z oknem od podwórka zabitem deskami, które tylko w górze nieco światła wpuszczały... z kratami żelaznemi w mur wbitemi, ciasna była i ciemna... Pod oknem jedynem stał mały stolik, obok tapczan z siennikiem i kołdrą wełnianą.. Na stoliku otwartą książkę łatwo poznać było jako Biblję. — W rogu tapczana siedział człowiek ubrany nędznie, z głową wypełzłą, z cerą żółtą, wsparty na rękach.. Usłyszawszy otwierające się drzwi, powoli podniósł oczy i ciekawie zaczął się przypatrywać nieznajomemu.
Radyg zamknąwszy za sobą celę, stanął opodal milczący, nie mówiąc słowa. — Więzień powoli wstał i opierając się o stolik, z oczyma wlepionemi w niego, czekał.
Chwila tak upłynęła... Robert kilka razy podniósł i spuścił oczy, nie poznał dawnego towarzysza, dziwiło go groźne milczenie przybyłego.
Erazm też nie wiedząc o przyjacielu nie domyśliłby się go w znędzniałym i zestarzałym przedwcześnie człowieku, którego miał przed sobą. Z pięknego owego Roberta został szkielet obleczony skórą zżółkłą, zmarszczoną, choć w rysach jego jeszcze czytać było można znękany ale niegdyś szlachetny charakter.
Radygowi serce biło; chciał mu się rzucić w objęcia, postanowił jednak choć spróbować, czyli go po głosie nie przypomni, czy w rozmowie go nie odgadnie. Zaczął ją od słów obojętnych, zapytując go o zdrowie, o wygody, o powietrze....
Usłyszawszy głos ten Robert drgnął, począł się pilnie wpatrywać i po chwili odwrócił oczy... Na zapytanie odpowiedział, iż tak jak jest, znajduje się niewygodnie ale znośnie.
— Pan jesteś lekarzem? zapytał.
— Odwiedzam szpitale i więzienia, dodał Radyg...
Dłużej już trudno mu było wytrzymać, szło tylko o to, ażeby żołnierz stojący pode drzwiami, nie usłyszał wykrzyku zdziwienia i radości. Korzystając więc z chwili, gdy Robert zwrócił nań oczy, Erazm palec położył na ustach i dał mu znak wyrazisty milczenia, a nim Robert z podziwienia mógł ochłonąć, rzucił mu się na szyję szepcząc cicho:
— Nie poznałeś mnie? Erazma? Jestem... Robercie... twój stary i wierny przyjaciel, o którym zapomniałeś zupełnie...
Nadzwyczajne było zdziwienie więźnia, który w uścisku tym osłabły, musiał w końcu paść na tapczan i słowa odpowiedzieć nie umiał...
— Powiedz żeś słaby, i żądaj aby cię umieszczono w szpitalu, dodał po cichu Radyg. Na dziś ci więcej powiedzieć nie mogę... Miej otuchę... zrobię co tylko jest w mocy ludzkiej, byś był wolnym.
Oczy Roberta błysnęły na chwilę, lecz jakby rozmysł nadszedł, spojrzał wnet ze zwątpieniem, z niedowierzaniem, ruszając ramionami.
— Powtarzam ci, proś zaraz jutro o przeniesienia cię do szpitala... ja wprzódy jeszcze powiem, że cię znalazłem chorym... dłużej pozostać nie mogę. Dla tego, że chcę ci służyć, nie powinienem podejrzeń obudzać... Bądź spokojnym.
Potem odstąpił Radyg żywo i głośno, począł mówić coś obojętnego skłonił się i wyszedł.
Ostrożność nie była zbyteczną, gdyż otwierając drzwi, znalazł żołnierza tuż przy nich, jakby na podsłuchach, co zresztą łatwo się ciekawością bezmyślną tłomaczyć mogło.
Wieczorem tegoż dnia przyszedł Wanderski niespokojny, dowiedzieć się o Roberta.. Radyg namyślał się czy ma go przypuścić do narady, czy sam wziąść na siebie spełnienie tego, co znajdował swym obowiązkiem.
Całą noc walczył z sobą usiłując zbadać własne sumienie, co mu czynić należało. Robert nie był zbrodniarzem rozmyślnym i zepsutym, w chwili gwałtownego gniewu obrażony, zapomniał się, bronił honoru swego... zabójstwo było przypadkowe. Czystem więc sumieniem mógł Radyg starać się go uwolnić w jakikolwiek sposób od kary ciężkiej, która go spotkać mogła. Wkrótce po zwiedzeniu więzienia znajdował się u gubernatora, i umyślnie w rozmowie wspomniał o więźniu, który, wedle jego zdania miał zaród niebezpiecznej choroby, i powinien był być przeniesionym do szpitala.
— Jak się nazywa? spytał gubernator.
Radyg powiedział nazwisko.
Na twarz urzędnika wystąpił wyraz gniewu i rozjątrzenia.
— Tego zbójcę, rzekł, nie warto by ratować nawet. Pan wiesz? zabił nam jednego z najzdolniejszych naszych radzców komissyi... księcia N... ojca kilkorga dzieci, nadzieję rodziny... człowieka, który miał najpiękniejszą przyszłość przed sobą.
— I jakaż była przyczyna tego wypadku? jeśli wolno zapytać? odezwał się Radyg.
— Stare jakieś współzawodnictwo z kawalerskich czasów, odrzekł gubernator, gdy jeszcze oba ci panowie starali się o tę panią z którą potem zabójca był żonaty... Książe miał się o niej odezwać nieprzyzwoicie... ale to go nie tłomaczy, mógł dochodzić krzywdy, mógł go wyzwać na pojedynek, a nie bezbronnemu nóż wbić w piersi.
Radyg zamilkł.
— Tego chorego, dodał urzędnik, można przenieść gdy się podoba, czy do szpitala, czy gdzie zechcecie, ale to mu się nie na wiele przyda... będzie w kajdankach taczki woził, to pewna. Książe... miał rodzinę możną. Żona, bracia, stryj, osoby wysoko położone, poprzysięgli, że najsrożej ukaranym być musi. I to mu się należy, to mu się słusznie należy, dodał gubernator.
— Ale pomimo to, przerwał Radyg, chory choćby nazajutrz miał być karanym, ma swe prawa, ja tylko te znam i o te się upominać muszę, to mój obowiązek.
— A! zapewne! zapewne, bardzo słusznie, dokończył urzędnik, alem chciał pana objaśnić, ażebyś się jego losem do zbytku nie rozczulał. Człowiek był płochy, zuchwały i dumny... chociaż nie miał się czem pysznić, bo majątku nie miał i zrujnowany był pod każdym względem.
Radyg w interesie przyjaciela musiał zupełnie zamilczeć o swoich z nim dawnych stosunkach i znajomości, odwrócił więc rozmowę na inny przedmiot.
Szukać musiał jakichś środków do uwolnienia Roberta, a najpierwszym z nich było przeniesienie go do szpitala, gdzie on rozporządzał i był sam za wszystko odpowiedzialnym.
Wprawdzie nie miał tu znajomych, brakło mu stosunków, a Wanderski na niewiele mógł się przydać, lecz Radyg nie tracił otuchy, że w jakikolwiek bądź sposób potrafi Roberta wyrwać z więzienia, choćby sam za niego paść miał ofiarą.
Wanderskiemu nie zdawało się potrzebnem zwierzać, ani starca niedołężnego wciągać w tę robotę, do której wcale dopomódz nie mógł. Gdy więc wieczorem nadszedł staruszek niespokojny aby się coś dowiedzieć o Robercie, Radyg uściskał go, posadził, ugościł, lecz na naglące zapytania, odpowiedział tylko ogólnikowo, iż wszelkich starań dołoży i nie ruszy się ztąd, póki Roberta z tego nieszczęścia nie wydźwignie.
— Ale cóż ty zrobisz, co możesz poradzić, mój panie Erazmie, łamiąc ręce zawołał Wanderski, mów, przecież my tu głowy łamali, ale cała klika przeciw niemu, zawzięli się... co tu począć. Dla nikogo nie są tak surowi jak dla niego. Do innych więźniów przystęp dozwolony, ja sobie wymodlić nie mogłem, żeby się do niego na chwilę docisnąć.
Radyg milczał słuchając.
— Różne mi myśli przychodziły do głowy, mówił Wanderski, na różne się brałem sposoby, wszystko daremne. Dawni przyjaciele, stosunki, krewni znać go dziś nie chcą. Jednego tu człowieka miłego przypadkiem znalazłem, co się nad nim ulitował, ale ten, choćby chciał, nie wiele może.
— Któż to taki? spytał, nie przywiązując zbytniej wagi do odpowiedzi Radyga.
— Nie wiem czy pan sobie przypomina ekonoma u prezesowstwa, Baworski się zwał.
— Pamiętam, miał syna, oddawał go do szkół.
— Tak jest, i niech mi pan daruje, mówił stary, jak to zwykle ubodzy łaknąc chleba, poszedł chłopiec na medycynę.
Radyg się uśmiechnął i dodał: jak ja...
— Jużciż, odparł Wanderski, w tem przecie nic złego nie ma.
— A cóż się z nim stało?
— Jest tu przy szpitalu.
— Kto? Julek Baworski!
— Ano! pan sobie nawet imię jego przypomniał.
— Spodziewam się, bom go dzieckiem czytać uczył w czasie wakacyi; ale, przy jakimże szpitalu? Wszak ja tu zwiedzałem wszystkie.
— Albo ja wiem jak on się nazywa: ale jeśliś pan zwiedzał szpitale jako zwierzchnik, toś go przecie gdzieś napotkać musiał.
Radyg napróżno usiłował sobie przypomnieć.
— To poczciwy, dobry, zacny chłopiec, rzekł Wanderski, przynajmniej przez niego coś posłać było można Robertowi, żeby mu więzienie osłodzić.
— Wiesz gdzie mieszka? spytał Radyg.
— Na Folwarkach, rzekł Wanderski, u rzeźnika Schaby.
— A mógłbyś go jutro prosić żeby był u mnie na obiedzie, wszakci to z jednej oba jesteśmy prowincyi, z jednego biednego stanu i jednego powołania. Mówicie że poczciwy i dobre ma serce, radbym go poznać.
— To on będzie szczęśliwy! zawołał stary, bo tu nie ma ani znajomych ani łaskawych... O! jutro go na obiad zamówię, nieochybnie.
— I sam przyjdź...
Na tem się skończyła rozmowa.
Radyg uszczęśliwiony był ze znalezienia Baworskiego, zdało mu się, iż od niego jakiegokolwiek światła zasięgnąć potrafi. Czekał więc niecierpliwie jutra.
W godzinie obiadowej, jeszcze przed Wanderskim stawił się młody doktór, którego Radyg już widział wprzódy w istocie, ale nazwiska jego nie zapamiętał. Jak wielu z pracowitego stanu ludzi, Juljan miał i postawę i twarz energiczną, nie uderzającą pięknością rysów, prawie pospolitą, lecz wpatrzywszy się w niego, poznać było można naturę zamkniętą w sobie, skupioną i silną; wyprostowany, sztywny, ruchów ostrych i niewyszukanych wcale, nie był zrazu ani miłym, ani pociągającym, oko Radyga znalazło w nim jednak człowieka, któremu śmiało zaufać było można.
Poznali się bez wielkiego wylewu słów, nie prawiąc sobie grzeczności, po żołniersku niemal. Zmierzyli się oczyma, Radyg podał mu szczerze dłoń i ofiarował przyjaźń. Baworski przyjął i dłoń i ofiarę bez zdziwienia, bez zbytnich uniesień, z prostotą, jakby czuł się godnym obojga. Podobało się Radygowi, że zbyt pochlebstwem i uniżonością nie zdobywał sobie szacunku, i umiał swą godność utrzymać, choć bardzo dobrze wiedział, jak jedno słowo wysoko położonego urzędnika, wiele dlań znaczyć mogło.
— Wątpię żebyś pan pamiętał stary elementarz z obrazkami, na którym miałem przyjemność uczyć go alfabetu, odezwał się Radyg... ale ja z tego biorę powód do przypomnienia się starej znajomości.
— Ja elementarz nietylko pamiętam, rzekł Julian, ale go nawet zachowałem na wieczną pamiątkę.
— A dla czegóż przy przedstawieniu nie chciałeś mi się pan przypomnieć?
— To rzecz bardzo naturalna, odpowiedział Baworski, ja jestem młodym, świeżo na medyka wyświęconym, dopiero doktorkiem, pan inspektorem i wysokim zwierzchnikiem. Gdybym się narzucał, mogłoby to ujść za interesowane wciskanie się pod jego protekcyję, a ja przyznam się panu, nie protekcyi chcę być sobie winien los lepszy, jeśli mi on przeznaczony.
Tak się poczęła rozmowa.
Po obiedzie, który upłynął na pogadankach o miejscowych różnych urządzeniach i ciekawościach, Wanderski odszedł, a dwaj medycy zostali sami. Radyg zaprowadził Baworskiego do swego gabinetu na cygaro.
— Widujesz pan Roberta? zapytał go po cichu.
— Właśnie dziś go przeniesiono do mojego szpitalu, rzekł Juljan.
— A! zawołał Radyg, to bardzo szczęśliwie, pan wiesz jakie mnie z nim łączyły stosunki, ile ich rodzinie winienem.
— Ja się też im czuję obowiązanym, kosztem prezesa oddawany byłem do szkół... przerwał Baworski.
— Czemby losowi jego ulżyć można? spytał Radyg.
— Tymczasową ulgę przyniesie szpital, bo mu tu będzie wygodniej, lecz mała ztąd pociecha. Ludzie są zajadli na niego, niema ani jednego obrońcy i przyjaciela, oprócz nas... Sąd lada chwila o losie jego rozstrzygnie, a zdaniem powszechnem, czeka go pozbawienie praw stanu, i zesłanie na lat kilkanaście do ciężkich robót w kopalniach. O ile mnie się zdaje, Robert nie wytrzyma ani podróży, ani klimatu, ani niewygód jakie znieść będzie musiał. Zdrowie jego wątłe.
Radyg zachmurzył się, milczał.
— Staraj się go pan jak najdłużej zatrzymać w szpitalu, dorzucił.
— Jest to rzecz niemożliwa. Póki pan tu jesteś, mówił Juljan, poparty przez niego, mogę decydować, że pobyt w szpitalu jest konieczny; na nieszczęście, starszy lekarz od którego zależę, jak najgorzej jest usposobiony. Już dziś wyrzucał mi, że go niepotrzebnie wzięto, i że mu lepszą izbę naznaczyłem, złożyłem się wiadomym mi rozkazem pańskim. Co potem będzie, nie wiem. Radbym mu usłużyć, ale jestem podwładnym, słuchać muszę.
Radyg się zamyślił.
— Ułatw mi pan przynajmniej bezpieczną z nim rozmowę, wszak to możliwe, rzekł po chwili.
— Nie tylko możliwe, ale z mojej strony niewymaga żadnego ułatwienia. Przyjedziesz pan kiedy zechcesz na oglądanie szpitala... a zabawisz nie zwracając oczów, ile się podoba.
— Ale starszy lekarz nadjechać może?
— Wybierz pan godzinę w której właśnie przybyćby nie mógł.
— A ta jest?
— Poobiednia, rzekł Juljan, sypia po obiedzie i zakazał się budzić.
— Ja go dziś jeszcze uwolnię od towarzyszenia mi w wycieczkach po koleżeńsku, dodał Radyg.
Skutkiem tej umowy, Erazm o naznaczonej godzinie, pieszo aby na siebie nie zwracać uwagi, jakby tylko dla odwiedzenia Baworskiego, udał się do szpitala. Gospodarz w pełnej formie czekał nań już w progu, weszli o mroku. Dla niepoznaki przesunęli się przez parę sal i do kilku łóżek przystąpili, nareszcie Radyg przez wskazane drzwi wszedł do celi Roberta.
Tu już wygodniej mu było, jaśniej, czyściej, a choć przywdziać musiał strój wszystkich szpitalnych gości, miał niektóre wyjątkowe wygody, w które go troskliwy Juljan mógł opatrzeć.
Przy jaśniejszem świetle, twarz Roberta jeszcze straszniej wychudłą i zniszczoną wydała się Radygowi. Oczy miały jakiś blask chorobliwy, ruchy coś gorączkowego, wyraz fizyognomii był rozpaczliwy chwilami lub apatyczny.
Erazm usiadł przy nim z czułością chwytając go za ręce.
— Nieprawda, tu ci lepiej trochę?
— I wiem, że tobie to winienem, ale niedługo potrwać to może.
Obejrzał się i począł pilnie wpatrywać w przyjaciela.
— Mój Boże! zawołał, co za zmiany nietylko w losie nas obu, ale w twarzy... jabym cię nie poznał, ty mnie.
— Zdaje mi się, że poznałbym cię był jeszcze.
— Któżby powiedział, gdyśmy się w Wilnie żegnali, a ja jechałem w świat pełen nadziei, że tak się spotkamy.
— I ktoby powiedział, dodał Radyg, że ja, owo chłopię zmarzłe, które ty odciągnąłeś od grobu Matki i uratowałeś od zatracenia, przyjdzie do ciebie do więzienia powiedzieć ci: oto jestem, abym ci mój dług spłacił!
Robert zaczął nań zdziwionemi poglądać oczyma. Trochę się zmarszczył i zdawał jakby urażonym...
— Nie wiem o jakim długu mówisz, przerwał żywo. Wypłacił mi się uczynek, który serce dokonało, tylą pociechami, że z lichwą za tę zasługę oddaliście mi dawno, więcej niż ona była warta.
— Wolno ci to tak pojmować, rzekł Radyg, ale mnie, nie.. Prawdziwie opatrznościowo się tu znajduję, i zrozumiałem co mi rozkazano dokonać. Kochany Robercie! Nie mam ani rodziny, ani żony, ani dzieci, na świecie jestem sam... Mojem zadaniem dotąd było służyć chorym, ubogim, biednym, cierpiącym... pamiętam los mojej Matki! Nie wiem sam jak dobiłem się stanowiska, majątku, pewnego znaczenia i zaufania. Do wszystkiego tego nie przywiązuję zbytniej wagi, gotów jestem poświęcić wszystko, a muszę cię ocalić.
— Mnie? ocalić? śmiejąc się boleśnie, spytał Robert, ale to jest rzecz niepodobna po prostu, jakimże sposobem?
— Właśnie, sposobu szukać muszę i znajdę, dodał Radyg, chcę tylko ażebyś wiedział, o tem mojem postanowieniu i nabrał otuchy.
Słysząc to Robert wcale nie okazał radości, wziął go za rękę, ścisnął i począł wolnym głosem:
— Słuchałem ciebie, posłuchaj że ty mnie. Mówiłeś mi o swoim losie, ja ci moje położenie w dwóch słowach odmaluję. Zużyłem się, przeżyłem, na nic nikomu nie jestem ani potrzebnym, ani użytecznym. Po cóż ty masz mnie ratując, siebie ważyć na nierównej szali, będąc stokroć więcej wart... Tyś dla biednych pomocą i ratunkiem, a ja nawet sam sobie na nic się już nie zdam... Dziękuję ci... ale to...
Niedokończył Robert.
— Ot, rzekł po chwili, miło mi, żem cię tu spotkał, że mogę ścisnąć jeszcze dłoń przyjazną, gdy tu żadnej nie mam; miło mi przemówić, przypomnieć, odetchnąć, potem co będzie to będzie. Ochoty do życia nie mam.
— Ale masz obowiązek życia i niesienia niem pożytku światu, zawołał Radyg. Nie będę ci prawił kazań, ale im więcej sam czujesz się przygniecionym, tem konieczniejszą rzeczą jest podnieść się, choćby życie na nowo rozpocząć było potrzeba.
— Spojrz-że na mnie! śmiejąc się gorzko, rzekł Robert... to ironija chyba. Z czemże ja to życie rozpocznę?
— Nie wiem z czem, ale ci powiem z kim. Ze mną, bo ja cię nie opuszczę.
Robert zamilkł, jakby już spierać się nie chciał więcej, i uważał to za rzecz próżną, do niczego nie prowadzącą.
Radyg nie zdołał martwego rozbudzić jeszcze, nie zrozpaczył wszakże.
Zaczęli mówić o innych rzeczach. Doktór opowiadał mu swoje życie, przejścia, szczęśliwe okoliczności, które mu dopomogły do wydźwignięcia się tak prędkiego. Robert słuchał mało się ożywiając. Kilka razy chciał go na spowiedź wzajemną wyciągnąć doktór, lecz napróżno. Zamykał się w ogólnikach, nic szczegółów nie dotykając.
Na ten raz trzeba było na tem poprzestać. Nadszedł Juljan, usiłowano więźnia rozbawić, przyniesiono herbatę; starano się myśl jego oderwać od teraźniejszego stanu, był zaś długą samotnością i cierpieniem tak zdziczały, iż się na chwilę rozerwać nie dał.
Spóźniona godzina zmusiła Radyga na ten pierwszy raz, po wyczerpaniu wszystkich przedmiotów wyjść, przyrzekając powrót jak tylko będzie można najrychlejszy. Juljan wyszedł z nim razem. Udali się do jego mieszkania.
— Stan Roberta gorszy jest niż się spodziewałem, odezwał się Radyg. Ufałem jego temperamentowi wrażliwemu, ale łatwo pozbywającemu się wrażeń. Znękany jest nad wyraz, moralnie i cieleśnie chory. Pan staraj się go pokrzepić, ja będę pomagał.
Ścisnęli się za ręce, niepotrzebując słów wielu aby się zrozumieć i rozeszli.
Radyg, który początkowo krótki tylko czas miał zabawić w Kamieńcu, musiał szukać pozorów dla przeciągnięcia tu swego pobytu. Nie wszyscy mu tu radzi byli, szczególniej podwładni. Przedłużone te odwiedziny obudzały niepokój w nich, bo się kazały domyślać, że znalazł coś co chciał pilniej dośledzić i zbadać; trwożyli się wszyscy, którzy w sumieniu grzech jakiś mieli sobie do wyrzucenia. Radyg głośno tłomaczył się tem, iż rad był wypróbować nowe lekarstwo o cholerze, która się tu objawiała. Nie wierzono mu jednak; w głowach niespokojnych ludzi roiło się, że się maskować tylko musiał, że mogły być jakieś doniesienia tajemne o nadużyciach, które usiłował dośledzić.
Drugiego dnia sam miejscowy urzędnik najwyższy, wziąwszy go do gabinetu na cztery oczy, począł się niespokojnie wypytywać, czy co znalazł w nieporządku, czy miał jakie polecenia szczególne?
— Ale nie, daję panu słowo, rzekł Radyg. Mój objazd urządziłem tak, ażebym miał dosyć czasu zatrzymać się dłużej tam, gdzie mnie stan zdrowia ogólnego, położenie miejsca, szczególne choroby będą zajmować. Korzystam z tego i chcę tu dłużej zabawić, ale nic w tem tajemnego i tajemniczego nie ma.
Wejrzenie otwarte, mowa wesoła i szczera przekonały: na tem się skończyło. Lecz w mieście wcale się nie uspokojono. Wiedząc o stosunkach Juljana z Radygiem, zabiegano do niego, zaklinając go ażeby starał się dobadać przyczyny. Baworski napróżno zaklinał się i ręczył, że Radyg po prostu chciał wypocząć; kiwano głowami... Czapki gorzały!
Ten i ów starał się ująć zwierzchnika, zapraszano go na wieczory, na obiady, Radyg nie lubił właśnie tych przyjęć i uwalniał się od nich.
Co najgorzej śledzono jego kroki, stosunki, nie mógł się ruszyć z domu, by za nim kto nie szedł w tropy, a to właśnie nadzwyczaj utrudniało i widywanie się z Robertem i obmyślenie środków uratowania go.
Ratunek jedyny był w ucieczce... o tej wszakże pomyśleć nawet było trudno. Szpital ten, w którym i więźniów było wielu, i żołnierzy, strzeżony był dniem i nocą; wszystkie wyjścia osadzone były wartami, podwórze otaczał wysoki częstokoł, po za nim jeszcze chodziły szyldwachy i pilność była jak największa. Oprócz straży wojskowej lekarz zawiadujący szpitalem, a tym był właśnie Juljan, odpowiadał za chorych, zostających pod jego nadzorem.
Kilka dni rozpatrując się w tem wszystkiem, Erazm przekonał się tylko o niemożliwości ułatwienia ucieczki. Trzeba było szukać innego jakiegoś środka, zachodził w głowę, nie mógł go znaleść. Wreszcie sam Robert tak zawsze jeszcze był znękany i obojętny, iżby się na żaden plan i usiłowanie wyrwania z więzienia nie zgodził.
Nie zrażało to Radyga.
— Muszę, powtarzał sobie codziennie, winienem mu to czem jestem, nie opuszczę go!
Tymczasem, na wszelki wypadek, zawiązywały się znajomości i stosunki. Urzędowe położenie Radyga czyniło go pożądanym wszędzie, równie jak sława lekarska. Szukano go, zapraszano, narzucano mu się aż do zbytku. On, wśród tego tłumu upatrywał kogoś coby mu się przydać mógł, i wprost lub bez wiedzy dopomódz...
W liczbie osób, które codziennie widywał, znajdował się człowiek niemłody, niegdyś bardzo możny, dziś zrujnowany zupełnie, który pozbywszy wsi i majątków, od lat wielu już siedział w mieście, miał dom otwarty, przyjmował u siebie zawsze dosyć liczne towarzystwo i umiał dobrze być ze wszystkiemi. Byłto sędzia Bydlewski, lat mieć mogący około sześćdziesięciu, figura poważna na pozór i serio zawsze prawiąca rzeczy dowcipne i zabawne; sławny smakosz i doskonały gospodarz do paradnych obiadów, naostatek najlepszy gracz w wista i preferansa na gubernię całą. Co wieczora zbierało się u niego przynajmniej cztery stoliki miłośników gry skromnej; dawano doskonałą herbatę i ciasteczka, były cygara, towarzystwo miłe i bez ceremonii, a najwyżsi urzędnicy i najmożniejsi obywatele z przyjemnością tu uczęszczali. Bydlewski starał się wielce o znajomości z doktorem, bo miał starą chorobę wątrobową, nieuleczoną, którą z pomocą każdego nowego lekarza, próbował zwyciężyć napróżno. Nie zrażało go to wcale, i gdy się trafił doktór inny, radził się go, aby po kilku tygodniach przekonać, że stara słabość była nieuleczoną.
Sławny Radyg obudził w nim nadzieję, nie dziw też, że się chciał wszelkiemi środkami przypodobać, a że pieniędzy nie miał, usłużnością i grzecznościami płacił. Ponieważ Bydlewski oddawna tu zamieszkały, znał doskonale ludzi i stosunki, a w pierwszej rozmowie okazał trochę sympatyi dla wspomnionego przypadkiem Roberta, Radyg postanowił spróbować, czyby mu się nie udało spożytkować tę znajomość. Jednego dnia zacząwszy od wątroby pacjenta, o której długo i szeroko się rozgadał, Erazm przeszedł do rozmowy o różnych rzeczach, aż o nieszczęśliwym wypadku Roberta. Przyznał się panu Bydlewskiemu, iż znał jego rodziców, że bardzo żałował zagrożonego ciężkim losem, nieszczęśliwego, a opuszczonego od wszystkich człowieka.
— Ja go także żałuję, rzekł cicho sędzia, znałem go dobrze, miły człowiek, sympatyczny, grywał tu u mnie w wista i preferansa co wieczór. Bardzo mi go żal, a tu z żalem i przyjaźnią dla niego, nawet się zdradzić nie można nie chcąc być źle widzianym, tak są na niego wszyscy zajadli.
— Czyżby nie było środka uratowania go? zapytał Radyg?
— Jaki? spytał Bydlewski, nie widzę żadnego. Jeśli się mam panu przyznać, nie dalej jak wczoraj mówił mi prezes sądu kryminalnego, że wyrok jest bliski, i że będzie do ciężkich robót skazanym.
— Ale on nie wytrzyma podróży, rzekł Radyg.
— To umrze w drodze biedny! odparł Bydlewski.
— Szkoda człowieka!
Sędzia powtórzył: wielka szkoda człowieka.
Po chwilce Radyg znowu coś zaczął o wątrobie, a poradziwszy coś choremu, dodał:
— Zrób mi pan tę łaskę, dowiedz się kiedy wyrok ma być ogłoszony?
— Dobrze, rzekł sędzia, a gdybym w czem jeszcze mógł mu być pomocnym...
Radyg ścisnął jego rękę.
— Czyń pan co możesz dla ulżenia jego losowi, obudź litość dla niego...
W kilka dni potem sędzia osobiście w wielkim sekrecie przyjechał Radygowi oznajmić, że wyrok najdalej za tydzień z konfirmacją wyższą zostanie odczytany, i że więzień natychmiast być ma wysłany na miejsce przeznaczenia do kopalni.
Zostawało tylko dni siedem...
Erazm ile razy mógł chodził do szpitala, zbyt często jednak bywać nie wypadało, aby oczów nie zwracać. Juljan zaś codziennie przychodził do niego.
Po mieście rozeszła się wieść, iż Robert ciężko zachorował, a razem prawie wiadomość, iż inspektor szpitalów nareszcie temi już dniami zamierza Kamieniec opuścić.
O chorobie Roberta odraportowano zaraz, gdyż zdawała się groźną... Trzech lekarzy wykomenderowano dla sprawdzenia stanu chorego, a że Radyg wiedział o tem, znalazł się tam czwartym, niespodzianie. W istocie znaleziono Roberta niebezpiecznie chorym... a że to zdanie objawił pan inspektor, którego nie rad był nikt sobie sprzeciwienia się narazić, potwierdzili je wszyscy.
Choroba była niełatwą do określenia, skomplikowaną, ale stan osłabienia taki, wyczerpanie sił tak nadzwyczajne, iż najgroźniejszych następstw można się było spodziewać. Gdy o tem doniesiono gubernatorowi, właśnie się u niego znajdował Radyg.
— Przypadkowo byłem tam, gdy examinowano chorego, rzekł, słysząc o co chodziło, i o ile mogę wnosić, chory nie dożyje do tygodnia.
— Tak pan sądzisz? spytał urzędnik.
— Mogę się mylić, lecz wątpię by było inaczej.
Jednego dnia rozgłoszono nawet po mieście, że Robert umarł... nieprzyjaciele jego i prześladowcy niezaspokojeni znać tem, że go zamęczyli, pobiegli natychmiast sami się osobiście przekonać do szpitala, czy to było prawdą. Znaleźli chorego w łóżku, bez mowy, lecz jeszcze dającego znaki życia...
Tegoż dnia Radyg jeździł z pożegnalnemi wizytami po mieście i oznajmił, że wyjeżdżać musi, Wanderski z płaczem przyszedł go żegnać.
— Pan wyjeżdżasz, mój Robert umiera, i mnie już nie pozostaje nic tylko się położyć do trumny, wołał stary... po co ja mam żyć.
Radyg jak mógł i umiał tak go pocieszył.
— Ja wyjeżdżam, odezwał się, ale powrócę, a wróciwszy zabiorę cię mój poczciwy Wanderski. Służby mam dosyć, chcę spocząć... siądę gdzieś w spokojnym kącie i zapraszam cię do siebie. Nie gryź się, wie Bóg co czyni, a ja ci dodam jedno: Bóg czyni cuda! pamiętaj i tem się pocieszaj, Bóg czyni cuda.
Stary popatrzał na Radyga, nie rozumiejąc coby to znaczyć miało, doktór powtórzył raz jeszcze:
— Bóg czyni cuda...
Na wieczór konie były przygotowane. Stary wiedząc o zrozpaczonym stanie zdrowia Roberta miał za złe doktorowi, iż nie chciał nawet doczekać aby mu zamknąć powieki. Tłomaczył mu się Radyg koniecznością służby, musiał rozkazom być posłusznym.
Tegoż samego wieczora Juljan Baworski oznajmił komu należało, iż Robert... przeniesiony do szpitala z więzienia, życie skończył. Wiadomość ta już spodziewana małe uczyniła wrażenie. Sprawdzono tylko zgon, i nakazano pochować na cmentarzu szpitalnym, bez żadnych szczególnych obrzędów, gdyż rodzina zabitego księcia... chciała choć w ten jeszcze sposób pomścić się zgonu jego. Juljan zdawał się starać o pozwolenie uroczystszego pogrzebu, lecz zamiast tego, nakazano mu przyśpieszyć pochowanie ciała, i nie czekając nawet zwykłych dni trzech, ponieważ zgon był przez lekarza przewidziany i uznanym, zwłoki pogrzebano w assystencji jednego tylko kapelana.
Z dawnych przyjaciół i znajomych Roberta, którzy chcieli oddać mu ostatnią przysługę, nikt nawet dopuszczonym nie był... Surowość ta oburzyła wprawdzie, lecz zdawała się tłomaczyć świeżym jeszcze żalem rodziny księcia, którego obrzędem pogrzebowym draźnić nie chciano... Juljan i Wanderskiemu nie dał widzieć zwłok, które już wyniesione zostały, gdy stary się tu przywlókł... Srogi do niego za to żal miał staruszek, łamał ręce, wyrzekał i gryzł się tem, że nawet pożegnać nie mógł ukochanego panicza. Baworski zmięszany był, smutny, tłomaczył się i uniewinniał, nic jednak przełamać nie mogło jego oporu. Rozkazy wydane co do pogrzebu, miały być tak surowe, dozór tak ścisły, iż lekarz mimo najszczerszej chęci pobożnemu życzeniu sługi dogodzić nie mógł.
— To mi choć pan powiedz gdzie go pochowano? zawołał Wanderski, żebym się choć na grobie pomodlił.
— I tego nawet nie wiem, odparł Juljan zmięszany. Mamy dla umierających w szpitalu cmentarz osobny na którym bez różnicy wszyscy się grzebią i żadnych szczególnych oznak nad mogiłami nie ma, a że dziś trzech nieboszczyków tam wyniesiono, nawet bym nie umiał powiedzieć, w której leży mogile... Kochany panie Wanderski, dodał Juljan, ściskając dłonie starego... wierzaj mi, znikomemu ciału człowieka wszystko już jedno gdzie i jak w proch się obróci, a modlitwa wasza trafi za nim do nieba, choćbyście ją w domu odmówili.
Mała to była pociecha dla starca, dawnego obyczaju człowieka, który bolał nad losem Roberta za życia, a może nie mniej czuł na tem, że go jak nędzarza i żebraka rzucono do grobu... bez pamiątki, bez śladu... razem ze zmarłemi żołnierzami, dziecię starej pańskiej rodziny, której przodkowie niegdyś w marmurowych spoczywali mauzoleach.
Po zgonie Roberta nie pozostawało mu już nic, chyba powracać do dawnego znajomego kąta rodzinnego, aby tam zawrzeć wypłakane oczy.
Mimo wieku miał jeszcze Wanderski dosyć energii i siły, by radę doktora, który go także do powrotu namawiał, spełnić. Nie mógł już wprawdzie pleść koszyków, ale tam ludzie byli co dawne, lepsze pamiętali czasy, z któremi mógł mówić i przypominać prezesa, i dwór, i panicza, i całą tę przeszłość, tak marnie i smutnie zgasłą.
Zaczął się więc staruszek pakować, węzełki swe zbierać i pytać o woźniców, którzy by w tamte strony jechali; aby się powoli dostać, jak ciągle powtarzał, na stare śmieciska.
W stolicy gdzie z obowiązku od lat kilku przemieszkiwał pan Erazm Radyg, zdziwieni bardzo byli liczni jego znajomi i przyjaciele, gdy po powrocie z tej podróży, znaleźli go nierównie mniej swobodnym i ożywionym niż zwykle. Skarżył się na znużenie i złe zdrowie, począł mówić często o potrzebie wypoczynku. A że był jeszcze w sile wieku i nigdy przedtem nie uskarżał się wcale ani na zdrowie, ani na pracę, zdając się owszem szukać jej i dobijać — niewiedziano czemu właściwie tę zmianę niespodziewaną przypisać.
Zdumienie było jeszcze większe, gdy w kilka tygodni potem Radyg, którego najświetniejsza zdawała się oczekiwać karjera w przyszłości, jednego dnia przyszedł do biura, przynosząc prośbę o uwolnienie ze służby.
Nie chciano wierzyć oczom, tak to się zdawało niepodobnem. Zwierzchnik jego, który niezmiernie doń był przywiązany i cenił go tem więcej, że miał w nim podporę i jednego człowieka na którego sumienie i naukę zupełnie się mógł spuścić, — porwał się z krzesła, zmierzył go oczyma i zawołał:
— Panie Erazmie! to nie może być!... Kto panu uchybił? Co się stało? Czujesz się pan pokrzywdzonym? Żądasz przeniesienia, innego zajęcia? Mów, proszę — w tem jest jakaś dla mnie niepojęta tajemnica.
— Chciej mi pan wierzyć — rzekł uśmiechając się Radyg, iż tajemnicy bym nie czynił z powodów dla których opuszczam życie czynne. Przyczyny innej nie ma nad tę, że się czuję nie bardzo zdrów, znużony i że potrzebuję odetchnąć.
— Weź pan urlop roczny, jedź pan dokąd chcesz! — zawołał zwierzchnik — ale mi pan nie odbieraj nadziei, że będziemy pracować razem...
Pomimo największych nalegań, Radyg pozostał przy swojem, — zaręczał, że się nie czuje na siłach spełniać sumiennie włożonych na siebie obowiązków, zalecił do pomocy na swe miejsce Juljana Baworskiego, i — chociaż go najgoręcej usiłowano powstrzymać — zaczął się przygotowywać do wyjazdu.
Liczni towarzysze, przyjaciele, znajomi, nie mogli odgadnąć powodu tego nagłego postanowienia, mówiono o niem, dziwiono się i wszyscy byli przekonania tego, że Radyg albo zamyślał się żenić lub miał jakieś przykrości i zmartwienia służbowe, o których mówić nie chciał, aby nikogo nie obwiniać.
Z kolei wydawano pożegnalne obiady, wieczory, składkowe uczty — dowodzące Radygowi jak jego cnoty i zacność cenić umiano, obarczony niemal temi dowodami szacunku i przywiązania, rozczulony niemi, lecz niewzruszony w postanowieniu, w miesiąc po podaniu się o uwolnienie, Erazm był już w powozie na drodze, ku miejscom swym rodzinnym... Zdawał się śpieszyć tam po odebraniu listów, a dniem i nocą jadąc pocztą, stanął wkrótce w majątku, w którym niegdyś razem z Robertem do szkół chodzili.
Wieczór już był i pora prawie taż sama, jak tego dnia gdy go Prezesowicz zastawszy u grobu Matki, odciągnął ztamtąd prowadząc z sobą do domu. Przed kościołkiem Aniołów Stróżów, stojącym jeszcze jak dawniej, lecz pochylonym i popodpieranym, bo się ściany jego drewniane spaczyły i dach osiadał przegniły — wysiadł Radyg odprawiając konie do austerij. Nie daleko ztamtąd był znajomy mu i pamiętny dobrze cmentarz i grób jego Matki.
Po latach tylu, choć niewiele się tu zmieniło — lecz jakże wydawało inaczej, ciaśniej, zmalałe i zbiedniałe!! Cmentarz miał wprawdzie ogrodzenie nowe i bramę, lecz już i te kilkoletnią słotą poczerniało. Drzewka, które dawniej siedziały przy ziemi, teraz już gęsto skupione, cień dawały umarłym, grobów było więcej i grobowców znaczniejszych przybyło... Mrok wieczora nie dozwalał na nich czytać imiona... a Radyg też jednego tylko szukał grobu, niespokojny czy go teraz wynaleźć potrafi, czy mu świętokradzka jaka ręka nienaruszyła spokoju.
Wązkie ścieżyny wiodły pomiędzy brzozami, jałowcami, bzami i jodłami bujającemi przy mogiłach. Grób Anny Radygowej znajdował się w lewym końcu cmentarza i tu też pobożny syn z bijącem sercem skierował swe kroki. Chwila owa stanowcza od której dlań drugie, nowe rozpoczynało się życie była mu tak przytomną, iż łzy poczuł na powiekach.
Rozgarniając rękami zarośla gęste, doszedł nareście do miejsca. Kamieni, które on sam naznosił, już teraz widać nie było, pozapadały powoli w ziemię, a chwast i krzewy objęły je i zakryły — znalazł je wszakże w miejscu nietknięte i ukląkł pomodlić się na grobie Matki. W myśli zdawał jej z życia całego rachunek, spowiadał się przed nią: mówił do niej, jakby duch jej stał przed nim. Nie miał sobie do wyrzucenia nic — a na losy też nie mógł narzekać, bo mu życie płynęło łatwo, spokojnie i szczęśliwie...
Mrok już był coraz gęstszy gdy powstał... O kilka kroków dalej na tablicy nieforemnej, ledwie czytelne nazwisko profesora Narymunda, zatrzymało go jeszcze...
W chwili gdy się zbliżał do kamienia tego, posłyszał za sobą kroki i mimowolnie się obrócił ku wnijściu. Od bramy szedł człowiek niemłody, słuszny dosyć, chudy, wymizerowany, podpierający się na kiju, który zdawał się wprost spieszyć ku niemu. Radyg rozpostarł ręce i dwaj goście cmentarni rzucili się sobie w objęcia... milczący — jakby się tu właśnie spotkać z sobą spodziewali.
Nawet o jasnym dniu nikt by pewnie w przybyłym na cmentarz człowieku skromnie i ubogo ubranym nie poznał tego kim on był w istocie. Był to bowiem Robert zmarły w więzieniu w Kamieńcu, a zjawiający się tu żywym, aby swojemu zbawcy za ratunek u grobu jego Matki podziękować.
Jakim sposobem potrafił Radyg z pomocą Juljana Baworskiego, udać Roberta za zmarłego, ciało jego zastąpić innem w szpitalu dawniej zmarłym, a od dysekcji i preparowania szkieletu anatomicznego wziętym człowiekiem — jak potrafiono Roberta z pośród otaczających straży wyprowadzić, niepostrzeżonego wywieść — słowem ocalić... nie obudzając podejrzeń, to było ich tajemnicą.
Dosyć, że przyjaciel ten był swobodnym i winien był to poświęceniu Radyga, który największem niezrażając się niebezpieczeństwem, sam całą tę sprawę, wpośród tysiąca nieprzyjaznych i podejrzliwych prowadząc, szczęśliwie celu dopiął.
Robert drogami naprzód obmyślanemi, z ostrożnością wielką odprawiony został do majątku S... i tu miał oczekiwać na doktora, który mu swe przybycie zapowiedział.
Wprawdzie najtrudniejsze zadanie było spełnione — żadne podejrzenie nie ciążyło na nich, od Kamieńca rozdzielała ogromna przestrzeń kraju... Robert był dla dawnych znajomych do niepoznania — a jednak nie bez przyczyny trwożyli się oba co dalej począć i czy nawet w kraju pozostać.
Najmniejsza nieostrożność zdradzić ich mogła... a wówczas nietylko Robert nie uszedł by losu swego, ale Radyg z nim razem pokutować by musiał....
W tej chwili jednak, w tym uścisku zapomnieli o niebezpieczeństwach, obu łzy zakręciły się w oczach i nie mogąc mówić, pobrawszy się za ręce wyszli z cmentarza, powoli do miasteczka idąc tą samą ulicą, którą niegdyś swawolnie dziećmi przebiegali.
W ulicy tej teraz nie było już dawnego życia, bo w mieścinie szkoły, od lat kilku gdzieindziej przeniesionej, nie było. Niemal pustkami stały szare owe dworki, z których nie jeden wpadł w ziemię i obalił się całkiem... W innych mieściły się ubogie rodziny żydowskie i ubożsi jeszcze rzemieślnicy. Zbliżyli się do znajomego sobie dworku... w którego ganku Suchorowski z takim gniewem przyjął ich powracających z cmentarza. Tu świeciło się w oknach, a przez szyby dostrzedz było można ubogie gospodarstwo mieszczańskie i prządki przy kądzieli, oświetlone zapalonem łuczywem. Ani już śladu lat dawnych, ni ludzi. Ale ławy w ganku na których cyfry wyrzynali, były jeszcze też same i furtka którą się Radyg wymykał, dotrwała do dziś dnia.... Młode drzewa poszły w górę, na starych kilka gałęzi uschłych sterczało nagiemi bez liści konarami...
Zdało im się, że jeszcze cienie dawnych mieszkańców snuły się w pomroce wieczornej....
Poszli dalej... Zdala rozpoznali już tylko miejsce gdzie stała oficyna Narymundowa, bo ją samą oddawna zniesiono... Miasteczko puściejsze było daleko i wydawało się uboższem, mury szkolne zamknięte, obrukane, obrócone na fabrykę, starszemi się zdawały niż były. Place które młodzież wydeptywała i ścieżki trawą i chwastem zarastały.
Gdy tak szli, pośród drogi wlokący się żebrak garbaty, skrzywiony, z rozczochraną głową, wysunął ku nim rękę kościstą.
— Dla miłości Bożej — niechże no tam ichmość co zaofiarują... staremu kalece...
Po głosie i minie poznali łatwo Benedykta, który z zakrystjana znać przeszedł na żebraka... Stanęli oba.
— Co to się paneńki rozpatrują? hę? czy nie chodzili tu kiedy do szkoły? — zawołał żebrak. Tu były sławne na świat szkoły... Wierzcie nie wierzcie i ja do tych szkół chodziłem, a nawet tak jakby profesorem się tu było... ino że to dawne czasy...
Erazm się odezwał.
— A czegoż to waćpan uczył?
— Ja? — rozumu, proszę jegomości — tak, jeneralnie tylko rozumu, i to, dalipan, nietylko studentów ale i nie jednego profesora. A no, okazało się, paneńku, że ja go sam nie miałem, albo też to tak raz się trafia, że wypadnie człowiekowi rychtyk tego uczyć czego nie umie?
— I jakim że to się sposobem stało — odezwał się Erazm — że będąc profesorem, niedostałeś emerytury?
— I owszem, proszę jegomości — dostałem ją — w nogach... Jak mi popuchły gdym wychodził z obowiązku, tak na dziś dzień się ta emerytura w nich została.
Mimowolny uśmiech na chwilę rozjaśnił twarz obu przyjaciół, dobyli po kilka groszy, aby się zań wywdzięczyć żebrakowi, który się im z ciekawością wielką przypatrywał... Nie dziękując nawet schował jałmużnę do woreczka u pasa, ale stał przed niemi uparcie...
— Tu — wskazał kijem — stała oficyna, mieszkanie profesora Narymunda, któremu ja pomagałem w lekcyach, bo by sobie bezemnie rady nie dał. A tak! wierzcie, nie wierzcie — nieraz się mnie pytał — Benedykt? hę? jak byś ty to po polsku powiedział... Ja wówczas expedite po łacińsku umiałem i zaraz mu tłomaczyłem... Do dziś dnia pamiętam: quousque tandem, dodał, słowo honoru, ale tylko gdy dobry kieliszek wódki wypiję, a dziś jestem na czczo... Pościłem do zachodu słońca za dusze zmarłe...
To rzekłszy skinął głową i powlókł się stary Benedykt do szynku.
Na noclegu w miasteczku mieli czas naradzić się Radyg z Robertem, co dalej począć? Robert opierał się z całych sił temu, aby dla niego miał się poświęcać przyjaciel i groził mu ucieczką nawet... Chciał udać się gdziekolwiek bądź za granicę i w zakątku jakim życia, które mu już gryzło, dokonać.
Inaczej wcale myślał Erazm.
— Pozwól mi się wytłomaczyć — rzekł — ja dla ciebie żadnej nie uczyniłem i nie czynię ofiary. Pracowałem póki sił stało, spełniłem obowiązek względem społeczności, której winienem był za to co od niej w spadku wziąłem, wywdzięczając się czemś pożytecznem. Resztę życia mogę sumiennie poświęcić własnemu szczęściu, a szczęściem dla mnie będzie pozostać razem z jedynym przyjacielem i bratem, jakiego mam na świecie. Jestem sierotą, ty dla mnie stanowisz rodzinę najbliższą i jedyną. Zbolały, znękany — straciłeś ochotę do życia, do pracy — straciłeś siły, powinienem ci być opiekunem, lekarzem, stróżem twym i doradzcą. Nie odrzucajże tego co dla mnie jest jedynem szczęściem... Znajdziemy tu w okolicy kąt jakiś, wioskę do nabycia, dom w mieście... nie wiem. Jako lekarz mogę mieć praktykę i o chleb nam nie będzie trudno, a gdybym się jéj nawet wyrzekł, zebrałem tyle iż na kupno znacznego nawet majątku mi starczy. Tam urządzić sobie możemy życie ustronne jak zechcemy...
— Ale mój drogi — przerwał smutno, uśmiechając się Robert — kim że ja tam będę? Umarłem przecie dla całego świata oprócz ciebie — musisz mnie ochrzcić i dać mi na te lata jakie mi pozostają, jakie takie nazwisko?
— Rzecz to już obmyślana — odezwał się Erazm dobywając papierów z kieszeni. Przez znajomych moich dowiedziałem się, że we Lwowie istnieje rodzina nosząca to samo nazwisko jakieście wy nosili... Pomiędzy członkami tej familji galicyjskich Dolińskich, znalazłem nawet jakiegoś Roberta... Nie mogę zaręczyć czy go mój plenipotent nie stworzył, lecz to pewna że tu masz metrykę, świadectwa i paszport obywatela galicyjskiego jak najlegalniejszy... To wszystko zdaje mi się osłaniać ciebie i mnie dostatecznie.
Robert rozpatrywał jeszcze papiery... gdy Erazm uściskawszy go, zajął się rozgospodarowaniem w gospodzie.
Noc tę niemal całą spędzili na wspomnieniach szkolnych, rozbudzonych widzeniem miejsca i spotkaniem ostatniego może szczątka owych czasów, tak zwanego profesora Benedykta.
Nazajutrz rano poszli jeszcze raz zwiedzić cmentarz, a że pobyt w miasteczku tem niepokoił obu, bo nie chcieli się dać domyślać nawet kto byli — wyjechali dalej kierując się w te strony, gdzie dawniej mieszkali rodzice Roberta. Radyg na zapytania przyjaciela o dalszych planach nie spowiadał mu się z nich jasno... Zdawał się mieć ukryte jakieś zamiary osiedlenia się w tych stronach, a tymczasowo szukał bezpiecznego schronienia dla Roberta w miejscu, gdzieby poznanym być nie mógł.
Nie groziło z tej strony nic wskrzeszonemu, gdyż od bardzo dawna wyniósłszy się z okolicy, nie miał już tu stosunków żadnych, zmienił się sam znacznie, a ludzie co go młodym znali, wymarli.
Na noc przybyli do miasteczka tego, w którem zwykle koszyki swe plótł i przedawał Wanderski. Leżało ono nieopadal od rezydencji dawnej prezesa... Z myśli im wyszło obu, że tu właśnie spotkać się mogli z jedynym człowiekiem, któryby poznał Roberta.
Radyg nie przypuszczał ażeby Wanderski wrócił tak rychło z Kamieńca... Traf chciał, że pierwszą niemal postacią jaka się im w pustym rynku miasteczka na oczy nawinęła, był idący o kiju od strony kościoła stary Wanderski.
Mogli go uniknąć z łatwością — ale Robertowi widok wiernego sługi tak był miłym, a pociecha jaką mu mógł sprawić zjawieniem się swem tak pożądana, iż Radyg zrozumiawszy go, przystał na to, ażeby Wanderskiego przywołać.
Należało go jednak przygotować do tego niespodziewanego zjawiska... Robert więc pozostał w powozie, który podążył do gospody, a Radyg wyskoczył i wprost się zwrócił ku staruszkowi.
Na widok jego Wanderski aż krzyknął ze zdumienia.
— Co pan tu robisz? — zawołał — czy mnie oczy nie zwodzą?
— Bynajmniej, kochany Wanderski, jadąc tędy zobaczyłem cię przechodzącego i przychodzę cię pozdrowić.
Stary miał jeszcze do niego żal za Roberta, za wyjazd spieszny i opuszczenie umierającego w chwili zgonu...
— Zmarł nasz biedny Robert — rzekł półgłosem... zmarł jak ostatni nędzarz... nawet mu chrześcijańskiego odmówili pogrzebu...
— Ale czy też pewny jesteś, mój Wanderski — odezwał się Radyg na pozór poważnie — że Robert istotnie umarł.
Oburzył się staruszek na to, stuknął kijem w ziemię.
— A za kogóż mnie waćpan masz! za kogo mnie masz, bym o tem co mi serce rozdarło, mówił tak płocho! o Jezu miły. Czyżbym go opłakiwał nie wiedząc z pewnością...
— Powiedzże mi widziałeś go po śmierci? — zapytał Radyg.
Wanderski się zastanowił chwilę.
— Nie — ale Juljan.
— Na cóż mam cię zwodzić dłużej i trzymać w niepewności — odezwał się Radyg biorąc go za rękę zdumionego coraz więcej i niemal osłupiałego — Robert żyje!... Nie mogłem go inaczej ocalić jak udając za umarłego. Obawialiśmy się z Juljanem oba nawet was przypuścić do tajemnicy — Robert żyje!...
Wanderski obie ręce podniósł do góry, zbladł, zachwiał się, a doktór widząc go tak wzruszonym, iż się mógł lękać aby nie omdlał i nie padł, chwycił go oburącz obejmując.
— Uspokój się, panie Wanderski, szepnął mu, ludzie patrzą — to co ci mówię jest tajemnicą, o której nikt wiedzieć nie powinien, ani się nawet domyślać... Nie zdradź siebie i nas mimowoli...
Nie rychło starzec mógł oprzytomnieć, ze łzami spłynęło wzruszenie.
— Gdzież on jest? na Boga? gdzie?
— Tu jest, z nim razem przybyłem — rzekł Radyg — przecie go tu ludzie już poznać nie mogą. Potrzebuję dla niego bezpiecznego schronienia dopóki w okolicy nie znajdę coś do kupienia. Opuściłem służbę, chcę dla siebie i dla niego wyszukać dach pod którymbyśmy razem jak bracia resztę życia spędzić mogli. Niczem może było ocalić Roberta od nieprzyjaciół, teraz trzeba go ratować od samego siebie... trzeba zranioną duszę ukoić, wrócić mu siły, ochotę do pracy i jak dziecię pielęgnując, oddać mu stracone zdrowie ciała i duszy...
Słuchał Wanderski, ale na myśli miał tylko jedno — widzieć Roberta...
— Prowadź mnie pan! ja się nie zdradzę — wierzaj mi. Niech go zobaczę... Nie uwierzę aż mu do nóg padnę a potem tobie, człowiecze dobry...
Nie znalazł innego wyrazu — nad to proste — człowiecze dobry — a Radyg zrozumiał, iż w ustach Wanderskiego było to największą pochwałą...
Szli więc razem ku gospodzie do której powóz się zatoczył. W miarę jak się zbliżali, stary Wanderski trząsł się coraz bardziej i Radyg podtrzymywać go musiał. Szczęściem w izbie do której wprowadził starego, nie było nikogo oprócz Roberta. Na widok jego Wanderski, rzuciwszy kij u drzwi, postąpił chwiejącemi kroki, upadł na kolana i chwycił za nogi, potem za szyję schylonego ku niemu, owego panicza, a dziś zawcześnie zwiędłego i znędzniałego już, schorzałego niedobitka... walki życia...
W milczeniu odbyło się powitanie. Z obawy aby się nie zdradzić, Wanderski mówić się lękał, kładł palce na ustach, oglądał się niespokojnie... i szeptał tylko niewyraźnie...
Posadzono go na krześle, aby odpoczął. Nierychło potem zdołał staruszek przyjść całkiem do siebie i odzyskać mowę i rozwagę.
Szło o to ażeby Robertowi znaleźć pomieszczenie na czas jakiś, doktór bowiem potrzebował jechać do miasta powiatowego, w którem miał interesa, a z tych się nie tłomaczył.
W gospodzie ze wszech miar niewygodnie było i najmniej bezpiecznie — Wanderski wezwany do rady rozmyślał, obawa wszakże by uratowany nie był wystawionym na nowe jakie niebezpieczeństwo, odejmowała mu pamięć i wszystko co na myśl przychodziło, odradzała. Robert tak już był nawykł spuszczać się na przyjaciela, nie władać sam sobą — nie mieć woli — iż się nawet do obrad nie mieszał.
Dobrze w noc, gdy już i dwory i plebanije i wioski okoliczne obliczono, Wanderski się opamiętał i w czoło uderzył.
— Już ci to tam na krótki pobyt pałacu nie potrzeba — rzekł — a chata nawet bardzo porządna znalazłaby się ztąd o milę.
— Gdzie i jaka? — spytał doktór.
— Należy ona do proboszcza tutejszego, który mnie ją chciał nająć, ale dla mnie to było za wielkie, utrzymać ciężko i samemu mieszkać nie wesoło. Dworek ten wystawiono mając dawniej folwark budować, do folwarku osobnego nie przyszło, został tylko dom, ogród i pasieka.
— Któż tam mieszka?
— W jednej izbie pasiecznik, a reszta pustką stoi... — mówił Wanderski — chata jest w dobrym stanie, bo nowa.
Sprzętu nawet trochę proboszcz tam ma... resztę by się dostało... A jabym się też już przeniósł do panicza...
— Tylko go tak nie nazywaj! — przerwał doktór.
— A jak?
— Panem Robertem.
— Niby to nie jedno — rośmiał się Wanderski — ale mnie nauczcie tylko jak, pewno się nie zmylę...
Chociaż ta chata odosobniona dla tego właśnie nie dogodna, było zdaniem Radyga, że w niej by zdawał się chcieć ukrywać Roberta, nie było jednak wyboru — tymczasowo musiał ją Wanderski wynająć jak dla siebie u proboszcza... Miał nadzieję, że nie na długo będzie potrzebną, gdyż coś innego miał na myśli. Stanęło więc na tem, że stary nazajutrz to powinien był urządzić i wynieść się razem z Robertem do pasieki.
Doktór natychmiast potem wyjeżdżał za interesami.
— A pan dokądże tak? — pytał Wanderski.
— Najprzód do powiatowego miasta...
— To się tam pan ani chybi spotka z dobrze znajomą figurą... — rzekł Wanderski.
— Z kimże?
— Z powiatowym Marszałkiem.
— Znajomym? — spytał doktór — któż to taki?
— A no — a no! przecie Suchorowski! — zawołał stary. Losy się różnie plotą, wybierał się na profesora, ale wkrótce jakoś z bogatą wdową się ożenił, majątku dorobił znacznego i teraz w powiecie króluje... Jest już od lat sześciu marszałkiem, a choć go nie bardzo lubią ludzie, umie się na urzędzie utrzymać, bo urzędować i komenderować zawsze lubi.
Słysząc to doktór nie mógł zataić nieukontentowania, które się wyraziście na jego twarzy odmalowało.
Robert i on spojrzeli po sobie.
— A to mi nie na rękę — na Boga! — zawołał doktór — wprawdzie lat nie wiem wiele upłynęło od tych czasów, gdyśmy się tak niesmaczno rozstali, a nie zaręczyłbym żeby do mnie urazy nie zachował.
— Pyszny to teraz pan! — dodał Wanderski — ma dwa klucze... jeździ karetą i ponoby mu nie smakowało, żeby kto dyrektorstwo jego przypomniał, bo herbami bardzo świeci i o przodkach słyszę mówić lubi.
Doktór się zamyślił posępnie.
— Nie unikniona to rzecz — szepnął — widzieć się z nim będę musiał — zobaczę jak mnie przyjmie.
— Dla czegóż byś musiał się z nim widzieć — spytał Robert.
— Bo mam w tym powiecie napytany i zatargowany majątek i nieuniknioną jest rzeczą, prędzej czy później spotkać się z panem marszałkiem. Wolę więc sam go szukać i nastręczyć mu się, niżeli go unikać... Przyznam się jednak że wolałbym, by gdzie indziej marszałkował.
— Ja, także — szepnął Robert. Spojrzeli tylko na siebie. Dawno bardzo nie spotykałem go — dodał — lecz wiem iż zachował dla mnie, a zapewne i ku wam te same uczucia z jakiemiśmy się niegdyś rozstali.
Wedle umowy, Robert z Wanderskim natychmiast zajęli się przenosinami do dworku na pasiece, w którym pobyt wcale uwagi nie ściągał — Radyg tegoż dnia wyjechał do miasta powiatowego.
Powodem tej podróży, o którym nie chciał jeszcze nic mówić przyjacielowi, był już od kilku miesięcy powzięty projekt nabycia majątku, który należał do prezesowstwa, tego właśnie, w którym za życia ich spędzali święta i wakacje razem z Robertem. Gdy prezes po śmierci żony zmuszony został oddać majątki wszystkie na rzecz wierzycieli, główne to fundum, Trawno, pięknie i po pańsku urządzone wielu znajdowało miłośników do nabycia. Dobijano się o rezydencję z takim smakiem i kosztem zabudowaną i upiększoną — nie rachował nikt, iż samo utrzymanie tych pięknych rzeczy wymagało ogromnych kosztów, i że nowy dziedzic mógł się dla nich tak zrujnować jak poprzedzający.
Niejaki pan Adamski, zacny bardzo ale nieopatrzny człowiek, zachwycony Trawnem, przepłacił je i kupił. Majątek sam nie starczył wcale na rezydencję, którą dawniej daleko obszerniejsze włoście otaczały. Inne wioski poprzechodziły w różne ręce. Pan Adamski został przy Trawnem i był z niego uszczęśliwiony, on, żona jego i córki. Radość ta jednak trwała krótko. Nacieszywszy się szparagarnią, oranżerją, sadem, kwiatami, pałacem, fontanną, altanami, potrzeba było wejrzeć w rachunki, które się okazały groźnemi dla przyszłości... W drugim już roku pan Adamski zaczął stękać, a w trzecim, straciwszy sporo, pozbył się Trawnego, odstępując go świeżo zbogaconemu kupcowi, który także gwałtownie na pana zachorował.
Nowy dziedzic, niejaki Wurstblum, z równą łapczywością pochwycił to śliczne Trawne jak Adamski. On co młodość spędził pod strychem z garnkiem węgli w nogach dla oszczędnego zagrzania się, i kołdrą podartą — pierwszy raz tu uczuł się panem z łaski swej głowy i pięciu palców. Szumnie rozpoczął tu panowanie, znajdując, że to co znalazł jeszcze dla niego dostatecznem nie było.
Budował, przerabiał, złocił, sprowadzał marmury i w przeciągu lat kilku, zadłużywszy się... został zmuszony Trawne sprzedać... Tym razem nabył je spekulant, który w gmachach murowanych chciał postawić warsztaty i założyć tu fabrykę sukna. Pałac więc zaczęto przerabiać, gdy umarł nabywca, rodzina odstąpiła od jego myśli, majątek pozostał administrowany tymczasowo, opuszczony dosyć i rezydencja zwolna przechodziła w ruinę. Ponieważ spadkobiercy potrzebowali się podzielić, Trawne jeszcze raz miało być sprzedanem. Wiadomość o tem jeszcze w stolicy, przypadkiem powziął doktór Radyg i natychmiast postarał się o plenipotenta w miasteczku powiatowem, któryby sprawę nabycia Trawnego, mógł doprowadzić do skutku. Polecony mu prawnik, człek bardzo sumienny i zręczny, rozpoczął pierwsze kroki i nabycie zdawało się nie ulegać wątpliwości. Radyg, nic o tem nie mówiąc przyjacielowi, chciał dopiero po kupnie Trawnego, oznajmić mu że z nim razem powróci do ojcowskich progów. Była to czuła, braterska niespodzianka, którą mu gotował. W najróżowszych nadziejach dojechał doktór do miasteczka i pospieszył do pana Pierożyńskiego, swojego plenipotenta, którego nigdy w życiu nie widział, bo stosunki listownie z nim zawiązał.
Znalazł w nim poważnego, zadomowionego człowieka, powolnego nieco, pedantycznie przystępującego do każdego interesu, ale zdolnego i prawego. Nawzajem się sobie podobali po kilkogodzinnej rozmowie. Pan Pierożyński nie miał form wykwintnych, był może nawet nieco śmieszny ubiorem i miną, z tem wszystkiem budził zaufanie i czuć w nim było serce.
— Szanowny konsyljarzu — odezwał się po pierwszych grzecznościach obustronnych — od czasu gdym panu donosił iż Trawne mamy tak prawie jak w ręku, i żem nabycia pewien, trochę się rzeczy zmieniły. Zaszła okoliczność niespodziana i — niemiła.
— Cóż przecie? — spytał Radyg.
— A no, nagle zjawił się do nabycia amator drugi, współzawodnik dla nas ciężki, człowiek wpływowy, którego ja chcąc niechcąc muszę oszczędzać.
— Któż to taki?
— Nasz marszałek powiatowy, Suchorowski — rzekł adwokat.
— A! a! — rozśmiał się Radyg — czy wie że ja jestem pretendentem?
— Nie, nazwiska nie wie, ale oznajmiłem mu że mam polecenie kupienia, nie mówiąc od kogo.
— Cóż on na to? Daje więcej?
— Ale nie! daje mniej i pomimo to chce majątek dostać.
— To będzie trudnem — odezwał się Radyg — a że w istocie położenie pańskie zmusza go do pewnych względów dla urzędnika, który panu naprzykrzyć się może, zapewne najlepiej będzie, gdy ja sam się z nim o tem otwarcie rozmówię.
P. Pierożyński zgodził się na to z największą przyjemnością.
— Co do mnie — dodał Radyg — ja nie mam najmniejszego powodu oszczędzania pana marszałka...
W popołudniowej godzinie, kazawszy sobie wskazać dom, który Suchorowski zajmował, Radyg skromnie ubrany, poszedł pieszo do niego.
Dom, którego połowę zajmowała kancelarja pana Marszałka, urządzony był dla okazania szlachcie, że nielada ma reprezentanta w osobie Suchorowskiego.
Służba w przedpokoju grająca w karty, nie rada pewnie, iż jej przerwano zabawę, przyjęła Radyga niepozorną figurę, dosyć imponującym tonem. Na usilne nalegania jeden z tych panów trzaskając drzwiami, poszedł zanieść kartę wizytową jaśnie wielmożnemu marszałkowi.
Czy sobie po niej odrazu przypomniał swego sierotkę, który mu tyle krwi napsuł, nie wiemy, służący w złym zawsze humorze, powrócił otwierając drzwi do pokoju.
Salon udrapowany ciężkiemi portierami frendzlami i firankami, zastawiony meblami nie zbyt smakownemi ale pokaźnemi bardzo, był pusty... Tu miał Radyg oczekiwać na łaskawie mu przyrzeczoną audiencję. Po chwili kroki żywe dały się słyszeć, uchyliła portiera, słuszny, posiwiały, z krótko ostrzyżonym włosem, pięknej ale nie miłego wyrazu twarzy mężczyzna, w wice-mundurze, z jedną ręką w kieszeniach dolnego ubrania, z miną wysokiego urzędnika, wyszedł do gościa. Mało był nawet zmieniony ów Suchorowski, coś w nim z pedagoga zostało, kilka tylko zmarszczek przybyło na kwaśnej twarzy, włos porzadział i wysiwiał.
Skłonił głowę ledwie dostrzeżonym ruchem, Radyg także lekko tylko go pozdrowił. Marszałek pilnie bardzo zaczął mu się przypatrywać.
— Doktór Erazm Radyg.
— A! a! — ukłon znowu, bardzo lekki.
— Jestem zmuszony pana marszałka utrudzać w interesie...
— W interesie?
— Tak jest...
— Służę.
Nie prosił siedzieć, stali oba wśród salonu, Radyg z wielką cierpliwością począł.
— Nie będę długo utrudzał, mam tylko jedno pytanie.
Marszałek wciąż z tą miną urzędnika od którego losy ludzi zależą, ręką w kieszeni niecierpliwie poruszał i z góry poglądał.
— Pan Marszałek jest w chęci nabycia Trawnego?
Suchorowski obruszył się.
— Cóż komu do tego?
— Pytam dla tego, iż ja chcę kupić Trawne...
Suchorowski oczy wielkie wytrzeszczył, zamilkł chwilę.
— A! pan chce kupić Trawne... pan życzy kupić Trawne...
— Tak jest...
— Ja także, ja także — będziemy więc się licytowali.
— Jeżeli inaczej się ułożyć nie można...
— Jakto? — odwrócił się marszałek — pan chcesz odstępnego? Rozśmiał się.
— Ja? — odstępnego — nie — rzekł zimno Radyg, — ale mogę je ofiarować.
Suchorowski się obraził i targnął.
— Za pozwoleniem, nie mam wcale przyjemności znać pana? Można sobie życzyć nabyć majątek, lecz czy pan ma prawa nabywania?
— Zdaje mi się — odezwał się — bo to prawo daje mi stopień jenerała, który otrzymałem przy wyjściu mojem ze służby...
Tu nastąpiła taka nadzwyczajna dekoracji zmiana, iż Radyg byłby się z niej rozśmiał, gdyby mu nie czyniła przykrości.
Marszałek usłyszawszy to, naprzód usta otworzył, potem głową skłonił, zamilkł i zakłopotany ręką wskazał na fotel... Nie odpowiedział nic.
— Pan jenerał chce tedy nabyć Trawne? — powtórzył po chwili.
— Daję za ten majątek...
Tu głośno wymienił summę.
Suchorowski zadumał się, popatrzał, skłonił.
— A więc ja — ja, odstępuję. Odstępuję, powtórzył z widoczną niechęcią i gniewem. Życzę szczęścia...
Radyg ani słowa nie mówiąc ukłonił się także i zamierzał już wychodzić, gdy Suchorowski, wahając się odezwał.
— Nie jestem pewnym? ale — nazwisko mi znane...
słyszane?...
— Nietylko nazwisko, ja sam byłem panu dzieckiem znanym — rzekł Radyg — jestem bowiem tym sierotą, który winien wychowanie swe i przyszłość prezesowstwu...
Lekkie zdziwienie odmalowało się na twarzy marszałka.
— Spodziewam się, że pan mi za złe nie masz, mojego naówczas znalezienia się, postępowałem zgodnie z pojęciem mojego obowiązku, względem mego kuzyna...
— Kuzyna? — powtórzył cicho Radyg.
— Tak, byliśmy z niemi w kuzynowstwie i to mnie spowodowało, chwilowo podjąć się nadzoru tego chłopca, dopóki by sobie kogoś do niego nie znaleźli... Naówczas już przeczuwałem, że to się wszystko źle skończy... Ci ludzie gubili siebie dobrowolnie i dziecko... Zginęli też wszyscy...
Przeszedł się po sali.
— Pan wiesz, panie jenerale, o losie Roberta, zmarł w turmie...
Suchy śmiech niepoczciwy wykrzywił usta marszałka.
— Do kupna majątku wcale przeszkadzać nie myślę — kończył — jako daleki krewny prezesowstwa, chciałem ocalić Trawne... Zrujnowane to ze szczętem, kilku dziedziców padło, chcąc z tego coś zrobić — to trzeba z gruntu na nowo restaurować.
Radyg nie odpowiadał.
Jeszcze raz skłonił się, Suchorowski mu zdala oddał ukłon — wyszedł.
Z uśmiechem powrócił do Pierożyńskiego.
— Rzecz jest skończona — rzekł wchodząc — marszałek odstępuje od kupna...
Pierożyński zdjął okulary, w których pisał i z krzesłem się obrócił.
— A no — odparł — to upraszcza robotę — słowo dane powinno być dotrzymane. Kupiemy więc.
— W cztery oczy jednak, pozwól pan sobie oznajmić — dodał ciszej — że rzecz mimo to daleka do końca. Pan wie lub nie wie co znaczy w powiecie marszałek, ba i w gubernji. Znając go, powiedzieć mogę i ręczyć, że nam na wszystkich drogach przeszkadzać będzie.
— I może przeszkodzić? — zapytał Radyg.
— No — nie wiem, nie zdaje mi się, interes będziemy prowadzili głośno, jawnie, otwarcie, a ja jego samego opieki będę doń wyzywał. Skompromitować się więc nie zechce. Lecz kosztów nam napędzi, trosk namnoży, czasu dużo zmarnuje.
— Kochany mecenasie — odezwał się doktór — dla wilka do lasu nie iść, to trudno...
Na tem się skończyło na dziś, a Radyg sądząc iż swą obecnością przyda się tu na coś, pozostał dni kilka w miasteczku. Zdawało mu się, iż Suchorowski historią jego rozgłosi pewnie po mieście i zrobi z niej opowiadanie, które by mu w opinii szkodzić mogło: tak się jednak nie stało. Marszałek zamilczał zupełnie o znajomości z Radygiem... Natomiast przepowiednia p. Pierożyńskiego była jak najtrafniejszą; w dobiciu się do majątku znaleźli nieskończone trudności... Suchorowski rachował pewnie na to, iż summy całkowitej szacunkowej nabywca mieć nie będzie, nasadził więc tych, którzy zrazu część wartości przy gruncie pozostawić chcieli, aby żądali wypłat zupełnych. Radyg się na to zgodził... — W dokumentach znalazły się nieformalności utrudniające sprzedaż — cierpliwie zaczęto dobadywać się i szukać tego czego brakło... Przeciągnęło się to jednak tak długo, iż Radyg miał czas kilka razy odwiedzić Roberta i spędzić z nim po tygodniu.
Były to pierwsze dni, w których po rozstaniu w młodzieńczym wieku, dłużej, szczerzej, otwarciej, od duszy do duszy pomówić z sobą mogli.
Radyg znalazł przyjaciela złamanym i zniechęconym do życia tak, iż często po kilka godzin, po dniach całych nie ruszał się z miejsca, patrzał w okno, — nie zajmowało go nic, nie bawiło, od rozmowy nawet dłuższej i poważniejszej unikał.
Była to choroba ducha, z której należało go wyleczyć. To zadanie przedsięwziął Radyg. Wiedział on dobrze, iż takiemu choremu prawić kazania, moralizować go, sprzeczać się z nim, na nic się nie zdało, a wiedział razem z zasady i z doświadczenia, że jedynem lekarstwem na ten stan jest tylko — praca...
Nie szło o to co będzie robił Robert, potrzeba było ażeby przez jakąkolwiek pracę przywiązał się do życia, stworzył sobie cel jakiś. Na tem bezludziu w pasiece trudno coś znaleźć było. Radyg przypomniał sobie zielniki, które w szkołach razem zbierali.
W rozmowie niby przypadkiem potrącono o ten przedmiot.
— Wiesz — rzekł Radyg — to co było naszą zabawką w szkołach, stało się potem dla mnie najmilszem zajęciem całego życia... Pamiętasz, gdyśmy skromne ranunkulusy i orchisy łąk naszych zasuszali w bibule! Ja nie przestałem potem poczętego naówczas zielnika dopełniać i do dziś dnia została mi prawdziwa namiętność. Zbierałem rośliny na granicy Persii i na granicy Chin, mam bardzo piękne kollekcje... a jedną, osobliwą to zbiór nasion najrozmaitszych porównawczy. W nim mi brak całkiem naszego kraju...
Robert się rozśmiał.
— Zbiór nasion? Do czegóż to prowadzi?
— Do charakterystyki tej części rośliny, która przybiera najrozmaitsze kształty, począwszy od puszku, od pyłku niedostrzeżonego, do olbrzymiego orzecha obwarowanego pancerzem...
— Serjo? — zapytał Robert.
— Ale powtarzam ci — jest to moja manija... Zaczynam już tu dopełniać mój zbiór...
Drugiego dnia wyszli razem do lasu... Radyg kollekcjonował, Robert zrazu śmiał się i ramionami ruszał, potem niósł za nim torebki, nakoniec o parę rzeczy spytał i coś sam znalazł...
Nie prędko jednak do tego przyszło, że go to zajmować zaczęło... Radyg dobył parę ksiąg botanicznych i porzucił je na stole. Były to podręczniki obrachowane tak, aby z nich ze stanem nauki mógł się oswoić.
Z nudów Robert czytać zaczął... z kilku pytań zrodziły się spory i rozprawy. Doktór niesłychanie się uradował, gdy ten wyżyty człowiek, którego nic na pozór poruszyć już nie mogło — zakochał się w kwiatach...
Przez dziwactwo tylko całą swą miłość przeniósł na krysztogomy.
W tłomokach Radyga znalazł się doskonały mikroskop.
Mikroskop, jako lekarstwo na chorobę duszy, wygląda to prawie śmiesznie — a wierzcie mi, żaden traktat filozoficzny tak nie działa na odrodzenie człowieka jak — nauka i praca. Obie one uszlachetniają, podnoszą, darzą zapomnieniem bólu ciała i serca...
Radyg okazał się jak najdoskonalszym lekarzem. Wprawdzie pacjent jego z zadawnioną chorobą nie mógł od razu przyjść do zdrowia, lecz gdy go ujrzał wychodzącym z tego zobojętnienia, zrywającym się rano do książki, ucieszonym znalezionym mchem... dojrzaną tkanką, nie wątpił już, że go wyleczyć potrafi.
O nabyciu majątku była wprawdzie mowa między niemi, i doktór się nie taił z tem, że szukał i starał się coś kupić, nie mówił jednak o Trawnem, nie chcąc obudzać nadziei, które z łaski Suchorowskiego, mogły się jeszcze nie ziścić.
Pierożyński pracował, jeździł, nudził marszałka, skarżąc się przed nim na to co widocznie z jego rozkazu lub natchnienia robiono — naostatek dopiął swojego. Suchorowski źle ukrywając złość, nie śmiejąc grozić — musiał dać za wygranę i przełamawszy przeszkód tysiące — Radyg otrzymał wiadomość, iż tranzakcja o kupno podpisaną została.
Raz tylko w ciągu tych starań pobieżnie oglądał Trawne leżące w ruinach, dowiedziawszy się, iż mógł je objąć, pojechał sam naprzód, aby się bliżej rozpatrzeć i przekonać co tam było do zrobienia.
Pora już była zimowa, doktór przyjechał nad wieczorem... Przyjął go tu dzierżawca dawny, dosyć kwaśny z powodu iż się wynosić musiał. Zajmował on mieszkanie w tej samej oficynie, w której niegdyś stali studenci. Stara ta i najmniej pokaźna budowa, przetrwała pałac na pół upadły, w którym nikt nie mieszkał.
Dopiero nazajutrz poszedł nowy dziedzic obejrzeć niegdyś tak wspaniałą rezydencję. — Mury jej stały całe, dach się na nich trzymał, lecz część już jedną zaczęto przerabiać na fabrykę, i w tej śladu nie pozostało pięknych apartamentów prezesowej. W drugiej nietkniętej, okna były pozabijane, podłogi wyjęte, piece porozbierane... pustka cmentarna... W takim samym stanie znajdowały się cieplarnie, ogrody, altany z których sterczały węgły. — Dla wskrzeszenia domu z tych ruin trzeba było niezmiernych nakładów... Radyg musiał się wyrzec tej myśli. Wprowadzić zaś tu Roberta i kazać mu codziennie wypatrywać się w tego trupa przeszłości — nie miał odwagi. On na to spoglądał z rezygnacją chrześcijanina, ale dziecka domu, które tu spędziło najsłodsze życia lata, widok ten musiałby goryczą serce przepełniać.
Radyg kazał więc dom zburzyć z wyjątkiem kilku pokojów, w których mieszkała Prezesowa, a te na wiosnę miano uczynić mieszkalnemi...
Tak samo postąpiono z innemi budowlami, których znaczną część znieść było potrzeba, bo ich niepodobna było utrzymać... Oczyścić tylko, odświeżyć kazał Radyg co pozostało. W tym stanie Trawne przypominało przeszłość, nie rażąc ruiną i widokiem upadku, było to coś nowego razem... odmłodzonego, a zachowującego niektóre rysy lat minionych.
Zimę jednak całą, w ciągu której czyniły się przygotowania, spędzili dwaj przyjaciele w biednym dworku na pasiece, a Radyg miał cierpliwość nie wydać się jeszcze z nabyciem Trawna. Chatkę tę uczynić potrafiono prawie wygodną... a tu przynajmniej nie ścigały ich zbyt ciekawe wejrzenia natrętów... Wanderski trochę się krzątał przy kuchni i spiżarni, przypominając dawne studenckie czasy, były to jednak raczej dobre chęci niż rzeczywiste posługi. Staruszek więcej się sam tem bawił niż pomagał i weselszy odmłodniał...
W pierwszych dniach wiosny sprowadzeni rzemieślnicy z wielkim pośpiechem, dom w Trawnem restaurować zaczęli.
Pan Marszałek Suchorowski, chociaż nigdy o doktorze przybyłym nie wspominał i zdawał się obojętnie znosić, iż mu Trawne z rąk prawie wyrwano, był jednym z tych ludzi, którzy nic nie zapominają i nic przebaczyć nie umieją.
Dręczyło go to zjawisko zagadkowe. Po cichu i bardzo ostrożnie starał się zdaleka zasięgnąć wiadomości o losie, zajęciach i całej karjerze doktora Radyga. — W tem szczególniej celował on jako urzędnik, iż umiał potrzebnych sobie wiadomości zasięgać na drogach dla drugich nie dostrzeżonych i tajemniczych, a był zawsze jak najdokładniej uwiadomiony o wszystkiem co mu pożytecznem w jakimkolwiek względzie być mogło.
W kancelaryi pana Marszałka znajdował się wypadkiem młody człowiek, upodobany mu wielce, prawa jego ręka w różnych tajemniczych robotach, który sługiwał już wprzódy po różnych kancellarjach, dużo się kręcił po świecie i do śledzenia zawikłanych rzeczy, miał szczególny talent i powołanie. — Ten pan Krahl służył już i w stolicy zkąd jakoś musiał wyjść — nie tłomaczył się dla czego — sposobem przyspieszonym w skutek — machinacyi złych ludzi — Krahl widywał tam pono i wiele słyszał o doktorze Radygu. — Ze stolicy przeniósł się był do Kamieńca, gdzie miał krewnych i znajdował się tam właśnie w czasie pobytu doktora i śmierci Roberta. A że pamięć miał niezrównaną, pozbierawszy różnych wieści jak najwięcej, usłużył niemi panu Suchorowskiemu. Dodał od siebie tę uwagę jaka to rzecz była dziwna, iż się nagle i bez powodu ze służby Radyg usunął, i potem coś o zgonie Roberta i o tem że go odwiedzał w więzieniu.
Obudzało to ciekawość Marszałek do najwyższego stopnia — tak dalece że rad był wiedzieć nawet, gdzie tymczasowo przemieszkuje doktór i co robi. — Krahl podjął się zaraz dośledzić i ruszył w drogę po powiecie. Wyrachował się tak, iż nad wieczór około pasieki zabłądził, i pieszo przyszedł do dworku rozpytywać o drogę, a razem prosić by mu się ogrzać dozwolono.
Krahl nikomu tu znajomym nie był, zaprezentował się jako szlachcic z okolicy cudzem nazwiskiem. Radyg i Robert, których zastał grających w szachy, nie mając najmniejszego podejrzenia, aby kim innym być mógł nad tego za kogo się podawał, przyjęli go jak się zimą przyjmuje biednego zabłąkanego podróżnego...
Krahl rozgrzawszy się nieco i dostawszy szklankę herbaty, rozgadał się, stał bardzo zabawnym i w ciągnął doktora w rozmowę... Miał tymczasem sposobność rozpatrzeć się w domku, w ludziach i ponotować sobie wszystko... Najnieostrożniej doktór parę razy wyrwał się z imieniem Roberta odzywając do niego, Krahla uwagi i to nie uszło. Słowem, że gdy dziękując za gościnę powrócił do swoich koni, miał dla Suchorowskiego przygotowany raport, nad ktory dokładniejszego nie mógł pożądać...
Nazajutrz zrana w kancellaryi zobaczywszy go pan Marszałek, pociągnął zaraz do swojego gabinetu. — Tu opowiedział mu Krahl, iż zastał doktora sam na sam w odludnej, jakby umyślnie na uboczu obranej chacie, urządzonej bardzo wysadnie, razem z nieznajomym jakimś, którego poufale zwał panem Robertem...
Usłyszawszy to imię, Suchorowski aż poskoczył z siedzenia, wstrzymał się jednak od wyjawienia przed kancelistą co go tak poruszyło, wysłuchał wszystkiego, podziękował serdecznie i rozpromieniony go pożegnał. Dla tak wytrawnego jak Suchorowski człowieka skazówka ta, przy wiadomości szczegółów, których wprzódy dostarczył Krahl, była dostateczną dla odgadnięcia wszystkiego.
Jasnem już dlań było, że Radyg poświęcając się, przyjaciela ratował, że go za umarłego podał, uwiózł i, z tego powodu służbę porzucił...
Suchorowski ani na chwilę się nie zawahał, jak tylko mieć będzie dowody — wskazać Radyga mściwej ręce sprawiedliwości. — Trzeba było jednak postępować ostrożnie, gdyż doktór miał stosunki i zachowanie wielkie i gra źle poprowadzona mogła być niebezpieczną.
Marszałek tegoż wieczora prosił do siebie na herbatę assesora powiatu. Był to bardzo dobry człowiek, szanujący Suchorowskiego i lubiący herbatę z arakiem... Przybył uszczęśliwiony tym zaszczytem. A że było kilka innych osób tego wieczora, zagrano wista i czas do kolacij przeszedł bardzo przyjemnie — przed wieczerzą, co się bardzo rzadko trafiało, marszałek wziął pod rękę asesora i wyprowadził go do drugiego pokoju, gdzie oprócz wyżła śpiącego przy kominie, nikogo nie było.
— Muszę pana przestrzedz, — szepnął mu w ucho — w powiecie się nam gnieździ człowiek bardzo podejrzany, podobno za jakieś nadużycia wypędzony ze stolicy... Że miał tam dobre plecy uszło mu to jakoś... oddalono go po cichu. Otóż on tu i majątek kupuje...
— A no, wiem, Trawne...
— Tak, ale kochany asesorze, czy go spytałeś o papiery? Choćby był i jenerałem, jak go tam nazywają, zawsze formalność powinna być dopełniona... Przy zdarzonej okoliczności, rozpatrzy się pan z kim on tam mieszka na pasiece... Każ sobie pokazać paszporta... Rozumiesz!.. Potem mi powiesz kogo tam znalazłeś, a może... może będziesz miał sposobność wcale nie pospolicie się odznaczyć... Więcej nie mówię. — Mądrej głowie dość na słowie — jedź pan jutro — i — sza!!
Poszli do wieczerzy, a asesor widocznie mocno był poruszony; wymówił się od wiseczka i zaraz potem wymknął...
Radyg z Robertem układali jakieś mapy, gdy w pasiece psy zaczęły ujadać... W kilka minut potem zjawił się na progu człowieczek niezmiernie grzeczny, który się zaprezentował, jako urzędnik i przepraszając stokrotnie Radyga, zażądał od niego — papierów...
— Pan daruje, ale obowiązek...
Robert siedział w tym samym pokoju. Doktór z chłodną krwią przyniósł pugilares, dobył stan służby, świadectwa i położył je przed zdumionym nieco urzędnikiem, który znalazł w nich to czego się wcale nie spodziewał i ponownie przepraszać zaczął...
Jednakże nie zapomniał o danej mu instrukcji i z wyszukaną grzecznością, dopomniał się o papiery Roberta.
Robert zbladł nieco, doktór spokojnie znowu położył je na stole assesorowi.
— Jak pan widzi, mój przyjaciel — pan Robert Doliński jest obywatelem galicyjskim, a zastanawiać to nie powinno, iż nosi imię i nazwisko zmarłego — także przyjaciela mojego... syna Prezesa, tak nieszczęśliwie niedawno...
— Słyszałem — przerwał asesor — ale istotnie to coś osobliwego także... tego... ten... imię i nazwisko...
— Tak, imię i nazwisko podobne — dodał Radyg — a temu podobieństwu winienem poznanie nasze i stosunki...
Asesor tylko się uśmiechnął, papiery były w jak największym porządku i żadnej wątpliwości autentyczność ich nie ulegała...
Napiwszy się herbaty, odpocząwszy, urzędnik pożegnał się i pojechał, rozstawnemi końmi do miasteczka, tak że wieczorem przedstawił się już panu marszałkowi.
Suchorowski zdaje się, że na niego oczekiwać musiał, bo choć dnia tego nie przyjmował nikogo, assesora wprowadzono natychmiast do gabinetu, w którym sam jeden się znajdował.
— Cóżeś pan zrobił? — spytał podając mu krzesło.
— Poszedłem za światłą wskazówką pana marszałka — odparł urzędnik — byłem na miejscu i papiery tych panów obu rozpatrzyłem...
— A jakżeś je pan znalazł?
— W najzupełniejszym porządku — panie marszałku — a w dodatku doktora świadectwa i papiery imponujące! Ranga wysoka, ordery... zasługi, stan służby aż strach. Takiego człowieka o paszport pytać! aż po mnie dreszcze chodziły... bo widać że ma za sobą plecy co się zowie.
Marszałek się uśmiechnął z politowaniem.
— A ten drugi jegomość?
— Ten drugi jest pan Robert Doliński — rzekł assesor — ale choć Robert i choć Doliński, jednakże nie ten Robert i nie ten Doliński, który tu niegdyś żył i tak nieszczęśliwie, jak wiadomo, skończył.
Marszałek oczy otworzył. — Cóż znowu?
— Jest to tego samego imienia i familji, ale galicjanin, opatrzony dokumentami i paszportem jak najformalniejszym.
— A! a! a! I marszałek dziwnie głową poruszył, a potem ramionami, odwrócił się od assesora, zaśpiewał coś pod nosem, pochodził po gabinecie i siadł.
— Jak wygląda ten drugi.
— A! opisać go trudno — odezwał się urzędnik — nie młody, znać schorowany, blady, oczy ciemne, trochę łysy, rysy twarzy przyjemne... twarz pańska...
Marszałek milczał, zapalili cygara. Po pewnym przeciągu czasu, Suchorowski przerwał milczenie:
— Czy pan tego nie znajdujesz — rzekł — że to jednak jakoś bardzo dziwnie wygląda, iż doktór Radyg znajduje się w Kamieńcu, co poświadczy Krahl, właśnie w tym czasie, gdy Robert Doliński umiera w szpitalu, że potem doktór podaje się do dymissyi, zjawia się tu i przywozi z sobą jakiegoś Roberta Dolińskiego, który ma być innym, a nie tamtym wykradzionym z pod klucza kryminalistą co zabił księcia...
Assesor słuchał z natężoną uwagą — i potarł czoło, gdy marszałek dokończył.
— Tak, to jest trochę tego... to jest nawet bardzo — jakby to powiedzieć... tego, ale proszę pana marszałka oskarżyć człowieka w stopniu jeneralskim o popełnienie takiego... tego... to... proszę pana marszałka... to jest także... jakby powiedzieć... tego...
I pokiwał głową.
— Otóż ja panu powiadam — zawołał powstając marszałek — że najmniejszej dla mnie wątpliwości nie ulega, iż ten przyjaciel przyjaciela ratował i, uzuchwalony tem że ma zasługi i że jest wielką figurą, oczy nam mydli...
— Może być że mydli — rzekł assesor — ale jakże tu sobie począć? Kto mu dowiedzie to mydło...
Tu assesor się skłonił.
— Panie marszałku dobrodzieju — rzekł — ja to sobie mam za stałe prawidło życia, żeby się na silnych nie porywać! Choćby to było mydło, panie marszałku — przypuszczam że to mydło, — ale ja tyle na tem wskóram, że mi potem głowę namydlą, a on się wyśliźnie... Dla mnie papiery... ot i wszystko. Co po za papierami stoi — a co mnie do tego. Mydło? — niech i mydło.
Suchorowski trochę się okazał z niecierpliwionym.
— Rób pan jak znajdujesz lepszem — rzekł — ale ja z mojej strony jako marszałek szlachty i moralnie odpowiedzialny za to co tu się dzieje... nie mogę ścierpieć, aby to co w oczy skacze, miało uchodzić bezkarnie. — Jakże, winowajca z turmy wykradziony, uważasz to pan? zabójca księcia... którego familja ma sto razy szersze plecy niż ten doktorzyna...
— A! a! otoż tu dopiero mi pan trafił do przekonania — zawołał assesor — to jest racja, że plecy są... plecy to rozumiem, panie marszałku, a co się tyczy mydła!! Co mnie do mydła...
— Dosyć byłoby rodzinę księcia... zawiadomić sekretnie, że zabójcę wykradziono i że go tu przechowują... a oni by już sobie radę dali...
— Hm — rzekł assesor skromnie i bojaźliwie — a jak się okaże że ten zabójca nikogo nie zabił?... to mnie namydlą, panie marszałku.
— Za co? kto? wszak to familja wystąpi nie pan!
— No, tak, ale — to są ludzie pleczyści, jak sam pan marszałek powiada — przerwał assesor — jeżeli im się dostanie mydło, znajdą oni biednego assesorzynę żeby je na niego zrzucić.
I począł głową trząść. — Nie! nie!
— Z tego widzę, że nie wierzycie żeby ten Robert Doliński był tamtym... znanym... — przerwał Suchorowski.
— Ale, panie marszałku dobrodzieju, czyż ja mogę wiedzieć ilu na świecie jest Robertów Dolińskich? To tak się zdaje, nigdy być pewnym nie można... miałem tego przykłady. W roku przeszłym każą mi aresztować obwinionego o kradzież koni żydka Abrama Kozłowskiego, syna Salomona z Drochomina... Jadę do Drohomina... Slę klucz-wójta, przyprowadzają mi Abrama Kozłowskiego, syna Salomona, mającego lat pięć... Co tu począć? Hm? pytam drugiego nie ma? nie ma. Bierz go pod areszt, myślałem że tak wcześnie zaczął... Dopiero następnego tygodnia dostawili mi prawdziwego... Sam też na moje oczy widziałem dwóch szlachty Pacukiewiczów i obu Franciszków... i obu ich w kozie trzymałem, dopókim się nie przekonał, który z nich prawdziwy... Jak gdyby nie mogło na świecie być dwóch Dolińskich?
Marszałek widząc, że z prostodusznością tego człowieka rady sobie nie da, zamilkł. Mylił się wszakże, gdyż pod tą mniemaną prostodusznością urzędnika kryło się coś czego się domyślał — serce dobre i wstręt do przyczynienia komuś kłopotu i frasunku.
Marszałek mógł się był o tem przekonać, gdyby uważał że assesor wstając dodał, jakby od niechcenia:
— Co to do mnie należy — badać tajemnice natury? panie marszałku dobrodzieju.
Suchorowski już nie odpowiedział nawet, pożegnał go zimno — rozstali się.
Zaraz po odejściu assesora, pomyślawszy trochę Suchorowski poszukał kalendarzyka adressów, znalazł tam tytuły głowy familji książąt..... i kazawszy nikogo nie wpuszczać do siebie, siadł pisać list...
A nazajutrz rano p. Krahl osobiście poszedł na pocztę go oddać i zarekomendować...
Assesor — tegoż ranka usiadł na bryczkę i mimo bardzo złej drogi, bo śniegi puszczały, pojechał do miasteczka, a z miasteczka do pasieki.
W domku tu zastał, jakby się do jakiejś drogi zabierano, tłumoki pootwierane, obu gospodarzy niespokojnie zajętych a przybycie assesora, zdawało się pewne niemiłe czynić wrażenie. Radyg jednak przyjął go bardzo uprzejmie...
— Daruje mi pan żem tu jeszcze raz musiał wstąpić — po drodze, nie umyślnie — nie — po drodze — odezwał się assesor — gdzieś wczorajszego dnia zostawiłem parasol... myślałem czy nie tu. Jedwabny parasol kupiony na jarmarku o dwunastu prętach... prawdziwy angielski.
Zaczęto szukać po kątach...
— Ale proszę się nie trudzić — dodał assesor — już jeśli nie tu, to wiem gdzie on będzie, u Bądkiewiczów w sieni za drzwiami... na pewno...
Radyg kazał tym czasem przynieść przekąskę... Gość był w humorze swobodnym i wesołym...
— Czy czasem panowie się gdzie w drogę nie wybierają? — zapytał.
Radyg nie chcąc się tłomaczyć ruszył tylko dwuznacznie ramionami.
— Droga jest wprawdzie zła... ale na noc pewny przymrozek!.. (odchrząknął)... czasem się zimą przejechać zdrowo i dobrze, lepiej niż siedzieć w zamknięciu... Ot... w Galicyi — rzekł zwracając się do Roberta — zkąd pan dobrodziej przybył — ja myślę, że tam zima nie tak ostra?
Radyg popatrzał nań... wahając się jak to ma rozumieć.
Chwilka upłynęła... rozmowa się zmieniła...
— Już to nie można inaczej powiedzieć — rzekł urzędnik — tylko że naszemu powiatowi cała gubernia może marszałka zazdrościć! Co to za czynny człowiek... admirować! panie dobrodzieju! wielbić — on nie pyta czy do niego co należy czy nie należy — jemu to wszystko jedno. On i w sąd, i w administrację, i w policję, i we wszystko się, panie dobrodzieju wmięsza. A co za głowa! co za głowa! I gdybym się ośmielił tak wyrazić przeciwko tak wysokiemu urzędnikowi — co to za nos! co to za nos! Często ja — nie widzę i nie czuję nic, zwłaszcza kiedy mi to nie po drodze — a on! ho! ho! w prawo, w lewo! widzi i wywącha wszystko. Przyjedzie kto do powiatu... jeszcze ja o nim nie wiem, on już zna go z ojca i z matki i z rodu i z wywodu i z kieszeni i z charakteru. To mi panie człowiek, to mi urzędnik! Jabym jego panie gubernskim zrobił!
To mówiąc assesor wstał.
— Niech panowie dobrodzieje mojego parasola nie szukają, już ja jestem pewien że u Bądkiewiczów.
Obrócił się do Roberta.
— Ja pewny jestem, że pan dobrodziej dziś, najdalej jutro pojedzie do Galicji? tak? — czy mogę się ośmielić go prosić, gdyby wracał o funcik tabaki winnickiej?
Robert nie wiedząc co odpowiedzieć, ścisnął go za rękę, zabełkotał coś i tak się pożegnali. Radyg wyprowadził do sieni... bryczka zadzwoniła, odjechał.
Dwaj przyjaciele stanęli naprzeciwko siebie milczący.
— Pod tą chropawą skorupą, jest poczciwy człowiek — zawołał Radyg — nie ulega wątpliwości, iż przyjechał nie dla parasola, ale dla ostrzeżenia nas. — Jedź jeszcze dziś kochany Robercie, tak jak on wskazał — ja... muszę jechać także i spodziewam się, że wkrótce ci dam znać, że możesz z całem bezpieczeństwem powrócić. — Zostaw to mnie.
Dokąd doktór Radyg jechać sam zamyślał, o tem nie mówił nikomu.
W dziesięć dni po odprawieniu listu na pocztę przez marszałka Suchorowskiego, assesor który spokojnie przy kominku fajkę palił, odebrał papiery urzędowe, przychodzące mu zwykle o tej porze...
Nie spieszył się zbytecznie z rozbieraniem ich, rozwiązał tylko plik... i rozłożył je na stole. Na wierzchu było pismo z przylepionem piórkiem... co oznacza że jest bardzo pilne...
— To jedno trzeba zobaczyć!... — rzekł.
Spojrzał na nie i zadzwonił.
Treść jego znać wymagała śpiesznej czynności, gdyż kazał zaraz konie założyć, westchnął i oznajmił że musi wyjeżdżać.
Nie naglił wprawdzie aby pospiesznie zaprzęgano, wypił herbatę i nie napędzając woźnicy, dał rozkaz jechać do pasieki, gdzie już byli dwa razy. Na drugiej bryce jechało dwóch zbrojnych towarzyszów.
Właśnie się na wiosnę zbierało i drogi wszędzie były okropne, błoto głębokie, jazda szybka niepodobieństwem. Trzeba się więc było wlec noga za nogą i całą niemal noc zajęła podróż, z małemi w kilku gospodach wypoczynkami.
Gdy już świtało nad ranem, pokazał się dworek wśród drzew z liści obnażonych... W bramie stał pasiecznik i pacierze odmawiał. Bryczki od których dzwonki poodczepiano stanęły u wrót... Assesor z powagą urzędową, w towarzystwie zbrojnych, minąwszy pasiecznika kroczył do dworku... W tem stary mu zabiegł drogę kłaniając się.
— A za czem to, proszę jaśnie wielmożnego pana?
— A tobie co do tego?
— Ale bo w chacie żywej duszy oprócz mnie nie ma?
— Jak to może być — a ci co tu mieszkali?
Pasiecznik ręką machnął w powietrzu.
— Gdzie! kiedy! wybrali się już ztąd, ani po nich śladu, ani znaku!!
— Jak dawno?..
— A no... dziesięć dni?
— Dokąd?
Pasiecznik ramionami ruszył. — A Bóg że to święty wiedzieć raczy! Czyż ja ich miałem pytać dokąd jadą? Naprzód wyjechał jeden pocztą, potem drugi, podobno także pocztą, a naostatku stary Wanderski z rzeczami, kuchnią, i co tylko tu było do miasteczka. Może on też wie gdzie oni pojechali...
Przybyły obszedł pusty domek, obejrzał wszystkie kąty, przekonał się, że pasiecznik nie kłamał, pomruczał i pojechał do miasteczka.
Tu Wanderskiego znaleść było łatwo, bo go cały świat znał. Stary klepał pacierze na różańcu, gdy doń gość zawitał...
— Pan Wanderski?
— A tak jest? na usługi...
— Byłeś pan przy doktorze Radygu i niejakim panu Robercie Dolińskim na pasiece?
— A byłem...
— Policja ich szuka... polecono aresztować obu...
Gdzie się oni znajdują?
Wanderski popatrzał.
— Albo to się oni przed sługą potrzebowali tłomaczyć dokąd jadą? Siedli i pojechali.
— Razem, czy osobno?
— Nie wyglądałem, rzekł spokojnie Wanderski.
— Ja będę musiał waćpana aresztować...
— Jak trzeba... a czemuż nie! — odparł stary — proszę...
— Dawno wyjechali...
— Kto się tam z dniami liczył — zamruczał staruszek.
— Mówże waćpan prawdę! — dodał urzędnik.
— Ja taki mam zwyczaj, że ją mówię zawsze...
Popatrzyli na siebie — assesor poprosił o ogień do fajki, sumiennie spełniwszy co do niego należało. — Wanderski zapalił siarniczkę. — Śledztwo zdawało się skończone...
— Bądź waćpan zdrów. — rzekł urzędnik.
— A areszt?
— Jeżeli się okaże potrzebnym to później — zamruczał gość i wyszedł.
Gdy konie popasły, obie bryczki, o ile droga dozwalała, pospieszyły do miasta powiatowego — ale tu także ledwie nad wieczór dociągnęły.
Naczelnik powiatu, do którego miał się zameldować assesor, był, jak mu oznajmiono, u marszałka i tam więc udał się za nim. — Grano w preferansa — gdy się przybyły ukazał na progu, marszałek i naczelnik oba żywo podnieśli się z krzeseł, złożyli karty i wyprowadzili assesora do gabinetu.
— Gdzieżeś pan aresztowanych osadził tymczasowo? — zapytał marszałek, który zdawał się jak najwyższy brać udział w całej sprawie.
— Jakich aresztowanych? — zapytał assesor — tu w tem sęk, że nie mogłem aresztować, bo nie było kogo. Od dnia wczorajszego biję się i rozbijam! Gdzie mnie nie było! Ale obu ani śladu!
— No! no! — przerwał naczelnik — o doktorze ja już dziś wiem, że pocztą pojechał... to darmo — ale drugi, ten drugi.
— Doliński! — dodał marszałek niespokojnie.
— Tak, Doliński, Robert, imię ojca niewiadome...
obywatel galicyjski — mówił assesor — ten także wyjechał.
— Dawno! dokąd? — zawołali razem naczelnik i Suchorowski.
— Dni temu dziesięć jak opuścili pasiekę, którą strząsłem od lochu do strychu... ani śladu...
Dwaj starsi urzędnicy spojrzeli po sobie smutnie jakoś...
— Ja mówiłem — odezwał się marszałek — należało ich pilnować, a gdyby się tylko ruszyć chciał — wara! areszt położyć.
Naczelnik milczał.
— Jakże można aresztować bez wyższego rozkazu? — spokojnie odparł assesor — ja sam, nie mam prawa, nikt mi nie dał zlecenia — to trudno — nie moja rzecz.
Z niecierpliwością poruszył ramionami Suchorowski...
— Ho! ho! czułem ja dobrze, że to się tak skończy! Zwietrzyli oni że coś grozi...
— A to być może iż zwietrzyli — odezwał się assesor — ale niech mi pan marszałek daruje, nikt temu nie winien, tylko pan sam... a po co było mnie tam posyłać?
Naczelnik który znać o tem nie wiedział, odwrócił się do marszałka pytającą robiąc minę.
— Ale ja przecie nie posyłałem... radziłem, mówiłem, zdawało mi się, uważałem za właściwe...
Assesor się rozśmiał.
— Jam musiał życzenie jego spełnić.
Nie było już dłuższej rozmowy, assesorowi przyniesiono szklankę herbaty, gracze powrócili do preferansa. Suchorowski był mocno zafrasowany...
Zdano naturalnie raport gdzie należało o niepomyślnej wyprawie... Starano się zbadać dokąd wyruszył Radyg, lecz o tem i nikt nie wiedział i ślad wszelki był zręcznie zatarty.
Wkrótce potem znikł z miasteczka Wanderski, ludzie powiedzieli, że się udał do Trawnego... Szybko w tym roku i wcześniej niż zwykle rozpoczynała się wiosna, śniegi topniały od słońca i ciepłych deszczów, zieloność, jak u nas zwykle, zaledwie doczekawszy by z niej wody zdarły zimową skorupę, cisnęła się co żywiej, coprędzej, wytryskując wszędzie z pod z żółkłych liści, z pod naniesionych mułów, na suchych gałązkach, na wczoraj jeszcze martwych zagonach. Wszystko spieszyło, rwało się do życia... Najpierwsze trawy rzędem stanęły w zacisznych miejscach pod płotami, wywijały się pokrzywy, na łąkach jakby ze snu rozbudzały łotocie z grubemi pękami, wilcze łyko kwitło, na drzewach rosły pączki, łozy srebrzyły się kotkami.... Po jednym ciepłym deszczyku nocą zazieleniały brzózki... na polach już było wesoło i jak szmaragdowym płaszczem okrywały się całe. Łąki jeszcze gdzieniegdzie zalewała woda wiosenna, ale i tę wypijało słoneczko codzień i po niebie chodziły już nie grube, szare, zimowe obłoki, ale złocone chmurki i białe runa rozsnutych, przejrzystych oparów...
Razem z barwami których świat nabierał, milczenie zimowe przerywała muzyka pól i lasów. Skowronek latał już wysoko, a w gajach skrzętni budownicy pracowali około gniazdek starych lub nosili gałązki na nowe. Mrówki zaczynały wychodzić na świat i rozglądać się po nim, pszczoły wylatywały z ulów na zwiady i co zimowało w lesie, ruszało z legowisk na pole... Noce jeszcze były chłodne, lecz w południe grzało słońce tak dobrze jak w lecie, a z każdym dniem nowy strój przybywał gajom i równinom.
Pierwszy grzmot rozlegający się szeroko wstrząsnął ziemią, i był jakby wystrzałem rozpoczynającym wielką uroczystość roku... Co jeszcze spało, musiało wstawać, gdy z nieba dano znak, że już dłużej spać nie można.
Poczciwy staruszeczek Wanderski, który o kiju musiał chodzić, bo już lat swoich nawet policzyć nie mógł, tak ich miał wiele za sobą — doczekał tej pociechy żeby wiosnę śliczną przebywał nie w brudnej mieścinie, ale na wsi w Trawnem, gdzie niegdyś najlepsze lata życia swego strawił.
Tu się nadzwyczaj spiesznie krzątano około ogrodu, koło domu, ogrodzeń, porządku, robotników było mnóstwo; gruzy wywożono, ulice wysypywano, dwór znacznie zmniejszony był już prawie wyrestaurowanym, oficyna obielona na nowo.
Ruch był ogromny... Na całą okolicę rozpowiadano sobie o tem jak tam w Trawnem znowu ktoś się rujnuje na zbytki.
Ale zbytków tu żadnych nie było, zaprowadzono tylko porządek, ład, czystość bez których nigdzie w świecie żyć nie można. Starano się ażeby to wyglądało znowu młodo i świeżo... Dom ze starego pałacu zrobiony, wyglądał skromnie, bo był tylko jego cząsteczką, małą, ogród choć obszerny niczem się wytwornem nie odznaczał. Kto dawniej widział Trawne za prezesowstwa, mógł je sobie przypomnieć, bo poszanowano co tylko było można zachować — ale kto je oglądał za późniejszych dziedziców, po których nieład i ruina coraz większa rozgaszczały się tutaj, ten się dziwić musiał nowej postaci tego znów śmiejącego się kątka.
Jakaś ręka niewidzialna zdawała się tem kierować, bo oprócz nowego ekonoma i starego Wanderskiego nikogo tu nie było. A stary Wanderski chodził wprawdzie, płakał, modlił się, łzy ocierał, przypominał jak to tu dawniej było, ale sam nic nie robił i do niczego się nie mięszał.
Dom zaczęto już wewnątrz stroić i sprzęty znosić — a o tym kto tu miał mieszkać słychać nie było jeszcze — wprawdzie p. Pierożyński, który miał zwierzchnie oko nad majątkiem, pytany odpowiadał, że Trawne należy do doktora Radyga, ale marszałek Suchorowski ruszał na to ramionami i śmiejąc się powtarzał głośno:
— Jeszcze to widłami pisano, do kogo Trawne należeć będzie — bo że doktór Radyg o tej porze ścigany jest listami gończemi i ma odpowiadać za wykradzenie delikwenta... to pewna! to pewna! I śmiał się marszałek, choć to rzecz wcale nie była śmieszna, ale na świecie są różne temperamenta i są tacy ludzie nawet co się śmieją z tego, dla czego drudzy płaczą.
Raz nawet wypadła przy objeździe powiatu droga marszałkowi tak, że musiał przez Trawne przejeżdżać, gdzie już od bardzo dawna nie bywał. Gdy ostatni raz je widział leżało wszystko w ruinach, zdziwił się więc niezmiernie od gościńca zobaczywszy, że to jakoś inaczej teraz wygląda. Dzień był ciepły, wiosenny, marszałek kazał się zatrzymać, a że w powiecie urzędnik taki ma prawo, każdej się rzeczy przypatrzeć, Suchorowski poszedł sobie spacerem ku dworowi.
Bardzo go to zdumiało, że tu się tak żywo zajmowano robotami koło dworu, aż się uśmiechnął.
— A no, tem lepiej — rzekł do siebie — tem lepiej, niech mi zrestaurują, to się przyjdzie do gotowego, bo że ja to kupić muszę... to pewna... Doktora się pozbywszy, konkurenta drugiego nie będzie, nikt mi tu w drogę wejść nie śmie.
Stanął u bramy, tu właśnie dokończono sztachety i piękną kratę żelazną, która od czoła podwórze ogradzała. — Most na kanale był nowy. Widok na dwór wśród rozległego ogrodu i pięknych trawników z ulic żwirem sypanych, przyjemnie oko bawił. — We dworze okna były pootwierane, ludzie coś ustawiali, w ganku wazony kwiatów już nawet po obu stronach na wschodach rozmieszczone były. Marszałek wszedł sobie nie pytając, aby się rozpatrzeć nieco, gdy od oficyn nastręczył mu się idący właśnie, znajomy dobrze pan Pierożyński.
Nie zadziwił się widząc go tu Suchorowski, ale adwokat gościowi dosyć się jakoś zdumiał... Zrozumiał to marszałek i przywitał go:
— Przejeżdżałem około bramy prawie — rzekł — a zobaczywszy co to tu za cuda porobiliście, ciekawość mnie wzięła...
Pierożyński głowę odkrył, skłonił się i ręką wskazał zapraszająco.
— I któż to tu tak gospodaruje? — zapytał Suchorowski.
— A ja — w niebytności dziedzica — odezwał się Pierożyński.
— Mogę panu powinszować gustu, wcale ładnie! Do niepoznania! Ja to pamiętam jeszcze za moich kuzynów, za prezesostwa... Było wspanialej, nie ma co mówić, ale dziś skromniej jest i nie mniej ładnie — tylko — mój panie mecenasie — dodał zwracając się do Pierożyńskiego — komu to wszystko będzie służyć? hę?
— Myślę że nowemu dziedzicowi?
— Myślisz pan? — spytał marszałek — hm? ale bo coś słychać, przebąkują, że doktór Radyg... ktoś go tu oskarżył, zaplątał się w jakąś fatalną sprawę... Nie wiem... gadają że należał do jakiegoś spisku o wykradzenie kryminalisty... Pan o tem nie wiesz?...
— Owszem, wiem o tem — rzekł spokojnie Pierożyński.
— I cóż mówisz?
— Nie mówię nic, bo tyle wiem co i pan marszałek. Ludzie plotą...
— Ale ja widziałem czarno na białem... rozkaz przytrzymania! — zawołał Suchorowski... Bodaj czy nie drapnął! Nie wiadomo co będzie z majątkiem.
— Tak! — rzekł Pierożyński — w takim razie nie wiadomo co będzie z majątkiem.
Marszałek na niego popatrzał, ale w twarzy Pierożyńskiego nikt nigdy nie wyczytał, czego on sam do czytania nie dał. Stał sobie obojętny, niewinny, z rękami w kieszeniach, jakby o bożym świecie nie wiedział.
Marszałek obszedł z nim piękny dziedziniec, zajrzał do domu, gdzie już stały meble nowe, zwierciadła, a młody człowiek jakiś w jednym pokoju na półkach właśnie bibliotekę układał.
— Proszę, i biblioteka! — zawołał Suchorowski, uśmiechając się do siebie. Ale kto to tu kupi, jeśli przyjdzie do licytacyi?
— Pan marszałek sądzi że przyjdzie do licytacyi? — spytał Pierożyński.
— A pan?
— Ja nic nie wiem.
— I tym czasem tak pilno dalej szafujesz pieniędzmi?
— Czynię co mi polecono.
— Zapewne! — zaśmiał się marszałek. Czyje to kolwiek ma być — niech będzie porządne.
W ogrodzie znalazł pan Suchorowski wszędzie już porządek i czystość jak największą... Sadzone kwiaty, stare drzewa pooczyszczane, poobcinane wyglądały malowniczo... wody błyszczały pookopywane na nowo i odżywione spadami.
Wszystko miało się szczęście podobać marszałkowi, który obszedłszy część dawniej znanego parku, zwrócił ku bramie.
Tu już idącego ku niej na ścieżynce napotkał o kiju idący Wanderski.
Podniósł głowę, rękę do czoła przyłożył i począł się pilnie przypatrywać, tak poufale po Trawnem, wędrującemu panu, który mu się obcym wydał.
Stary miał wzrok zmęczony, widział jednak dobrze — po chwili znać było, że sobie tę twarz przypominał, bo rękę od czoła odjął i głowę spuścił, jakby już oglądać ją nie był ciekawym.
Suchorowski się zdumiał.
— Czyż by to miał być stary Wanderski... — zawołał — a wieleż by on miał lat...
— Powiadają — dołożył Pierożyński — że ma dziewięćdziesiąt i kilka.
Jakby usłyszawszy te słowa, Wanderski podniósł głowę i stanął.
— Tak — rzekł głosem wyraźnym — mam ich dziewięćdziesiąt przeszło, i Bóg mi z łaski swej wieku przedłużył, ażebym doczekał może tej pociechy, by się tu moi panowie wrócili.
Suchorowski się rozśmiał.
— Zkąd? z tamtego świata? — spytał.
Stary kijem uderzył w ziemię.
— Znam cię, ty co to mówisz, — zawołał — ty byś, za świadczone dobrodziejstwa, za serce które ci okazywali rad ich widzieć wszystkich na tamtym świecie... Ale, mój panie! inaczej Bóg zrządza niż źli ludzie życzą... Zobaczymy! zobaczymy...
Marszałek zuchwalstwem sługi, który śmiał mu dać do zrozumienia, że był złym człowiekiem, obruszony, zaczerwienił się okrutnie, popatrzał na Pierożyńskiego...
— Mości Wanderski — zawołał — nie zapominaj się — jesteś stary to prawda... ale ja sobie uchybiać nie dam...
Wanderski popatrzywszy nań chwilę, machnął kijem, odwrócił się, potem jakby namyśliwszy, twarz nachylił ku marszałkowi z wyrazem pogardliwym...
— Nie tryumfuj zawczasu! — Bóg jest wielki a złe na ziemi nie długo się panoszy... Pamiętaj by twoje dzieci tego losu nie doznały, jakiego ty chciałeś zgotować dziecku swych dobroczyńców! Ale — nie doczekanie twoje! nie doczekanie!
Kijem w powietrzu wywinął i poszedł.
— Warjat! to warjat! szybko zaczął wołać marszałek — czemu go do czubków nie zamkną! stracił zmysły! stary głupiec!
Mówiąc to Suchorowski, szybko jednakże z milczącym Pierożyńskim podążył do bramy, skłonił się adwokatowi i do powozu spiesznie doszedłszy siadł i pojechał... —
Od dawna w tak złym humorze pana marszałka nie widziano jak teraz. — Namarszczony wysiadł w ganku domu w mieście, ludzi na wstępie połajał i miał już do gabinetu swego iść, gdy mu dano znać że urzędnik jakiś na niego czeka.
Był to naczelnik powiatu — stojący w sali prawie z tak kwaśną miną jaką marszałek przyniósł z drogi...
— Cóż u kochanego pana słychać? — zapytał.
— Źle, panie marszałku... — rzekł naczelnik — dostaliśmy wszyscy ogromnego nosa...
— Za cóż? za co?
— Za to nachodzenie doktora Radyga. Nie trzeba go było zaczepiać!
I rzucił papier na stół — Suchorowski chciwie się nań rzucił.
— Nie masz pan już co czytać! Okazuje się, że doktor za staraniem swoich przyjaciół i protektorów uzyskał przebaczenie dla p. Roberta Dolińskiego i ułaskawienie go zupełne... okazało się bowiem z procesu, że zabójstwo było mimowolne i wywołane obelgą, której ścierpieć nie mógł... Proces przeprowadzony, doktór uwolniony od odpowiedzialności za ułatwienie ucieczki, bo się do tego sam przyznał... Jeszcze mówią, że to jego poświęcenie się dla przyjaciela zostało powszechnie tak ocenione... że go tam na rękach nosili, honory mu robili, obiady dawali...
Suchorowski zbladł jak ściana, ręce w których trzymał papier zaczęły drżeć, położył go na stole milcząc.
— A no — to bardzo dobrze....
— Jeszcze tu pono do pana jest przymówka żeś się wdał w nie swoją rzecz, mieszając do tego interesu...
Suchorowski się oburzył.
— To się uwolnię ze służby! — zawołał — dosyć mam tego, po póty...
— Ale bo mi się zdaje... że nawet panu to radzą...
Marszałek zmilczał i padł w krzesło zaciąwszy usta.
— Bardzobym rad! — wykrzyknął po chwili.
W tem drzwi się otwarły, i w progu ukazał się asesor.
— Widzi pan marszałek — rzekł ledwie wszedłszy — a co to ja mówiłem naówczas o plecach i o mydle! Nie trzeba się było do tego mięszać, a tu z łaski pańskiej i ja mam nosa... bo doktór się sam wprzódy obwinił, nim my jego... Zatem nos, że zapóźno — nos za to że nie zgrabnie — i nos za to że takiego człowieka śmiałem zaczepić... a jam tu nic nie winien....
— Przepraszam panów, jestem z drogi — i muszę spocząć — zawołał wstając marszałek.
Ruszał się już z fotelu, gdy służący oznajmił.
— Doktór Radyg!
Suchorowski osłupiał.
Poważnym krokiem, skromny i spokojny, wszedł pan Erazm.
— Daruj mi pan marszałek — chciałem dla uniknienia jakiego nieporozumienia i niepotrzebnych kroków ze strony jego, zameldować mu się z powrotem i świadectwa, że jestem oczyszczony z zarzutów ciężących na mnie...
— To do mnie nic nie należy! — począł Suchorowski gniewnie.
— Zdaje się że musiałeś pan uważać to za należące do siebie, boś mnie zaskarżył. List pański do księcia widziałem sam...
— Com zrobił z tego się panu tłomaczyć nie potrzebuję! — zawołał głos podnosząc Suchorowski.
— Być może — rzekł Radyg — jednakże ja potrzebowałem wytłomaczyć się panu z tego com uczynił. I więcej nie mam nic do powiedzenia...
Skłonił się Radyg i wyszedł...
Asesor który stał w kątku... ukłonił się także i wysunął, naczelnik powiatu na ostatku, milcząco pożegnał marszałka i podążył za niemi.
Suchorowski ręką powiódł po czole i siadł w krześle przybity.
Partja była na głowę przegrana.
Wiosna już była w rozkwicie, drzewa w liściach świeżych, kwiaty w świątecznych sukienkach, niebo w lazurowej szacie przetykanej złotem — lasy pachniały balsamami życia... gdy nasz stary znajomy p. Erazm Radyg, przebywający jeszcze w powiatowem miasteczku, doczekał się nareszcie przybycia Roberta, którego nieustannie i nagląco z Galicyi wzywał...
Udało mu się do ostatniej chwili, w tajemnicy utrzymać nabycie Trawna i wszystkie w nim porobione przygotowania, cieszył się jak dziecię tą radością, jaką miał sprawić przyjacielowi, — trochę dziecinnie też krył się z tą niespodzianką do ostatka, ale powodem do utrzymywania sekretu było i to, ażeby Robert nie sprzeciwiał się ani nabyciu któreby uważał za ofiarę, ani porobionym dla niego przygotowaniom. Radyg z wielkiem staraniem, rozpierzchłe przez licytacye po sąsiedztwie pozbierał dawne pamiątki po rodzicach Roberta. Udało mu się odzyskać portrety ich, biórko Prezesowej, krzesło w którem stary Prezes siadywał, mnóstwo drobnych fraszek z któremi się miłych chwil wiązały wspomnienia. Z lichego wizerunku profesora Narymunda, niewprawną ręką samouczka szkolnego narysowanego nieco w karykaturze, dobry malarz, wedle skazówek Radyga, zrobił mu piękny i charakterystyczny portret jego.
Starzy niegdyś przyjaciele i sąsiedzi Prezesa, którzy nieco się cofnęli od upadającej rodziny, dziś ją przypominali z czułością i pomagali Radygowi, do urządzenia domu dla Roberta. Główny bowiem dwór przerobiony z reszty pałacu, dla niego był przeznaczonym. — Sobie Radyg skromne mieszkanie zachował w oficynie, gdzie i Wanderski miał parę wygodnych pokoików... Pozbierano rozpierzchłe sług poczciwych dworu niedobitki, sieroty po nich i z tego uformowano skromną usługę dla nowych dziedziców.
Prezesowa która się wielce kochała w kwiatach i cieplarniach, miała przepysznych kilka drzew pomarańczowych i cytrynowych, sprzedanych później za bezcen — które Pierożyński odzyskał za tęż samą cenę... Ustawiono je tam, gdzie ona je od strony ogrodu stawiać dawniej lubiła. Słowem, tylko ten co kochać umie mógł dokazać tego co tu Radyg dokonał, czując wartość rzeczy, które by innemu zdawały się obojętnemi.
Robert wracał ze swej przymusowej podróży, znacznie zmienionym na korzyść swoją na zdrowiu, na umyśle i duchu. Był on z natury wrażliwym, każdy wypadek oddziaływał na niego silnie, lecz wrażenia te zacierały się łatwo i ustępowały nowym. Przecierpiawszy wiele, przebywszy czas jakiś w samotności z Robertem, potem rzucony w świat między obcych, miał czas odświeżyć się, odżyć, ukrzepić... Dawniej przywiązany gorąco do towarzystw salonowych, do życia, zabaw i rozrywek wielkiego świata, teraz przechodził w nową epokę, zamiłowany był w samotności, ciszy, w ludziach pracy, spokojnego temperamentu i łagodnego charakteru. Czas przebyty we Lwowie, nie mając tam stosunków, spędził w bibliotekach, na studjach, na wycieczkach botanicznych ku Tatrom i z kilku profesorami, z któremi łatwą zrobił znajomość. Przywoził więc z sobą ukołysany umysł, nową jakby naturę zrezygnowanego człowieka, który życie pojął inaczej, i myśli go używać w spokojnej kontemplacyi zobojętniałego widza.
Na progu gospody powitał go serdecznym uściskiem doktór — wesołemi:
— A witajże, witaj, miły hospodynie! Robert, jak dawno go już niewidział Radyg, wesołym był, twarz żółta wybielała, nawet jutrzenka rumieńca zdawała się świtać na niej.
Weszli pod ręce się trzymając do pokoju.
— Tryumf nad Suchorowskim wielki! zawołał Radyg — już dziś słychać, że grozi obywatelstwu opuszczeniem służby, ale mnie się zdaje, że to tylko strachy na lachy, że przez swoich Krahlów, kilku namówi by go poprosili usilnie ażeby został i zostanie. Dadzą mu obiad, wypiją zdrowie, i pan marszałek dalej urzędować będzie, a nam figle płatać od serca.
— Niech urzęduje i niech płata, rozśmiał się Robert. Uwierzysz ty Erazmie, dodał, ja tak jestem dziś człowiekiem nowym (prawdziwie nie poznaję siebie), że nawet jakoś na niego gniewać się nie umiem. Po prostu litość mnie nad nim bierze, że tak w żółci się może smażyć i tak złym być — gdy tak łatwo byłoby być poczciwym i dobrym.
— Wierz mi, rzekł Radyg, że ja zupełnie uczucie to podzielam... z tą różnicą, iż w dodatku śmieszy mnie jeszcze... A co się tyczy figlów jego, jakoś się nie boję.
— Ja tem bardziej, boć — choćbyś ty się okupił tu, jak mi pisałeś że masz zamiar, w sąsiedztwie — ja ci tak nieużytecznym próżniakiem na karku wisieć nie będę.
— I cóż, zamyślasz mnie porzucić, teraz gdy żyć spokojnie oba razem możemy? Zaręczam ci, że w przyszłem gospodarstwie naszem nieużytecznym nie będziesz... Będziemy oba pracowali.
— Ja? ruszył ramionami Robert — ale ja dzięki mojemu wychowaniu i życiu, nie umiem nic i do niczego nie jestem zdatny.
— Przepraszam cię — masz uzdolnienie i przygotowanie ogólne do wszystkiego czem szczerzej się zająć zechcesz. — O tem potem, mój Robercie a że ze mną i przy mnie zostaniesz, to nie ulega wątpliwości.
— I upokorzysz mnie jak gracjalistę? spytał śmiejąc się Robert.
— Mówię ci — będziemy wspólnie pracowali...
— No, no! dobrze — a no wprzódy jeszcze musisz się osiedlić...
— To rzecz dokonana... rzekł Radyg.
— Kupiłeś już co?
— Nabyłem i urządziłem...
— Gdzie? co? niespokojnie począł Robert.
— Niewielką wieś w sąsiedztwie — zdaje mi się że nawet nieznaną ci z nazwiska... jutro tam pojedziemy... Jużem się nawet urządził i dla ciebie też nie zapomniałem o pomieszczeniu...
Robert go uściskał.
— I masz dwór, ogród?
— Wszystko, zobaczysz jutro... Leży to nawet niedaleko za Trawnem, tak, że przez Trawno jechać musimy.
Robert niespokojny, spochmurniał.
— E! wiesz co — odezwał się — gdyby można ominąć je inną drogą, powiem szczerze, wolałbym. Nie jestem już dziś sentymentalnym, ale widok tych ruin popsuje mi humor, a chciałbym cię na twem gospodarstwie powitać jasną twarzą.
— Minąć Trawno, nawet nakładając, jest prawie niepodobieństwem, dodał doktór — ale przejedziemy je — nie zatrzymując się... nie jest to dziś ruina. Byłem tam. Nowy dziedzic, człowiek ze smakiem... zobaczysz sam... to cię nie zasmuci...
Rozmowa zeszła na inne przedmioty. Robert począł opowiadać o Tatrach, o mchach, których tam szukał, o kwiatach w tak szczupłej liczbie rozkwitających na wyżynach... Wieczór przeszedł wesoło, pogadanka przedłużyła się późno w noc... bo Robert mówił później o kraju i ludziach poznanych w nim.
Nazajutrz rano już wcześnie sposobiono do drogi, doktór naglił i spieszył, nigdy go Robert nie widział tak ożywionym i takim gorączką. Śmieszyło go to...
— Dostałeś febry — dziedzica — rzekł. Na każdym musi czynić wrażenie nabycie kawałka ziemi, na którym powiedzieć sobie może, tu jestem u siebie, ta ziemia jest moją...
— Przepraszam cię, ja mówię tu jesteśmy u siebie i ta ziemia jest naszą! odezwał się doktór.
— Żartujesz! dodał Robert, ja nie mam i mieć nie będę nigdy ziemi, ale serce twe, o którem powiadam, tu jestem u siebie, to serce jest mojem...
Ścisnęli się za ręce.... Konie stały przed gankiem... wyjechali.
Dzień był prześliczny, dzień majowy, tego miesiąca, który gdy nie jest najbrzydszą pluchą z całego roku, jest najwdzięczniejszym z braci dwunastu. Jakiżby malarz mógł piękny obraz stworzyć z tych młodzieńców tuzina, podobnych do siebie jak bracia, a tak różnie scharakteryzowanych?
W tym roku ulewy wszystkie wyczerpały się w kwietniu. Maj był ciepły, spokojny i bardzo miły. Zdawał się witać dwóch powróconych na stare śmieciska domowe, słońcem i wonią i śpiewem słowików, których inne kraje nie mają.
Przed południem jeszcze, pokazały się w dali na równinie, stare drzewa, w których głębi leżało Trawno.
Dojeżdżając do tych miejsc, tak znajomych, tak pamiętnych... Robert widocznie posmutniał, ale nie chcąc czynić przykrości przyjacielowi, nadrabiał miną i zagadywał troszkę szczebiocząc, jakby niewiedział gdzie jest.
Tymczasem zbliżali się coraz i z za drzew wychodziły budowle białe i porządne... ukazał się park utrzymywany starannie, nakoniec dom przerobiony, na zielonych trawnikach wyglądający zalotnie, świeżo, prześlicznie. Nie był to przepych dawniejszy, lecz wdzięczna wiejska zamożnego dworu prostota.
Roberta oczy pochwycone, nie dały mu mówić, zamilkł wpatrzywszy się z uczuciem dziwnem, w którem mieszał się żal, smutek, pociecha jakaś i ciekawość.
Zbliżyli się już prawie do bramy... Robert wychylił się rozpatrując pilnie.
— Ale tu bardzo teraz ładnie! zawołał wzruszony.
Radyg milczał. W tem konie zawróciły się na most, Robert w mgnieniu oka odgadł tajemnicę i rzucił się ze łzami na szyję Erazma.
Milczeli oba... i tak przejęci uczuciem stanęli przed dworem, u progu którego Wanderski powitał ich z chlebem i solą...
W takich chwilach, kto istotnie czuje, kto kocha, kto ma serce, ten nie ma na ustach słowa. Najwymowniejsze wydaje się świętokradztwem... Mówią oczy — rozumieją się wejrzenia, wyraz by osłabił to, co z duszy idzie nad wszelkie słowo, silniejsze i czystsze.
Nie potrzebował mówić Radyg, aby się dać zrozumieć, ani Robert by mu wdzięczność swą wypowiedzieć. — Łza kręciła się w oku Dolińskiego. Obeszli tak dworek cały... Radyg dobył klucz symboliczny ze drzwi i oddał go przyjacielowi.
— To twoje mieszkanie, rzekł, dom twój — ani słowa! obraziłbyś mnie odmową, zawahaniem, drażliwością. — Jesteśmy bracią — dzielę się z tobą czem mam, i jestem z tego szczęśliwy, szczęścia mi mojego nie zamącisz!
— Jakto? zapytał Robert — a ty? wspólne wszystko, więc i dom...
— Przepraszam cię — ja sobie lepszą część zostawiłem, bo staruszkę oficynę, gdzieśmy się ostatniego wieczora z Narymundem o przyszłości rojąc, śmiali i płakali. Mnie tam będzie lepiej — tu tobie. Tu się zejdziemy gdy zechcemy, życie urządzi się tak jak ty i ja zgodnie ułożym. O! pogodzimy się....
I uśmiech milczący dokończył rozmowy. Robert poszedł oglądać — z Radygiem razem. Na każdym kroku spotkali wspomnienie, ale mimo smutku jakie ono rodziło, była pociecha w tem, że miejsce drogie, uświęcone, nie profanowała noga i dłoń obca, któraby nic nie poszanowała.
— Mój drogi, zawołał Robert, dochodząc do miejsca, w którem Matka jego siadać lubiła, a gdzie dziś stała znowu odszukana taż sama ławka kamienna, człowiek się dopiero życiem uczy, jak ma cenić posiadanie kątka własnej ziemi, z którym się wiąże pamięć pokoleń? Ileż to razy lekkomyslność, marnotrawstwo, próżniactwo... wydziedzicza nas z tego drogiego skarbu, który odzyskać trudniej niż stracić! Jakże zawczasu trzeba w serce wpajać poszanowanie tej spuścizny potem ojców oblanej, uświęconej ich stopami. — Jakąż ja winienem ci wdzięczność żeś mi dozwolił tu z tobą powrócić, tu przy tobie żyć i odrodzić się w tem powietrzu, którem piersi po raz pierwszy odetchnęły...
Dzień to był uroczysty — wesela razem i tęsknoty za umarłemi. Spędzili go cały, chodząc, rojąc, układając sobie przyszłość, dzieląc pracę... Dzień to był pierwszy po latach wielu, który się mógł nazwać szczęśliwym... bo szczęścia ani daleko, ani wysoko nie trzeba szukać — jest ono na tej ziemi, w spokoju ducha i zdobytej niezależności człowieka, w czystości sumienia i poprzestaniu na małem. Wprawdzie wiek dzisiejszy, powiada swym wychowańcom: — dobijajcie się jak najwięcej, zdobywajcie — lecz rozumieć należy te zdobycze raczej w kraju ducha niż ciała, jako rozkaz do nieustannej pracy, niż do chciwości mienia. — Mieć można wiele, aby wiele czynić, nie żeby używać.
Historja dwóch braci mlecznych, rozgłoszona po sąsiedztwie, podawana z ust do ust, można sobie wyobrazić jak mocno ludzi zrazu zajmowała. Ta rzadka przyjaźń, ta zgoda, to jakieś osobliwsze urządzenie ich cichego, a pracowitego trybu życia, obudzały i podziwienie i niedowiarstwo.
— To zdaleka bardzo pięknie sobie wygląda, jak romans, mówił Suchorowski, ale zobaczycie państwo, że dwaj starzy bezżenni nudziarze, wprędce się powaśnią, zakwaszą, pokłócą i rozjadą.
Złośliwa ta przepowiednia nietylko że się nie sprawdziła, lecz owszem, Robert i Erazm, którzy zrazu wzajemnie starali się zbadać swoje upodobania i gusta, tak się zastosować w życiu umieli do nich, iż we dwóch tylko mogli być szczęśliwi. — Każdy z nich obrał sobie zajęcia, schodzili się w godzinach oznaczonych, jeden nie wiązał drugiego, i gdy się musiał który z nich oddalić na dni parę, pozostały pewnie czekał już na wracającego na drodze lub moście. Radyg wkrótce potem założył szpital dla chorych włościan ze wsi i okolicy, jako lekarz, nie odmawiając posługi nikomu i będąc bardzo czynnym w spełnianiu obowiązków powołania, którego się wyrzekać nie myślał. Robert poświęcił się botanice i przypominał sobie dawne upodobanie w malarstwie, przedsięwziąwszy zielnik kwiatów z natury odwzorowywanych. Zrazu dosyć osamotnieni, powoli zaczęli robić znajomości i dawne odnawiać. — Cisnęli się tu wszyscy aby Trawno, słynące ze swojego porządku — oglądać. Radyga i Roberta obu już posiwiałych, nazwano parą gołębi. — Rzadko ich też widywano inaczej jak razem...
Stary tylko Wanderski ubył im wkrótce. Dopóki cierpiał, biedował, stękał, życie się jakoś wlokło, gdy wygodniej mógł odpocząć, począł słabnąć i tak siedząc z różańcem w ręku u komina, zasnął spokojnie na wieki.
Marszałek Suchorowski, który wedle przepowiedni doktora Radyga, pozostał w urzędzie, pomimo iż mu radzono opuścić go, pojechał parę razy tłomaczyć swe postępowanie, oczyścił się zupełnie i postarał się o to, iż go nawet na następne trzechlecie obrano. Unikał on wszelkich stosunków z Trawnem, nie płatając wcale figlów, owszem, zdając się chcieć przekonać, iż nie był tak źle usposobionym jak się zdawać mogło. Było może w jego myśli powoli zbliżyć się do tych dwóch oryginałów, ale ani Robert, ani Radyg, nie mieli do tego najmniejszej ochoty. Nie bywając w mieście, nie spotykano się i tak stosunek ów obojętny, zmienił się w grzeczną neutralność. Wojny już żadnej nie było.
Być może, iż w domu państwa marszałkowstwa chętnie po cichu wyśmiewano się z dwóch starych przyjaciół, że tam o nich dziwne rzeczy opowiadano, że się cieszono, gdy ich jaka przeciwność spotkała, ale Suchorowski nigdy się z niczem uwłaczającem im nie odezwał — czując, że powszechne poszanowanie mieli za sobą.
Ludzie tacy jak Suchorowski, zwykle dochodzą do wysokich szczeblów, jeżeli dosiądz ich pragną, pan marszałek też wszystko co dlań było dostępnem pozyskał z kolei. — Majątku dorobił się znacznego, urzędował póki chciał, córki powydawał za majętnych ludzi, synów pożenił świetnie i dynastją Suchorowskich postawił na stopniu znakomitym w powiecie. Niebardzo ich kochano, ale byli to ludzie możni, zręczni i umiejący sobie wszędzie dobre miejsce wyrobić. — Dwaj bracia mleczni w tem życiu ustronnem, niemal klasztornem, nie pragnąc innego, wytrwali...
Ludzie mówią, że żyją dotąd i kochają się więcej może, niż za dni swojej młodości.