<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII. Zmartwychwstały.

— Ciemne to są dzieje — mówił nazajutrz, siedząc w gabinecie wojewodzinéj, pan Piotr Zagłoba — téj śmierci méj i zmartwychwstania. Dla mnie samego, przygody własne czasem się snem gorączkowym wydają. Niechce mi się wierzyć w tak czarną niewdzięczność ludzką, w tak obrachowaną zdradę. Sierotą bez koszuli wziął ojciec mój, nieboszczyk stolnik, to nieszczęsne dziecię do domu swojego, daliśmy mu przytułek, więcéj, bo miłość naszą. Wychowywałem się z nim razem, tak, że nie uczuł nigdy różnicy między sieroctwem swém i ubóstwem, a naszemi dostatkami. Ojciec troszczył się o niego jak o mnie, jam w nim z rozkoszą witał rówieśnika i brata; dzieliłem się z nim wszystkiém, pieściłem go. Byliśmy téż z twarzy w młodości do siebie podobni, tak, iż często się między nami mylono. Pomimo to wszystko dostrzegałem w nim nieraz ukrytą zazdrość i jakby niechęć ku nam, nigdy nie uderzyło mu serce dla przybranego ojca, ani dla narzucającego mu się brata. Dwie téż natury nasze różniły się wielce, a pomimo to, pozbawiony rodziny, potrzebując kochać, miłowałem go serdecznie. Tak przeszła młodość; potém rozdzieliły nas losy, służba, ambicya, która go rzuciła ku dworowi saskiemu. Gdy powrócił z wojen i podróży, przyjąłem go, nie dając mu czuć słowem, jak mnie bolało, że szukał losu kosztem sumienia może, pewnie ceną godności własnéj. Sądziłem, że wracając na wieś ukoi się, zajmie rolą i zapomni swéj nieszczęsnéj dworszczyzny. Gdym się starał o Maryę, było to dla mnie zakrytém, dziś dopiero otwierają mi się na to oczy, iż pokochał ją i zazdrościł mi mego szczęścia wprzód jeszcze, nim ja go dostąpić mogłem. Sądzę, że wszystkiego aż do zbrodni przyczyną była ta jego namiętność ku niéj, któréj przezwyciężyć nie mógł. Naówczas nie domyślałem się jéj nawet. Pomnę, że owa myśl awanturniczéj wycieczki na łowy w dzikie pola nigdy by we mnie samym się nie zrodziła, gdyby on jéj nie poddał, nie karmił i rachując na moje upodobanie w nadzwyczajnych jakichś a niebezpiecznych przedsięwzięciach, nie podżegał do jéj spełnienia. Rozważając późniéj drobne na pozór słowa i czyny jego, przekonany jestem, iż zawczasu osnuł tę zasadzkę na mnie. Miał ludzi, którzy mu do tego pomagali; a był pewien, że sam z niéj cało wynijdzie. Jeden z jego ręki nastręczony przewodnik prowadził nas w te stepy puste, kędy się tylko Tatarowie ze stadami czasem zapędzali. Wszystko było naprzód obmyślane i ułożone, zbóje co nas napaść mieli, udając Tatarów, wcale niemi nie byli. Szajka ta oskoczyła nas wśród stepu i rzuciła się na mnie. Gdy Wit widział, że się nie obronię i że umrzéć muszę, sam téż rzucił się z szablą i ciął mnie w głowę. Broniłem się do ostatka, dopóki krwią oblany, osłabły, nie padłem bezprzytomny, a raczéj bezwładny. Zostało mi bowiem przytomności tyle, żem słyszał chodzących w koło siebie, dotykających ciała mego i jak któś wreszcie siłą zdzierał mi pierścień z palca, a nie mogąc go ściągnąć, odciął mi go z nim razem.
Tu Piotr podniósł lewą rękę i pokazał odcięty po dłoń palec czwarty. Wojewodzina zasłoniła sobie oczy.
— Nie czułem już i nie słyszałem więcéj nic, snać, rzuciwszy mnie za trupa w stepie, odbiegli precz... Leżałem tak długo... długo, póki chłód i rosa nocna nie orzeźwiły mnie trochę, a gdym do życia powracać zaczął, wcale się jeszcze ruszyć nie mogłem. Słońce wschodzące otwarło mi tylko oczy. Piekło już, a ja się dźwignąć nie mogłem, gdy los przyniósł właśnie dla ocalenia mnie tych, na których winę zabójstwa złożono. Nadciągnęły tabuny tatarskie. Ludzie pędzący je zobaczyli trupa nie odartego z sukien i sądzę, że łakomstwo najprzód ściągnęło ich ku mnie, potém zrodziła się może litość, może nadzieja, że uratowany sprzedanym być mogę za niewolnika, jako silny i młody. Orzeźwili mnie chłopcy tatarscy kumysem i wodą, a gdym począł dawać znaki życia, przywiązanego do konia, uwieźli z sobą. Tak dostałem się do Krymu i tu spętany, zesłabły, posługiwałem tatarskim panom jako prosty wyrobnik. Gdy mi zdrowie powróciło, a właściciel obrachował, że drożéj spieniężyć mnie może w Stambule niż w Krymie, odesłano mnie z innemi do Konstantynopola. Jakoż nabył mnie jeden z paszów i do uprawy ogrodu używał, po jego zaś śmierci dziedzice sprzedali na galery, gdzie przykuty znowu, robiłem wiosłem, sądząc, że umrę z niém w dłoni. Choroba zmusiła Turków wyrzucić mnie na ląd i do lżejszéj użyć pracy; stanąłem znowu na targowicy ludzkiéj, czekając nowego pana. Byłem tani, ale zbolały i słaby — nikt mnie nie chciał. Naostatek ubogi człek jakiś kupił za mały grosz, bym mu przy ogrodzie pomagał. Było nas kilku niewolnika. Szczęściem dla mnie znalazł się Serb, jak ja pochwycony i zaprzedany, który znał lepiéj kraj, język, obyczaj i powziął myśl ucieczki, do któréj mnie za towarzysza namawiał. Długo wydawało mi się to takiém niepodobieństwem, iżem sobie mówić o tém nie dał. Potem przyszła tęsknica sroga za krajem, a obrzydzenie życia takie, iż śmierć i niebezpieczeństwo wcale nie odstraszyły. Puściliśmy się więc oba, opatrzywszy w co było potrzeba, na tę nieszczęsną ucieczkę, nocami wlokąc się, głodni, dniami kryjąc po wąwozach, złobach i lasach. Gdyby nie język turecki Serba i nadzwyczajna jego przebiegłość, gdyby nie to, że niewola głód, chłód, i nędzę wszelką znosić nas nauczyła, gdyby nie osobliwsza Opatrzność Boża, która często nas ratowała, gdyśmy już zginionemi się być sądzili — przyszło by życie położyć w téj drodze. Aleśmy się w końcu do Wołoszczyzny dobili wynędzniali, gdzie w Jassach znaleźli się poczciwi ludzie, którzy nas na dalszą podróż zapomogli. Serb puścił się swą drogą, jam ku domowi zdążał, ale z jakiém uczuciem, z jak złamaném sercem... któż to wypowié! Jeszczem całego mego nieszczęścia nie rozmierzył, sądząc, że od niego żona się i dziecię uratowało. Dostałem się do Lwowa, a nie śpiesząc, zaopatrzony przez księży Trynitarzy w Kamieńcu, z coraz większym przestrachem wlokłem się ku rodzinnemu kątowi. Im bliżéj, tém większa ogarniała mnie trwoga, ba, niepewność co począć? Chciałem tylko ich — moją drogą Maryę i moją miłą Urszulkę raz jeszcze w życiu zobaczyć, a potém choćby umierać. Spotykałem już, bliżéj swoich będąc, ludzi, co moją rodzinę znali i okolicę — anim ich śmiał pytać, ani się wydać kim byłem. Gdym lasy nasze zobaczył, znowu mnie ogarnął strach i niemal ochota do ucieczki, alem się przemógł. W domu jednemu tylko człowiekowi ufać mogłem, staremu słudze ojcowskiemu, a mojemu piastunowi niemal, pasiecznikowi Panasowi. Szedłem więc wprost do jego chaty, od któréj przez drzewa już i dwór, niegdyś mój, widać było. I myślałem, idąc z zabobonnem przeczuciem: Cóż, jeśli ten człowiek zmarł? Aliści nie sprawdziło się, co w choréj duszy wymarzyłem. Spostrzegłem starego Panasa w progu siedzącego, a plotącego koszyk. Nie poznał mnie stary zrazu; dopiero gdym mówić doń począł, objął go strach i żal, bo mu się dźwiękiem przypomniało szczebiotanie moje dziecięce. Rychło téż przemógłszy obawę, wziął mnie do siebie, i przechowywał. Tum się o wszystkiém dowiedział i wpatrzéć mógł własnemi oczyma w niedolę jéj, dziecka, własną. W pierwszéj chwili ręka mi się rwała, aby mu w piersi miecz utopić, alem myślał: ot, nuż ona się doń przywiązała? i mam-li ja prawo być mścicielem sam? małoż już krwi naszéj przelanéj? Wahałem się. Cóż? jeśliby się to wszystko wydało i bratobójstwo padło hańbą na rodzinę? Przechowując się w pasiece, snać czy poznany byłem, czy odgadnięty, czy jakieś podejrzenie padło, bo się Wit uląkł i Panasa uwięzić kazał. Cudem się im z rąk wyrwał i tak obaśmy uciekać musieli.
— Poznał was kto? — zapytała wojewodzina.
— Nie jestem pewny — rzekł Piotr. — Sam nie wiem zresztą, tak jak dziś nie wiem, co daléj począć. Przecież Marya jest jego żoną.
— Lecz jak do tego przyszło? jak się to stało? — szepnęła, głową potrząsając, staruszka. — Są czarne a brudne czeluści występku, w które czystym oczom nawet wejrzéć niepodobna. Głęboka tajemnica okrywa to zamążpójście, które nie mogło być czém inném, jak skutkiem jakiegoś powtórnego gwałtu. Nie cierpiała go bowiem i wstręt miała ku niemu największy, a nieraz mówiła, iż wolałaby umrzéć, niż oddać mu rękę. A przecież złoczyńca postawił na swojém. Słyszałeś pewnie, jakie jest jéj życie z nim? To najlepszy dowód, czém małżeństwo było. Żyje biedna Marya dla ocalenia dziecięcia tylko. Trzeba ją wyrwać z tych szpon... trzeba dziecię ratować, inaczéj... może się nowych zbrodni dopuścić.
Załamała ręce staruszka.
— Lecz powiedz mi, powiedz — dodała — zkąd w rodzinie poczciwéj wyrodek taki? jak otoczony miłością mógł się stać potworą? płacić za dobrodziejstwa najczarniejszą niewdzięcznością i szukać dróg piekielnych dla wydźwignienia się z nędzy, gdy mógł, poczciwie pracując, z niéj się otrząsnąć?
— To wszystko — zawołał Piotr — jest dla mnie straszliwą, niezbadaną tajemnicą. Bóg jeden wié, kto weń tchnął tego ducha, Bóg jeden téż pomódz mi może do wyjścia z tego położenia tak, bym broniąc moich i karząc przestępcę, nie splamił imienia, które jest najdroższą po przodkach spuścizną.
— Przyznam ci się — rzekła, zniżając głos i starając się go uczynić łagodnym dla ułagodzenia Piotra, wojewodzina — że od wczoraj łamię sobie głowę i naprzykrzam się Panu Bogu modlitwą, prosząc go o radę, co tu począć?
Piotr załamał ręce i wstał, nie mogąc już usiedziéć, a miotając się po pokoju, mówił głosem przerywanym:
— Co przez moją nieszczęśliwą głowę przeszło, nie zliczę. Gdybym się nie lękał zohydzić własnego rodu, gdyby to był człowiek obcy, poszedłbym, stanął ze świadkami przed sądem i pociągnąłbym go jako zbójcę na szubienicę. Lecz i tu — gdzież świadkowie, którychbym mógł postawić? Byliśmy sami otoczeni ludźmi jego obozu i wyboru. Jam pozbawiony przyjaciół, on ich ma podostatkiem w Dreznie i Warszawie, gotowi mi samozwaństwo zarzucić!
— To być nie może — zawołała gwałtownie wojewodzina — ja, żona, tylu innych ludzi, zeznają przecie.
— Ale ja sprawy téj rozgłaszać nie mogę, nie chcę, nie powinienem, nie będę — odparł Piotr. — Najprostsza rzecz byłaby pójść i ukarać mordercę śmiercią, lecz... rąk moich kalać krwią... nie mogę!.,. Zmusić go postrachem do ucieczki? Zawsze się rzecz rozgłosi. A! pani — dodał Piotr — głowę tracę.
— Słuchaj-że — przerwała staruszka — przecież choć dla żony i dziecka postanowić coś potrzeba. Zdaje mi się, że fałszywe masz pojęcie o krzywdzie, jakaby się przez to rodzinie i imieniowi stała. W której-że familii nie znajdzie się wyrodek? Tęczyńscy, najznakomitsza rodzina nasza, musieli zamknąć Dorotę. W ciągu wieków dotknął Bóg niemal każdy z domów naszych hańbą, która pokornemi być każe i do cnoty pobudza. Dla czegoż oszczędzać złego człowieka?
Piotr zamilkł, zadumał się, łza mu z oczów pobiegła.
— A! — rzekł — to dla mnie niepojęta, jaka władza, jaka siła nieczysta weszła w niego, w towarzysza ukochanego lat moich młodych, w tego, którego tuliłem do serca, dla któregobym był przelał chętnie krew, którą on ze mnie wytoczył.
— Uspokój-że się, uspokój, pomyśl, środki się jakieś znaleźć muszą — poczęła staruszka łagodnie. — Wiész co, mnie się zdaje, iż jedno najprzód wykonać potrzeba, pod jakimkolwiek bądź pozorem odebrać mu Maryę i dziecię, reszta późniéj łatwiéj już pójdzie. Lękam się jego rozpaczy, i zemsty, i szału.
— Lecz w jaki sposób to dokonać? — zapytał Piotr, załamując ręce.
— Nie potrzebuję ci mówić, że mój dwór cały masz na swe usługi — mówiła staruszka — chociaż znowu, ludzie to spokojni i do tego rodzaju wyprawy nie na wiele ci się przydadzą. Mam środek pewny wysłania listu do Maryi; napiszę do niéj, nie wymieniając powodów, iż jest konieczna potrzeba, dla bezpieczeństwa jéj i dziecka, aby potajemnie dała się uprowadzić tu do mnie. Wybierzemy dzień, gdy jego w domu nie będzie, rozstawim konie, drogę obmyślimy mniéj znaną.
— Lecz kogo użyć do tego? i czy Marya nie ulęknie się téj ucieczki?
— Najtrudniejsza rzecz ludzi dobrać — szepnęła wojewodzina. — Nie obejdziemy się bez zwierzenia komuś, szukam w mojéj biednéj głowie i nie widzę nikogo, oprócz poczciwego mego marszałka Kulesza. Jest to stary wojskowy, dusza prawa, serce szlachetne, a że człek bywały, potrafi w zawikłanéj sprawie dać sobie rady. Tymczasem ja napiszę list i wyślę go, bądź co bądź do Bożéj Woli, aby Maryę przygotować.
To mówiąc zadzwoniła wojewodzina i wchodzącego sługę posłała po Kulesza, który natychmiast się stawił.
Szepnęła mu kilka słów na ucho i skinąwszy głową Piotrowi, wyszła. Kulesz, dawny sługa domu, znał dobrze pana Piotra, chociaż wczoraj go po nocy przyjmując, na myśl mu nie przyszło, z kim mówił. Pewność ta, że Zagłoba nie żył, przypuszczeniu nawet zapobiegała. Spojrzawszy nań teraz po dniu, choć jeszcze nie wiedział, kto był, Kulesz się cofnął pobladły, Piotr uśmiechnął smutnie, podając mu rękę.
— Cicho — rzekł — nie mylisz się, jam jest... i żyw choć półumarły...
Kulesz się przeżegnał.
— Jakim-że cudem? — zawołał.
— Ano! Bożym cudem... powiem wam historyę moją; lecz wprzód, znasz moje położenie... rozumiesz je, powiedz, co mam począć?
— A! miły Boże... Piotrowinem przed sądem stanąć — rzekł gwałtownie stary żołnierz i hańbą okryć tych, co winni... boć...
— A wiesz, kto winien śmierci méj?
Kulesz stał wahając się.
— Bratanek — mówił wolno Piotr. — Nosi on toż samo, co ja, imię, i mamże dozwolić, aby na nie hańba spadła?
Kulesz się zamyślił.
— Bóg zresztą rozporządzi — dodał Piotr — dziś idzie o jedno tylko... żonę i dziecię wyrwać ze szpon jego. Jak to uczynić?
Kulesz był starym wojakiem, rąbał się i bił, i napadał stokroć, i nie lękał się żadnego niebezpieczeństwa, a gotów był jeszcze w téj chwili ruszyć na kresy z perpetyną; lecz do robót, które wymagały zręczności, przebiegłości, tajemnicy, nie nadał się wcale.
Nadchmurzyło mu się czoło.
— Najprostsza rzecz chyba — odparł po namyśle krótkim — spędzić czerni ludzi kilkuset, uzbroić choćby w cepy i kije, najść na dwór, jéjmość pochwycić i uwieźć...
— Nimbyśmy kilkuset ludzi zebrali, Wit, który się pilnuje i ma pewno szpiegi wszędzie, wiedziałby zawczasu dosyć, by umknąć.
— A no, to ja doprawdy nie wiem, co tu poczynać — odparł, wzdychając — ale co pani wojewodzina rozkaże i co pan łaskaw postanowisz, ręczę, że spełnimy święcie. Mam przy stajni, przy ogrodzie i we dworze ludzi kilkudziesięciu odważnych i zręcznych, będziemy ich użyć mogli... jak zechcecie.
— Wiesz waćpan co — dodał Piotr — jest tu zbiegły ze mną pasiecznik mój, Panas, pójdziemy jeszcze z nim pogadamy.
Stary Panas, nie mając tu znajomości i nie chcąc nowych robić, drzémał w przedpokoju gościnnéj izby, gdy szukając go weszli Kulesz z panem Piotrem. Smutna jego twarz nieco się na widok pana rozjaśniła.
— Stary przyjacielu — rzekł, klepiąc go po ramieniu Piotr — tyś najlepszy do rady, postanowiliśmy najprzód panią i dziecko wyrwać ztamtąd... jakby to zrobić?... myśl...
Pasiecznik wsparł się na kiju, którego nigdy nie porzucał i długo głową potrząsał, patrząc w ziemię, potém zwolna podniósł oczy blade ku Piotrowi.
— Oj! paneczku, paneczku — ozwał się — nie lada z kim do czynienia macie, trzeba dobrze na rozum brać, obdumać mądrze, a być ostrożnym, żeby w łapkę nie wpaść! Dwór tam obsadzony i strzeżony okrutnie, jednéj poczciwéj duszy nie ma, komu by zawierzyć. Około pani same faworyty jegomości, które mu o każdym jéj kroku donoszą, naokół czaty, on sam, jako niedobry człek, wszystkiego się domyśli, bo mu szatan podszeptuje. Twardy to orzech do zgryzienia.
— Aleć przecie mu podołamy...
— Popróbujemy — rzekł Panas — ino ostrożnie trzeba, żeby ptaka nie płoszyć, bo już i tak może się lęka, choć sam nie wié jeszcze czego. Na złodzieju czapka gore. We dworze trzeba kogoś albo pozyskać, albo podejść, albo otumanić. I podobno się bez tego nie obejdzie, żebym ja tam nie był zmuszony powrócić.
— Aleć oni na ciebie czatują na pasiece — odparł Piotr.
— To nic, ja tam wszystkie drogi i drożyny znam, a na horodyszczu mam schowankę, któréj się oni nie domyślą i klucze mi od niéj szczęściem zostały.
— A jeśli wyszpiegują w lochu? — zapytał Zagłoba.
Panas się uśmiechnął, oczy mu błysły.
— To nic — szepnął — te lochy przez kilka lat pusto stały pod moim kluczem, tom ci je miał czas poznać. Oni o inném wejściu do nich nie wiedzą, tylko o tém, które z wałów prowadzi. Szukali za nieboszczyka stolnika skarbów, pukali, kopali i nie doszli nic. Jam ci téż skarbu nie odkrył, bo tam go pewnie i nie ma; ale wyjąwszy kilka kamieni, wiem wyjście z lochu na błoto prowadzące, bo to musiała być za dawnych czasów wycieczka. Więc gdyby mnie i przydybali, to im się z rąk nocą wyśliznę... I taki trzeba mnie tam samemu iść na szpiegi, bo ja sobie jeden rady dać mogę.
— Poznają cię wnet — rzekł marszałek.
— I, nie! Z brodą i włosami pocznę sobie tak, żebym do siebie nie był podobny, suknię téż zmienię, i... już się no spuśćcie na mnie. Ale, że ztąd mil dziesięć drogi, to mi chyba wóz dacie do Stachowa, ztamtąd ruszę pieszo daléj.
Zaczęły się tedy umowy z Panasem, do których nikt więcéj przypuszczonym nie był. Kulesz obowiązał się dostarczyć odzieży, koni, wozu i człowieka, za którego mógł ręczyć.
Wojewodzina tymczasem zasiadła do listu, niemały z nim mając kłopot, bo przewidziéć należało, iż się może dostać w ręce Wita, należało więc tak go pisać, ażeby z niego niewiele się mógł dowiedziéć, a zarazem Marya czegoś się domyśléć potrafiła. Staruszka wprawną była w pisanie listów, a mimo to dobrze się nad tém namęczyła, i nawzdychała, i nazażywała tabaczki. Cała ta przygoda tragiczna, nieprawdopodobna, dała jéj jakby nowe siły i życie. Wszyscy domownicy z pociecha wielką zauważali, iż wojewodzina jakby odmłodniała, choć nie mogli się domyśléć, co ją tak rozruszało, wnosząc tylko, iż pewnie spodziewała się dokonać jakiegoś poczciwego dzieła, bo ilekroć zdarzyła się zręczność dopomódz komu, ratować, dźwignąć, wojewodzina wpadała w tę wesołość i trzpiotowatą niemal ruchawość. Po całych dniach dwór był na posługach, posyłkach, naradach i cieszył się także, bo staruszka zawsze hojnie w tym razie nagradzała swych współpracowników. Pana Piotra osoby i sprawy nie domyślił się nikt, oprócz Kulesza, gdyż tajemniczy gość nie przychodził do stołu, wpuszczany był do saméj pani tylko, a w dziedzińcu i na ogrodzie wcale się nie pokazywał. Kapelan, który go nie znał, marszałek dworu i wojewodzina sami go tylko widywali.
Tegoż dnia wieczorem, nieznacznie odprawiono Panasa, przebranego do niepoznania.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.