Bratanki/Tom I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII. Tragedye domowe.

Dla duszy Wita, raz poruszonéj niepokojem, chwili już wypoczynku nie było. Bił się nieustannie z tą myślą, że zmarły mógł powstać z grobu; nie był pewnym, a trwożył się niepomiernie. Ucieczka Panasa, szabla Piotrowa, (którą on istotnym znowu cudem w Jassach odzyskał), widzenie owo Antka w karczmie, o którém mu doniesiono, kazały się miéć na baczności. List wojewodzinéj, który wywołał trudny do utajenia wyraz radości na twarz Maryi, obudzał w nim posądzenie, że ona téż może o czémś wiedziała. Chwilami myślał się zabić lub uciekać, to znów dzika natura pragnąca walki, pchała go na wyszukiwanie środków obrony rozpaczliwéj. Najdziwniejsze plany przesuwały mu się przez głowę, nie spał po nocach, po całych dniach chodził i snuł się do koła dworu z ponuremi dumami, stawał u łóżka Weldera, to znów uciekał od niego. Świadek ten i współdziałacz teraz go więcéj niż kiedy przestraszał, bo mógł wydać z trwogi na mękach.
Wprawdzie nazajutrz już gorączka chorego uśmierzyła się znacznie i wróciła przytomność; leżał jednak jeszcze osłabły, a co gorzéj, na umyśle przybity. W czasie niebytności pana, od otaczających zażądał, aby mu przywieziono księdza, bo się chciał wyspowiadać. Była to rzecz tak zwyczajna, iż pilnujący go nawet nie spytali rotmistrza o pozwolenie; posłano po wikarego i gospodarz dowiedział się dopiéro o tém, gdy chory już się spowiadał. Nowa trwoga z tego powodu chwyciła go za serce, był bowiem pewny, że zezna przed księdzem zbrodnię, że może jego obwini, i że w ten sposób będzie ktoś na świecie więcéj, znający jego występek. Na to wszakże nie było ratunku. Welder wyspowiadał się, a gdy po odbyciu obrzędu wikary wyszedł, ocierając pot z czoła, i zaproszony do dworu, ukazał się w progu, rotmistrzowi zdało się, iż w spojrzeniu jego znalazł wypisany wyrok wzgardy.
Wikary był człek prosty, ale zacny, i nie okazał niczém, iżby mógł co wiedziéć z przeszłości, ale rotmistrzowi przywidywało się, że czytał w jego twarzy to nawet, czego ona nie wyrażała. Ugościł kapłana bardzo uprzejmie, rozpoczął z nim rozmowę, starając się spokój odegrać i dodał od niechcenia:
— Biedne Welderzysko, dobry człek, tylko głowa słaba. Od kilku miesięcy zauważałem w nim rodzaj obłąkania. Ciągle marzył o jakichś zbrodniach i we wszystkich widział zabójców, morderców, rozbójników. W nocy nawet zrywał się i przestraszał nas.
— Musiało to być skutkiem choroby — odparł wikary — która zdaje się przechodzić, gdyż zostawiłem go zupełnie spokojnym, i, dzięki Bogu, lepiéj. To mu odejdzie.
— Bardzobym pragnął — dodał uspokojony téż rotmistrz — bo człowiek zdolny, pilny i we dworze mi potrzebny.
Trwoga więc ta, po rozstaniu się z kapelanem, ustąpiła jakoś, ale teraz budziły ją na nowo najmniejsze i nic nie znaczące rzeczy. Podejrzewał ludzi, każdy ich ruch zdawał mu się kryć jakiś zamiar zdradliwy. Stan ten rozdrażnienia stawał się nieznośnym dla niego i dla otaczających. Wpadał po kilka razy na dzień do mieszkania Maryi, podglądał, co robiła, słuchał pode drzwiami, wreszcie nadaremna pogoń za Panasem do wściekłości go przyprowadzała. Rozmyślając tak długo, co począć, stanął wreszcie na tém, ażeby z całą rodziną opuścić wieś, przenieść się do Warszawy, a jeśliby tam choć cień niebezpieczeństwa zagrażał, uchodzić za granicę do Drezna. Tam czuł się najpewniejszym, mając mnogie stosunki na dworze, a towarzyszów przy starym królu i młodym królewiczu. Sułkowski, Moszyński, Rutowski, Bruhl, Flemmingi, Konneritze, Vitzthumy znali go i zaszczycali względy swojemi. Nie mogła go więc, jak sądził dosiądz sprawiedliwość krajowa po za granicami, a tam łatwo mu było jako potwarz i prześladowanie odepchnąć wszelkie obwinienie.
Z tą myślą ucieczki nosił się już od dni kilku rotmistrz, brakło mu tylko do ryzykowania jéj rzeczy jednéj, pieniędzy, które rozrzucając i szafując, coraz trudniéj mu było dostać. Majątek należał do sieroty i wdowy, on był tylko opiekunem, swojego wiele nie miał, o położeniu tém wiedzieli wszyscy, nie łatwo mu więc było dostać grosza, choćby nawet żonę zmusił do podpisania skryptów wraz z sobą. Próby zaś przynaglenia Maryi do zaciągania długów na majątek dziecinny wcale mu się nie powiodły. Znał żonę swoją, która gotową była cierpiéć, milczała, nie lękała się groźb, odpierała nacisk biernym oporem, niezwalczonym i znosząc prześladowanie, odnosiła ciche zwycięztwo. Raz przywiedziony do gniewu na nią, podniósł rękę i chciał uderzyć, ale spotkał pogardliwy i dumny wzrok i przelękniony cofnął się. Marya nie spierała się z nim prawie nigdy, milczała lub zbywała go pół słowami. Płacz, którym czasem wybuchnęła znękana, nie odejmował jéj energii, wzbudzonej potrzebą opieki dla dziecięcia.
Obfity w najrozmaitsze pomysły rotmistrz, osnuwał już jakąś potajemną sprzedaż lasów na wielką skalę, któraby kilka tysięcy dukatów na podróż przynieść mogła, a tymczasem potajemnie kazał czynić do niéj przygotowania.
Basia tymczasem żywiéj niż kiedykolwiek biegała około interesów swéj pani, okazując z wielką przebiegłością niechęć ku niéj coraz jawniejszą, aby się nikt nie domyślał zdrady. Na list wojewodzinéj poszła odpowiedź tąż samą drogą, ale nim z rąk do rąk przechodząc oddaną została staruszce, Basia otrzymała list drugi, ten właśnie, o którego wręczenie jak najwięcéj wojewodzinie chodziło.
Potrzeba było nadzwyczajnéj ostrożności przy oddaniu go do rąk Maryi i cały dzień nosząc się z nim za gorsem, a trwożąc ażeby nie zgubić, trzpiot dziewczyna latała, okazując wesołość nadzwyczajną dla pokrycia nadzwyczajnéj niespokojności. Godzina, w któréj pani przynieść go miała, wybrana była zwykła, o późnéj nocy, gdy wszyscy spali; po zamknięciu okiennic i spuszczeniu firanek, Basia stanąć miała na straży z jednéj strony, z drugiéj drzwi na klucz zwykle były zamknięte.
Tymczasem, czy ta nadrabiana wesołość, czy jakiś potajemny znak dany pani, pochwycony szpiegowskiemi oczyma zazdrosnych towarzyszek — obudziły podejrzenia, i jedna ze służących, która wielu łask Basi zazdrościła, wkradła się do kancelaryi rotmistrza z doniesieniem, iż Basia ma z panią jakieś konszachty, że po nocach się do niéj wykrada, że jakieś nieznajome krewne przyjmuje potajemnie, i że trzeba się od niéj miéć na baczności. Rotmistrz chciwie pochwycił to na wiatr nieco uczynione doniesienie, wynagrodził dziewczynę, kazał miéć oko na Basię, sam zaś postanowił czuwać jak najpilniéj nad każdym ruchem żony.
Tego samego wieczora już czatował ukryty, nie pode drzwiami, które były zamknięte, ale od garderoby, tam właśnie, którędy Basia przechodzić miała, aby podpatrzéć ją, podsłuchać i wbiedz, a pochwycić na uczynku, jeśliby się coś podejrzanego okazało. Domyślał się bowiem naprzód korespondencyi zakazanéj z wojewodziną.
Pokój ten był całkiem ciemny, a wejście tędy od fraucymeru dla nikogo nie przystępne; Wita wprowadziła zawczasu służąca, zasiadł na te czaty niespokojny i długi czas wyczekiwać musiał, nim się krok cichy nadchodzącéj Basi dał słyszéć. Marya, która się domyślała jéj przyjścia, wysunęła się do progu. Mimo że same były, instynkt istot prześladowanych i szpiegowanych kazał im szeptać cicho. Weszły, rozmawiając, do sypialni. Już samo późne wkradanie się Basi dla podejrzliwego człowieka było występkiem, bo przynosiło jakąś ulgę jego żonie. Skradł się więc z cicha do progu, ale nic jeszcze usłyszéć nie mógł. Ostrożna dziewczyna podeszła z panią aż do jéj łóżka i dopiero ukrywszy ją za parawan, list wojewodzinéj oddała. Wszystko to odbyło się tak cicho, iż podsłuchujący nic prócz szeptów ostrożnych dosłyszéć nie umiał, choć wytężył wszystkie władze, aby jakiś znak, jakiś ślad winy, dał mu prawo wtargnięcia. Marya ubezpieczona, żywo zaczęła list rozrywać; ten szelest papieru ją zdradził; posłyszawszy go rotmistrz już pewien był swego i wpadł hałaśliwie do pokoju. Lecz nim miał czas obiedz parawan osłaniający łoże, Basia stanęła mężnie panią zakrywając sobą, a Marya, która rzucić nawet okiem na list nie miała jeszcze czasu, instynktem zachowawczym poczęła go drzeć na drobne kawałki i — połykać.
Gdy rotmistrz gniewny odpychał służącą, widząc już żonę przez wpół przezroczystą jedwabną oponę parawanu, Marya śpieszyła ze zniszczeniem śladów listu, którego tylko rozerwana koperta leżała na ziemi. Zniecierpliwiony i wściekły, Wit pochwycił nareszcie opierającą mu się dziewczynę oburącz i rzucił ją na ziemię jęczącą z bólu, a sam poskoczył ku Maryi, która stała, gryząc w ustach ostatni kawałek papieru. Biedna kobieta nie ulękła się rozsrożonego, stała, powróciwszy do przytomności, czekając nieuniknionéj sceny.
— Tak to się pani zabawiasz, ryknął rotmistrz konwulsyjném uderzeniem obalając parawan — co to jest? co za list przyniosła ta niegodziwa?
Marya stała spokojnie.
Wit pochwycił z ziemi kopertę.
— A to co?
Marya założyła ręce i patrząc mu w oczy, nie odpowiadała nic jeszcze.
— Mów waćpani.
— Jestem więc niewolnicą, nie żoną? odpowiedziała powoli, podnosząc głos — nie wolno mi więc zawołać sługi? ani się odezwać do rodziny? Jestem więc w więzieniu?
— Nie zapominaj pani, żeś żoną i żeś poprzysięgła posłuszeństwo — rzekł, wybuchając rotmistrz; zakazałem listów, bo wiem, co one zawierają.
— Są prawa, których mężowska władza odebrać nie może — odparła Marya — takiemi są prawa i związki krwi. Jestem żoną, i przeciwko obowiązkom moim nie wykroczyłam, ale poddawać się dziwacznym wymaganiom nie chcę i nie będę.
Wit dziko się rozśmiał.
— Proszę! zawołał — jakaś mi pani dziś śmiała i rozmówna. — Gdzie list?
— Podarłam go i połknęłam, ażeby się nie dostał w ręce wasze — rzekła Marya — nie dlatego, ażeby zawierał co tajemnego, lecz że nie do was, ale do mnie był przesłany.
Na twarzy rotmistrza malowała się z kolei złość jakaś bezsilna, niepokój, szał. Zwrócił się do jęczącéj Basi i kopnął ją nogą.
— Precz ztąd, gadzino — precz jednéj chwili — precz... bo cię woźnicom biczami ze dworu wyświecić każę — wstań i — idź!
Basia wystraszona podniosła się, ale niebezpieczeństwo Maryi, trzymało ją — nie chciała opuścić swéj pani.
— Czy pani mnie także wypędza? zapytała zbolałym głosem.
— Ja tu nie mam żadnego prawa — odezwała się Marya — sama jestem ostatnią ze sług tego człowieka, który...
Wstrzymała się.
— Mów pani! krzyknął Wit; coś pani chciała powiedziéć?
— Który za przytułek, jaki znalazł w tym domu wywdzięczył się prześladowaniem i...
— I czém więcéj? — szydząc spytał rotmistrz — mów pani, powtórz głupie wieści nikczemnych nieprzyjaciół, żem może zdrajcą, rozbójnikiem i — mordercą!
— Dziś wszystkiemu uwierzyć już można — podchwyciła Marya przywiedziona do ostateczności — bo nie masz waćpan w sercu iskry litości, uczucia, poszanowania, wdzięczności... bojaźni Boga. Uczyniłeś mnie nieszczęśliwą...
Znowu jéj głosu zabrakło. Wtém Urszulka śpiąca w tym samym pokoju, którą krzyk przebudził, a strach jéj się odzywać nie dopuścił, słysząc matki głos łzawy, wyrwała się z łóżeczka osłoniona pochwyconą kołderką i przybiegła płacząc do matki. Objęła ją rączkami, jakby zasłonić chciała od męża... przytuliła się i poczęła jęczéć... Rotmistrza to zjawisko nowe rozgniewało mocniéj jeszcze... namarszczył brew, patrząc na tulącą się do matki dziecinę...
— I jabym téż znalazł co waćpani wyrzucać — zgrzytnął Wit pełen gniewu, który mu ledwie mówić dawał. Wszystkich nieszczęść ty jesteś przyczyną... ty.
— Ja?
— Tak, ty! — zawołał Wit. — Ale się nie poniżę do szermowania językiem z babami — dodał — jam tu pan i rozkazodawca... i nie potrzebuję zdawać sprawy z tego, co czynię... Znajdę środki obronienia się od napaści i oddalenia waćpani od jéj rodziny, która ją przeciw mnie buntuje...
Odwrócił się nagle... Basia stała jeszcze... przyskoczył do niéj z pięściami. — Precz, żmijo! bo ubiję, precz, pókiś cała.
Dziewczę spojrzało na panią i wybiegło. Rotmistrz, który mało wiedział, co czynił, schylił się po leżącą na ziemi kopertę... dziécię, które na ten ruch i zbliżenie się przestraszyło, rozstawiło rączki drobne i poskoczyło zasłaniając matkę, jakby bezsilne rzucić się nań chciało. Nie uszło to baczności rotmistrza, którego wściekłość wzrosła jeszcze, podniósł już dłoń, chcąc dziecię uderzyć, gdy matka pochwyciła je, uniosła na łóżko, a sama stanęła jak lwica w jego obronie... Zwykle spokojna jéj twarz rozpłomieniała gniewem świętym, oczy paliły się, czoło pofałdowało, stała się straszną... Wit mimowolnie krok się cofnął.
— Precz, podły! precz, nikczemny! — zawołała, precz ztąd... ty coś śmiał na niewinne dziecię dłoń podnieść! Tyś tu panem! ha! tyś tu sługą! ty tu nie masz nic oprócz hańby i sromu, jaki wniosłeś pod poczciwą strzechę... tyś przywłaszczyciel... tyś podły rabuś, precz z moich oczów.. Taiłam długo obrzydliwość, jakąś mi sprawiał, dziś — dość; idź mi ztąd... Tum ja pani, a ty...
Wit stał, słuchał, drżał, uszom swoim nie wierząc, nie śmiał odpowiedziéć, nie pozostawało mu nic tylko gwałt nowy lub ucieczka... Stracił w téj chwili przytomność. Marya szła za nim, powtarzając z konwulsyjną natarczywością: Precz! precz!
W téj chwili była ona silniejsza nad niego, przemogła — uszedł.
Wrzawa wywołana w całym domu tą sceną, ściągnęła do pokoju, a nawet pod okna ludzi z całego niemal dworu. Rotmistrz uchodzący mógł widziéć ścigające go oczy sług, świadków sromoty, jaką poniósł; podniosło to gniew jego bezsilny, którego się wszyscy lękali. Domowi rozbiegli się natychmiast. Basia, która niepostrzeżona przytulona pozostała za drzwiami, natychmiast po wyjściu rotmistrza przypadła do nóg pani.
— Co mam czynić? — zapytała.
— Uciekaj.
— Ale cóż się z wami stanie?
— Ja się nie lękam niczego... idź, uchodź, ten człowiek do wszystkiego jest zdolny... idź do Wojewodzinéj i powiedz jéj, czego byłaś świadkiem. Powiedz, niech mnie ratuje, ja dłużéj tak żyć nie mogę... Uchodź.
Basia rzuciła się jéj do nóg i nie powracając nawet do mieszkania, przez ogród uciekła do wioski, nim rotmistrz ochłonąwszy gonić za nią rozkazał.
Wróciwszy do swego mieszkania na drugim końcu domu, nim pozbierał myśli i wyburzył się, rzucał się zrazu, jak lew po klatce, naostatek zawołał sługi i kazał sprowadzić Marmarosza. W niedostatku chorego Weldera tym jednym mógł się wysłużyć. Nie tajno mu było, iż na wszystkie swe sługi rachować nie mógł; serca do niego nie miał żaden, wielu nienawidziło. Nie czuł się nawet we dworze własnym bezpiecznym; jedyną myślą jego teraz było z żoną i dzieckiem uchodzić z domu, a bodaj z kraju.
Marmarosz był posłusznym pasożytem, w którym dotąd nigdy się jeszcze własna wola ani godność osobista nie objawiła. Uległość była głównym jego przymiotem, gdyż ani na rozum, ani na zbytnią przebiegłość jego rachować nie było podobna. Zresztą nie było się kim wierniejszym posłużyć. Zawołany stanął w progu, gdyż już Wit nieco był ochłonął.
— Poruczniku — rzekł podchodząc do niego rotmistrz — który mu się całkiem zwierzać nie chciał, są powody, dla których muszę ze wsi na jakiś czas przenieść się do stolicy. Powody polityczne... odebrałem listy, wzywają mnie tam. Jedź natychmiast do żyda, który miał las kupić, niech jutro przybywa z pieniędzmi. Skończę z nim targ. Każ przygotować powozy i konie do podróży... ludzi jak najwierniejszych. Pojutrze wyruszamy o świcie. Nikomu ani słowa. Wszystko w jak największéj powinno się dopełnić tajemnicy. Nie jadę sam, jedziemy wszyscy... więc karoca wielka, cug kary, bryki...
— W jeden dzień mają być gotowe? — spytał przestraszony pośpiechem Marmarosz.
— Muszą — odparł rotmistrz. — Spiesz waćpan, nie mam czasu do stracenia.
Marmarosz potarł czoło, westchnął, chciał wyjść i zawrócił się.
— Nie masz co pytać więcéj, panie poruczniku — dodał rotmistrz — podejmujesz się czy nie?
— A no... gdy jw. pan każe... chociaż...
— Bezwarunkowo! nie pytam, co będzie kosztować.
Odprawił go wzrokiem. Marmarosz wyszedł. On rzucił się w krzesło, jakby mu ciężar spadł z serca.
— Tak — mruknął sam do siebie — dłużéj tu siedziéć nie mogę, nie chcę, nie powinieném. Kobieta hardszą jest, czując się na swoich śmieciach, trzeba ją ztąd wyrwać... i dziecko to przeklęte mi zawadza. Gdyby nie ono, jabym tu był panem.
Nagle, jakby się własnéj myśli przestraszył, wstrząsł się cały.
— Wszakże i bez tego pozbyć się można utrapionéj przeszkody — szepnął po cichu. — W mieście... tak... nie dokończył znowu, przechadzać się począł, zadzwonił o wino i zalawszy sumienie, konwulsyjnym snem usnął nad porankiem.
Nazajutrz spał jeszcze twardo, marząc i rzucając się wśród snów krwawych, gdy sługa przybiegł go obudzić, Welder umierał i chciał go żegnać, chciał z nim mówić przed śmiercią. Wiadomość ta, która była jakby przedłużeniem zmory nocnéj, raziła go dziwnie, narzuciwszy ledwie opończę na siebie, pobiegł do oficyny.
Welder w istocie od kilku godzin pasował się ze śmiercią, któréj zbliżanie się na straszliwie zmienioném malowało się obliczu. Oczy jego obłąkane szukały rotmistrza, choć usta już z ciężkością przemówić doń mogły. Na dany znak wszyscy wyszli, Welder nie mógł się już podnieść, odwrócił tylko głowę ku niemu. Zeszklone prawie oczy, pozbawione blasku życia wlepił w Wita z jakimś strasznym uporem, poruszał wargami i głosu dobyć nie mógł.
— Słuchaj — wybąknął — słuchaj — ja już za chwilę stanę przed Bogiem... na sąd... na sąd straszny... alem winę zmył... wyznał... Lżéj mi... Jam miał widzenie... ja jasno widzę teraz... choć mgłą mi zaszły oczy... widzę... Chcesz się ocalić., idź — uchodź — rzuć wszystko — pokuta... klasztor... tobie... pokuta.
Rotmistrz zaciął usta gniewnie, nie odpowiedział nic.
— Jeszczeż nie umieram, na pokutę dosyć czasu — mruknął — nie sądź mnie... ty nie wiesz nic.
— Ja? teraz? ja wszystko wiem — zawołał wyraźniéj Welder, ja w ciebie, nie na ciebie patrzę, ja czytam myśli twoje. Ty się radujesz śmierci mojéj — ale straszniejszy świadek pozostał.
— Kto? zawołał Wit, kto? nie ma żadnego świadka.
— On — on — żyje! rzekł ze stłumionym jękiem Welder. Ja go widziałem nocą... Stał nade mną, pokazywał piersi... na piersi była szeroka blizna sina — blizna... ale żył z blizną... On żyje...
— W gorączce bredzisz, odparł Wit, dość tego.
Jakby usłyszał te słowa, umierający podniósł głowę nagle, usta mu się poruszyły żywo.
— Przytomny jestem, zawołał — Bóg mi kazał żyć do rana, bym ci powiedział jeszcze... idź, obmyj się — pokutuj! krew na tobie bratnia... krew.
Głowa opadła mu gwałtownie na poduszki, oczy się zamknęły, usta otwarły drżące... skonał.
Rotmistrz siedział jak wryty, zimny pot oblewał mu czoło, chciał odejść i ruszyć się nie mógł. Byłby tak może długo pozostał jeszcze, gdyby wrzawa w dziedzińcu nie przywróciła mu przytomności.
Stęskniony Dzierżyński ze trzema gracyami, na chłopskich wozach, pochwyconych w polu od siana, wybrali się w samą porę, o niczém nie wiedząc, odwiedzić sąsiada. Wesołemu towarzystwu temu za straż konną służyli dwaj młodzieńcy z sąsiedztwa; a cała ta banda śpiewając i śmiejąc się wtoczyła się w dziedziniec, właśnie w chwili, gdy Welder konał i zastygał.
Rotmistrz przez okno ich dojrzawszy, zniecierpliwiony, nie wiedząc co począć, chciał już słać, by ich odprawiono, lecz poufali przyjaciele domu rozgaszczali się już, wszedłszy do jadalni i rozpytali sługi o pana. Nie było sposobu pozbycia się ich, a czyby kto urodził się, zmarł czy ożenił, zawsze staremu sędziemu należał się za to kieliszek. Za owych czasów było to w obyczaju, ani się stypa bez puharów obejść nie mogła.
Wchodzącego do sali chmurnego gospodarza, sędzia powitał swoim uśmiechem bezmyślnym.
Lala me, kochasiu — otóż i my! otóż i my!
Panny patrzały, uśmiechając się.
— Znaleźliście mnie państwo w bardzo smutnéj alternacie — rzekł rotmistrz — idę wprost od najlepszego sługi mojego, który w oczach mych skonał.
— Skonał! proszę! Lala me! zawołał sędzia, zakładając ręce na żołądku; ooo! skonał! Otóż masz! i wszystko popsuł! Hm! Cóż? lala me, wszyscyśmy śmiertelni, rotmistrzu kochany, cóż począć? Każ dać kieliszek, wypijemy za jego duszę — i pojedziemy.
Panny kręciły głowami szepcząc, kawalerowie ruszali ramionami. Sędzia wzdychał.
— Zawsze, lala me, jak Chmielewski powiada, w Athenach co minuta ktoś na świecie umiera i rodzi się. — Cóż — lala me, na to poradzić? Tak Pan Bóg ustroił — to darmo. Ale za jego duszę, kieliszek się należy, zawsze sprawę każdą zapić trzeba, to darmo.
Wino przyniesiono, usiedli wszyscy — panny z przekąsem spytały o panią — powiedział im rotmistrz, że chora. Najstarsza poczęła się wdzięczyć, lecz oczy odwrócił.
Na złość więc wzięła sobie jednego z kawalerów i poszła z nim chichotać do kątka. Sędzia sapał, czekając na kielich, który po przejażdżce pożądliwie chwycił w ręce.
— Więc — lala me, rzekł, na zdrowie — chciałem powiedziéć — niech w Bogu odpoczywa nieboszczyk. Panowie! pogrzebny kielich. A światłość wiekuista...
Wychylił do dna i postawił.
— Przednie wino lala me, rzekł, ale ja waćpanu dobrodziejowi powiem, że za dusze zmarłe pić się powinno tak, jakby się Anioł Pański odmawiało. Część pierwsza, kielich jeden, lala me, pauza! Część druga — kielich drugi, pauza, i trzeci, naostatek, cha! cha! cha! lala me, a co? nieprawdaż?
Nalano drugi. Rotmistrz wszakże wina ledwie ustami dotknął, był pogrążony w zadumie i smutny.
— Jedźmy, szeptały panny do kawalerów — tu nie ma co robić. — Rotmistrz dziś widocznie zafrasowany. Ale żeby też tak sługi żałować?
Jakkolwiek sędziemu jeszcze się po trzech kieliszkach odjechać gąsiorka nie chciało, córki go zmusiły, siedli na wozy i ruszyli po cichu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.