<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bratanki
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1879
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX. Co się działo w Bożej Woli.

Tegoż wieczora, w Zelmanowéj gospodzie na ławie, w ciemnym kącie, siedział jakiś człek podróżny, nieznajomy i zdawał się odpoczywać lub na kogoś czekać. Młody szynkarz bardzo go na gorzałkę zapraszał, ale się namówić nie dał, kazał sobie piwa podać, chleba kromkę osolonego doń i w cichości się posilał. Zaczepiany do rozmowy, odmruknął coś niewyraźnie i zamilkł. Już dobrze zmierzchało, gdy ze dworu nadszedł stary gumienny Nikita, okiem po gospodzie rzucił i wprost naprzód poszedł na wódkę, jakby owego podróżnego nie widział, nawet go nie pozdrowiwszy. Podróżny gdy go zobaczył, piwa dopił i zaraz czapkę nałożywszy, wyszedł z gospody, a Nikita téż po kieliszku, i kilku słowach zamienionych z gospodarzem, zwolna się wysunął. Ludzie ci, choć na pozór sobie nieznajomi poszli w jedną drogę, zrazu osobno każdy, dopiero za wioską, gdy ich już nikt widziéć nie mógł, zetknęli się i pod ręce wziąwszy, wyszli na puste pole, ku szwedzkim mogiłom. Tak nazwane przez lud miejsce, od kilku darnem zielonym okrytych mogił, ostawionych kamieniami, było w istocie pogańskiém cmentarzyskiem, ale je wieśniacy powszechnym obyczajem kurhanami Szwedów przezwali. Pagórek ten dokoła otoczony polami uprawnemi, oborany, miał na sobie kilka starych sosen i trochę krzaków w pośrodku, a choć leżał nie opodal od drogi, można tam było bezpiecznie siąść, by widzianym nie być. Nikita i podróżny, ścieżynką po nad mogiłami poszli za sosny i tu na kamieniach siedli. Nieznajomym owym był Panas, pasiecznik. Ścisnął dłoń namulaną swojego rówieśnika, westchnął i spytał:
— No, cóż u was słychać? co?
— Ino gorszy niepokój, niż kiedykolwiek był. Welder umarł dziś, pan się z panią kłóci, dziéwkę przepędzili, co jéjmości listy jakieś nosiła, a choć to wielki sekret — dodał Nikita — ale ja wiem, że jemu tu już czegoś niedobrze i myśli żonę i dziecko zabrawszy uchodzić w świat.
— Ha! rzekł Panas — trzeba na to radzić, żeby się nie ruszył.
— A cóż my poradzimy? albo jak? mówił Nikita. Niestało mu Weldera, teraz się Marmaroszem posługuje. Głupi to człek, ale służbista, a jak on co każe, to musi być, rozstąp się ziemio, musi być.
— Ja wam powiadam, jego trzeba koniecznie wstrzymać! dodał Panas.
— Ależ jak? rozśmiał się Nikita, czyż my na to siłę i moc mamy?
— Siły nie, a no rozum siłę zastąpi — rzekł stary. Cóż to tam? czy koniom włosieniem pod kopytami nie można poprzewiązywać, żeby kulały, albo sworzni ponadkruszać.
— I on téż mądry — dodał Nikita, dowącha się łatwo, a jak wpadnie na trop, nie przebaczy.
— Jego panowanie już się kończy — szepnął Panas.
Nikita ręką machnął.
— Aha! aha! zawołał — złego panowanie tak łatwo się nie domierzy. Na co już i mówić i spodziewać się darmo. Dobre kwitnie i przekwita, złe wiekuje.
— Nie — kochany kumie — Bóg wiekuje i Bóg karze.
— Co mu kto zrobi! dodał, wzdychając Nikita. Często saméj pani i tego dziecka żal, bo to wpadło samemu szatanowi w szpony, a któż je poratuje chybać Bóg i to biorąc je do swéj chwały.
— Co ja ciebie będę dłużéj bałamucił, wzdychając i podnosząc się z kamienia — rzekł Panas — nie będę krył przed tobą, bo mnie nie zdradzisz. Nasz stary pan, nasz kochany Piotruś, żyje!
Nikita zerwał się też z siedzenia i za głowę pochwycił.
— Co ty mówisz! to nie może być.
— Jak mnie żywego widzisz, żyje, godzina zemsty Bożéj wybiła. Zobaczycie go tak, jak ja oczyma własnemi widziałem i rękami témi ściskał. A ot, wiesz teraz, dla czego puszczać ich ztąd nie godzi się. Panią ocalić trzeba i dziecko.
Stary zamyślony stał, niedowierzający, osłupiały.
— Jakże się to stało?
— W niewoli tatarskiéj był. Myślał go zabić bratanek, ale mu Pan Bóg życie powrócił, aby świadczył przeciw mordercy; wycierpiał wiele, i dobił się wreszcie do kraju.
— A czegóż czeka? a czemuż nie stanie tu, sam, aby swoje dobro odebrał i pomścił krzywdy? zapytał stary.
Panas westchnął. — Albo wy mnie zrozumiecie, odezwał się — albo nie wyć to czujecie, że w którym rodzie zbójca był, temu rodowi na wieki srom. Bratanki oni przecież i nazwisko jedno. Nie chce pan rozgłosu, a jak on tam postanowi, nie wiem, tylko, że bez sądu, to pewno.
Nikita milczał zdziwiony.
— Ja tu do was przychodzę od niego — rzekł pasiecznik — innym całéj sprawy mówić nie można, ale wam się godzi. Pani z domu na żaden sposób gromada puszczać nie powinna.
Zamilkli, ponuro się zamyślił gumienny.
— Aby to tylko na naszych się plecach nie oparło — rzekł — bo nim sprawa się dokończy, rotmistrz, który ma siłę, za najmniejsze przeciwieństwo srodze karać będzie. Nam zawsze biéda.
Panas uderzył go po ramieniu.
— Wszelako iść trzeba z prawdą i Bogiem, dodał.
— Toście wy go widzieli? zapytał ciekawie Nikita — i mówiliście z nim? a gdzież się on podziewa?
Panas mu szepnął na ucho, jakby się bał, aby go mogiły nie podsłuchały.
— W Rachowie siedzi.
— A żona wié?
— Nie wié nic i nie można jéj jeszcze mówić.
Naradzali się tak długo, a noc już była, gdy Nikita poszedł ku dworowi, Panas zaś znajomemi sobie ścieżynkami powrócił na horodyszcze, skryć się do lochów, by w nich noc przebyć. Nieszczęściem dla niego, pasiecznik wytrzymać nie mógł, żeby we dnie, po lesie błądząc, nie zajrzéć choć, co tam jego kochane pszczoły robiły. Dozorował nad niemi teraz w jego miejsce posadzony, Harasym stary, darmozjad dworski, który od dawna zazdroszcząc chaty Panasowi, wysadzić go z niéj chciał, donosząc, że on pasiekę zgubi, że gnilec wpuścił, że się do niczego nie zdał. Doczekał się też teraz, że gdy Panasa nie stało, zaraz się w jego miejsce nastręczył i na pasiece siadł.
Gdy we dnie stary ku ulom zaglądał, Harasym z wielkim przestrachem przez płot go zobaczył i poznał. Zląkł się okrutnie, a tuż myśl przyszła niepoczciwa, wydać go, aby osiedziéć na miejscu. Natychmiast przyczaiwszy się poszedł za nim, zdala śledził cały dzień, widział, gdy na horodyszczu zniknął i do dworu dał znać.
Rotmistrz, któremu szło wielce o pochwycenie zbiega nienawistnego, ludzi posłał. We dnie wszakże jakoś go przydybać nie mogli. Harasym, który widział, jak chodził na noc do lochów, zaręczył, że znowu tu będzie wieczorem i dworscy zrobili zasadzkę.
Zbliżając się do horodyszcza, pewien że nikt o nim nie wié, Panas posłyszał w krzakach szelest, lecz był pewny, że spłoszył nocujące tu zające, których dosyć było. Zasadzeni ludzie czekali nań na ścieżce; poszedł wszakże nie po niej i trafił do drzwi lochu, gdzie nikt nie stał, bo się obawiali strachów i diabłów na horodyszczu. Posłyszawszy klucz obracający się w zamku, dworski hajduk rzucił się desperacko do drzwi, a za nim ośmieleni i drudzy, lecz nim dopadli, Panas pospieszył wpaść wewnątrz i za sobą rygiel spuścić. W téjże chwili Harasym, dworscy parobcy, hajduk dopadli muru, pozapalali gałęzie smolne i wszczęła się wrzawa, hałas, narzekania, łajanie. Jeden na drugiego winę zrzucał, wszyscy byli tchórze. Dopieroż rada w radę, co poczynać. Ptak był w klatce, szło o to, jak go z niéj wziąć. Posłano do dworu po siekiery, dano znać panu, a tymczasem ognie rozłożono na horodyszczu i jedni drugich łajali, stróżując. W pół godziny potém nadbiegł Marmarosz zdyszany, nadszedł i rotmistrz, przyniesiono siekiery i drągi. Wszczęła się kłótnia czy wszedł, czy umknął. Ludzie przysięgali, iż skrzypnięcie klucza i zatrzaśnięcie drzwi słyszeli, nie pozostawało nic, tylko wybić wrota, bo z lochu już więzień wyjść nie mógł. Pod przewodnictwem samego pana, jęto się zaraz do wywalania, ale to nie poszło łatwo. Panas zaś, korzystając z tego, że się wszyscy skupili na horodyszczu, znajomym sobie korytarzem domacał się do kamieni w zaroślach nad błotem, poruszył je, wyjął, wydobył się z lochu, ażeby kryjówki nie zdradzić, znowu je na swe miejsca powkładał i ziemią szpary zadychtował. Słyszał jak w górze nad nim rąbano drzwi i łamano zamek, pokiwał głową siwą i — poszedł.
Tymczasem ludzie, nie bez trwogi do lochu się wparli, wniesiono światło, przeszukano wszystkie kąty raz i drugi i nie znaleziono — nikogo. Nikt nie przypuszczał, ażeby się ztąd wydobyć było można, sądzili więc wszyscy, iż nieczysta siła narobiła hałasu, aby ludzi wywieść w pole, a rotmistrz tchórzów klnąc i Harasyma łając, wrócił z niczém do domu.
Rozgłos wszakże poszedł po dworze zaraz, iż się Panas pokazał, że go ścigano i Nikita przestraszony, żadnych już środków przeciwko wyjazdowi jutrzejszemu przedsiębrać nie mógł. Korzystając tylko z rozbieżenia się stajennych, dwom dyszlowym koniom nogi poprzywiązywał.
Rotmistrz już się wcale po téj wyprawie spać kłaść nie myślał, rozkazał przed ganek zatoczyć powozy, pakować tłumoki, a sam zapukał o brzasku do drzwi żony, któréj wcale o wyjeździe oznajmywać wprzódy nie kazał.
Na pierwsze zapukanie natarczywe do drzwi, żaden głos nie odpowiedział, gdy się powtórzyło, zapłakała przestraszona Urszulka.
— Mościa pani — zakrzyczał, głos podnosząc Wit — proszę się natychmiast wybierać w drogę. — Jedziemy.
Nie było na to odpowiedzi. Wit powtórzył raz jeszcze i wstrząsnął drzwiami tak, że je z zawias wysadziwszy, wszedł. Matka i dziecię siedziały na jedném łóżku, przelękłe, struchlałe.
— Słyszałaś waćpani, com mówił — wyjeżdżamy natychmiast, powozy stoją przed gankiem.
— Ja się ztąd krokiem nie ruszę — odpowiedziała spokojnie Marya — jeśli waćpan chcesz, jedź — ja, zostaję.
— Ja waćpani zostawić nie mogę.
— A ja wyjechać nie chcę!
— Nie chcę? szydersko powtórzył Wit — co to jest nie chcę? Ja tego wyrazu nie znam i nie rozumiem, rozkazuję — jedziemy. Użyję siły, jeśli będzie potrzeba — ale jechać waćpani musisz.
Na te słowa odpowiedzi nie było, Marya spuściła oczy, przycisnęła dziecię do siebie i cała wtuliła się w kątek łoża.
— Chcesz więc waćpani spektakl z siebie uczynić dworowi i ludziom, chcesz mnie wystawić na niechęć i szyderstwo, a sobie litość pozyskać! Wszakże się jéj krzywda nie dzieje! Żona powinna jechać i iść za mężem, to obowiązek jéj.
— Tam gdzie żona i mąż żyją, jak małżeństwo powinno, odparła Marya, nasze pożycie oddawna cale różne; my żyjemy jak nieprzyjaciele. Mogęż wiedziéć, co mi waćpan zgotowałeś i dlaczego chcesz mnie ztąd wywieść, aby nie miéć świadków tego, co nade mną i dziecięciem spełnić postanowiłeś?
— Na Boga! zakrzyczał Wit — cóż to ja? zbójcą jestem, czy katem?
Marya milczała.
— Jeśli waćpani myślisz, że mnie tym oporem zwyciężysz, mylisz się wielce; — ja nie ustąpię od tego. Tu waćpani sądzisz się panią i opierasz się méj woli, samo to miejsce zły wpływ na nią wywiera, musisz ztąd wyjechać.
— Waćpan możesz — ja — nie chcę! powtórzyła kobieta — nie chcę i nie pojadę.
— Zmusisz mnie do użycia siły.
— Czyń pan, co mu się podoba — nie pojadę.
Wit zachwiał się chwilę, poruszył, potarł czoło, przeszedł po izbie, znać było, że się wstrzymywał, nie wiedząc co począć, ważyć na krok ostateczny czy ustąpić? Po namyśle wrócił i stanął znowu naprzeciw Maryi, ale głosem już złagodzonym rzekł do niéj:
— Chcesz pani, bym jéj prosił — więc błagam, nie zmuszaj mnie do ostatecznych kroków, nie czyń mnie gwałtownikiem.
— Ale cóż za konieczność nas ztąd wypędza? zapytała Marya; — to nagłe postanowienie daje mi do myślenia — jakiż mus każe Bożę Wolę opuszczać — ja nie rozumiem, a wszystkiego się lękam.
— Więc tak dla niéj straszny jestem?
Kobieta zmilczała, tuliła, starając się ukoić płaczącą Urszulkę, któréj łkanie dziecięce słychać było. Wit chmurny, rzucał się po pokoju, spoglądając to na łoże, to na drzwi, które na jednéj zawiasie wisząc, świadczyły o popełnionym przed chwilą gwałcie.
— Daję waćpani pół godziny do namysłu, rzekł stanowczo; — proszę dobrze rozważyć następstwa, jeżeli nie zechcesz pani jechać dobrowolnie, zmuszę ją do podróży. Ludzie zaniosą do powozu. — Powiedziałem, od tego nie ustąpię.
To rzekłszy, wyszedł szybko, poruszony widocznie i chmurny, kazał ludziom pakować i zaprzęgać natychmiast, jakby go co z pod tego dachu gnało i pędziło. Pod pozorem pomocy przy powozach i koniach, ludzi się téż gromada zebrała w dziedzińcu i koło ganku. Z garderoby puszczono wieść, iż pan zmuszał żonę do wyjazdu, na który ona przystać nie chciała. Ciekawa ciżba, chcąc być świadkiem sceny, jaka się zdawała przygotowywać, napełniała wszystkie kąty, przy stajniach, dworze, oficynach, kto tylko mógł, biegł panią zobaczyć i zagniewanego rotmistrza.
Z ganku widać było na okół za każdym węgłem kupę głów i oczów błyszczących. Rotmistrz wyszedłszy, dojrzał ten tłum i wszystko się w nim zburzyło, nakazał natychmiast woźnicom z batami iść i ludzi precz rozpędzić. Rozbiegło się téż wszystko i pochowało we mgnieniu oka, ale poobierało tylko stanowiska, z których niepostrzeżone przypatrywać się mogło. Rozdrażnienie gospodarza odbijało się w niecierpliwych jego i gniewnych słowach i łajaniach służby, w krzyku i biciu nawet nawijających mu się ludzi. Pakowano tłumoki, zabierano rzeczy, zaprzęgano konie. Rotmistrz przechadzał się po domu i nie bardzo przytomnie sam téż przygotowywał do drogi.
Pół godziny dane żonie upływało. Parę razy skierował się ku jéj mieszkaniu i zawrócił, jakby mu odwagi brakło do przestąpienia tego progu, w ostatku, ze ściągniętą brwią wpadł gwałtownie do sypialni.
Obejrzał się — była pusta; żony, ani jéj dziecka, ani żywéj duszy w niéj nie znalazł. Krew uderzyła mu do głowy, przeleciał pokój, wbiegł do sąsiedniego, w którym też nie było nikogo, w trzecim pełno kobiet ściśniętych w kupkę jakby przestrachem i milczących.
— Gdzie jest pani? zawołał.
— My... nie wiemy... w sypialni...
— Pani nie ma? którędyż wyszła?
— Nikt z nas nie widział.
Rotmistrz pobiegł na powrót do sypialni, a za nim pani starsza i kilka dziewcząt. Łóżko stało porozrzucane, rzeczy w nieładzie, szkatułka otwarta. Maryi i dziecka ani śladu. W gniewie Wit wybiegł do ogrodu i zwołał ludzi, aby szukali pani, ostawili wszystkie wyjścia i drogi. Zapomniał już o zachowaniu jakichbądź pozorów, gniewał się i wołał, aby żonę jako zbiega zatrzymano. Było niepodobieństwem, ażeby w tak krótkim czasie po za granice ogrodu wynijść mogła. Jakoż w istocie biedna kobieta doszła tylko do kaplicy stojącéj w ogrodzie, a że tę znalazła otwartą, schroniła się pod ołtarz. Uklękła przy nim z dziecięciem, modliła się i płakała.
Rotmistrz pomijając drzwi, zobaczył ją i stanął, obejrzał się, czy miał innych świadków oprócz Boga. Dokoła było pusto... zaszedł do cichego domu Bożego z impetem. Marya obejrzała się twarzą łzami zalaną. Stał zrazu milczący i niepewny, wahając się.
— Mościa pani, zawołał po chwili głosem donośnym — proszę mi scen nie odegrywać. Niedość, że mnie waćpani czynisz gwałtownikiem, chcesz jeszcze zrobić świętokradzcą, bym ją siłą odciągnął od ołtarza. Bardzo piękna scena tragiczna, nieszczęściem świadków nie ma.
Marya wskazała mu ołtarz.
— Jest Bóg! szepnęła cicho.
— Tak, ten sam, przed którym mi przysięgałaś posłuszeństwo, i ja się go w imię Jego domagam, bo mam doń prawo. Konie stoją gotowe — jedziemy.
Kobieta poczęła się modlić; — rotmistrz przystąpił do niéj, pochwycił za rękę silnie i opierającą się raczéj powlókł, niż poprowadził za próg kaplicy. Urszulka czepiając się sukni i ręki matki, rozpłakana, wołając o pomoc biegła za matką, lecz przerażający bolesny głos i jéj płacz Maryi, nie czyniły na rozburzonym gniewem człowieku żadnego wrażenia. Z ustami zagryzionemi, wlókł tak opierającą się żonę wprost przez ogród ku stojącym w dziedzińcu powozom. Ciżba rozpędzona już się tu była skupiła na nowo, nie mogąc oprzéć podwójnemu ciekawości i litości uczuciu. Kobiety płakały, mężczyzni szeptali między sobą, jakby walcząc między oburzeniem a strachem. Rotmistrz nie widział nic, szedł szybko do drzwiczek otwartych karocy i pchnął w nią żonę i dziecię, wołając:
— Na kozioł! ruszać! ruszać...
Sam stanął na stopniu; woźnica mimo przykazu zwolna ściągał wodze koniom, a wtém stary gumienny Nikita, który się krył w tłumie, jakby wypchnięty gwałtem zbliżył się do rotmistrza.
— Panie, zawołał — a czyż to się godzi naszéj pani gwałt taki zadawać.
Ledwie począł mówić, gdy rotmistrz zawieszony na sznurze porwał pistolet i odwiódł kurek.
— Jeszcze słowo — rzekł — a zobaczysz się ze Świętą Trójcą, ty chamie, co mi tu śmiesz dawać nauki i kto mi stanie w drodze, palę jak psu w łeb!
— Ruszaj! krzyknął na woźnicę, lub zginiesz! z kopyta! znacie mnie, że żartować z siebie nie dam. I ręką pchnął przybliżającego się gumiennego.
— Precz!
Straszno było nań spojrzéć, takim szatańskim ogniem pałały mu oczy, drżała twarz i muskuły wszystkie. Ludzie, którzy się byli zrazu chcieli wyjazdowi sprzeciwiać, zatrwożyli się i poczęli ustępować.
Marya przez okno karocy ręce wyciągnąwszy, zawołała do otaczających:
— Ratujcie mnie! ratujcie! ja jechać ztąd nie chcę! Ratujcie.
Na głos jéj bólu pełen i Nikita i gromada zebrana za drzewami zbliżać się szemrząc zaczęła. Głosy dawały się już słyszéć. — Hamuj konie — nie puścić naszéj pani! Stój!
Lecz woźnica obcy, na skinienie gniewne rotmistrza, który stał z pistoletem odwiedzionym, uderzył batem po rączych koniach i ciężka karoca ruszyła nagle, rozpędzając przed sobą tłum wieśniaków.
Krzyk tylko dał się słyszéć, łkanie i przekleństwa, lecz już powóz, unoszący Maryę i dziecię i stojącego na stopniu rotmistrza, był na drodze daleko. W dziedzińcu, z założonemi rękami stał Marmarosz, trochę strwożony i zburzony lud dworski i wiejski.
— E! tchórze nikczemne! począł nagle Nikita, plwając na ziemię — czemuście mnie nie poparli, nie pomogli?
Marmarosz krzyknął na stajennych:
— Związać mi go zaraz tego buntownika. Ale się nikt nie ruszył.
Nikita popatrzał nań, nałożył siwą czapkę barankową na głowę, ręce zatknął w kieszenie i powolnym krokiem odszedł.
W dali widać było tylko tuman kurzawy na gościńcu, bryki wychodziły za powozem goniąc i ludzie szepcząc, rozchodzili się powoli.
— Jednakże, szepnął sobie po cichu Marmarosz — nie bardzo tu bezpiecznie popasać! przyjdzie może jeszcze lub gardłem nałożyć, albo wojsko sprowadzać.
I cicho cofnął się do oficyny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.