<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratanki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1879 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Panasowi ukrytemu w pobliżu dworu dano wiedziéć natychmiast o nieszczęśliwym wyjeździe, którego zatamować nie śmiano. Zgniewał się straszliwie, lecz się stała rzecz niepowetowana, należało co najrychléj dać znać do Rachowa, w téj nadziei, że możeby jeszcze pogoń ztamtąd wysłana, w drodze gdzie Maryę odbić mogła. Nie mogąc sam tak rychło podążyć, wysłał dwóch różnemi drogami przez lasy na wprost posłańców, aby co najrychléj pan Piotr z ludźmi wojewodzinéj starali się zapobiedz drogę uchodzącemu. Lecz dwadzieścia blizko godzin uszło, nim jeden z wysłanych dobił się na okulawionym koniu do Rachowa, już nad rankiem dnia następnego.
Obudził natychmiast pana Piotra sługa i wprowadził chłopaka, który nieszczęśliwą tę nowinę zwiastował. Poruszyło się zaraz wszystko we dworze, ale przy największym w świecie pośpiechu i przynaglaniu wojewodzinéj, która łamała ręce, nad losem Maryi, bolejąc i płacząc, konie i ludzi ledwie się udało zebrać około dziesiątéj i kilkunastu jeźdzców. Kulesz i pan Piotr dobrze zbrojni, co konie mogły wydołać, puścili się ku wielkiemu gościńcowi prowadzącemu do Warszawy. Nie ulegało wątpliwości, iż nim zmuszony był Wit uchodzić, ale miał przed sobą cały dzień jeden prawie zyskany. Rachowano, iż ciężki powóz przy zwykłych popasach i noclegach, choćby z największym pośpiechem nie o wiele mógł wyprzedzić goniących. Droga właśnie w tę stronę kierowała się mimo Rachowa ku stolicy. Z południa Piotr i jego towarzysze dosięgli traktu i przy pierwszéj gospodzie stanęli rozpytywać o powóz i dwór rotmistrza.
Gospodarz wybiegł bardzo usłużnie i gadatliwie rozpowiadając, iż karoca z Bożéj Woli, wraz z wozami, które ją dopędziły, dworem i ludźmi, nocowała właśnie u niego, ale jeszcze przed świtem ruszyła, że pani nawet nie wysiadała z powozu, ludzie całą noc straż odprawiali, a sam pan na chwilę nie spoczął.
Pomimo że konie zmęczone już były, a dzień skwarny, nie czas był odpoczywać, ruszono daléj wyciągniętego kłusa, spodziewając się doścignąć karocę na popasie.
To się wszakże nie powiodło, nie pytając bowiem jechano, aby czasu nie tracić, tym samym gościńcem, a gdy karczmy dopadli ścigający, okazało się, iż ślad zgubili, bo tu powozów wcale nie widziano. Potrzeba było zawracać nazad, a co gorzéj pytać i śledzić, którędy rotmistrz uchodził. Znać tknęło go to, iż ktoś w pogoń za nim puścić się może, i obrał jak najmniéj uczęszczaną drogę, znając bardzo dobrze kraj i okolicę.
Pan Piotr widział już, że nie doścignie uchodzącego, chciał się wszakże przekonać dowodnie dokąd pojechał, aby dalsze obmyśléć środki. Po rozwadze i naradzie cichéj z Kuleszem, stanęło na tém, aby nadaremnie nie gonić, gdy dognać już stało się niepodobieństwem, a iść tylko w ślad i dośledzić, co się z niemi stanie.
Część ludzi odprawiono do Rachowa, Piotr z Kuleszem i trzema tylko ludźmi, napisawszy słów kilka do wojewodzinéj, wyruszył w dalszą drogę. Po południu ślad się znalazł, zkąd kareta w lewo drogami bocznemi, nieco krótszemi się puściła. Tu już nawet bacznie na koléj szeroką kół zważając, można było śledzić dalszą ucieczkę Wita. Ale przed wieczorem nadeszła burza z ulewą i zatarła, zalała wszelkie ślady, jechać téż daléj pośpiesznie było trudno. Znowu więc zgubiono poszlakę wszelką, a po małych gospodach, nikt powozu nie widział.
W rzeczy saméj przebiegłego rotmistrza dosyć trudno było ścigać i jego wykrętów się domyślać. Miał on zrazu zamiar wprost na Warszawę i Szląsk zdążać do Drezna, gdzie się czuł bezpiecznym; rozmaite powody, szczególniéj pośpiech z jakim wyruszyć musiał i okazany opór dworskich ludzi zmusiły go do zmiany pierwotnego planu. Na dłuższą podróż brakowało mu zapasu, lękał się téż, by raz pobuntowani ludzie, nie wyszli z karbów posłuszeństwa. Walcząc z sobą i namyślając się, trafił Wit na myśl, zboczenia z drogi, osadzenia żony w miejscu bezpieczném pod silną strażą i powrócenia do domu, dla zabrania pieniędzy za sprzedaż lasu, które kupiec miał przywieść, a czekać na nie czasu nie było.
Ludzi, których miał z sobą, mógł być pewnym całkowicie, szło o to, gdzie żonę na kilka dni zostawić. Mówią, że złemu nieczysta siła pomaga, to pewna, że umysł przebiegłego a namiętnego człowieka obfitszy jest w wynajdywanie sobie środków, w pomocnicze wybiegi, niż spokojnego a prawego i prawą tylko drogą iść nawykłego. Rotmistrz przypomniał sobie dawną z czasów saskich swych wojaczek ścisłą znajomość z osobliwszym człowiekiem, który po wielu burzliwych przygodach, jak na mieliźnie, osiadł na podlaskich piaskach.
Był nim niejaki Szwalbiński, który czasu swéj służby saskiéj, przezwał się był Ritter von Schwalbe, z tém imieniem Augustowi II przez czas długi się wysługiwał, przerobił prawie całkowicie na Niemca, i po jakimś dziadku otrzymawszy spadek znaczny w ziemi, stary i połamany, wrócił do kraju, zupełnie obcy do życia, jakiego nigdy nie próbował.
Człek to był już sześćdziesiąt kilkoletni, który jak tylko ruchawego żywota rycerskiego się pozbył, a w krześle siadł, zaraz oczekującéj już nań podagry dostał i przykuty nią, znudzony, pędził życie, nie mogąc się oswoić z otaczającym światem. Ritter von Schwalbe, był rodzajem Don Quichota do wieku i obyczaju zastosowanego.
Od dzieciństwa dostawszy się na dwór saski, z Augustem II podróżował niegdyś do Hiszpanii i do Włoch, włóczył się potém po wszystkich niemieckich Kurfürstów dworach, odprawując turnieje, do pierścienia goniąc, bijąc się, pojedynkując, rąbiąc, wojując, pijąc i kochając w dosyć łatwych do kochania owego czasu pięknościach.
Nie było nadeń człowieka wyższą czcią przejętego dla króla JMości i jego dzieł Herkulesowych, bardziéj zakochanego w przyjemnościach ówczesnego dworu saskiego, w jego świetnych zabawach, ucztach, maskaradach i pijatykach. Ilekroć mówił o tém, wzdychał i łzy ronił, iż nie mógł już towarzyszyć królowi i jego dworowi w dalszych przygodach, o których nie wątpił, że się do końca żywota Augusta II przeciągną. Tymczasem podagra, nogi opuchłe, ręce nabrzękłe, bezwładność, nie dozwalały mu ruszyć się z Borszczówki, do któréj zajechał z nadzieją, że ją zadzierżawi lub sprzeda, a sam do Drezna pod Georgenthor powróci na łowy do Moritzburga, na bale do Pillnitz, na zabawy w królewskim zamku. Choroba go tymczasem przykuła, złamała i zmusiła siedziéć tu w kraju, z którego ludźmi ledwie się połamanym wielce językiem mógł rozmówić, a co gorzéj nawykły do zbytków, wiejskiego życia skromnego nie znosił.
Przekonawszy się, że już chyba choróbsko mu nie tak rychło dozwoli wrócić do Saksonii, Szwalbiński pomyślał o urządzeniu się w swéj Borszczówce. Dwór tu zastał stary i niewygodny, a jeszcze bardziéj nie pozorny, trzeba było coś postawić i nie inaczéj, jak na wzór zameczków myśliwskich z okolic Drezna. Grosza stawało na to, fantazyi téż nie brakło. Sprowadził rzemieślników z Niemiec i na wysepce wśród stawu zbudował pałacyk, który nazwał z niemiecka Szwalbburgiem. Powoli napłynęło mu tu inwalidów z Saksonii i stary się nimi z przyjemnością otoczył. Życie jego było na małą skalę naśladowaniem owego, którego niegdyś po dworach niemieckich był świadkiem. Niemcami się też samemi posługiwał, rozdawszy między nich urzędy marszałka dworu, podczaszych, koniuszych i t. p. Nie wszystko się wynaśladować dało, ale cokolwiek było można zmałpować Szwalbiński tu przeniósł z sobą.
Ogromny niegdyś, barczysty i olbrzymio zbudowany chłop, co mu łaski Augusta II zjednało i pomogło do krescetywy, Szwalbiński zestarzawszy poczwarnie wyglądał. Niepomierne użycie trunków i jadła rozsadziło go, zrobiło otyłym, zbrzękłym, napuchłym. Twarz rozlała się, przedłużyła, tracąc rysy i zmieniając w nieforemną jakąś maskę czerwoną, guzami nasadzoną, obrzydliwą. Trzy podbródki spadały na pierś szeroką, nad oczami zwieszały się brwi na mięsistych napuchlinach jakichś rozkrzaczone. Wśród policzków ginęły oczy małe, nos za to wyrosły, opryszczony i wargi sine obwisłe, zajmowały wielką część twarzy. Wszystko w nim stosowało się do rozmiarów ogólnych budowy i nikt może tak ogromnych, sterczących uszów, siwemi włosami pokrytych nie widział nigdy, jak u niego. Nosił się po niemiecku, chociaż teraz byłby mógł już się nie ubierać, bo go z łóżka do krzesła prowadzono, z krzesłem taczano po pokojach, a gdy o lasce przejść się zażądał, dwóch hajduków trzymać go musieli pod ramiona. Ten stan obezwładnienia nie przeszkadzał mu wzdychać do pięknych Saksonek niegdyś znanych i kochanych, spijać się codzień i udawać jeszcze rycerza.
Rotmistrz był u tego dziwaka parę razy we Szwalbburgu, czyli dawniéj Borszczówce, kochali się bardzo. Przyszło mu tedy na myśl żonę pod strażą Niemców na zameczku tym zostawić na dni parę, a samemu dobiedz do Bożéj Woli. Borszczówka miała tę dobrą stronę, iż tam nie wiele szlachty bywało, nie łatwo się kto mógł domyśléć pobytu i dostać, a w ostateczności ów Ritter ze swemi powierzoną sobie piękność byłby ochronił. Rzucił się tedy rotmistrz w lewo z gościńca i sam mało co powozy wyprzedziwszy, przybył do Szwalbburga. Obyczaje tutejsze stosowały się we wszystkiém do zégarów; Wit nadjechał około obiadu. W tak zwanéj sali srebrnéj, stary Szwalbiński siedział już wtoczony z krzesłem, otoczony swoim niemieckim dworem. Stara ochmistrzyni wystrojona, w rogówce, w upudrowanéj fryzurze, w trzewikach na korkach, wybielona i uróżowana kręciła się wśród gawiedzi, zbierając grzeczne ukłony. Szwalbiński z kolei zadawał swym urzędnikom pytania, a że godzina obiadowa nadchodziła, zwracał niespokojne oczy na drzwi do jadalni prowadzące. Gdy mu niespodziewanego oznajmiono gościa, chciał się zrazu podnieść, ale zgrubiałe i poobwiązywane nogi nie dopuściły. Powitali się nader czule i ceremonialnie, Szwalbiński zyskawszy współbiesiadnika i dobrą do pijatyki zręczność, wielce się uradował, gdy w tém Wit szepnął mu na ucho, że radby z nim sam na sam pomówić. Zdziwienie było wielkie; — lecz na skinienie pana, wszyscy opuścili salę, nawet Madame Siegfried, troskliwa starca opiekunka. Rotmistrz usiadł pod ogromnem owém uchem Szwalbińskiego i począł.
— Kochany pułkowniku, mam prośbę wielką i pilną.
— Donnerwetter! mówcie, jeśli mnie stanie na spełnienie jéj — nic nie mam do odmówienia, cóż? co?
— Znacie może potrosze biedy moje — rzekł rotmistrz, ożeniłem się z wdową, ciężkie męki znoszę.
— To ją porzuć! rzekł Szwalbiński, ręce bijąc o poręcz.
— Trudno, ja nie mam, a ona ma majątek.
Szwalbiński uderzył znowu łapą niedźwiedzią po poręczy, aż się posadzka zatrzęsła, popatrzał z politowaniem na Wita i kiwał głową.
— Wkrótce do stołu zadzwonią, rzekł, śpiesz się — mów — cóż tedy?
— Żeby jéj kaprysy z głowy wybić, musiałem ją z domu wywieźć, mówił Wit — opierała mi się, uciekać chciała, o małom jeszcze z ludźmi nie miał biedy, bo chcieli stawać w jéj obronie.
— O! o! huknął olbrzym, a kajdany i rózgi! o! o!
— Mój pułkowniku, właśnie mi i z niemi i z innemi sprawy w domu trzeba uporządkować. Muszę wracać do domu, a nie mam gdzie żony bezpiecznie osadzić.
— Jakto? a któż może ci ją odebrać?
— Ha, no! familia! ma familię, potém sama uciec mi gotowa, potrzebuję dla niéj bezpiecznego kąta na dni kilka.
Szwalbiński spojrzał, uśmiechając się i rękę wyciągnął.
— Proszę, proszę, zawołał z niemiecka, do Szwalbburga, a już za dozór i pilną straż ręczę.
Wit ścisnął lekko nabrzmiałą rękę pułkownika.
— Ale, mój dobry pułkowniku, ona płacze i gniewa się. Wyjść do ludzi pewno nie zechce, trzebaby jéj dać osobne pokoje.
Szwalbiński głową uczynił znak potakujący.
— Proszę bardzo! a jakże! — tylko dodał — to nie może być, żebym ja pani osobiście nie złożył mojéj rewerencyi. Ale kiedyż przyjedzie?
— Ja myślę, wahając się nieco dorzucił Wit, że — za półgodziny, bom ją na drodze rzucił, wyprzedzając dla uproszenia was.
Do poręczy krzesła przytwierdzony był rodzaj maleńkiego stoliczka, na którym stał zawsze srebrny dzwonek, zakończony figurką błazna. Szwalbiński pochwycił go i począł trząść nim gwałtownie, wołając: — Herr Cockius! Herr Cockius!
Cockius był niby marszałkiem dworu. Niemczyk stary, pomarszczony, przygięty, wystrojony i wyfryzowany, a ubrany cały czarno, stawił się na rozkazy. Szwalbiński podniósł z trudnością głowę na karku tłuszczem obrosłym zatkniętą.
— Hören Sie mal, począł rękę podnosząc, pokoje królewskie na górze w kwadrans żeby były gotowe.
Cockius przelękły chciał pytać, ale gospodarz wskazał mu, by śpieszył, skłonił się, zwinął i wyszedł.
Pokoje zwane królewskiemi, były na pierwszem piętrze, Szwalbiński urządził je w nadziei, iż August II zechce do niego zjechać na polowanie. Nadzieja ta, która go, mimo intryg i usilnych starań, za każdą bytnością króla w Warszawie zawodziła, nie przeszkadzała mu łudzić się zawsze, iż tego szczęścia kiedyś dostąpi i królewskich apartamentów przystrajać.
Były w istocie bardzo piękne, wybite adamaszkami, zastawione meblami kosztownemi, pełne zwierciadeł, porcelany i z przepychem bajecznym przybrane.
Szwalbiński postarał się nawet do nich o portrety króla, królowéj, królewicza, a w gabinecie zawiesił panie: Aurorę Königsmarck, księżnę Cieszyńską, Cosel i mnogie inne wspomnienia Herkulesowych miłostek. Drugi gabinet był pełen osobliwszych kufli, puharów, kielichów i wykwintnego szkła z herbami saskiemi, napisami i figlami. Stały te pokoje królewskie zwykle pustką, gdyż nikomu ich profanować nie dozwalał gospodarz, a uprzywilejowanym gościom pokazywał je Cockius za osobliwość, tłómacząc każdy sprzęt i jego pamiątkowe znaczenie.
Udało się nadspodziewanie rotmistrzowi, który, ujrzawszy z okna zdążającą przez most na stawie karocę swą, uprosił gospodarza, żeby się nie ruszał, sam zaś poszedł naprzeciw żony, żeby ją do jéj mieszkania zaprowadzić. Obiad miał być osobno podany dla pani, co Szwalbińskiemu dogodniejszém było, gdyż jedzenie stanowiło dlań akt sakramentalny, a ułomności wieku, utrudniały mu porządne znalezienie się przy obiedzie.
Dwaj hajducy, którzy go przyprowadzali do stołu, nieodstępnie pilnować musieli czasu jedzenia. Jeden z nich zawiązywał mu ogromną serwetę, drugi ją często poprawiał, gdy zawadzała. W czasie zbyt gwałtownego nasycania pierwszego głodu, trzeba było stać na straży, aby sosy chwytane łapczywie nie lały się na piersi i brodę. Puhar musiano w ręce nabrzękłe poddawać zręcznie, mięso krajać, muchy opędzać i przysuwać różne przyprawy. Część tych obowiązków pełniła wprawdzie siadająca obok Mme Siegfried, ale niektóre z nich dokonywali hajducy. Gdy się Szwalbiński dławił, rączka ochmistrzyni uderzała go po karku, w chwilach zbytniego upału ona zdejmowała perukę delikatnemi paluszkami; nabierał zaś z półmiska hajduk, który był już nawykł patrzéć w oczy panu i służyć mu za prawą rękę.
Gdy z ganku Marya szła po schodach na górę, dokąd jéj mąż wskazywał drogę, zadzwoniono właśnie na obiad i Herr Cockius przyszedł prosić rotmistrza, aby on zszedł na dół; — Marya została sama z dzieckiem i pierwszy raz po wyjeździe z Bożéj Woli swobodniéj odetchnęła. Chociaż z opowiadań znała rezydencyę w Borszczówce, w pierwszéj chwili na myśl jéj nie przyszło, że się tam znajdowała, czuła się tylko w niewoli. Urszulka z dziecinną ciekawością biegała, przypatrując się sprzętom i obrazom, a służba zaczynała się krzątać około obiadu.
Na dole zaś, z powodu przybycia gościa, sposobiono się do ogromnéj pijatyki. Podczaszy poznosił kielichy, gotowano wino i Szwalbiński w bardzo był wyśmienitym humorze, którego odblask na twarzach wszystkich się malował. Uczta tego rodzaju za owych czasów przechodziła z łatwością w orgią obrzydliwą, mającą wszakże swe prawa, formy, zwyczaje, od których się nikt uwolnić nie mógł. Koléj kielichów, ich miara, sposób, w jaki je wypróżniać musiano, ceremonie towarzyszące spijaniu, ściśle były oznaczone. Nikt też może tych tradycyj bachusowych troskliwiéj nie strzegł nad Szwalbińskiego, który do nich wielką, pamiątkową przywiązywał wagę. Przypominały mu one wycieczki z królem do Lipska i Moritzburga i miłe wieczory, wśród których wino się lało strumieniem, a puhary spijały po wojskowéj komendzie.
Rotmistrz nawykły do tego rodzaju ekscessów, dotrzymał doskonale placu staremu birbantowi, który go ubawiał śpiewaniem schrzypłym głosem piosnek francuzkich i niemieckich, dla męzkich tylko uszu przeznaczonych.
Być może, iż odgłos tych śpiewów i brzękanie szkła i sréber doszły nieraz biednéj Maryi, która sama jedna odpoczywała w królewskich pokojach, ale nie po raz pierwszy zmuszoną była szukać ciszy i chronić się od podobnego gwaru. Obiad trwał jak się zdaje do wieczerzy, a wieczerza przeciągnęła się późno w noc i gdy się to skończyło, Szwalbińskiego z krzesłem, purpurowo i fioletowo wyglądającego przewieziono do sypialni a Mme Siegfried objęła nad nim opiekę, któréj po każdéj uczcie podobnéj potrzebował. Mówić z nim o niczém dnia tego nie było podobna, Wit więc odłożył rozmowę poufną do ranka następującego.
Nazajutrz pułkownik był niezdrów i pił wodę z cytryną, chociaż utrzymywał, że przy obiedzie mu się poprawi, gdy od wytrawnego wina rozpocznie. Wit znalazł go bladym, zmęczonym i stękającym.
— Mój pułkowniku, rzekł, najechałem cię, to jeszcze nic, ale mam prośbę, o któréj ci wczoraj wspominałem, czy ją potrzebuję powtórzyć dzisiaj?
— Jakto? dlaczego? oburzył się Szwalbiński. Jesteś człek doświadczony, a o tém nie wiesz, że człowiek zapomina, prawda, o czém mówił przy kielichach, nigdy o tém co przed winem przyrzekł. To już licha głowa — a ja — uderzył się po czole — ja jeszcze głowę mam wcale nie złą. Mówiłeś mi, że żonę tu na dni kilka pod dozorem moim potrzebujesz zostawić? Już ja ręczę, że jéj włos nie spadnie z głowy.
— A gdyby — bo kobieta dziwaczna, dodał rotmistrz, gdyby uciekać chciała?
— Jakto? pieszo?
— Nawet to by się trafić mogło.
— Więc krok w krok za nią chodzić każę, rzekł Szwalbiński, bo sam nie zdążam. Madame Siegfried ją zabawi, a pod pozorem towarzystwa dopilnuje. — Bądź już spokojny! kiedyż jedziesz?
— Natychmiast, zawołają, wstając rotmistrz.
Szwalbiński silną dłonią pochwycił go za rękę.
— A! zapewne — odezwał się, bez strzemiennego, bez pożegnania rycerskiego, ze czczym żołądkiem? i suchém gardłem? nie puszczę.
Zadzwonił tedy na pana Cockius’a, kazano podać śniadanie, napili się więcéj, niż było potrzeba, a gdy gospodarz pożegnawszy się, uczuł chętkę drzémania, Wit wbiegł na górę do żony.
Nie widziała go od wczora, z czego bardzo była rada, — poznała po chodzie i wstrzęsła się, widząc tę twarz znienawidzoną przed sobą.
— Przychodzę panią pożegnać na dni parę, odezwał się rotmistrz, mam interesa, dla których odjechać muszę. — Wrócę prędko. — Powinienem jednak panią uprzedzić, że oddałem ją pod opiekę i dozór gospodarza tego domu, który mi zaręczył, iż się ztąd pani krokiem ruszyć nie da. Wszelka próba ucieczki, gdyby to na myśl przyjść mogło, na nic się nie przyda.
Skłonił się potém i nie czekając odpowiedzi — wyszedł. Marya, która trzymała książkę na kolanach, a podniosła była chwilowo oczy na niego, spuściła je znowu na te karty, w których szukała pociechy.