<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Bunt
Podtytuł Baśń
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Klamkowskiego i Rajskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Musiało już być nad ranem, kiedy Reks, śpiący na wzgórzu pod osłoną krzaków, otrząsnął się gwałtownie z rosy, spływającej obficie z obwisłych gałęzi. Pociągnął nozdrzami — przewiewał jakiś wiatr wilgotny i nagrzany; mgły się też dziwnie kłębiły, ocieplone powietrze zwiastowało odmianę. Otrząsnął się raz jeszcze i, przewlekłszy ślepiami po wzburzonych ciemnicach, jakby zmartwiał w zdumieniu: tu i owdzie prześwitywały gwiazdy. Opadł na ziemię, przytaił dech i dopiero po długiej dręczącej chwili podniósł znowu głowę do góry: wysoko, ponad raptownie opadającemi mgłami, lśniło tysiące gwiezdnych migotów. Nie wyskoczył z miejsca, nie zaszczekał, nawet nie poruszył się a jeno, przyciszając rozdygotane serce, wpijał się zgorączkowanemi ślepiami w te srebrzyste skrzenia. Oblał go war i wstrząsały takie upalne dreszcze, że raz po raz chłodził się, polizując mokre liście i gałęzie.
Mgły, rzednąc, opadały i na granatowych łąkach niebios coraz bujniej rozkwitały promieniste kwiaty gwiazd.
— Znowu świecą! — zaskomlał w sobie, bojąc się spłoszenia tej wizji. Miał ją za senne przywidzenie, więc żeby jej nie rozwiać i nie spłoszyć, przywierał mocno powieki, aby je po mgnieniu podnosić zwolna, ostrożnie, wyczekująco.
Ale cud trwał.
Długo kontemplował w pokorze niemych dziękczynień, wstrząsany dreszczami szczęścia. Mgły zbielałemi kołtunami zasypywały ziemię, że już miejscami wychylały się z pod nich łysawe wzgórza i czarne wierzchołki drzew.
— Dzień nadchodzi. — Wzbierał w nim radosny, oszalały krzyk.
Naraz porwała go chęć skoczenia pomiędzy śpiące stada; zapragnął budzić je i szczekać i wyć na wszystek świat tę wieść cudowną — jako skończyła się straszna noc i za chwilę wzejdzie słońce. Nie mógł się jednak poruszyć, nie znalazł nawet mocy do uderzenia się po bokach ogonem, jeno, silniej przywarłszy do ziemi, zadygotał, szczękając febrycznie kłami.
A dzień stawał się jak zwykle; niebo bladło, przygasały gwiazdy, na wschodzie zaczynały tlić się pierwsze różane zorze, zaś na ziemi pod wzburzonemi mgłami roznosiły się zwyczajne o tej porze kapele sapań i sennych porykiwań. Stada spały w najlepsze.
Zaniepokoił go ten sen dziwnie twardy, jak mu się zdawało.
— Wielu już się nie porwie na blask słońca — dumał, nie budząc jednak nikogo. Sprężył się nagle i zuchwałemi ślepiami uderzył w rozchylające się wrota wschodu — znowu wiedział dokąd poprowadzi gromady.
Naraz w niedojrzanych wysokościach zaszumiało tysiące skrzydeł, i rozdzwonił się klangor żórawi — znaczyły się w bladych świtaniach ledwie szarzejącemi kluczami. Krzyk spływał coraz niżej i potężniej, aż rozbudziwszy stada, porwał się znowu wgórę i popłynął w stronę dalekiego jeszcze słońca.
Zawyły wraz wilki, a reszta jęła się ciężko podnosić.
Kulas zjawił się wielce roztrzęsiony zdumieniem.
— Żórawie. To i dzień się wnet zrobi.
— Mówiłem! Oszaleją na widok słońca — zawarczał Reks, wydając hasło pochodu. Ale jakoś nikomu nie spieszyło się w drogę. Rozglądali się po niebie i ziemi ogłupiałemi, przerażonemi ślepiami, zupełnie jeszcze nie pojmując tej cudownej przemiany. Bolały ich gnaty, głód doskwierał, a śmiertelne znużenie tak wyczerpało im wszelkie siły, że nie potrafili odczuć własnego zbawienia. A kiedy już resztki mgieł obwisły białemi strzępami po krzakach i szary dzień zajrzał w ślepia — oglądali się ze zdumieniem, jakby wyzbyci pamięci dawnych swoich postaci. Cofali się jedni przed drugiemi, niby przed niepojętemi zjawami. A przytem wyglądali strasznie: skóry wisiały na nich podartemi łachmanami; utytłani w błocie po grzbiety, pełni ran, wrzodów i gnoju, dawali z siebie obraz obmierzłej, zaledwie poruszającej się padliny. I całe obozowisko pokazywało się jednem morzem smrodliwego błota, rozbijanego ustawicznie tysiącami nóg. Podnosili się niechętnie, z jękiem głuchej rozpaczy i jakby jeszcze nieszczęśliwsi w tych brzaskach świtań. Jakaś niewytłumaczona nienawiść i wstręt odpędzały ich od siebie. I nie oszaleli z radości, jak Reks przypuszczał, ale przeciwnie, te jasne, mądre oczy dnia, pokazującego nieubłaganie wszystką rzeczywistość, wzbudzały w nich gorzkie żale i niepokoje — jątrzyły im oczy purpurowe zorze wschodu, bolały rozkwitające na niebie zagony seledynów, przerażała sama jasność, w której wszystko jawiło się w swojej zwyczajnej a jakiejś okropnej postaci. Zobaczyli się w niej tak nędzni, mali i wydziedziczeni — i poczuli się zarazem jakiemś nieszczęsnem stadem istot, wydanem na nowe cierpienia. Rozpaczliwe ryki rozdarły powietrze i przewalały się nad obozowiskiem jak burza długo niemilknąca. I pomimo wilczych kłów i psich naszczekiwań, stada nie dały się ruszyć z miejsca.
Niewytłumaczony strach szarpał jakby pazurami. Bali się tego nadchodzącego dnia; w te długie, bezlitosne noce zapomnieli o sobie, zapomnieli nawet o życiu i z rezygnacją spokojną staczali się do rowów śmierci. Tak już dobrze im było tylko tęsknić, przeklinać i zdychać. Tak dobrze było zapomnieć o sobie i czuć się jeno ślepą i bezwolną cząsteczką ogromu. A ten straszny dzień budzi z drzemki śmiertelnej, przymusza do życia i myślenia o sobie. Któż znajdzie siły do podźwignięcia takich ciężarów? I gdzie to znowu muszą wędrować? I poco? Dawne wiary i nadzieje pomarły w nich ze szczętem. I jakby po raz pierwszy zobaczyli nad sobą blade rozłogi nieba, poszarpane grzbiety gór, i dalekie, puste przestrzenie świata. Straszne wydały się im te ogromy i tak miażdżące, że potworny lęk odbierał resztki przytomności. Rozdrażnienie, wzmagające się co chwila, doprowadzało już do szaleństwa; tu i owdzie zahuczały głosy wściekłości, kopyta orały ziemię i biły wściekle, a nagły, niepohamowany gniew rzucał jednych na drugich. Tratowano się i rozbijano bez powodu. Budziły się dawno zapomniane urazy i pretensje. Każdy czuł się pokrzywdzonym i mścił się na drugich. Dziki, swarliwy zamęt ogarniał obozowisko, a nadomiar złego, nieprzeliczone ciągi drapieżników zaszumiały nad łbami. Całe chmury kruków, sępów i orłów nadciągały z północy i, krążąc coraz niżej, krakały, wypatrując żeru. Niekiedy spadały stadami na leżących pojedynczo, rozdzierając ich w mgnieniu oka. Nie obawiały się kopyt, ni rogów. Dopiero wilki dały im skuteczną odprawę, ale obsiadły wszystkie drzewa, krzaki i wzgórza, wyczekując cierpliwie sposobności.
Słońce wyniosło się nagle z za gór, ogromne, czerwone, niby oko wyłupane i krwią ociekające, wszystek świat stanął w łunach i w milczeniu.
Owce rozełkały się niemilknącym bekiem, reszta stała w niemym podziwie.
— Beczą jak głupie — zawyrokowały zniecierpliwione krowy, odwracając się od słońca.
— Ledwie się zagrzałem a tu dźwigaj znowu gnaty — wyrzekał stary wół, Srokacz — pokazują dzień a potem go schowają. Wielka mi rzecz słońce!
— Nie widziały zadki słońca, ogorzały od miesiąca — urągała jakaś maciora.
— Dają słońce, a gdzie pasza, gdzie świeża woda, gdzie obory?
— I w takim gnoju nas trzymają, pod gołem niebem.
— Gdzie to mamy znowu wędrować? Szukać wiatru w polu!
— Wszędzie wiatr w ślepia wieje! Wszędzie psi boso chodzą! — Huczały wyrzekania.
Reks, zniecierpliwiony do ostatka, ponowił rozkazy ruszania naprzód.
— Wodzą się za łby. Wyrzekają i ani chcą słuchać o wyruszeniu. — Meldowały owczarki.
— Dlaczego? Płakali na noc — jest dzień; tęsknili za słońcem — świeci; narzekali na zimno — niezgorzej grzeje; cierpieli głód — tam się nasycą. I nie chcą się ruszać?
— Właśnie teraz to wszystko im się nie podoba! Któż pojmie ten motłoch. — Odwarknął Kulas.
— Manili nas nocą, a teraz manią dniem. Nie wierzcie psu, nie słuchajcie. Sami sobie damy radę, nie potrzeba nam psich rządów. Chcą nas do reszty wytracić! — podniosły się z różnych stron przeciągłe ryki wołów.
— Trzeba to bydło nauczyć rozumu — zaskowyczał Kulas przez rozdygotane kły.
— Naucz ich! Najwyższa pora, bo ja nie wiem już co robić. — Odwarknął Reks, zapatrzony w skłębione stada. Rozpacz nim miotała, rozpacz bezsilności, gdyż niepodobna było nikomu trafić do rozsądku. Obozowisko stało się nieustającym wiecem rozjuszonych i ogłupionych bydląt. Wszystkie głosy pomieszanych stad wrzały bełkotliwie i chaotycznie, przewalając się od brzega do brzega obozowiska.
Słońce już było wysoko, ciepłe i promienne, niebo rozpinało się błękitną, cudną oponą, pachniało powietrze, dalekie góry polśniewały śniegami, a całym światem szły rzeźwe, upajające podmuchy wiosny, ale zwierzęta głuche na wszystko i jakby oślepłe nawet na zieleń pól dalekich, zjuszone wzburzeniem, nie wiedziały nawet co się z niemi wyprawia. Co pewien czas wysuwało się któreś na czoło i dawało wyraz powszechnego gniewu, niepokojów i bezradności, ale po chwili, ni z tego ni z owego, zbite, stratowane i wyrzucone sromotnie za obręb, konało pod dziobami czyhających drapieżników. Stary, dworski wół, Srokacz, że był ogromny i najgłośniej ryczał, więc też najdłużej gardłował, próbując zbawiać towarzyszów, jeno że nie wiedział jak. Musiał wkońcu ustąpić miejsca jakiemuś buhajowi, który, rogami wymusiwszy sobie posłuch, podniósł potężny łeb i długo mełł ozorem, bił racicami ziemię, ryczał aż się rozlegało, ale tylko jałówki, wpatrzone rozgorzałemi ślepiami, dawały mu posłuch i gotowe były na jego wolę.
— Co taki wie! — Trzymali go, żeby nie zbrakło cieląt, i będzie się tu mądrzył. — Zaprotestowały konie, odganiając go precz.
Potem świnie wystąpiły z mądremi racjami, coś kwiczały jedna do drugiej, wytrząsając ryjami, gotowe cały świat zryć i na wszystko się ważyć, a rady zbawiennej też dać nie potrafiły. Powstawał jeno z tego wiecowania coraz większy zamęt, rozdrażnienie, bójki i ogłupienie. A wciąż wychodziło, że nie chcą ruszać z Reksem, nie chcą wracać do ludzi i nie chcą pozostawać na miejscu.
Już słońce przetoczyło się na drugą stronę, a powietrze wciąż brzmiało tysiącami porykiwań, beków, rżeń i tupotów, wreszcie cichy, ciepły zmierzch dał im radę, że chociaż głodni, skłóceni, rozdygotani, walili się ze zmęczenia tam, gdzie kto stał, i zasypiali ciężkim, kamiennym snem.
Reks, który przez owczarków wiedział o wszystkiem, ozwał się wreszcie do Kulasa.
— Cóż poczniemy? — I wpatrzył się w księżyc, wpływający właśnie na niebo.
— Ja wiem co zrobić — odszczeknął urągliwie, odsuwając się nieco na stronę.
Olbrzymia wilczyca wyskoczyła z krzaków i padła przy Reksie.
— Ja ci poradzę — warknęła i, oblizawszy mu pysk, rozciągnęła się przy nim.
Nie podobał mu się ten kares, ale jeszcze więcej zdumiała jej obecność.
— Wiedź nas, panie i nie oglądajmy się za tem zdychającem mięsem. Pociągną za nami. Trwoga ich popędzi, cóż poczną sami?
— Nie wyszczekuj głupich rad. Czego tu chcesz? — zgniewał się Kulas.
— Do mnie, synkowie — dojrzała jego prężący się grzbiet i przekrwione ślepia. — Mam właśnie z tobą porachunki. Uciekasz przede mną jak zając.
— Nikczemna suka! Nie mogę się pozbyć z barłogu tego zawszonego kożucha. Każę cię wypędzić z gromady. Precz mi z oczów. — Warknął, rzucając się do niej z wściekłością, lecz zanim dotknął jej kłami, wilczki osłoniły ją płotem rozszczekanych kłów, że ledwie zdążył uskoczyć na stronę.
— Bunt przeciwko wodzowi! — Wrzał, aż mu się zagotowało w gardzieli. Gniew, nienawiść i obrażona duma ledwie pozwoliły mu oddychać.
— Próchnieją ci kły, mole żrą jak starą pierzynę, ślepniesz o zmierzchu a jeszcze chciałbyś panować — urągała zjadliwie. — Skopały cię wczoraj cielęta i uciekłeś! A niedawno świnie obmacywały ci ryjami kałdun; nie śmiałeś nawet warknąć. — Tak straszliwie smagały go te bicze, że darł pazurami ziemię i chrapliwie skowyczał, wyczekując sposobnej chwili do rzucenia się w bój.
— Stawaj na placu, nie wydrzesz się śmierci. Dosyć mamy twoich rządów i podstępów! — Zawyła, gotując się do śmiertelnego boju. Ogromna była, największa ze stada, prawdziwa matka gromady; sucha i zwinna jak brzeszczot, sprężysta, nogi miała niby ze stali, paszczę zionącą ogniem i połyskującą strasznemi kłami. Na ciemnej skórze znaczyły się blizny ran dawnych. Z pod ściągniętych brwi jarzyły się błyskawice krwiożerczych spojrzeń. Cała w bojowym dygocie charczała krótko.
— Stawaj! Stawaj!
Naraz ze stu owczarków obskoczyło ją murem, a Reks groźnie zaszczekał.
— Dosyć tych awantur. Nie pora na rozprawy. — Kulas zostanie przy stadach.
Rozkaz był groźny; wilczyca, przyczołgawszy się do jego nóg, zaskomlała.
— Twoja wola. Zostanę przy tobie, panie, będę nad tobą czuwała.
— Zostań. O świcie ruszamy, choćby sami.
Rzucił się pod krzaki, ale nierychło zasnął, gdyż wilczyca przyciągnęła mu kawał jakiegoś mięsa, i gdy się nasycał, kładła mu w uszy nieskończone żale na Kulasa.
O świtaniu, kiedy się podnieśli do drogi, całe obozowisko było już na nogach i wyczekiwało tylko rozkazów.
— Coś ich znowu przemieniło! Stoją jak baranki. — Dziwił się Reks.
— Czy w tem niema jakiego podstępu? — Niepokoiła się wilczyca.
Reks, skoczywszy na swojego ogiera, ruszył na czoło pochodu, wilczyca biegła obok niego, a wszystkie stada, jak było sięgnąć okiem, stały gotowe.
— Na wschód! Do słońca! Na wschód! — Zawyły owczarki.

I stada ruszyły niby wody nieprzejrzane, równo, spokojnie i cicho tocząc się ku górom połyskującym wdali srebrzystemi szczytami lodowców.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.