<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Bunt
Podtytuł Baśń
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Klamkowskiego i Rajskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Dnie niby szaro-błękitnawe koła potoczyły się równo, cicho, monotonnie i tak podobne jeden do drugiego, że już niewiadomo było żali dzisiaj nie jest jutrem lub nie staje się znów wczoraj. Przelewały się zwolna i leniwie jakby głębokie, nieprzejrzane wody, płynące wszystką szerokością świata. Podnosiły się o świtaniach blade, bez zórz, szare i jakby wieczne, niestrudzone pielgrzymy ruszały w drogę bez końca; wymijały posępne południa, snuły się wskroś żałobnych zmierzchów i kładły się na ciężki sen w czarne noce — w noce bez gwiazd i księżyca, jakoby w trumny wiecznego milczenia. I tak było co rano, ciągle i zawsze.
I tak co rano toż samo niebo rozpinało nad światem swoje zgrzebne szare przędziwa.
I tak co rano toż samo zgaszone, umarłe światło zasypywało oczy niby miałkim, przenikającym nawskroś, piachem.
I tak co rano budziła się w sercach taż sama bolesna, niepojęta tęsknota i jakby biczami popędzała dalej, wciąż dalej.
A góry, połyskujące srebrzystemi majakami śniegów i lodów, były wciąż niedościgłe i jednako dalekie. I ziemi jakby nie ubywało pod stopami. Stada szły niestrudzenie i tak szeroką falą, że mogło się wydawać jakby zarówno wszystko się z niemi poruszało, jakby niósł ich przeolbrzymi korab wskroś pustek wszechświata. Bowiem niczyje oczy nie potrafiły się rozeznać w tej monotonji jednakich wzgórz, jednakich drzew, jednakich rzek i jednakiej szarzyzny dni, nieba i ziemi, jakie przechodzili. Nie wiały wichry, nie padały deszcze, nie doskwierało słońce, nie kąsały mrozy. Dnie za dniami spływały tak sobie podobne jak ziarna rozsypującego się różańca. Dawało to niekiedy wrażenie, jakoby stali w miejscu pomimo ciągłego posuwania się naprzód. Aż stało się, iż ta monotonność przerobiła wszystkich na swój obraz doskonałej szarości, milczenia i martwego spokoju. Pomilkły spory; ustały zwady i przeciwy. Nie było szamotań, ryków, ni żałosnych beczeń. Zacierały się nawet przyrodzone różnice. Jednaka dola tak ich wewnętrznie upodobniła, że się już nie rozeznawali pomiędzy sobą. Źrebięta wędrowały z wilkami, maciory szukały ciepła w chłodne noce pod brzuchami krów, cielęta szły obok ogierów, a stare woły wlokły się ze spuszczonemi łbami razem ze świniami. Stali się jedną olbrzymią istnością o jednem tylko czuciu i pchaną naprzód jednakim instynktem. Nawet bowiem wspomnienia nie wytrącały nikogo z tej żelaznej równowagi. Co było kiedyś — dawne życie, ludzie, dawne smutki czy radości, sczezło w pamięci, niby zeszłoroczne badyle na ugorach, i rozsypywało się w pyły.
Wędrowali już bez dręczących pytań a w pokornem posłuszeństwie.
Najlichsza pasza smakowała, goła kamienista ziemia dawała rozkoszny wypoczynek utrudzonym gnatom, a sen przynosił zapomnienie o wszystkiem. O każdem świtaniu żórawiane krzyki zrywały ich na nogi, a psie i wilcze ujadania popędzały wciąż dalej i dalej.
— Tam, za górami, już niedaleko! — wył często Reks dla zachęty.
Więc parli się do tych gór z coraz większą mocą, uporem i szaleństwem niezachwianej wiary, że wkrótce dosięgną tej ziemi obiecanej. Ślepia, promieniejące jakby błagalną modlitwą i niemym krzykiem tęsknot, podnosiły się raz po raz ku tym górom upragnionym a tak strasznie dalekim.
Aż po wielu, wielu takich dniach, o jakimś zmierzchu dosięgli niespodzianie punktu, gdzie ziemie, dotychczas równe, obrywały się nagle gwałtownie, spadając poszarpanemi urwiskami w jakąś niż, dającą pozór niezgłębionej otchłani. Z ciemnych, zionących przegniłą wilgocią wąwozów i rozpadlin, zagrały dalekie bełkoty potoków i tysiączne echa niby to burz szalejących, niby piorunów i niby ryków dzikich zwierząt.
Przed temi jakby wierzejami do nieznanych światów zatrzymały się strwożone gromady, nasłuchując z ciekawością i węsząc.
— Nie ruszać się, stać w miejscach! — ostrzegały żarliwe owczarki.
Zapadła wnet noc wielce swarliwa, zimna, wietrzna i pełna niepokojów. Świt miał dopiero odsłonić tajemnicę, a tymczasem stali, cisnąc się do siebie i obawiając poruszyć z miejsca, gdyż wszędzie czerniały zdradzieckie rozpadliny i ziemia tak dygotała pod nogami, jakby się miała lada chwila oberwać i runąć w przepaści. Grozę podnosiły grzmoty i błyskawice, wybuchające co pewien czas gdzieś z samego dna głębin i mroków. Drętwiały grzbiety i nogi, obezsilała senność, szarpał głód, pragnienie skręcało wnętrzności, lecz stali cierpliwie, wyczekując dalekiego jeszcze dnia i już marząc sennie, co ten dzień przyniesie. Niewiadomo skąd wylęgły szept roznosił nadzieję, że to już ostatnia noc męki i udręczeń.
Jutro! Jutro! Niosły się zciszone głosy. — Jutro! Zrywały się krótkie poryki. Jak w obrazach były w nich widne wszystkie pragnienia i zarazem wszystka pewność wiary w to nadchodzące jutro. I zwolna wszystkie stada, przestępując z nogi na nogę, mełły na spieczonych gorączką ozorach straszne pragnienie tego błogosławionego, wytęsknionego jutra. A że serca wezbrane nie mogły już pomieścić gwałtownych uczuć, wybuchnęły nagle prawdziwym huraganem wołań. Rozpoczęły rogate potężnym, uroczystym rykiem, a potem zawtórowała reszta pomieszanemi głosami, że aż do świtania rozlegał się ten chór śpiewanym taką godnością i żarem, jakby przed drzwiami raju.
Po północy zaczął padać deszcz i wkrótce przemienił się w ulewę i padał niemiłosiernie do chwili, kiedy z pod rozdrganego szkliwa spływającej wody jęły się wynurzać mgławe zarysy świata i stawać kształtami. Wtedy ustały i ryki, a po chwilowej ciszy w rozmiękłem, szarem powietrzu zaśpiewały żórawie i rozsypał się łopot niezliczonych skrzydeł.
Zjawił się i Reks z nieodstępną już wilczycą.
— Naprzód. Naprzód! W drogę! — Wył rozkazująco.
Nie trzeba już było ponawiać nakazu, runęli w czarną gardziel wąwozu jak rzeka, przerywająca tamy, i, cisnąc się srodze a porykując, popłynęli niepowstrzymanym i wzbierającym burzliwie nurtem. Jeszcze któreś obejrzało się za siebie, któreś ryknęło w nagłej trwodze, któreś nawet zapragnęło się cofać, lecz gromady już wzięły pęd i, porwane ogólnym ruchem i spadzistością drogi, spływały w niziny coraz tłumniej i coraz prędzej.
W cieniach wyniosłych, dzikich skał rozegrzmiały tysiączne tętenty niby burza, od której chwiały się lasy na szczytach; po zboczach leciały kamienne lawiny, a spłoszone ptactwo z krzykiem uciekało.
Wąwóz miejscami zarzucony był rumowiskiem zwietrzałych kamieni i stertami połamanych, spróchniałych drzew, przecięty potokami; niekiedy głębokie rozpadliny kładły się wpoprzek; niekiedy musieli przepływać głębokie dolinki, zalane wodą i podobne do zielonych mich drążonych w skałach; niekiedy zaś wąwóz przemieniał się w ciasną i mroczną gardziel, gdzie o skaliste, chropawe ściany krwawiono sobie boki i obtrącano rogi. I nie opowiedzieć tych przeszkód, jakie zwalczali w posępnem a zaciętem milczeniu. Ale ponosiło ich szaleństwo, nie dające pojąć ni odczuć grozy tego pochodu. Byli już jakby skamieniali na wszelkie cierpienia: miażdżyły ich spadające skały, topiły zdradzieckie wody, pochłaniały przepaście, nękały ciągłe głody, zabijał nadmierny trud. A kto padł, tego roznosiły kopyta tysięcy; kto na chwilę osłabł — ginął, kto pozostawał w tyle, również przepadał. Śmierć ze wszystkich stron wyciągała nieubłagane pazury.
Dla słabych nie było miłosierdzia ni litości.
I wszystko jakby się sprzysięgło na ich zgubę.
Prawie każdy dzień pastwił się nad niemi a coraz okrutniej.
Zapłaciwszy bowiem krwawy okup za górskie przejścia, wpadli niespodzianie w szeroką strefę lodów, śniegów i ustawicznych burz.
Nocami z pod śnieżnych tumanów i wskroś lodowatych wichrów wydzierały się żałosne jęki marznących. Zasię i dnie nie stawały się litościwsze: przemarzłe słońce zielonkawą, lodowatą źrenicą patrzyło na te trupie, zdychające korowody, jakie się wlokły wskroś rozszalałych śnieżnych odmętów.
A kiedy i te przezwyciężyli, zastąpiły im znowu drogę jakieś niebotyczne, pomarłe bory. Stały zwarte, ogromne, prawieczne, i pod ich sklepieniami leżały rude mroki jakoby dnia ożenionego z nocą. Stały proste, niebosiężne, podobne kolumnom, uczynionym z czerwonej miedzi, a zbutwiałe już od niepamiętnych czasów. Były jeno próchnem, trzymanem w swoich kształtach przez wieczysty bezruch i wieczyste milczenie śmierci. I ziemia pod niemi leżała martwa, pokryta trupiemi liszajami porostów. Ale najstraszniejszem było, że za każdym głośniejszym rykiem, za każdem uderzeniem a nawet za każdem mocniejszem stąpnięciem — bór się rozpadał i walił. Niebosiężne kolumny rozsypywały się w zetlałe próchno. Zaczęła się rozpaczliwa, głucha walka z tym miałkim, trupim piachem, sypiącym się ze wszystkich stron. Spływał bez szelestu niezliczonemi rudemi kaskadami, zasypując całe gromady. Mieli go po kolana, potem sięgał już brzuchów a wkońcu jeno łby szamotały się gwałtownie w rdzawych kurzawach. Tysiące zostało żywcem pogrzebanych, a pozostali, wstrzymując nawet dyszenia, przemykali się noga za nogą, w śmiertelnej trwodze wymijając każde drzewo zosobna.
Wiódł ich jeno instynkt i żórawiane klangory, śpiewające o każdem świtaniu gdzieś wysoko nad borami, że wkońcu, przed śmiertelnie umęczonymi otworzyły się zielone, ogromne podgórza, skąpane w jasny, radosny dzień. Świeciło słońce, przewiewał upajający wietrzyk, chwiały się soczyste trawy, gęsto znaczone kwiatami, słodko bełkotały niezliczone ruczaje, olbrzymie cedry rozścielały łaskawie aksamitne cienie, cisza nagrzanego popołudnia dzwoniła nieustającym brzękiem owadów.
Podgórze staczało się łagodnie w dolinę, ledwie objętą oczami, z której jakby wyrastały te góry olbrzymie, do których ciągnęli od tak dawna. Lodami okryte szczyty skrzyły się w słońcu jakoby srebrzystemi pochodniami. Zbocza, odziane w zieloną szatę lasów i pocięte białemi smugami wodospadów, postrzępione dzikiemi pędami nagich skał, dawały obraz pełen majestatu i wielkości. Zasię zboku, z lewej strony polśniewała nieogarniona modra gładź morza. Powietrze drgało rytmicznem biciem fal.
Długo pozostali ślepi na te wszystkie cuda; i długo jeszcze, przepełnieni zgrozą wyniesioną ze śmiertelnej walki, leżeli z łbami przywartemi do ziemi, wyczerpani do ostatka, niepomni nawet głodów ni ran, krwawiących jeszcze.
— Już się nie ruszę, raczej wolę zdychać. — Ryknął jakiś buhaj, jakby wiernem echem wszystkich gromad. Jakoż całe dnie upłynęły, zanim wzięli się do jadła i picia i zanim, przychodząc nieco do sił, zaczęli się rozglądać po świecie.
Reks, obleciawszy ocalałych, powrócił do wilczycy srodze znękany.
— Czy to już wszyscy? — Przerażenie ściskało mu gardziel, ledwie łapał powietrze.
— Niema Kulasa i wilków. — Objaśniały owczarki.
— Wiedziałam, że zdradzą — zawarczała wilczyca. — Uciekli jeszcze przed wąwozami.
— Ale czy to już wszystkie stada? — Kłopotał się, nie mogąc wierzyć oczom.
— Reszta wymościła gnatami rozpadliny i te przeklęte bory.
— Byłoby lepiej, żeby była nie uszła ani jedna żywa noga.
— Nie martw się, jeszcze wyginiemy. — Dogryzały zuchwale owczarki.
— Już niedaleko, niedaleko. — Obiecywał stanowczo Reks.
— Czekaj tatka latka, aż kobyłkę wilcy zjedzą. — Zaskamlał urągliwie któryś i, zanim skończył, krwią spłynął pod kłami wilczycy, nauczyła go poszanowania.
— W której stronie zapadły na noc żórawie? — węszył i nasłuchiwał na wszystkie strony.
— Zaprowadzę cię do nich, aż mi w uszach wiercą ich krzyki.
— One się ciebie boją, zostań i czuwaj.
— Nie pamiętam nawet smaku ich mięsa. — Zadyszała wzgardą i, wskazawszy mu kierunek, wiodący do nich, poleciła rozejrzeć się w leżących stadach.
Z nieprzeliczonych gromad, jakie się zbuntowały przeciwko człowieczemu jarzmu i poszły szukać wolności, widniało zaledwie tysiące niedobitków.
Zaiste, pierwszy raz w życiu litość targnęła jej wilczem sercem, gdy się przyjrzała tym wynędzniałym szkieletom, leżącym bezwładnie.
— Gnaty, same gnaty i dziurawe skóry! — Zaskomlała współczująco.
Roztkliwił ją również widok owiec; leżały pod cedrami.
— Uratowane, i jak, jak? — Troskała się, podpełzając nieco bliżej.
— Nie wiemy! Nie wiemy! — Rozbeczały się, uciekając pod opiekę baranich rogów.
I świńska gromada zdawała się być w całości. Rozwalały się na piaszczystych brzegach strumienia. Na widok wilczycy jęły się podnosić groźne ryje, trwożnie zastrzygły kłapiaste uszy, a okrągłe, mądre ślepia wpierały się w nią z lękiem.
— Nie myślałam, że was jeszcze zobaczę. I prawie wszyscy ocaleli!
— Bo lecieliśmy, jak zwykle, na końcu, przecież nie mamy końskich kulasów.
— A jak się zaczął bór walić i sypać, tak my ostrożnie i wolniutko stronami.
— Nam pilno tylko do koryta! Do śmierci nikomu się nie śpieszy.
— Macie szczęście! — Warknęła z uznaniem.
— Mamy rozum, żeby się nie pchać tam, gdzie już drudzy giną.
Podpełzła bliżej koni, ale któryś trzasnął kopytami i rżał brutalnie.
— Poszła precz, suko, nie włócz się tutaj, bo zatratuję.
I rogate przyjęły ją nieprzychylnie, gdyż jakiś buhaj zagroził jej rogami.
— Chcesz komu flaki wypuścić? — Masz dosyć naszego mięsa w borze!
— Jakże mało z was pozostało, jak mało! — Ubolewała tak szczerze i przeciągle, aż te skowyty rozlegały się płaczliwemi echami.
Buhaj podniósł ciężki łeb i wybuchnął potężnym a wzgardliwym rykiem.
— Pioruny nie biją w chwasty; takie parszywe skóry, jak ty, ocalają się nawet z potopów. Precz żebyś nam tu nie śmierdziała!
Zawyła w odpowiedzi — klacze jęły się zrywać, rżeć trwożnie i bić kopytami.
— Głupie mięso. Macie szczęście, nie jestem głodna. — Warknęła wspaniałomyślnie.
Było już ciemno, kiedy powróciła do Reksowego legowiska, z jakiemś ułowionem mięsem jeszcze ociekającem krwią. Zabrali się wnet do żarcia. Długą chwilę tylko gnaty trzeszczały i słychać było żarłoczne chłeptania. Wreszcie Reks, nasycony, oblizując się smakowicie, jął rozpowiadać o żórawiach.
— Zostaną nad wodami do odmiany księżyca i przylotu bocianów. Tymczasem i nasi odpoczną i podpasą się, zbiorą siły, trawy wszędzie gęste. Ale widziałem dużo tłustych, ciężkich ptaków po polach, prawie same lecą w kły, stad trzeba oszczędzać, zostało ich tak niewiele. — Rzucił jakby odniechcenia.
— Nie lubię ptaków, kłopot z obdzieraniem pierza i zostają ślady.
— Mamy już niedaleko, za temi górami. — Spojrzał na szczyty, majaczące w mrokach.
— My je przejdziemy, ale jak sobie poradzą rogi, kopyta i racice.
— Pójdziemy dolinami. Żórawie nas przeprowadzą.
— Co im tam góry czy morza, przelecą. Czy stada zechcą iść dalej?
— Nie chciałyby iść dalej, teraz, kiedy już tak blisko do raju! — Zdumiał się.
Zwinęła się w kłębek, zdając się zasypiać.
Księżyc wytoczył się na ciemne niebo, lodowe szczyty jakby przygasły, ziemię zaczęły oprzędzać srebrzyste mgły, cichość zalewała świat, tylko dalekie, nieustanne bicie fal stawało się jakby rytmicznem, mocnem uderzeniem serca. Reks nie mógł zasnąć, zbudziły się w nim jakieś trwogi.
— Takim obieżyświatom niebardzo można dowierzać. — Warknęła niespodzianie.
Właśnie był rozważał żórawiane wskazówki i opowiadania.
— Tym niebieskim latawcom wszędzie dobrze. I co oni mogą wiedzieć o ziemi?
— Co oni mogą wiedzieć o naszem życiu — ziewnęła jakby znudzona. — Skrzydła wyniosą ich z każdej złej przygody. Nie pojmują hazardu walki, ni słodyczy zwycięstwa. Taki głupi dziób połknie żabę i może o tem latać choćby cały tydzień. A błotnistych kałuż nigdzie im nie brakuje. I pycha je roznosi, że człowiek na nie nie poluje. Cóż to za raje, do których nas prowadzą? Pewnie bagna i wody.
— Z pewnością niema tam naszego ciemięzcy i kata, niema człowieka.
— Ale czy będziemy się mogli tam wyżywić! Nie myślę o sobie.
— Śpiewały mi o tym świecie cudowne pieśnie. Wierzę im, one nigdy nie kłamią.
— Każda liszka swój ogon chwali. Dziwi mnie tylko, czemu z tych rajów przylatują do nas wywodzić młode! My barłogów nie ścielemy na drugim końcu świata.
— Tajemnica — odwarknął niechętnie. — Tego się rozumem nie przejrzy.
— Sowy po dziuplach także krzyczą: tajemnica, tajemnica! Ślepe są na słońce i myślą, że drudzy również nic nie widzą! — zawyła, aż lękliwie zabeczały owce.
— Milcz, bo cię wygonię! — warknął srogo, zaniepokojony wątpliwościami, jakie w nim wzbudziła. Nie wolno mu było wątpić o skrzydlatych. Wszystkie jego wiary i nadzieje i wszystka przyszłość tylu czworonogich rodów — zrodziły się z tych pieśni czarodziejskich. Przecież jeno te żórawiane klangory wiodły ich przez pustynie strasznego świata. Gościniec wymoszczony własnemi gnatami zostawili za sobą. Rzucili wszystko i parli się wskroś wszystkich piekieł do tej wyśnionej krainy szczęśliwości. Niedalekiej już, niedalekiej. Znowu mu o niej śpiewali cuda! Nową wiarą napaśli mu duszę. Złość mówi przez nią, snadź rozdrażnia ją światło.
Nie mógł zasnąć, księżyc świecił prosto w ślepia, i z dolin przywalonych mgłami wyrywały się niekiedy echa jakichś ryków, od których przechodziło mrowie.
— Czeka nas ciężka przeprawa! — Nasłuchiwał ze drżeniem.
— Pchniemy naprzód rogate, na próbę.
— Co może tak strasznie ryczeć? — Niepokoił się.
— Zobaczymy jak nas napadną. Śpij, dzień już niedaleki.
Ale i nazajutrz, przy świetle słońca, powróciły też same wątpliwości i jakieś dziwne, niepojęte lęki. Unikał wilczycy a zatroskał się naraz o gromady, biegał pomiędzy niemi, oglądając niemal każdego czworonoga zosobna. Wdawał się w przyjacielskie pogwary, z płomiennem przekonaniem prawiąc o niedalekim już celu wędrówki. Wskazywał góry, za któremi miały się już skończyć wszystkie cierpienia. Starał się w nich przelać całą swoją wiarę w to jutro szczęśliwe. I swoim grzmiącym, lwim głosem powtarzał, co był zasłyszał od żórawiów. A robił to z coraz większą żarliwością, gdyż poczuł wśród nich wzrastającą niechęć. Zdało mu się, iż przekonywa niemych i głuchych. Podniosły się łby, ciężkie oczy wpijały się w niego, ale odpowiedzią było jeno złowrogie milczenie. Pomnażał usiłowania i nic nie pomagało. Wyszukiwał lepszych pastwisk, czystych źródeł, chłodniejszych legowisk na południowe odpoczynki — na darmo wszystko. Nieufność rosła coraz większa i z dnia na dzień. Jakaś niewidzialna a coraz głębsza przepaść otwierała się pomiędzy niemi. A przecież nażerali się znowu dosyta. Sprawdzał jak im się wypełniały zapadnięte boki, jak skóry zaczynały połyskiwać, a grzbiety im się prostowały. Nawet głosy nabierały donośności i mocy. A równocześnie było coraz więcej wyrzekań. Dosłyszał je którejś nocy, gdy pod osłoną mgieł przemykał się wśród nich. Świnie, używające na orzeszkach, leżących pod cedrami, chrząkały leniwie.
— Cóż to za żarcie! gorzkie jak piołun, zgniłe. Och, kartofle z osypką, kartofle!
— Albo te trawy — rżał jakiś drygant — jakby się gryzło osty, parzą w gębie…
— Co jabym dał za miarkę owsa lub wiązkę siana.
Krowy, ledwie widne z bujnych traw, pojękiwały również.
— Taka pasza, żresz cały dzień, a wymiona puste i brak sił. Och! buraczane liście, makuchy, kłak suchego siana! To były uczty nad ucztami.
I spróżniaczone woły, o brzuchach jak beczki, wyrzekały płaczliwie.
— Schylaj się cały dzień, skub trawkę za trawką, a wieczorem kałdun pusty, grzbiet obolały i jeszcze gnaj szukać wody. Na psa mi taka wolność. Nie dla nas takie szczęście. Szło się do gotowego, już zdaleka żłób pachniał obrokiem.
Nawet te głupie owce wybekiwały nieustannie, że im było za gorąco w tych wełnach wciąż narastających, a z których nie miał ich kto ostrzyc.
Stary „Srokacz“, który wydostał się z lasów mocno poturbowany i jakby niespełna rozumu, wałęsał się wciąż, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, i wciąż porykiwał.
— Mówiłem, źle się skończy! Mówiłem! Szukajmy pana, szukajmy człowieka! Uu! Uu!
Reks wrócił na barłóg zgryziony i rozgoryczony.
— Podłe mięso — zaskomlała wilczyca, wysłuchawszy relacji. — Już ich roznosi pasza.
— Nażerają się po gardziele, nic nie robią i czegóż im więcej? — Biadał.
— Mają za dobrze. Bieda przyprowadzi ich do rozumu. Trzeba ruszać dalej.
— A teraz ja się boję, czy pójdą? Czułem w nich nienawiść! I za co? Za co? Prawda, pastwiska już stratowane i wytarte, wody też zapaskudzone. Czem ich poruszyć?
— Obietnicami. Obiecuj, co jęzor wytrzyma, uwierzą i pójdą.
— Jakże to? — Warknął zgorszony.
— Obiecanka — cacanka, a głupiemu radość! Nic nie zełżesz. Szczęście leży w nadziei. A czemże żyli dotąd? I jeszcze powiadają: nadzieja matką głupich, a jabym wyła na wszystek świat, że nadzieja matką wszystkich. Niech owczarki poniosą niby to tajoną wieść, jako wędrówka skończy się w dolinie pod górami, że tam już kres ostateczny; tam wolność i szczęście. Trzeba ich czemś poruszyć, bo jak się rozsmakują w tem błogiem lenistwie, dalej nie pójdą. Zresztą, alboż im to źle? Żrą dosyta, człowiek ich nie wytępia, i bat nad niemi nie poświstuje. Żeby tam, gdzie ich prowadzisz, nie mieli tylko gorzej.
— Tam nie dotknęła ziemi stopa tyrana — zawarczał namiętnie. — Dobrze radzisz, ale co będzie potem, kiedy dojdziemy pod góry?
— Potem, zapomną co słyszeli, a pójdą na lep nowych obietnic i znowu dadzą się poprowadzić dalej. Muszą być oszukiwani, dla ich szczęścia…
— Masz łeb płodny fortelami. — Podziw w nim wstał, graniczący z lękiem.
— Każde z wolnych musi mieć swój rozum, nie żyjemy z ludzkiej łaskawości.
— Trzeba stąd ruszać, gdyż tutaj wkrótce rozpoczną się burze i ulewy.
— Lecę przyśpieszać porę wymarszu. Czy ufasz swoim?
— Psom! Jak sobie. Widziałaś, jak całą drogę byli wierni i oddani.
— Daj baczenie na te chłopskie kundle, one coś knują przeciwko nam…
— Przywidzenia, najwierniejsi z wiernych. Toć i owczarki nie dają ci przystępu do owiec.
— Jeszcze się taki nie ulągł, któryby potrafił mi wzbronić! — zaskamlała wyniośle. — Widziałam jak po nocach coś kręcą się między gromadami, coś wyszczekują cicho.
I z tem poleciała, zasię Reks pobiegł na skalisty występ, wiszący nad pastwiskami, i, rozciągnąwszy się, patrzył dokoła.
Podgórze, niby zielona, olbrzymia płachta, przerośnięta drzewami, staczało się w niezmierzoną dolinę, przytrząśniętą złotawym brzaskiem.
Za nią wynosiła się niebotyczna ściana gór, a zboku, daleko, gładź morska jarzyła się oślepiającemi drganiami. Nagrzany wiatr pieściwie owiewał.
Słońce wisiało jeszcze wysoko. Stada pasły się rozproszone, ledwo widne z traw i z barw prawie wypełzłe, tylko białość świń znaczyła się ostro pod rozłożystemi cedrami. Owce perliły się po zielonych zboczach niby rozsypane kamienie. Bełkotały monotonnie jakieś wodospady. Dalekie morze grało falami. Niekiedy wybuchał przeciągły ryk, częściej jednak jazgotliwe, przyjacielskie naszczekiwania psów mąciły cichość.
Reks przenosił oczy z miejsca na miejsce, zdało się, iż dłużej patrzył w niepokalane błękity nad górami, gdzie krążyli orłowie, to obzierał się za siebie na ten przeklęty bór, wiszący na skraju widnokręgu czarną, gradową chmurą, lecz ślepy był zarówno na przestrzeń, jak i na wszelki widzialny kształt. Zasłaniały mu bowiem świat zgryzoty, zrodzone głupiemi skowytami wilczycy. Przyszły nagle do pamięci wszystkie przygody od chwili opuszczenia ludzi. Zjawiały się w pełni doskonałej, jak je każdy dzień przynosił. Jeno, że przeżywał je teraz z zawrotną szybkością. A nie brakowało w nich ani jednego posłyszanego jęku, nie zbrakło trupów pozostawianych w tyle, nie zbrakło głodnych, nieskończonych pochodów, niczego. Miotało się to wszystko w nim siłą huraganu, choć w cichości śmiertelnej. Otrząsał się z tych koszmarów, chciał jakby od nich uciekać, zapomnieć — nie było sposobu. Pasły się jego sercem udręczonem. Zgroza zjeżyła mu szerść i rozklekotała zęby. Skowyczał chwilami, darł pazurami ziemię, nie przemógł jednak tych przypomnień, dźwigających się coraz wyraziściej i tłumniej z nor mózgu. Gdzież są te nieprzeliczone rzesze? Całe szlaki, całe nieskończone szlaki, wymoszczone ich gnatami, zamigotały straszliwą wstęgą. I wielu z nich dosięgnie tej ziemi obiecanej? Niezmierny ciężar zwalił się na niego. Żałość darła mu serce i zarazem coś jakby czucie odpowiedzialności dawało znać o sobie falą szarpiącego bólu. Zawierzył żórawiom; obłąkały go ich górne, czarodziejskie opowieści. Żali to nie cudowne jeno baśnie? Żali może być na świecie takie szczęście? Młoty zdawały się bić w jego czaszkę coraz potężniejszemi ciosami. A jeśli to nieprawda, więc kłamstwem byłyby wszystkie jego wzniosłe hasła i obietnice, któremi zbuntował nieprzeliczone rzesze. Majakiem te ziemie obiecane, złudzeniem. I co się stanie, jeśli tam, gdzie ich wkońcu zawiedzie… Nie, nie, zawył w nim instynkt samozachowawczy. Musi tak być, jak wierzył, jak śpiewały żórawiane pieśnie, jak tego dusza pożądała. I na zbawienie wywiódł te tłumy a nie na zatratę. Ciężka jest ta wędrówka, cierpią i giną, lecz przecież mają niegorzej, niźli mieli w człowieczej niewoli. Skruszył im kajdany i wywiódł na wolność! Poszli za nim dobrowolnie, nie przymuszał. Skarżą się, przeklinają go za swoje cierpienia. Trzeba cierpieniem płacić za wszystko. Nauczą się żyć. Bólem zdobyte szczęście nie zawiedzie. Tyle dzikich gromad istnieje i nie zamieniłyby swojej wolności na ludzką opiekę. Niesprawiedliwości wydali wojnę i muszą zwyciężyć. Są jeszcze ślepi, ale przejrzą dopiero tam, za górami, na tych rajskich polach szczęśliwości. W upojeniu nowego życia zapomną o przeszłości. I niechaj będzie przeklęta!
Ścichała w nim burza, jeszcze niekiedy grzmotnął piorun lub błyskawica wyżerała oczy, lecz zwolna dumny spokój ukołysał serce, umacniała się pewność, i dawne, niezłomne wiary skrzepiły omdlałą wolę.
Długo jeszcze dumał na skałach i dopiero o dobrym zmierzchu, kiedy księżyc wypłynął na niebo i cedry pokładły długie cienie, wrócił na legowisko.
— Lecą bociany, od zachodu słychać było klekoty. — Warknęła sennie wilczyca.
— Właśnie na nich czekają żórawie i my czekamy.
Zapadło milczenie. Noc srebrzystemi skrzydłami światła obtuliła świat.
Zaledwie świt ubielił wierzchoły drzew i zaświecił w przymglonych jeszcze oczach wód, gdy od zachodniej strony zaszumiały głuche mioty jakby nadbiegającej burzy, a pokrótce na blednącem niebie zamajaczyły nieprzejrzane ptasie korowody. Leciały olbrzymim trójkątem niby rozdrgana, brzemienna piorunami chmura. Spływały od pomarłych lasów, skośnym, zniżającym się lotem, że trzask klekotań osypywał się na podgórza suchym szelestem wiórów.
Bociany! Bociany! Zawrzało od krańca do krańca. Gromady jęły się gwałtownie zrywać i podnosić ciężkie łby ku tej biało-czarnej chmurze, opadającej coraz niżej. Tysiące ryków powitało starych przyjaciół. Odpowiedział im radosny klekot, i szumiący wir nieprzeliczonych skrzydeł załomotał tak nisko, że już dojrzeli wyciągnięte ostre dzioby i czerwone nogi, przywarte do brzuchów. Od bicia tych skrzydeł powiał gwałtowny wicher i zakołysał drzewami. Wraz też rozsypywał się w powietrzu świergot drobnego ptactwa i całe ich chmary, tające się na bocianich grzbietach, sfruwały ze słodkim szczebiotem. Obsiadły wszystkie cedry, krzaki, wyniosłości i jeszcze wielkiemi gromadami padały między stada. Zasię bociania horda, okrążywszy podgórza, skręciła na lewo, nad wielkie rozlewiska, świecące zoddala bielmami jeszcze sennych wód. Tam opadły i długo nie milkły klekotania, żórawiane krzyki powitań i chlupoty wód, a ciągle było widać podrywające się na chwilę chmary.
Stada były głęboko poruszone przylotem bocianów, wielu pognało za niemi. Niewytłumaczona radość rozpalała serca i ponosiła. Jakieś szczęście spłynęło na wszystkich wraz z ich ujrzeniem. Rogate nie mogły się powstrzymać od ciągłych ryków radości. Konie wyprawiały dzikie harce, rżąc i bijąc kopytami. Psy dziw nie oszalały, wyszczekując na jaskółki i skowronki, siedzące po drzewach. Zapanowała powszechna radość. Jakby święto uczyniło się na pastwiskach. Zapominano jeść, a co trochę spoglądano w niziny, nad wody, połyskujące już w ogniach wschodu. Bociany! Bociany! zrywały się wciąż przeróżne głosy. I coś dziwnego ciągnęło do nich nieprzeparcie. Jakże, przyleciały z pod tamtego nieba! Z dalekiej ojczyzny; z ich pól, z ich wiosek, z ich strzech. Przywiało wraz z niemi jakieś inne, upajające powietrze. Te suche, drewniane klekotania rozśpiewały się w nich czarownemi echami przeszłości. Łzawa rzewność rozkołysała duszę. Alboż nie razem paśli się po łąkach. Nie klekotały to nad ich strzechami całemi latami. Nawet świnie się roztkliwiły, wspominając, jak to im z koryt kradły żarcie te długie, twarde dzioby. Niejedna pamiętała jeszcze bolesne uderzenia. I nieraz na ścierniskach nasłuchały się kuropatwich skarg, że im podbierały jaja i kradły młode. Każdemu jakieś wspomnienie zapaliło się w pamięci, i każdego przejmowała nagła, dręcząca tęsknota za przeszłością. Zapachniały im dymy, zapachniały podwórza i zapachniały świeże obroki. Wzmogły się tęskliwe ryki spotęgowane jeszcze świegotem jaskółek, kołujących zapalczywie nad stadami, jak kiedyś…
I Reks poczuł się wytrącony z równowagi. Znał się z niemi wybornie. Gnieździły się przy dworze na starym modrzewiu i nieraz porywały mu z miski ziemniaki! Nieraz dla figlów ganiał za niemi po łąkach! Tyle wspomnień przyszło z niemi!
— Tam już zimno, śniegi! Ale i one w jedną z nami stronę. — Roztkliwiał się głośno.
Tylko wilczyca potraktowała ich przylot ze wzgardą i wzburzeniem.
— Śmieciarze, żabołyki! W sam raz kompanja dla psów do polowania po śmietnikach — szczekała urągliwie. — Rozumiem żórawie, na swojem prawie żyją i zdala od ludzi, ale ta hołota, ci podwórzowi złodzieje, wiecznie głodni i wiecznie czyhający, żeby coś porwać, ci szczekacze, opaskudzający wszystkie drzewa, nienasycone gardziele.
I niepodobna się przed niemi schronić, wszystko wypatrzą i na cały świat rozklekocą. A jacy są mężni, to się wkrótce przekonam.
Jakoż przekonała się, przynosząc w biały dzień paru złowionych.
— Wzięłam na oczach wszystkich! Będą mi się odgrażały przez całe miesiące.
Reks przerwał jej wesoło.
— Za parę dni ruszą wraz z żórawiami, a my zaraz za niemi.
Te parę dni przeszły w dziwnym nastroju podniecenia, wyczekiwań i jakby cichych narad. Tajemnicze pomruki słychać było nocami. I co jeszcze zwróciło czujną uwagę wilczycy, z czem się nie wydała, że psy, a nawet część owczarków przestawała wciąż z niemi, jakby razem coś spiskując. W dodatku rozpadały się ulewne deszcze, a w przerwach dzikie chmury przewalały się po podgórzach. Noce nastały ciemne, zimne i hukliwe. Doliny przysłoniły się nieprzejrzanemi mgłami. Niebo zawaliły ciężkie bure chmury, że słońce dawało pozór zielonkawego, zgniłego jaja. Na morzu zaś rozszalały się burze, fale skowyczały u brzegów, bijąc spienionemi chlustami ku obłokom. I nie było się gdzie schronić przed tą oszalałą dmą i ulewami, gdyż drzewa, szarpane wichurą, wyły przerażająco, zamiatając gałęziami ziemię.
Któregoś zmierzchu żórawie dały znać o gotowaniu się do odlotu.
— Jutro ruszamy dalej. Zawiadomić wszystkich — rozkazał Reks i, ogryzłszy jakieś schaby przywleczone przez wilczycę, zaszył się w krzaki i zasnął.
Obudził się o dużym dniu; deszcz nie padał i wiatr rozganiał resztki chmur.
— Ruszamy! Naprzód! Naprzód! — Zawył ze wszystkiej mocy i naraz błędnemi ślepiami potoczył dokoła — podgórza były puste, tylko spienione wody bełkotliwie szorowały po trawach.
— Gdzież się zapodzieli? — Wyszarpał się z niego głuchy skowyt.
— Rzeka wylała, musieli uciekać przed wodami! — Tłumaczyła wilczyca, synowie przy niej stali, a kilkunastu najwierniejszych owczarków biegało, węsząc bezradnie.
— I nie można ich dojrzeć. Musieli wyruszyć jeszcze przed północą.
— Jak śmieli bez mojego rozkazu, jak śmieli. — Rzucał się gorączkowo.
— A śmieli. Dziwniejsze, że nic nie słyszałam, to niepojęte…
— Dogonimy. Naprzód! — Zawył Reks, odzyskując zwykły animusz.
Popędził naprzód, prześcigając wody, spływające coraz szybciej. Podgórza opadały dosyć stromo — miejscami trzeba było wymijać skaliste urwiska, miejscami zaś pod gwałtownemi obrywami przytulały się małe jeziorka, obrośnięte drzewami.
— Muszą być niżej, za wodami. Kryją ich zarośla.
Ale i tam ich nie było. Rozglądając się dokoła, spostrzegli ze zdumieniem, że za wodami tropy skręcały nagle w prawo i ciągnęły się równolegle do gór.
— Zbłądzili. Nieszczęśni! Chcieli obejść te spadzistości i zmylili drogę. — Biadał.
— Ale też pędzą. Zwyczajnie to i w dwóch dniach tyleby nie przelecieli.
— Trzeba i nam wyciągać kulasy.
Pobiegli już cwałem. Ślady przejścia widniały na szerokiej przestrzeni: trawy leżały stratowane i wdeptane w ziemię, krzaki połamane. Na niskich kaktusach wisiały kłaki wełny i szerści. Szlak ten przecinały liczne potoki, groble szutrowisk i piaszczyste wydmy, a zamykały białe wzgórza kredowych złomów. Za niemi, nisko rozciągał się jakiś ogromny kraj szary, smutny i wypalony przez słońce. Gdzieniegdzie skrzyły się jakieś białe plamy i widniały kępy olbrzymich drzew.
— Tam odpoczywają! — Zaszczekał któryś, patrząc w punkt, gdzie chmary ptactwa kołowały w jednem miejscu. Dojrzeli wnet modre rozlewisko wód obrzeżonych jakby rzęsami pierzastych palm i rozległe, zielone pastwiska.
— Leżą w cieniach. — Zaskowyczały psy, wydzierając się naprzód.
Reks, szalonemi susami wyprzedziwszy wszystkich pierwszy wpadł między stada.
— Ślepiów nie mieliście — zawył groźnie. — Zamiast iść prosto na góry, na wschód, wy jak głupie barany właśnie w drugą stronę! I bez moich rozkazów?
Ani jeden głos się nie odezwał, co go tak rozgniewało, że, biegając jak szalony, wyszczekiwał na wszystkich, a dając folgę swojej naturze, tu i owdzie szarpał kogoś kłami, uderzał łbem i drapał pazurami ziemię.
Tysiące patrzyły w niego niedocieczonemi ślepiami, zmęczeni byli drogą i upałem, senni, a on im przeszkadzał zażywać odpoczynku. Miejsce bowiem mieli wybrane, przejrzyste wody dyszały chłodem, palmy rzucały słodkie cienie, trawy były smaczne i miękkie, a lekki powiew kołysał w lubej drzemce, jakby przyśpiewywał.
Reks, ochłonąwszy nieco z gniewu, zaczął stanowczo rozgłaszać, jako zaraz po odpoczynku wracają do miejsca, gdzie na nich czekają żórawie.
— Stamtąd ruszamy prosto przez góry. Ostatnia nasza droga. Przejścia szerokie, łąkami, nad rzeką. Trzy tylko odpoczynki, a potem już koniec naszych wędrówek.
— Nie wracamy! Idź w swoją stronę! Nasze drogi się rozeszły! — Podniósł się ryk, jak grom.
Reks zakręcił się wkółko, jakby uderzony kamieniem, ale nie zawierzył swoim uszom.
— Droga równa, jak w polach — ciągnął dalej — przejdziemy bez trudów, a potem koniec…
— Łżesz! Łżesz! — Zaszczekały naraz wszystkie kundle, wystawiając łby z poza świń.
Wilczyca ze swojemi rzuciła się ku nim, broniły się zajadle, zwłaszcza, że im na pomoc ruszyły stare maciory. Powstało wielkie zamieszanie.
A Reks, straciwszy resztę panowania nad sobą, jął skomleć prawie pokornie; przekonywał, próbował trafiać do rozumów, obiecywał, zachęcał i namawiał do wytrwania. Rozpacz zagrała mu w ślepiach, ściekając palącemi łzami. Otwarła się przed nim przepaść. Wszystkie marzenia waliły mu się w ten dół niezgłębiony i, jak tamte, przeklęte lasy, zasypywały go próchnem unicestwienia. Wszystko im poświęcił, a teraz co? Podwoił siły, chwilami padał, ledwie już dysząc, ale zrywał się i ostatkami sił i przytomności walczył dalej z powszechną głupotą, uporem i tchórzostwem. Stawał przecież o ich własne dobro.
— Gubicie siebie! Gubicie przyszłe pokolenia! Zmarniejecie w tych pustyniach, zeżre was głód, rozszarpią dzikie zwierzęta, zabije słońce. Jeszcze trochę odwagi, bracia, trochę cierpliwości, trochę wiary. Tyleśmy wycierpieli, tak blisko mamy już do szczęśliwego końca i wolicie tutaj marnie zginąć! — Zbrakło mu głosu, ochrypł.
Jakiś płowy buhaj, o potężnym łbie i krótkich rogach wysunął się z ciżby.
— Milcz, tyranie — ryknął, aż zadygotały liście palm. — Skomlisz, jak wystraszony szczeniak, ale nikt ci już nie uwierzy. Nie pójdziemy z tobą. Nie chcemy wyginąć do ostatniego. Leć sam za żórawianym klangorem, goń sam te ideały i sam sobie szukaj wiatrów po świecie. Wymordowałeś nas nikczemnemi obiecankami. Czas skończyć z szaleństwem i oddać wodze rozsądkowi. Od prawieków rządzili nami ludzie i od prawieków dbali o nas. Zrobiłeś z nas zdziczałych, bezdomnych włóczęgów. Nieszczęsni, daliśmy się na lep twojej wolności. Dla niej kazałeś nam porzucić pewny byt i ojczyznę. Styranizowałeś nas głupiemi majakami. Bo to nieprawda, że tam za górami leży ta twoja obiecana ziemia wolności i szczęścia, nieprawda. Nigdzie jej niema, gdzie niema ludzi, gdzie niema obór, gdzie niema obsianych pól i gotowej paszy na zimę. Wiedziałeś o tem, a wywiodłeś nas i zaprzedałeś śmierci.
— Chcecie wrócić do jarzma, niewoli i batów! — Zawył przesmutnie.
— Chcemy żyć! — Buchnęły w niebo tysiączne głosy. — Chcemy żyć!
Zaskowyczała wilczyca, broniąca się rozpaczliwie przeciwko ryjom i psim kłom, skoczył jej na pomoc, lecz, zanim dobiegł, otoczył go las strasznych rogów.
— Śmierć tyranowi! Śmierć zdrajcy! Śmierć mordercy!
Przysiadł i, powlókłszy dokoła ślepiami bez trwogi, zawył po raz ostatni.

Po chwili, nad brzegiem modrych wód, w rozchwianych i przesłonecznionych cieniach palm, znaczyła się jeno wielka, krwawa plama.
W dzikiej zajadłości, literalnie roznieśli go na kopytach.

Triumfujące ryki rozgłaszały światu śmierć tyrana i odzyskaną wolność!

I oswobodzone od chimer stada jęły się wałęsać po pustyniach w niestrudzonem poszukiwaniu człowieka. Nie wiedziały nawet gdzie go znaleźć, więc szły gdzie nęciła lepsza pasza i ponosiły oczy. I do ojczyzny pragnęły powrócić. Ale kto z nich mógł pamiętać, w jakiej ona stronie leży? Któż mógł je tam zaprowadzić?
Brnęli wskroś niezmierzonych pustyń, żarło ich niemiłosierne słońce, zabijały głody i pragnienia, zasypywały piaszczyste zawieje, tępiły dzikie zwierzęta, lecz nic nie potrafiło w nich ugasić tej nieukojonej, strasznej tęsknoty za panem.
Aż po wielu, wielu dniach wędrówek jakby naprzełaj świata, czołowe gromady zaczęły nagle przystawać, drżeć i walić się na ziemię.
— Człowiek! Pan nasz! Człowiek.
Na skraju nieprzebytych zarośli, pod rozłożystą palmą siedziała małpia rodzina, olbrzymi goryl, snadź zaskoczony znienacka, porwał się strachliwie z ziemi.
Na jego widok wszystkie stada padły w pokorze, i niebosiężny ryk wybuchnął.
— Panuj nam! Rządź nami. My twoi wierni! Nie opuszczaj nas!
Wystraszony goryl uciekł na palmę i, bijąc kokosowemi orzechami w najbliższych, bełkotał coś niewiadomego i parskał z wściekłością.
A zdołu wznosiły się nieustanne błagania:
— Panuj nam! Rządź nami! My twoi! Panie nasz!

KONIEC.
Kołaczkowo, 17/VIII 1924.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.