Chleb rzucony umarłym/Od Autora
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chleb rzucony umarłym |
Wydawca | Państwowy Instytut Wydawniczy |
Data wyd. | 1971 |
Druk | Łódzka Drukarnia Dziełowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mur dzielił ludzi i po to był postawiony; nie umiem tego krócej wyrazić. Opowiadanie określone jest dniem, kiedy mur zamknięto jesienią 1940 roku, i „wielką akcją” w 1942, kiedy w części dzielnicy przestał czemukolwiek służyć. Co w pewnym stopniu wyjaśnia, dlaczego w książce nie ma tego, czego nie ma. Ostatnie lata wojny spędziłem „po tej stronie”, wśród ludzi, którzy pozostali moimi bliskimi.
Mówiono: „murowane dokumenty”. Ja takich nie widziałem, ale widziałem niezawodnych ludzi, którzy dla ocalenia cudzego istnienia narażali życie własne. Do nich kieruję tę przedmowę. Dzisiaj mnie samemu to i owo wydaje się niewiarygodne, wtedy było zwyczajne. Pamiętam stróżówkę u zbiegu Leszna i Żelaznej, gdzie schroniłem się w parę miesięcy po ucieczce. Ten kto wie, że na wprost znajdowała się wacha, pojmie ironię sytuacji. Co parę godzin wpadali tam żandarmi na rewizję. Człowiek, którego znałem sprzed wojny, mógł mi udzielić schronienia na krótko. Widziałem w jego rękach „Biuletyn Informacyjny” i przeczytałem. Spotykałem później innych ludzi, inną bibułę.
Mówiono: „murowane dokumenty”, a oznaczało to zdobycie meldunku, pieczątek, nieosiągalnych podpisów, aż po magistracki zapis. Jedna fałszywa metryka i łańcuch ludzi, z których każdy narażał się dla kogoś często nie widzianego na oczy. Dla ścisłości muszę zanotować, że do mnie docierało nie raz stypendium „Żegoty” i nawet domyślam się, kto był łącznikiem stojącym najbliżej organizacji.
Mówiono potocznie: „murowana meta”. Na pierwszym piętrze pięciu ukrywających się Żydów, w piwnicy kocioł z zacierem i aparat do destylacji samogonki. W piecu kaflowym broń, a w szufladzie nie zamykanego stolika blankiety auswajsów, odbitki podpisów, próbki pisma, warsztat kochanego „fałszerza”. Rano zjawiała się robotnica od Wedla z kubełkiem kradzionej melasy. Dzwoniła jak wszyscy. Dwa dzwonki, pauza, dwa dzwonki, pauza, dwa dzwonki. Bimber o barwie przedniego koniaku nosiłem do knajp na Płocką w dwóch blaszankach po niemieckim oleju, zawiniętych w worek. A ci, co ocaleli, pamiętają dobrze, komu zawdzięczamy murowane dokumenty z nie zamykanego stolika. Trudno wyobrazić sobie wsypę w takim lokalu; byłem jednym z pięciu ukrywających się tam Żydów i widziałem to. Pamiętam wysokość okupu i godzinę, o której miał być złożony, i dobrze znam właścicieli tego mieszkania, którzy po całej aferze, usunięciu śladów, rozproszeniu ukrytych, nie opuszczali nadal spalonego lokalu, jeszcze długo stawiając czoło policji i z flegmą przyjmując serię wizyt i gróźb.
Pewien szmugler ułatwił mi wtedy ucieczkę z miasta. Jeździłem z nim później na trasie Warszawa — Ostrołęka, w jedną stronę woził rąbankę, w drugą zamki od rusznikarza. Pamiętam jego mieszkanie na Ochocie, puste, rozgrzane słońcem, gdzie zamknięty jakiś czas, nie dając znaku życia, kąsany nocą przez pluskwy, przed którymi nie było ucieczki, za dnia skracałem sobie długie godziny lęku czytaniem starych listów. Od kogo? Do kogo? Nie mam pojęcia. Pod cudze słowa podkładałem głosy, twarze. Pamiętam domyślnych chłopów z wiosek pod Wyszkowem, z Leszczydołu Starego, z Leszczydołu Nowego, z Olszanki, gdzie pasałem bydło; oddziałek młodziutkich partyzantów z Puszczy Białej, wśród których odnalazłem znajomego człowieka i nowych przyjaciół jesienią i zimą 1943 roku; starych robociarzy z kolonii Ołtarzew, z Piastowa i wysiedlonych warszawiaków na drodze do Błonia, z którymi po powstaniu u schyłku 1944 doczekaliśmy zimowej ofensywy. Był 18 stycznia, kiedy podrałowałem polami na przełaj do Warszawy. Po śniegu brnęła bezładnie piechota z małymi, podartymi sztandarkami, mijałem ją. Nie bardzo przekonany, że wojna się dla mnie skończyła.
Na myśl o tych, których dane mi było widzieć na krótko, w drodze, między jednym transportem a drugim, ogarnia mnie „epicki popłoch”. Przepadają, uchodzą z mojej pamięci. Pewien filozof powiedział, że ludzie są jak lotny piasek. Był cierpliwym badaczem, dla którego jedyną stałą we wszechświecie była prędkość światła.
Jeżeli coś usprawiedliwia literaturę, która kreśli nietrwałe znaki, to nietrwałość losu człowieka. Po to, aby świadectwo (lub strzęp świadectwa, jak w moim wypadku) zostało kiedyś doniesione, wielu ludzi złączonych przypadkiem staje obok siebie. Mnie w tym szeregu przypadła nader skromna rola, ponieważ funkcja pisarza jest dzisiaj skromna i prosta.
Widzieć ostro, wyraźnie ten świat. „Każde spojrzenie może być ostatnim.”
3 stycznia 1971