Chopin: człowiek i artysta/Poeta i psycholog
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chopin: człowiek i artysta |
Podtytuł | Poeta i psycholog |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży w Poznaniu. |
Miejsce wyd. | Lwów i Poznań |
Tłumacz | Jerzy Bandrowski |
Tytuł orygin. | Chopin: The Man and His Music |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Muzyka jest systemem mistycznej, zmysłowej matematyki. Dźwięczące zwierciadło słuchowe, wyrażenie ruchu, zwraca się ona swą formą ku naszemu intelektowi, a jej duchowa treść działa na nasze uczucia. Znakomity psycholog Ribot nie waha się, porównując muzykę z innemi sztukami, przyznać jej największą siłę uczucia. Muzyka działa jak oparzelina, jak upał, zimno lub też delikatne dotknięcie i przeważnie jest w związku z naszym stanem psychologicznym.
Stąd muzyka najbardziej ze wszystkich sztuk nieokreślona, jeśli idzie o wyrażenie rzeczy konkretnych — najłatwiej i najpewniej trafia do uczucia. — Jest ona, jak twierdzi Wagner, objawioną tęsknotą, tęsknotą, przybierającą fantastyczne formy i interpretowaną przez każdą duszę stosownie do jej indywidualnych właściwości. Muzyka i piękno to synonimy; jej forma i treść są nierozdzielne. Havelock Ellis nie jest jedynym estetykiem, głoszącym związek muzyki z płcią. Żadna inna sztuka nie odsłania przed nami tyłu starych zapomnianych tajemnic, dotyczących nas samych. Muzyka tkwi swemi korzeniami w najpotężniejszym ze wszystkich instynktów, w prymitywnych tradycjach rasy i płci, istniejących przed powstaniem człowieka... Piękność jest dziecięciem miłości.
W następującym sonecie skrystalizował Dante Gabryel Rossetti prawie nieuchwytne wrażenia, jakie budzi w nas muzyka, uczucie, że oto w sennej przeszłości odbyliśmy „Drogę Niewypowiedzianego“:
Czy roztocz mórz, czy niebios to błękity,
Czy życie mi tamuje w piersi dech,
Czy wiary, w tajne moce, wielki grzech,
W przepastną ciągną głąb, bym legł na proch rozbity?
Czy życie to, czy śmierć, co moją falą miota
O twardy, skalny brzeg, co z szału dumnie drwi?
Powiedzcież, ach powiedzcie wreszcie mi
Nim wszystko stoczy się gdzieś w czarne śmierci wrota.
Któż zna tę perć, którędym szedł na wyże,
Gdzie tchnienie ogniem jest, mgła snopem jasnych skier,
Któż wie co znój, gdy mdleją stopy chyże?
Lecz wicher mnie znalazł tu idący z słońca sfer!
Więc czyliż dziw, że dziś gdy coś zobaczą,
To płynie fala łez i topi myśl rozpaczą...?
Dante Gabriel Rossetti.
(tłom. F. Mirandola).
Z tej „błękitnej psychologji“ muzyka czerpie swą siłę. Przedziera się ona przez tkanki naszego ciała, mierząc prosto w duszę.
Dwuch ludzi opanowało muzykalne uczucie w drugiej połowie XIX w.: Ryszard Wagner i Fryderyk Franciszek Chopin. Muzyka Chopina jest jednym z najbardziej zachwycających czynów, jakie kiedykolwiek ta sztuka dokonała. Wagner i Chopin, „makrokosmos“ i „mikrokosmos“! Wagner doszedł do największej nieosobowej syntezy przez uchwycenie osobowych wpływów, rządzących naszem życiem — woła Havelock Ellis. Chopin młody człowiek wątłej budowy, który w szalonej grze na fortepianie daje swą duszę, duszę swego narodu i swojej epoki, jest najbardziej indywidualnym poetą dźwięków, o jakim kiedykolwiek mogliśmy marzyć. Wagner i Chopin mają w swej muzyce element podniecający, dzikszy, intensywniejszy i ognistszy od wszystkiego, co do tej sztuki wnieśli inni kompozytorowie. Dla nich nie istnieje ten buddystyczny chaos, w którym formy tworzą się i rozpływają powoli, ich tempo duchowe jest jak niszczący ogień. Stuleciu swemu nadali głos i kształt, a my słuchamy ich uważnie i słyszymy te prorocze głosy, wołające tak kusząco słodko, tak uroczyście i błagalnie. W doborze form więcej sięgający do głębi stylu i struktury, jest Chopin naiwniejszy i oryginalniejszy od Wagnera, ponieważ jego mniej sztuczne naczynie łatwiej wypełnić niż ogromne, puste ramy sceny. Mimo, że we wszystkiem zresztą się różnią, do celu ostatecznego dochodzą obaj dzięki intensywności swej koncepcji i swego życia, przyczem genjusz melodyczny Chopina był większy, zaś harmoniczny równy genjuszowi Wagnera. Stworzył więcej tematów od niego i jak pisał Rubinstein — był jednym z ostatnich oryginalnych kompozytorów; tylko scena nie była jego areną. Scenę swej duszy przenosił nad powiewne ramy dramatu muzycznego. Jego wewnętrznym dramatem była wieczna walka ducha z materją. Przepuszczał muzykę przez swój temperament, skutkiem czego czasem staje się ona tak nieważka i bezcielesna, że nasuwa nam na myśl czwarty wymiar w sztuce; zapomina się o przestrzeni. U Chopina niema jak u Beethovena, uczucia nieskończoności duchowej, tego czegoś olbrzymiego a wzniosłego. Znajdujemy u niego patos oddalenia psychicznego, ale jest to istotnie patos. Jego dusza była gwiazdą i mieszkała na wysokościach — choć może nie w sensie Miltona lub Wordswortha. Myśl jego owiewa czasami wiotkość, przypominająca Shelleya, i z wdzięków tworzy nowe wdzięki. Urok późnej jesieni, niewymowna kadencja żalu, tęsknota za umarłą miłością — oto jego muzyka. Jak John Keats widzi on czasami:
zaczarowany krąg okien, patrzący na fale
jeziora dzikich wód w dalekiej ziemi cudów.
Chopin, „psycholog o subtelnej duszy“, stoi znacznie bliżej Keats’a, niż Shelley’a. Jako artysta jest większy, niż jako myśliciel. Jego filozofja, podobnie jak u Keats’a, poświęcona jest pięknu, a kiedy Chopin stoi nad brzegiem rzeki, zasłuchany w cichy śpiew trzcin nadwodnych, oczy jego błądzą wśród świecących gwiazd. Jest on nadzwyczaj wrażliwym instrumentem przyrody i drga wraz z nią tym samym rytmem, tą samą barwą i radością tak, że nikt mu w tem dorównać nie może. Jego radość, pomięszana z melancholją, nigdy nie jest weselem mocnego człowieka, wiedzącego o sile swych mięśni. Ale tkliwość jego jest zawsze wzmacniająca i pokrzepiająca, a nawet jego krzyk ma zawsze attycki umiar. Jak Alfred de Vigny mieszkał Chopin w „wieży z kości słoniowej“, której okna wychodziły na zachód. Nie było dla niego wschodu słońca! Zato jakież przedziwne księżyce on odkrył, jakie widział zachody słońca i jak mu lśniły obłoki! Jego dźwięki rzucają wielkie, pełne cienie. Są to łańcuchy rozkwitłych róż, iskrzące rosą piękności. Farby pompejańskie w porównaniu z niemi stają się nikłe i blade. Chopin otwiera przed nami cały świat półtonów i pokazuje nam wyzłacane słońcem zielone oazy, lub w srebrnym cieniu śpiewa pieśń chromatycznej ekstazy, to znowu zjawiają się „olbrzymie fragmenty, dźwięczące jak gdyby grad lecący na ziemię ktoś rzucał z powrotem znów w niebo“, odzywają się barwy dźwiękowe, brzmiące czarno w czarnem. Chopin był kolorystycznym genjuszem fortepianu. Jego oko chwytało odcienie tak delikatne i subtelne, że tylko on mógł je dostrzec. Umie on tkać harmonje tak widmowe, jak tęcza w zalanem blaskiem księżycowem królestwie czarów. I księżycowe w swej wibracji są też niektóre jego melodje — dziwne, w nieskończoność lecące promienie z obcego świata.
Język jego jest zawsze dynamiczny, a czasami staje on przed nami, jak gdyby wyszedł z grobu Gogi, sardonicznym palcem pisząc słowo „Nada“ na piasku. Ale ten duch przeczenia nie charakteryzuje trwale jego wewnętrznej istoty. Sieć utkaną z dźwięków zarzuca Chopin na dusze ludzkie; upadający pod nadmiarem trosk i cierpienia, przeprawia się on na drugi brzeg „słonego, dziwnego morza“ łez, a wkrótce potem podziwiamy miraże bajecznego kraju, gdzie śmierć jest martwa, a miłość panuje niepodzielnie.
Według dowcipnego wyrażenia Heinego, każda epoka jest sfinksem, który ginie w otchłani, jak tylko odgadnięto jego zagadkę. Urodzony w pierwszym zgiełku rewolucji romantycznej, rewolucji wywołanej raczej przez intensywność uczucia, niż przez potęgę idei, Chopin nie był bynajmniej buntownikiem sztuki. Nikt nie może nawet powiedzieć, kiedy w jego duszy rozpoczęło się jakieś kiełkowanie. Już w młodocianych utworach odkrywamy korzenie i zarysy konstrukcyjne Hummla i Fielda. Jego dojrzewanie odbywało się nieświadomie, niewstrzymanie szybko i wypuściło dziwne pędy; w fortepianie, instrumencie dwuwymiarowym, Chopin odkrył trzeci wymiar, skutkiem czego jego muzyka zaczęła się pogłębiać i nabierać dziwnego zabarwienia. Nigdy jeszcze klawjatura nie śpiewała tak, jak pod tem czarodziejskiem dotknięciem. On jedyny wynalazł formułę wyzwolenia fortepianu ze wszystkich krępujących go pęt. On wycisnął na nim nową apokaliptyczną pieczęć melodji i harmonji. Dźwięczne ozdoby, przepyszne stubarwne arabeski, strofy liryczne, bojowe „szmaragdowe rezonansy“, łkanie fontanny, jak je dobrze rozumiał Verlaine, ten Chopin rynsztoków, zamarzłe łzy, perły świecące księżycowym blaskiem, to wszystko dzwoniło w jego muzyce i Europa doznała nowego dreszczu zachwytu.
Brak zupełny wartości literackich. Chopin umie prorokować, ale jego głos nigdy nie rozpłomieni się do siły współdźwięku z tonami siódmego nieba. Jeśli z nim porównamy Brahmsa, z jego namiętną skłonnością do tańca, to w tym drugim ujrzymy Lao-Tse’go muzyki, wielkie dziecko, które przyszło na świat z siwemi włosami i zachowało do śmierci łagodny dziecięcy uśmiech. Chopin uśmiecha się rzadko, a choć w jego muzyce jest dużo prawdziwej młodości, nie zdobywa się on nigdy na fantastyczne obrazy jakiegoś szalonego młodocianego romansu. Jego namiętność już dojrzała, opanowana i nigdy jej nie brak właściwego wyrażenia. Z jakiemiż niesłychanemi odcieniami umie on malować namiętności. Wieńczy je orchideami, wielkiemi białemi tuberozami, ale — biegły we wszystkich sztukach czarodziej — nigdy wśród tych ozdób nie zapomina o czarnym, tragicznym motywie. Kiedy dojrzał i nabrał sił, porzucił wdzięczne girlandy, jego linja stała się prostszą, poważniejszą, jego rysunek nabrał charakteru gotyckiego. Bóstwem jego stał się Bach i w dźwięcznej tkaninie swych upajających harmonij śpiewa historję swej duszy, opętanej szaleństwem prawieków, duszy, uwodzonej przez piękno na uroczyska, gdzie przy dźwiękach nieziemskiej muzyki odbywają się tajemnicze obrzędy. Jak Maurycy de Gûerin, dążył Chopin wciąż do rozwiązania zagadki piękna, z dziką namiętnością pytając stawiającego mu opór sfinksa:
— Gdzież stoczyłeś kamień, który tę prawdę kryje, na który brzeg oceanów stoczyłeś go, o Makazeusie.
Dla romantyków było jego imię dźwiękiem dzwonu, a on mimo to pozostał im obcy, nawet kiedy się zbliżali do niego z całą życzliwością. Klasyk nie jest niczem innem, jak tylko trupem romantyka — rzekł raz pewien bystry krytyk. Chopin był klasykiem, niewiedząc o tem. Co dla starych form tanecznych zrobił Bach, to zrobił Chopin dla tańców swego kraju. Wraz z Heinem kierował duchem rewolucji, ale nuty jego wzburzenia zamknięte są w ramy piękna. Barwna „lekka, wieczna ucieczka“ z formy, wyprowadziła w pole jego krytyków, tak Schumanna jak i innych. Schumann był podobnie jak Flaubert, ostatnim idealistą i pierwszym realistą. Nowość formy Chopina, linja jego kontrapunktu wprowadziła w błąd sędziów, którzy jako brak wytykali mu to, co właśnie stanowiło jego bogactwo. Schumanna muzyka wiele traci skutkiem wadliwej formy, zaś tak Wagner jak i Chopin będą żyli wiecznie, ponieważ posiadają genjusz formy.
Do Chopina można zastosować słowa Sar Merodach Peladan’a:
— Kiedy twa ręka napisze doskonałe zdanie, aniołowie zstępują z niebios, aby się niem cieszyć, jak własnem odbiciem w zwierciadle.
Chopin napisał wiele doskonałych strof; jest lirykiem bez skazy i zmazy, Swinburne‘m, mistrzem ognistych a przeróżnych rytmów, bardem, śpiewającym swe pieśni przed wschodem słońca, dla którego nieznośnem brzemieniem jest wszystko cielesne, a który mówi o żądle pożądania i układa wielkie ballady, pełne płomiennego pragnienia wolności. Jego muzyka jest według Thoreau „dumną, słodką satyrą na niskość naszego życia“. Nie miał zmysłów dla epiki, jego genjusz był zanadto skoncentrowany, a chociaż mógł być dziki i dramatyczny, niedostępny mu był ukryty majestat białego wiersza. Zapładniały go zawsze idee muzyczne, zaś ich intensywność równa się ich krótkości. Należy pamiętać, że u Chopina formę warunkowała idea. Posługiwał się polskiemi figurami tanecznemi dlatego, że one symbolizowały jego burzliwe życie wewnętrzne; przenicowywał je, idealizował, dążąc do znacznie obszerniejszej frazeologji i ściślejszej architektury w swych „Scherzach“ i „Balladach“ — ale te okresy są namiętne, a nie filozoficzne.
Wszyscy artyści są do pewnego stopnia androgyniczni; nieraz u Chopina przeważa rys kobiecy, nie trzeba jednak zapominać, że ta właściwość jest wybitną oznaką lirycznego genjusza męskiego, bo, kiedy on kokietuje, czyni pełne wdzięku zwierzenia, lub w śpiewnych, lirycznych dźwiękach narzeka na los — z poza jego pleców wysuwa się cień matki, kapryśnej, pięknej, despotycznej Polki. Zato kiedy dusza się zerwie, kiedy on drżącemi nozdrzami zwęszy Rosję — dym i płomień jego „Polonezów“ i męki Tantala w jego „Mazurkach“ świadczą, że to silna buntownicza dusza mężczyzny. A często mamy do czynienia tylko z duchową maskaradą. Łatwo dostrzega się melancholijny cień i dawny subjektywny Chopin znów melodyjnie wzdycha i narzeka.
Że on mógł się odważyć na loty najwyższe, to widzimy z jego „Sonaty“ B-moll, z jego „Scherz“, „Ballad“ a przedewszystkiem z „Fantazji“ F-moll. W tem wielkiem dziele wynalazczość techniczna dotrzymuje kroku natchnieniu. Obie zlewają się w jedną całość. W lśniącym marmurze nie znajdujemy najmniejszej skazy, najmniejszej luki w łańcuchu myśli. Jeśli Chopin już u wrót śmierci mógł wznieść taki gród marzeń, czegóż nie byłby dokonał, gdyby był zdrów? Z jego cierpień tryskała moc i słodycz, którą można porównać z miodem z lwiej paszczęki. W ostatnich dziesięciu latach swego życia dziwnie olbrzymiał, przypominając nam Keatsa, Shelleya, Mozarta, Schuberta i te wszystkie seraficzne postacie artystów, którzy zawcześnie zeszli z tego świata. Jego ognisty duch rozpłomieniał się i gasł w burzliwych niespodziankach życia, pełnego zawodów. Aż do ziemi chyląc się po pociechę, słyszał echo komedji kosmicznej, rozumiał dolatujący doń z oddali śmiech wzgórz, skargę morza i pomruk wilgotnych głębi. Te objawienia łączyły się u niego z baśniami o czarnych chmurach i gwiaździstem niebie, o szepcie dziwnych, niewidzianych istot i ich tańcach w pawiowych zmierzchach; to wszystko przeniósł Chopin na klawisze z kości słoniowej i świat stał się bogatszy o jednego poetę więcej. Bo Chopin jest nie tylko poetą fortepianu, jest też poetą muzyki, najbardziej poetyckim ze wszystkich kompozytorów. W porównaniu z nim, Bach wydaje się autorem mieszczańskiej, polifonicznej prozy, Beethoven staje się aurologiem, mistrzem huczących burz, Mozart tkaczem, tkającym różnobarwne kobierce, zaś Schumann boskim jąkałą. Ze wszystkich kompozytorów jeden jedyny Schubert dorównuje mu w swej lirycznej rozrzutności. Obaj byli mistrzami melodji, tylko że Chopin był dokładniejszym w robocie i większym. Wyciągnąwszy temat z żaru swej kuźni, ubijał go młotem, a potem szlifował i polerował, póki nie zaczął świecić. Wiedział dobrze, że ręki kowala trzeba, aby wykończyć jego „łkające Iliady“, i rozumiał, że najtrudniejszą dla genjusza rzeczą jest zachować dla siebie swój boski dar. Ze wszystkich natur, dostępnych pesymizmowi, samoubóstwieniu, samoprzecenieniu próżności, artyście zagraża największe niebezpieczeństwo, że jego praca go znudzi. Nie łatwo jest znajdować się wciąż w ognisku, wciąż nowym ogniem wybuchać, wciąż się na nowo rozpalać. Chopin wiedział o tem i pracował nad swojem „ja“. Wiedział też, że miłość piękna dla piękna jest zwodnicza i może nawet sprowadzić na drogę szaleństwa. Dlatego wkopał swą sztukę w twardy grunt, zasadził ją na polskiej ziemi i dziś dopiero wówczas możnaby przewidywać upadek tej sztuki, gdyby nadszedł dzień, w którymby nowy system estetyczny wyparł starą, to jest — kiedy na świecie zapanuje brzydota i melodja stanie się sługą wiedzy. Do tego strasznego, niepożądanego dnia muzyka Chopina trzymać będzie w swych pętach nasze dusze, i będzie je urabiała na dźwięki, a dźwięki ciałem stawać się będą.
Chopin jest otwartą bramą muzyki. Był poetą, a dając wibrujący wyraz rzeczywistości, był jeszcze czemś więcej — był pionierem. A był nim dlatego, że ugiąwszy się w młodości przed tyranją gamy djatonicznej, spożywał zakazane owoce gamy chromatycznej. Dziwna rzecz, że muzycy patrzą na Chopina jak na poetę, a nie jak na zawodowego muzyka. Będą się nad nim unosili jako nad wirtuozem, jeśli jednak nazwiemy Chopina twórczym, teoretyk lub dyrygent wzruszy ramionami z zakłopotaniem. Mądry wynalazca sztuczek palcowych, rysownik dekoratywnych wzorów, mistrz nowych figur, to przyznają — ale gdy zaczniemy mówić o Chopinie, jako o poszukiwaczu ścieżek w puszczy harmonji — tym prawdziwym „lesie cyfr“ — gdy będziemy mówili o nim, jako o kowalu melodycznego metalu, z którego umiał wydobyć najsłodszy i najczystszy dźwięk, zaczną powątpiewać o naszym rozumie. Chopin wynalazł wiele nowości harmonicznych, rozwiązywał akordy spętane oktawą, wiódł je w niebezpieczny, zwodniczy kraj rozszerzonej harmonji. A jak umiał ilustrować chromatycznie nieśmiałą, sztywną grządkę kwiatową harmoniki niemieckiej, jak potrafił ją skropić lśniącą, żywą wodą, póki wreszcie silna i świecąca nie rozkwitła młodą i kwitnącą obietnicą! Teoretyk francuski, Alb. Lavignac, nazywa Chopina wytworem romantycznej szkoły niemieckiej. Brzmi to tak, jak gdyby chcieć przywiązać łańcuchem gwiazdę do ciężarowego wozu. Że Chopin wywierał wpływ na Schumanna, to można wykazać na stu przykładach. A że Schumann Chopina rozumiał, to widać, bo inaczej nie byłby mógł napisać w swym „Karnawale“ taktów, zatytułowanych „Chopin“, a wypływających ze znajomości istoty Chopina.
Chopin jest muzykalną duszą Polski. W nim ucieleśniła się jej polityczna namiętność. Słowianin z pochodzenia, Paryżanin przez swe przyzwyczajenia, jest on otwartą bramą, ponieważ wpuścił na Zachód muzyczne ideje Wschodu, element słowiański i wszystko, co w nim musi zasługiwać na potępienie, jako dekadenckie i niebezpieczne. On wyjawił Europie tajemnice i pokusy Wschodu. Jego muzyka spoczywa na niepewnej wadze między Zachodem a Wschodem. Był neurastenikiem, nerwy jego drżały, wrażliwość jego rozpłomieniała się; było zupełnie naturalnem, że jako potomek narodu, skazanego na cierpienie i podział, udał się do Francji — Polska była zawsze historycznym klientem Francji — do tej Francji, która rozpalała całą Europę. Rewolucja była jego dziedzicznym instynktom arystokratycznym nadzwyczaj sympatyczna — żaden proletarjusz nie jest tak dzielnym rewolucjonistą, jak urodzony arystokrata, mówi Nietzsche — i w niekrwawych walkach romantyków, w cichej wojnie Słowian z Teutonami i Gallów z Anglosasami będzie zawsze protagonistą dramatu.
Wszystko co nastąpiło potem, rozsadzenie starych granic na mapie muzyki — to zasługa Chopina. On rozbił zamki konwencji, która nie pozwalała człowiekowi pokazać swej duszy tłumowi. Psychologja muzyki przez to zyskała. Chopin umiał jak Velasquez doskonale malować poszczególne figury, ale nie miał zmysłu dla efektów masowych. Wagner uczył się z jego wspaniale rysowanych portretów dusz. Chopin nauczył swe stulecie patosu patrjotyzmu i pokazał Griegowi wartość pieśni ludowych. Zrekonstruował prawa harmonji, przedewszystkiem indywidualności dając głos — jako syn narodu, zniszczonego przez nadmiar indywidualności. Jak nas zapewnia Schumann, jest on „najdumniejszym i najpoetyczniejszym duchem swego czasu“. Chopin, opętany przez demona swej Ojczyzny, jest żywym przykładem Nietzsche‘ańskiego „nadczłowieka“, nie znaczącego nic innego jak „naddusza“ Emersona, której obcięto skrzydła. Transcendentalny szemat techniki Chopina jest odbiciem nadnormalnej siły w kompozycji. Czasami pozbawia muzykę jej powłoki cielesnej, a jego transcendentalizm leży nietylko w jego dążeniu do niezwykłych dźwięków i rytmów, lecz także w szukaniu niemożliwych do osiągnięcia wyżyn uczucia. Smagany samoudręczeniem, zawsze „stojący na progu“, widzi wizje, przewyższające haszyszowe marzenia, a jego wciąż wstrząsana nerwami dusza umie rozrzutnym gestem rzucać najsubtelniejszą muzykę. Jego wizja to piękno, i on wciąż trzyma się skraju jej szaty i nigdy nie stara się o przekładanie na język sztuki powszedniości życia. Nie mógł darować Schubertowi, że się do tego poniżył. Taką intensywność można zdobyć tylko kosztem rozmachu, zdrowia, to też obraz życia nie jest tak wzniosły i ogarniający wszystko, ani tak pełen grozy, jak Beethovena, ale jest taki, jakim miał i musiał być — szczery i tragicznie porywający.
Stanisław Przybyszewski w swej książce: „Zur Psychologie des Individuums“ zajmuje się tym chorobliwym Chopinem — Chopinem, który światu otworzył Wschód, który swą chromatyczną różdżką czarodziejską zwabił i przyciągnął do siebie Liszta, Czajkowskiego, Saint‑Saëns‘a, Goldmarka, Rubinsteina, Ryszarda Straussa, Dworzaka i całą Rosję z jej kontrromantycznymi kompozytorami. Psycholog polski — świetny komentator Nietzschego — znajduje w Chopinie wiarę i szał, prawdziwy stygmat opętanego indywidualisty, człowieka, który nie mógł być niczem, jak tylko aparatem do spalenia tlenu. Nietzsche i Chopin są najszczerszymi indywidualistami swego stulecia — Przybyszewski zapomina o Wagnerze — zaś Chopin jest wykwitem chorobliwie wykwintnej i rzadkiej kultury. Jego muzyka to serja psychoz, ma tęsknotę dziwnie złożonej natury poetyckiej, a ostry dysonans jego nerwów, jak go widzimy w fizjologicznych wykrzykach „Scherza“ B-moll, można nazwać agonją umęczonej duszy. Kompozycja ta jest „Iljadą“ Chopina. Przemawiają z niej duchy, czyhające w najciemniejszych zakątkach duszy, a tu zjawiają się, aby szydzić z nas i wyśmiewać się z naszych jęków.
„Horla“ Guy de Maupassanta, ponury sobowtór ludzkości, który wraz z nią śpieszy ku brzegom wieczności, aby ją może w następnej rewolucyjnej wędrówce ziemskiej dopędzić i opanować, jak człowiek dawniej opanował pozbawiony czucia świat — ten „Horla“ według słów Przybyszewskiego pokonał Chopina i swój głos włożył w jego muzykę — i pokonał też Nietzschego, który w najgłębszem obłąkaniu obdarzył świat swą biblją nadczłowieka, liryczny poemat prozą: Tako rzecze Zaratustra.
Ten uczeń Nietzschego ma trochę racji. Nastroje Chopina są często chore, jego muzyka bywa patologiczną. I Beethoven bywa chory, ale w jego olbrzymiem i pełnem życia królestwie rzadko się to przejawia, a częściej ginie, podczas gdy w księstwie Chopina kaprys strzela jak jadowite drzewo, pokryte kwieciem nędzy i liśćmi, połyskującemi zmysłowością. Lecz jak śmiałą jest symetrja we wszystkich swych przejawach, które nam mają wykazać piękno form, tak rzadko w Chopinie jego chorobliwość staje się szaleństwem, a jego rozkosz trucizną. W jego muzyce są bagniska, ale na jego wyżynach grzmi burza, wiejąca odświeżającym chłodem. Być może, że każda sztuka jest małem odchyleniem od tego, co się nazywa normalnem, jak twierdzi niepoprawny Nordau. A swoją drogą Ribot drwi sobie z istnienia jakiejś przeciętnej miary normalności. Rzeźnik i lampiarz mają też swego „Horlę“, swe walki duchowe, które być może tłomaczą sobie wysokiemi podatkami, bólem głowy lub niepogodą.
Chopin odkrył muzyczną chorobę stulecia. Jest jej najważniejszym rzecznikiem. Po niejasnych, szalonych, szlachetnych snach Byrona, Shelleya i Napoleona, przyszło przebudzenie w zawiedzionych duszach Wagnera, Nietzschego i Chopina. Wagner próbował ucieczki przed swym „Weltschmerzem“ w epickiej rehabilitacji zaginionej Walhalli. Z całą świadomością wybrał tę swą „antytoksynę“ i nawet w „Śpiewakach norymberskich“ mówi o tem. Chopin i Nietzsche, skutkiem swego temperamentu delikatniejsi i wrażliwsi od Wagnera, jeden przez swą muzykę, drugi przez swój intelekt, zupełnie przelali się w muzykę i filozofję, bo tak już musieli, taki był ich temperament. Ich nerwy przyzywały ich na śmierć. Żaden z nich nie znalazł tego spokoju umysłu i tego pokrzepienia, które znalazł Wagner, bo żaden z nich nie był tak zdrowy i obaj chorowali śmiertelnie na swą hyperestezję, tragiczną winę każdego chorego genjusza.
Chopin‑muzyk jest estetycznym symbolem osobowości, wychowanej na patrjotyzmie, dumie i miłości: najłatwiej dało się to wyrazić na fortepianie, ze względu na idjosynkrazję tego instrumentu do przebrzmiewających tonów, uczuciowego uderzenia i szerokich dynamicznych możliwości. Jest to lira Chopina, „orkiestra jego serca“, z której wydobywał najprawdziwszą muzykę, jaką skomponowano od czasów Safony. Z współczesnych liryków najbardziej zbliżony do Chopina jest Heine. Obaj śpiewali, obaj cierpieli, intonowali jedyne w swoim rodzaju, a ironiczne melodje. Obaj oprą się wieczności, ponieważ posiadali mężną szczerość i królewską sztukę. Muzyczna i psychologiczna historja XIX w. byłaby bez nazwiska Fryderyka Franciszka Chopina niezupełna. Wagner ukształtował jej duszę dramatyczną, przez Chopina przemawia szalony liryzm ducha czasu, a jego muzyka moduluje poezję jego epoki. Jest on bohaterem swego czasu, bohaterem, o którym Swinburne śpiewałby:
O duszo ma skrzydlata, proroczo natchniona,
Jakże drgają twe wargi gorąco, rytmicznie,
Jakże tętni mi serce dziwnie, magnetycznie,
Jakiż gromowy okrzyk wydziera się z łona!
Akordy się w utęsknień zwijają pasaże,
Tną krwawe złudy miecze, gdy o cudach marzę,
Pieśń twa czyni, żeś czysta jest i rozgrzeszona.
(tłom. F. Mirandola).