Ciernistym szlakiem/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ciernistym szlakiem |
Wydawca | Wydawnictwo Księży Pallotynów |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia Archidiecezjalna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Północ nadchodziła, gdy Krystyna, wymknąwszy się z domu drzwiami od ogrodu, biegła pustą ścieżką, prowadzącą do furtki na pole. Noc była ciemna, wiatr chłodny ziębił twarz i ręce, uczucie trwogi jakiejś tajemniczej ściskało serce. Po raz pierwszy w życiu znalazła się sama wśród nocy, wśród jej ciemności nieprzeniknionych, groźnych. Szła do ludzi nieznanych, znajdujących się w ciągłem niebezpieczeństwie... czyż to nie szaleństwo? nie lekkomyślne narażanie siebie i swoich najbliższych? A co ją wiedzie, co skłania do tego? czy sama ciekawość?... Nie; wiedziała, że nie; wyższa pobudka krokami jej kierowała, współczucie kazało się zbliżyć do tych ofiar prześladowania, aby móc nieść im pomoc w potrzebie. To jej dodawało odwagi, krzepiło na duchu.
Dobiegła do furtki, a gdy ją otwierała, z pod krzaku leszczyny wysunęła się postać kobieca.
— W imię Boże, szepnęła Krystyna.
— Bóg prowadzi, odpowiedziała kobieta, bo takie było hasło umówione.
Nie mówiąc nic więcej, cicho, lekko, jak dwa cienie, pośpieszyły wąską, błotnistą drogą. Przewodniczka szła przodem, zachęcając Krystynę do pośpiechu.
— Koło wsi trzeba ostrożnie, bo strażnicy się kręcą, w polu nam będzie bezpieczniej, mówiła szeptem, bacznie się rozglądając.
Nie spotkawszy nikogo, dotarły do lasu i brzegiem dalej się posuwały. Krystyna w myśli odtwarzała sobie obraz pierwszych chrześcijan po nocy, ukradkiem dążących do katakumb na nabożeństwo. Doznawała podobnego wrażenia, jakiego oni musieli doznawać, gdy przed okiem wrogów starali się ukryć swe ślady. Za co ich czekało męczeństwo? Za wyznawanie wiary jedynie prawdziwej i świętej. A dziś czy nie to samo? Co winni im ci ludzie, że im nie dadzą czcić Boga w religji, w której się urodzili i którą całem sercem kochają?...
Takiemi zajęta myślami, ze czcią i współczuciem spojrzała na gromadkę ludzi, skupioną w najskrytszym zakątku młyna. Dwie kobiety z niemowlętami na ręku i troje chorych wynędzniałych i drżących od zimna — to było na razie całe zgromadzenie. Wkrótce przybył i proboszcz w towarzystwie Krasnodębskiego i dwóch jeszcze krzepkich chłopów, którzy wysunęli jakiś stolik i nakryli go białym obrusem. Zapalono dwie cienkie gromnice, na środku stanął mały krucyfiks i zrobił się ołtarz, przed którym wszyscy uklękli w pokorze, gdy kapłan Ciało Pańskie na nim złożył. Krystyna o słupek jakiś oparta pozostała nieruchoma, podczas gdy ksiądz przygotowywał chorych do przyjęcia świętych tajemnic, jednał z Bogiem i na skruszone ich dusze wylewał strumień łaski sakramentalnej. Modliła się za nich, modlić chciała gorąco, ale jakoś nie mogła. Oczyma wodziła po tej starej ruderze, co w tej chwili w kaplicę się zamieniła, po mrokiem osnutych dalszych zakątkach, gdzie zdało się jej, że jakieś widma się snuły.
Kolejno wzrok przeniosła na twarze otaczających ją ludzi i zdumiała się. Twarze te były spokojne, pogodne, radością wewnętrzną jaśniejące. Jakaś moc i dostojność biła z tych twarzy, z tych postaci, w nędzne siermięgi przybranych.
— To bohaterzy, szepnęła do siebie i z czcią przed niemi pochyliła czoło. Oni się nie boją, a ja drżę o nich i nasłuchuję. Oni ryzykują życie, gotowi są na męczeństwo, a ja mam się wstawiać za niemi do Boga, ja, któram raczej do nich się modlić powinna, bo mnie ich cnota zdumiewa.
Cichy, metaliczny odgłos dzwonka oderwał ją od tych myśli. Kapłan karmił nędzarzy tej ziemi Chlebem Aniołów, Pokarmem do żywota wiecznego. Zakryła twarz rękami, bo z oczu jej łzy trysnęły i uczucie, jakiego nigdy nie doznała, i modlitwa, na jaką dotąd nigdy się nie zdobyła w takiej sile i w takim nastroju, tak nią owładnęły, że ani wiedziała, jak święty skończył się obrzęd i do innego przygotowywano się Sakramentu.
— Proszę, niech pani wstanie, zabrzmiał tuż koło niej głos Krasnodębskiego, i silne jego ramię z ziemi ją dźwignęło.
— Ci ludzie zanoszą prośbę, abyś ich dzieciom matką chrzestną być chciała, mówił dalej, prowadząc ją do stołu.
Zrobiło się jej jakoś dziwnie, słowa wyrzec nie mogła. Nie wiedziała czy ma się cieszyć z propozycji, czy od niej wymówić. Ale nie, nie może odmówić im tego, z radością czynny udział w tej uroczystości weźmie.
— Dobrze, i owszem, odrzekła, wyciągając ręce do podawanego jej niemowlęcia.
Krasnodębski stanął przy niej. Kapłan ochrzcił jedno dziecię, potem drugie, ponieważ był to chłopczyk, złożone na ręce Krasnodębskiego. Zostali rodzicami chrzestnymi... skończył się obrzęd, matki z radością przytuliły do siebie łaską Chrztu św. ubogacone swe dzieciny. Krystyna rozwiązała przyniesiony z sobą tłomoczek i obdzieliła obie matki na prędce dla nich zebraną bielizną. Wsunęła każdej w rękę srebrnego rubla na błogosławieństwo i wymknęła się wraz z innymi z młyna. Na chwiejących się schodkach Krasnodębski podał jej rękę. Drżała ze wzruszenia czy chłodu i zwróciła jego uwagę na dziwny jakiś szelest.
— Niech się pani nie obawia, to wiatr w szuwarach szeleści. Gdyby groziło niebezpieczeństwo, bylibyśmy ostrzeżeni, bo tu dokoła stoją nasze straże, czujne i baczne na każde niezwykłe poruszenie.
— Ach, tak!
— Inaczej być nie może. Musimy być ostrożni i do pewnego czasu udaje się nam zmylić czujność wrogów. Czy to tak długo będzie uchodzić, Bóg jeden wie i Bóg jeden od niebezpieczeństwa uchronić tylko może.
— Księże proboszczu, zwrócił się do księdza, odwieziemy pannę Krystynę, będzie to poniekąd pewna obrona, gdybyśmy kogoś niepożądanego w drodze spotkali.
— I owszem; nie może nawet być inaczej, Horpina niech idzie do domu, a my sobie we trójkę pojedziemy. Masz pan pewne obowiązki dla panny Krystyny, dodał z żartobliwym uśmiechem, skoro jej kumem zostałeś! Musisz baczyć, aby z dzisiejszej wyprawy bez szwanku wróciła.
— Pod opieką księdza proboszcza niczego się nie boję, a wspomnienie nocy dzisiejszej na zawsze w mem sercu pozostanie, odrzekła Krystyna.
Jechali zwolna przez rozmiękłe pole, gdy wtem zadudniły za niemi końskie kopyta.
— Baczność! szepnął proboszcz do Krasnodębskiego.
Jeździec zrównał się z bryczką i pilnie jął się przyglądać.
— Kto jedzie? spytał, niepewny, czy poznał należycie.
— Sąsiedzi z niedaleka, odpowiedział Krasnodębski, nadrabiając miną, nie rad bardzo z tego spotkania. Skądże to jedziecie, panie Konstanty?
— Ja? Ot, zagraliśmy się w karty i takem się opóźnił. U mnie to rzecz zwyczajna, ale pan co tu robi o tej porze?
— Odwożę miłych gości, to się samo przez się rozumie.
— No, no, szczęśliwy człowiek!... panna Bilecka i do tego sama... to daje dużo do myślenia.
— Zdaje się, że jestem dostatecznym opiekunem panny Bileckiej, odrzekł na to proboszcz. Można mnie chyba było powierzyć panienkę, a i pan Stefan znany przecież jako człowiek poważny.
— Poważny, jak poważny, ale widać niezwykle szczęśliwy, kiedy nas wszystkich uprzedził i względy panny Krystyny tak prędko pozyskał.
— To jeszcze nie przesądzone, każdemu ubiegać się wolno, zawyrokował ks. proboszcz.
Drogi się rozchodziły, nastąpiło więc pożegnanie i pan Konstanty pogalopował w swoją stronę, snując najfantastyczniejsze co do tego spotkania domysły.
Krasnodębski zwrócił się do proboszcza.
— Fatalnie się stało, żeśmy się na tego paniczyka natknęli. To człowiek niepewny, a w każdym razie nieopatrzny, może się nieostrożnie wygadać i na trop naprowadzić. W tem miejscu już się zbierać nie możemy.
— Tak pan sądzisz? Nie mogę mu nie przyznać słuszności, tembardziej jeśliby zazdrość nurtować w nim zaczęła... a do tego bardzo podobne.
Krystyna z boleścią ręce zacisnęła.
— Więc przeze mnie mogliby cierpieć szlachetni obrońcy tych nieszczęśliwców, przeze mnie pan mógłby być narażony na przykrości i straty, to okropne!
— Niech pani będzie spokojna, nic się bez dopuszczenia Bożego nie stanie.
Za chwilę Krystyna biegła aleją ogrodową do domu, a bryczka Krasnodębskiego cicho turkotała w oddali.