Czarny Czarownik/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Czarny Czarownik
Podtytuł Relacja z wyprawy do Afryki 1926 r.
Wydawca Towarzystwo wydawnicze "Rój"
Data wyd. 1926
Druk Druk. "Grafia"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział V
ŻYCIE I PRACA „BIAŁYCH“.

Na wrogiej ziemi podzwrotnikowej Afryki, wśród czarnych szczepów i dzikich zwierząt, pod gorejącem słońcem, w zabójczych oparach dżungli — prowadzi cywylizacyjną pracę około dwóch tysięcy „białych“. Są to Francuzi — urzędnicy, koloniści i kupcy.
Zaledwie dwa tysiące pośród niemal dziesięciu miljonów murzynów! Należy sobie dobrze zapamiętać te dwie liczby.
Mniej więcej do 2-ch lat może bezkarnie przeżyć w tych szerokościach geograficznych biały człowiek, poczem powinien odjechać na 6—8 miesięcy do Francji, aby wytchnąć i do równowagi doprowadzić cały swój organizm, znużony, znękany, powiem więcej — zrewoltowany.
Sześć miesięcy spędziliśmy w klimacie Zachodniej Afryki francuskiej, robiliśmy tam duże wysiłki fizyczne, lecz nie oddziałało to na nas bezpośrednio i natychmiastowo. Mogliśmy i możemy fizycznie wytrwale i długo pracować umysłowo i mięśniowo, a jednak mamy wciąż jakieś dziwne uczucie czegoś nienormalnego, co zachodzi w naszych organizmach wytrąconych z „równowagi fizjologicznej“.
Prawdopodobnie, właśnie tak powinien się czuć człowiek, któremu odcięto nogę lub rękę, a który powoli zaczyna się przystosowywać do nowego, innego krążenia krwi i do ruchów.
Najwidoczniej, wszystkie organy wewnętrzne zaczęły u nas funkcjonować w Afryce inaczej: serce, wątroba, śledziona, nerwy, płuca — i teraz, gdy powracamy do zwykłych, normalnych warunków, nie mogą one odrazu przyjść do zupełnej równowagi.
Coż dopiero czuć muszą francuscy koloniści po dwóch latach, po przełknięciu ogromnej ilości chiny, ekstraktu orzechów „Kola“, Salolu, etc?
Ciągle słyszymy wykrzykniki zdziwienia:
— Ależ wcale nie opaliliście się w tej waszej Afryce?!
Słońce podzwrotnikowe, przynajmniej w zwiedzonej przez nas części czarnego kontynentu, powoduje wśród białych ostrą anemję, szczególnie zaś u kobiet i dzieci, które mają blade, przezroczyste twarze, drżące ręce i usta. Bakcyle febry, te nieuniknione, aczkolwiek nie zawsze się objawiające wyraźnie zarazki trujące europejczyka, wpływ chiny i jadu gryzących much i pająków, czynią głębokie zniszczenie organizmu, rozkładając w nim krew i zatruwając ją.
W takich warunkach upływają „białym“ lata pracy i — biada temu, kto zlekceważy sobie konieczność wypoczynku. Afryka się zemści na śmiałku! Afryka rzuci nań hufce złych demonów, a te zburzą w nim wszystko, jak pleśń zamieni drzewo w próchno, zakłóci mózg człowieka szalonemi niezdrowemi myślami, które doprowadzić go mogą do szaleństwa, furji, a nawet krwawej zbrodni.
W takich warunkach ciągłego niebezpiecznego obcowania z czyhającą chorobą i śmiercią pracują tu Francuzi, głosząc wielkie idee wolności, równości i braterstwa, poszanowania godności i praw człowieka i szerząc cywilizację.
Zwykli ludzie, nieznający Francuzów dostatecznie głęboko, powtarzają utarty frazes o tem, że są oni marnemi kolonizatorami.
Tak jest; z punktu widzenia bezwzględnego eksploatowania barwnych ludzi wyciągania i wybijania zysków z kolonij, Francuzi są słabi.
Lecz twierdzę, że w tym okresie, gdy ludy barwne energicznie zażądają od białych uznania swej samodzielności etnicznej i społeczno państwowej, co będzie końcem kolonizacji europejskiej, — Francja jednak będzie jeszcze przez czas dłuższy posiadała swoje kolonje afrykańskie.
Wychodzę w tej kwestji z tego założenia, że francuska administracja stara się o wzajemne zrozumienie się białych i czarnych na podstawie stopniowego przyłączania czarnych ras do kultury i światopoglądu europejskiego. W tym celu zakładają w swoich kolonjach szkoły powszechne i fachowe, wypuszczając z nich lekarzy, weterynarzy, akuszerki, nauczycieli, telegrafistów, techników, kandydatów na urzędników i wreszcie robotników wykwalifikowanych, wszyscy ci, „nowi murzyni“ mimowoli nawet podnoszą poziom zapotrzebowań życiowych swych rodaków, co jest najkonieczniejszem powodem do przyjęcia zewnętrznej kultury materjalnej, a więc do rozwoju handlu i przemysłu, do głębokich zmian socjalnych przy pomocy czynników tubylczych.
Widziałem rezultaty takiej polityki, bo już w niektórych wsiach murzyni-fachowscy wprowadzają do życia czarnych szczepów nieznane dotąd przedmioty codziennego użytku, jak naprzykład meble, tkaniny, wozy, pługi i różne narzędzia w rodzaju pił, hebli i tp.
Nauczycielstwo murzyńskie, uświadamiając swoich wychowańców w kwestjach postępu cywilizacyjnego w Europie, budzi w nich pociąg do nauki i kulturalnego rozwoju.
Medycyna jednak czyni najwięcej. Skierowana jest ona na ulepszenie hygienicznych warunków życia murzynów, na walkę z degeneracją i wymieraniem, a szczególnie na zmniejszenie wypadków śmierci wśród dzieci, dochodząc do znakomitych wyników.
Jako przykład wpływu medycyny na polityczną psychologię murzynów, wskażę jeden wypadek, którego świadkiem byłem podczas odbytej podróży.
Na południo-wschodzie kolonji Wysokiej Wolty i na północy Wybrzeża Kości Słoniowej zamieszkuje szczep Lobi. Jest to szczep najbardziej oporny, nieufny i wrogi w stosunku do białych. Nieraz poważne trudności powstają tu dla francuskich władz, usiłujących zrealizować tu jakieś nowe poczynania. Te trudności są nieraz o tyle ostre, że właściwie jedynem wyjściem byłoby wysłanie do kraju Lobi zbrojnego oddziału karnego. Jednak władze francuskie do tego sposobu się nigdy nie uciekają. Idą do celu inną drogą.
Rzeczywistość afrykańska znakomicie jej w tem pomaga. Podczas mego pobytu w kraju Lobi, właśnie miał miejsce jeden z takich wypadków.
Lobi odmówili miejscowemu administratorowi naturalnej powinności, polegającej na przeprowadzeniu nowej drogi automobilowej.
Po naradzie z administratorem, gubernator, dobrze obeznany z życiem kraju odwołał urzędników, a na ich miejsce posłał trzech lekarzy. Ludność nieufnie spoglądała na nowych „białych“ nie rozumiejąc, poco tu przybyli i co zamierzają robić w ich kraju.
Wiedzieli to jednak biali lekarze, bo gdy pewnego wieczoru usłyszeli rozlegające się w kilku chatach tubylczych przeraźliwe krzyki i jęki dzieci weszli tam, gdzie ujrzeli dość zwykłą w Lobi scenę.
Matki-murzynki „leczyły“ swoje dzieci, chore na „falum“. Jest to murzyńska nazwa przykrej i ohydnej choroby, gdy całe ciało dziecka pokrywa się korą z ropiących się wrzodów. Najczęściej „falum“ kończy się śmiercią dziecka, wyczerpując je zupełnie.
Murzynki leczą tę chorobę w sposób wprost barbarzyński. Korą drzewa „Kapok“, posiadającego duże kolce i ostre grzebienie, zdzierają wrzody ze skóry dziecka i zalewają krwawiące rany sokiem cytryny.
Istotnie, po takiej kuracji wrzody znikają na kilka tygodni, lecz później pojawiają się znowu.
Francuscy lekarze zbadali tę chorobę i wynaleźli na nią niezawodny środek. Jest nim „Stowarsol“ w pastylkach zażywanych wewnątrz. Po przyjęciu pierwszych dwóch dawek ustaje świerzb i chore dziecko przestaje gorączkować i nieustannie płakać; po ośmiu zaś dniach, choroba znika bez śladu i bez powrotu.
Zawdzięczając „Stowarsolowi“ Lobi w ciągu dwóch tygodni byli całkowicie ujarzmieni i zaczęli budować nową, szeroką drogę przez swoją dżunglę z pełnem zaufaniem i przyjaźnią zachowując się względem władz francuskich.
Gdy spotykam ludzi, interesujących się przebiegiem mojej wyprawy, zawsze muszę odpowiadać na jedno, ciągle powtarzane pytanie o sposobach lokomocji w zachodniej Afryce francuskiej.
Francuzi przecięli cały olbrzymi zachodni blok, objęty Nigrem, siecią dobrze pomyślanych dróg penetracyjnych. Są to drogi kołowe, w zupełności zdatne dla ruchu automobilowego. Na rzekach, co prawda, jeszcze nie ma mostów, a przeprawa odbywać się musi na promach, lecz to bynajmniej nie przeszkadza ruchowi. Większa część tych dróg jest mało uczęszczana przez europejczyków, a na nich często można spotkać stadka antylop, kuropatw i dzikich perliczek, w nocy — panterę i lwa, a nad rankiem słonia, lecz drogi są dobre i w ciągu całego suchego okresu starannie podtrzymywane przez miejscowe władze tubylcze.
Pierwsze ulewy majowe niszczą te drogi doszczętnie a w lipcu nikt ich już nie dojrzy, gdyż są zarośnięte wysoką trawą dżungli i młodemi krzakami karite i palm.
A jednak te sezonowe drogi zrobiły dużo, zbliżając tonące w dżungli wioski murzyńskie do ośrodków cywilizacyjnych w kolonjach. Temi drogami ciągną chorzy do szpitali i mkną automobile z lekarzami, na miejsca nawiedzone przez epidemje. Murzyni, niosąc na głowach kosze i wory ze swemi produktami i wyrobami, kroczą temi gościńcami do miast, gdzie za sprzedane towary nabywają europejskie, nieraz nieznane przedmioty, które, jednak, wkrótce stają się pospolitemi w codziennem życiu murzynów. Tak było z mydłem, naftą, zapałkami i tkaninami bawełnianemi, ze stalą, miedzią i naczyniami europejskiemi.
Biali ludzie nauczyli murzynów kultywować bawełnę, którą przez Niger, porty Dakar i Grand-Bassam Francuzi eksportują do Europy i nawet do Polski, do zakładów Żyrardowskich; sizał, z włókien którego tkacze robią najtrwalsze i najtańsze wory dla przewożenia towarów; trawę cytrynową, poszukiwaną przez europejskich fabrykantów wody kolońskiej i aromatycznych mydeł, kakao i kawę, świetne banany, ananasy.
Biali ludzie o tysiąc razy zwiększyli starą murzyńską produkcję orzechów arachidowych, z których w Europie fabrykują olej; podnieśli kulturę palmy olejnej, roślinnego masła „karito“ — tak bardzo wysoko cenionych na rynkach perfumeryjnych.
Wszystkie te towary zabierają murzynom za gotówkę ogromne automobile ciężarowe i wiozą drogami do portów lub najbliższych stacji kolejowych.
Drogi żelazne, obsługiwane przez murzynów-urzędników, mechaników i robotników, istnieją w Gwinei; wzdłuż Nigru i Senegalu, od Kulikoro do Dakaru i na Wybrzeżu Kości Słoniowej — od Buake do Abidżanu.
Rząd francuski zwraca obecnie największą uwagę na rozwój kultury bawełny w kolonjach — i w tym celu tworzy nowe tereny irygacyjne w pobliżu Nigru, przeprowadzając kanały usiłując dokonać ogromnego dzieła, które powinno zmienić oblicze Sudanu, odczuwającego na sobie najsilniej wpływ Sahary.
Murzyńscy królikowie i arystokracja na wyścigi zakłada w Sudanie i w Wysokiej Wolcie coraz to nowe plantacje bawełny, tak samo, jak to czynią ich rodacy, przygotowując nowe tereny dla kultury kakao i kawy na południu tej grupy kolonij.
Pesymiści mogą powiedzieć, że cały ten wysiłek Francuzów jest skierowany na korzyść ich Ojczyzny. Niezawodnie, że taki jest podkład materjalny całej tej akcji, lecz obok tego i strona ideowa nie jest pominięta.
Największą wadą, wprost jakąś chorobą psychiczną murzynów, jest opieszałość i brak przewidywania. Wroga natura Afryki z pewnością zrodziła tą obojętność tubylca do dnia jutrzejszego.
Badanie życia murzyńskiego dowiodło francuskim władzom, że w warunkach najbogatszych urodzajów prosa, kukurydzy, manjoku i bobów, murzyni bardzo szybko zjadają swoje zapasy i potem w ciągu 6—7 miesięcy przeżywają okres głodu masowego.
W tym okresie dorośli idą do brussy i tu się żywią polowaniem i dzikimi owocami dżungli. Dzieci są pozostawiane bez opieki i pożywienia. Zdrowy instynkt dzikiego człowieka zmusza dzieci do walki ze śmiercią głodową. W tym celu robią sobie łuki, strzelają z nich ptaki, drobne zwierzątka i ryby, jedzą ślimaki, jaszczurki i węże, zbierają owoce, jagody, korzenie.
Jednak trudne jest zadanie upolować coś w porze ulewnej, gdy ziemia zmienia się w jezioro, a dżungla tak się rozrasta, że przez jej gąszcz nawet potężny słoń przedrzeć się nie potrafi. Mimo więc wszelkich starań głód powoduje choroby — śmierć.
Francuzi, zmuszając murzynów do pracy, uczą ich daru przewidywania i mądrej ekonomji. Rezultaty tej ekonomji może widzieć obecnie każdy podróżnik.
Gdy się podjeżdża do pierwszej lepszej wioski, wzrok mimowoli pada na dziwne, stożkowate budynki, stojące na palach, dla obrony ich od termitów i gryzoniów. Są to spichrze, gdzie czarni rolnicy przechowują zapasy ziarna dla nowego siewu i na ulewną porę roku. Na 70 proc. całej powierzchni Afryki Zachodniej masowy głód od pięciu lat nie jest już znany, na pozostałej zaś części głód trwa nie 6—7 miesięcy, lecz już zaledwie 2—3 miesiące.
Wielkie roboty spowodowały nagromadzenie gotówki na wsi murzyńskiej dającej płatnego robotnika i sprzedającej dla niego prowiant. Wolny, zapasowy pieniądz daje możliwość nabywania środków pokarmowych w okresie głodowym.
Taka działalność Francuzów i medycyna europejska zjednały śród murzynów prawdziwych przyjaciół dla białych kolonistów.
Co do medycyny, to leczenie chorób wewnętrznych, potrzebujących długich kuracji, niema wielkiego powodzenia wśród tubylców, ponieważ miejscowi czarni znachorzy-czarownicy w tych wypadkach dopomagają radykalniej i prędzej. Medycyna murzyńska zupełnie tak samo jak tybetańska, posługuje się wprost cudowną nieraz siłą środków roślinnych. Febra, biegunka krwawa, dyfteryt, rany w żołądku i na kiszkach są uleczane przez znachorów w sposób błyskawiczny, lub kończą się śmiercią pacjenta, nie tyle od samej choroby, ile od działania lekarstwa, posiadającego nieraz trujące pierwiastki.
Za to chirurgja europejska cieszy się wielkiem uznaniem tubylców.
Gangrena, słoniowa choroba, niepomierne rozrastanie się kości nosowej i czołowej, narośle wszelkiego rodzaju, usuwane za pomocą noża chirurgicznego jednorazowo, szybko i radykalnie, zniewalają murzynów do przyznania europejskim lekarzom siły czarodziejskiej.
Murzyni lubią bardzo używać jodynę na rany i puchlizny i jodanek potasu na pewne dolegliwości, dlatego właśnie, że działają szybko.
Żona moja, która nieraz leczyła naszych czarnych tragarzy od zaburzeń kiszkowych patentowanym środkiem „amidal“, działającym natychmiastowo, podczas przejścia naszego przez grzbiet Futa-Dżalon, uchodziła za czarnoksiężniczkę.
W jednej z wiosek, zaludnionej przez Fulah, miałem nieostrożność publicznie wysmarować jakiemuś reumatykowi kolano jodyną i dać mu do zażycia dwie pastylki aspiryny, co po kilku minutach uśmierzyło dotkliwy ból; to sprowadziło do mego namiotu conajmniej pięćdziesięciu chorych, wcale nie reumatyków, a dla leczenia których potrzebowałbym innych, wcale w apteczce podróżniczej nieprzewidzianych medykamentów.
Jako lekarz, mimo „cudownych uzdrowień“ reumatyków, szczególnego powodzenia w Afryce nie miałem...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.