Czarny Czarownik/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny Czarownik |
Podtytuł | Relacja z wyprawy do Afryki 1926 r. |
Wydawca | Towarzystwo wydawnicze "Rój" |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Druk. "Grafia" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Razu pewnego znalazłem coś jeszcze bardziej cennego, co może rzucić promień na pewien okres życia tej ziemi.
Było to tak. Polowaliśmy wtedy na antylopy i hipopotamy w północno-zachodnim Sudanie w pobliżu granicy obwodu Kaarta.
Przecinając dżunglę w różnych kierunkach z radosną myślą, że do najbliższej wsi tubylczej mamy dobre 50 kilometrów, pewnego razu ujrzeliśmy świeży ślad pantery. Przeszła z pewnością o godzinę przed nami. Rzadki to i nadzwyczajny wypadek spotkać panterę w dzień. Zaczęliśmy więc tropić ją, aż ślady drapieżnika doprowadziły nas do niezwykle gęstych zarośli kłujących krzaków, otaczających niewysokie, mocno poszczerbione zębem czasu skały laterytowe. Ślady weszły w te zarośla, więc byliśmy zmuszeni przedzierać się przez nie, kalecząc sobie twarze i ręce i drąc ubranie.
Pomiędzy skałami a krzakami, ujrzeliśmy niedużą przestrzeń z kilku dużemi drzewami. Tu na piasczystym gruncie, znowu znaleźliśmy odbitki potężnych łap drapieżnika, kierujące się w stronę głębokiej szczeliny, idącej aż do samego szczytu skał, gdzie dostrzegliśmy czarny otwór jaskini.
Zaczęliśmy się ulokowywać, aby urządzić obławę na panterę i sfilmować ją. Mój operator ustawił aparat pod drzewem, oparłszy o trójnóg swego Mauzera.
Ja stanąłem na lewo od niego, oparty o skałę, gotowy w każdej chwili do strzału, chociaż wiedziałem, że najpierw będę zmuszony czekać aż operator „wykręci“ kilkanaście metrów filmu.
Murzyni, którzy nieśli za nami broń, worki z nabojami, aparaty i upolowane antylopy, ukryli się za skałami w bezpiecznem miejscu. Trzeci towarzysz polowania — młody Francuz, obszedł skały i, wdrapawszy się na ich szczyt, zaczął ciskać do szczeliny, prowadzącej do jaskini, kamienie, aby wypłoszyć jej mieszkańców.
Kamienie z głuchym łoskotem toczyły się na dół, lecz nic się nie zjawiło w czarnym otworze jaskini. Krzyknęliśmy Francuzowi, aby wrzucał z góry do jaskini snopki zapalonej trawy.
Wkrótce ujrzeliśmy go, schylonego nad otworem w sklepieniu jaskini z płonącą trawą w ręku. Nagle odrzucił ją i zawołał:
— W grocie widzę legowisko lwicy z dwoma małemi!
Po tych słowach natychmiast powtórzonych przez murzyna, stojącego obok naszego towarzysza, usłyszeliśmy głuchy tupot nóg zmykających w popłochu murzynów. Uciekali, unosząc ze sobą zapasowe aparaty fotograficzne i worki z nabojami.
Zwracam uwagę myśliwych, którzy będą polowali w Afryce, na niebezpieczeństwo stale grożące od murzynów. Są pokojowi i łagodni, są bardzo odważni nawet, gdy sami są na łowach, lecz w obecności białego człowieka, który czyni bezsilnymi wszelkie talizmany i amulety, wiszące na szyi czarnych Nemrodów, ogarnia ich nieraz popłoch i zmykają, pozostawiając myśliwego bez broni.
Byliśmy o tem uprzedzeni, a więc zawczasu odbieraliśmy od murzynów nasze strzelby, a w kieszeni mieliśmy zawsze po pięć zapasowych naboi, więc i tym razem niczem nam ta ucieczka nie groziła.
Nie uciekł tylko jeden murzyn — młody, zręczny murzyn—boy bardzo przez nas wszystkich lubiany. Stał zupełnie spokojnie, tuż przy operatorze i obojętnie wypluwał łuskę rozgryzionych orzechów arachidowych.
Sytuacja nasza stawała się nader podniecającą, bo pomyśleć tylko! Znaleźć legowisko pantery[1] — to już rzecz nielada, a tu nagle lwica z małemi..
Umocowawszy się dobrze na nogach, daliśmy znak naszemu towarzyszowi, aby dalej rzucał płonącą trawę. Z głuchym hukiem i trzaskiem, wzmaganym przez echo, spadać zaczęły palące się snopki suchej trawy i płonęły, zapełniając jaskinię dymem i przysłaniając wejście do niej. Jednak nic się nie pokazywało z otworu groty, chociaż byliśmy oddawna w pogotowiu — ja, z palcem na cynglu mego karabinu, mój operator z ręką na korbie aparatu filmowego.
Po długich chwilach denerwującego oczekiwania, nasz młody towarzysz, Francuz, krzyknął:
— Do djabła! to nie lwica z małemi, bo wziąłem za zwierzęta żółte kamienie.
Zaklęliśmy bardzo brzydko.
Francuz na nowo odezwał się ze szczytu skał:
— Była tam w grocie pantera, lecz wydostała się przez boczny otwór. Mój murzyn wykrył w tej chwili jej ślady. Ukryła się w dżungli...
Klnąc, ruszyliśmy ku wejściu do groty. Olbrzymie zwały skał tworzyły coś na kształt schodów w szczelinie pnącej się ku jaskini. Na jednym z takich naturalnych stopni znaleźliśmy resztki niedokończonej uczty pantery.
Były to kawałki mięsa, skóry i rogi antylopy — Cobus Kob, czyli w języku Mandingów — „son“.
Nasz murzyn — boy zawyrokował, że pantera upolowała antylopę przed dwoma dniami. Daliśmy do wnętrza jaskini strzał, lecz tylko echo nam odpowiedziało, gdyż dzika, ustronna kryjówka już opustoszała.
Bardzo rozczarowani i źli, powróciliśmy na wolny od zarośli pas przed skałami i zaczęliśmy się rozglądać. Wkrótce ujrzeliśmy ślady pantery. Widocznie, będąc w dobrem usposobieniu, drapała tu ziemię, a później, robiąc duże skoki, ruszyła na lewo. Szliśmy jej śladem, aż doprowadziły nas do jaskini niskiej lecz bardzo szerokiej i głębokiej na kilka metrów. Na prawo od wejścia spostrzegliśmy dość znaczny rów, wykopany w piasku, a na nim ślady pazurów pantery i skrawki skór jakiegoś małego zwierzątka.
Zaczęliśmy badać jaskinię i wtedy to wykryliśmy bardzo ważną rzecz. Na przeciwległej od wejścia ścianie spostrzegliśmy jakieś znaki, nakreślone za pomocą czerwonego, miękkiego kamienia może naturalnej, stwardniałej gliny, której warstwy można było dojrzeć tu i ówdzie. Były tu głowy bawole, umieszczone w różnych kierunkach, kółka, przekreślone kwadraty, strzały, podobne do run aryjskich, figury, przypominające okulary, — znaki pospolite w magji arabskiej oraz inne.
Posiadam dość marną fotografję tych napisów, bo w jaskini było prawie ciemno, a ogólne zabarwienie jej było ciemno-brunatne, lecz przeglądając i badając te znaki, znalazłem duże podobieństwo ich z temi hieroglifami, które znaleźć można na kamieniach z napisami chetyckiemi, należącemi do ludu Keta, podług egipskiej pisowni i Chittin jak go nazywa Biblja, a należącego do rasy Alaradyjskiej, pokrewnej Armeńczykom, Frygijczykom, Lidom, Kapadokom i td., ze znakami umieszczonymi na Chananejskiej „Stelię Meszy“, na kamieniach fenicyjskich, — słowem są to znaki pochodzenia semickiego.
— Mogłyby to być jeszcze napisy znacznie bliższego do Afryki podzwrotnikowej ludu, a mianowicie Tuaregów, posiadających własną pisownię, lecz alfabet języka „Tamaszek“, którym posługują się Tuaregowie, nie posiada znaków, znalezionych w opisywanej jaskini, zresztą nie ma żadnych wskazówek na to, aby Tuaregowie wschodniej Sahary, docierali aż tak daleko, bo nawet w północnej Kaarta nikt nigdy o nich nie słyszał.
Murzyni, których wypytywałem o pochodzenie tych napisów, tajemniczo kiwali głowami i mówili, że to „dawni ludzie, tu mieszkający, znaki te pozostawili po sobie“.
Byłem i jestem tego przekonania, że wykryta przez nas jaskinia zasługuje na uwagę archeologów, a więc nazwałem ją, „grotą Polonja“, co zarejestrowałem specjalnym listem urzędowym, złożonym na ręce Gubernatora Sudanu P. Terrason de Fougeres.
W taki to sposób pantera doprowadziła nas do „groty Polonji“, gdzie niegdyś nieznani Semici — najeźdźcy lub przedsiębiorczy kupcy, pozostawili po sobie te przez nikogo dotąd nie odczytane znaki, gdyż nikt oprócz nas nie docierał do tej ukrytej w dżungli afrykańskiej jaskini.
Odwiedza ją tylko pantera, polująca tu na szczury skalne i nietoperze, mające w jaskini wygodną siedzibę.
W każdym razie, należy stwierdzić, że w tej przygodzie mieliśmy przewodnika niezupełnie powszedniego bo — panterę.
- ↑ Właściwie pantera zachodnio-afrykańska jest leopardem, lecz autor zachowuje miejscową terminologję kolonistów francuskich.