Czarny tulipan/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny tulipan |
Wydawca | Skarbiec Powieści |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Druk. Sikora |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dnia 20 sierpnia 1672 miasto Haga miało wygląd tak wspaniały, ożywiony i czysty, iż każdy dzień w nim spędzony wydaje się świątecznym, ta Haga z parkiem cienistym, zarosłym drzewami pochylającemi się nad domami gotyckiemi, z zwierciadlanemi kanałami, w których się odbijają dzwonnice z kopułami wyglądu orjentalnego, ta stolica siedmiu prowincyj zjednoczonych, była przepełniona tłumami obywateli, cisnącymi się, dyszącymi, niespokojnymi, którzy dążyli z nożami za pasem, z muszkietami na ramieniu lub z pałkami, w kierunku Buitetnhof, więzienia warownego, którego okna zakratowane do dni naszych widzieć się dają i gdzie od czasu obwinienia o zabójstwo przez chirurga Tyckelaera, osadzony był Korneljusz de Witt brat wielkiego Pensjonarza Holandji.
Gdyby historja tej epoki, a mianowicie tego roku, w którym rozpoczynamy naszą powieść, nie było ściśle związaną z dwoma imionami, które przytoczyliśmy, to być może, że ustęp objaśniający poniższy, wydawałby się zbytecznym; lecz uprzedzamy przedewszystkiem czytelnika, że to jest koniecznem równie dla dokładnego zrozumienia treści powieści, jak i dla zgłębienia znakomitego wypadku politycznego obejmującego nierozdzielnie całość naszego opowiadania.
Korneljusz de Witt Ruart z Pulten, to jest inspektor tam i szluz tej prowincji, były burmistrz Dordrechtu, gdzie się rodził, deputowany do stanów Holandji, miał lat 49, gdy naród holenderski sprzykrzywszy sobie rząd rzeczypospolitej ustanowiony przez Jana da Witt Wielkiego Pensjonarza Holandji, upodobał sobie statudarat, pomimo wydanego edyktu zwanego wiecznym, mocą którego na zawsze miał być zniesionym. Rzadko się zdarza w podobnych przewrotach porządku rzeczy, ażeby opinja publiczna nie upatrywała uosobienia systemu i tak za obrębem rzeczypospolitej lud przedstawiał sobie dwie surowe postacie braci Wittów, tych Rzymian Holandji, lekceważących pochlebiać skłonnościom narodowym, przyjaciół swobód w ścisłych granicach porządku i pomyślności umiarkowanej; równie jak za obrębem statuderatu widział poważnego i roztropnego młodego Wilhelma Oranji, którego współcześni nazwali małomównym i który to przydomek potomność zachowała.
Bracia Wittowie starali się zachować dobre porozumienie z Ludwikiem XIV, którego wpływ moralny na Europę umieli ocenić, a nadto uczuli przewagę materjalną w czasie tej cudownej kampanji Reńskiej, wsławionej przez bohatera romansu zwanego hrabią de Guiche i opiewanej przez Boala; kampanji, która w przeciągu trzech miesięcy zniweczyła potęgę stanów zjednoczonych.
Ludwik XIV był od dawna nieprzyjacielem holendrów, którzy się z niego naigrywali i znieważali, przyznać wprawdzie należy przez pośrednictwo francuzów zbiegłych do Holandji. Duma narodowa nadawała nazwę Mitrydata Rzeczypospolitej. Tak więc zjednoczyła się podwójna nienawiść przeciw Wittom.
Ten wódz, gotowy mierzyć się z Ludwikiem XIV, którego przyszłość wydawała się i urzeczywistniła olbrzymią, był Wilhelm książę Oranji, syn Wilhelma VI i wnuk z Henryki Stuart Karola I króla angielskiego, to dziecię, o którym wspomnieliśmy, że cień jego spostrzegano za statuderatem. Ten młodzieniec miał lat 22 w 1672 r. Jan de Witt był nauczycielem. Pomimo przywiązania, jakie miał do swego wychowańca, uważając korzystnem dla dobra powszechnego, wyjednał edykt wieczny pozbawiający go nadziei statuderatu. Lecz Opatrzność odrzuciła zarozumiałość ludzką, która tworzy i niweczy władze ziemskie bez Jej pośrednictwa; przez zmienność holendrów i obawę wzbudzoną przez Ludwika XIV, zniewoliła Wielkiego Pensjonarza, że zniósł wieczny edykt przywracając statuderat dla Wilhelma Oranji, którego powołała do celów ukrytych, dotąd w tajemniczych otchłaniach przyszłości pogrążonych.
Wielki Pensjonarz uczynił zadość żądaniom swych ziomków, lecz Korneljusz okazał się uporczywszym i pomimo pogróżek oranżystów, którzy trzymali go w oblężeniu w Dordrechcie, odmówił podpisać akt przywracający statuderat.
Nakoniec na prośby żony zalanej łzami podpisał, dodając przy umieszczeniu swego nazwiska dwie zgłoski V.C. (vi coactus), co oznaczało, zmuszony przemocą. Cudem prawie ocalał tego dnia przed razami swych nieprzyjaciół. Co się tyczy Jana de Witt, jego przyzwolenie lubo było rychlejsze i bez ograniczeń, jednakże nie zabezpieczyło go od prześladowań. W kilka dni potem, zamierzano go zamordować. Pomimo kilku razów nożem zadanych, pozostał przy życiu.
Oranżyści uważając, że do spełnienia swych zamiarów, dwaj bracia będą im zawsze na zawadzie postanowili zmienić taktykę dla zgładzenia ich ze świata; spróbowali zatem innej broni, gdy ich sztylet zawiódł, to jest użyli potwarzy. Często się zdarza, że w chwili stanowczej znajdzie się mąż wiedziony ręką Stwórcy, wielki człowiek do wykonania wielkiego czynu i dlatego, gdy się trafi to zjednoczenie Boskie, historja zapisuje imię tego wybrańca i podaje uwielbieniu potomności.
Lecz gdy zły duch miesza się do spraw ludzkich dla zguby jednej osoby lub przewrotu w społeczeństwie, rzadko kiedy nie znajdzie się natychmiast pod jego ręką jaki nikczemnik, któremu dostatecznem jest jedno słowo, ażeby go użył według swego celu.
Tym nikczemnikiem był Tycklear, jak już nadmieniliśmy, był to chirurg z powołania.
Zeznał on, że Korneljusz de Witt, miotany rozpaczą, jak tego dowiódł przez swoją apostylę z powodu zniesienia wiecznego edyktu i pałający nienawiścią przeciw Wilhelmowi Oranji, ugodził mordercę dla oswobodzenia Holandji od nowego Statudera, i że tym zabójcą miał być on, Tycklear, lecz dręczony wyrzutami sumienia na samo wspomnienie zbrodni, do której go chciano nakłonić, przekłada raczej uczynić wyznanie zbrodni, jak ją spełnić. Teraz osądźmy jakie wrażenie musiało to sprawić na Oranżystach. Prokurator fiskalny kazał uwięzić Korneliusza 16 sierpnia 1672; Ruart z Pulten szlachetny brat pana de Witt, osadzony w Buitenkof dręczony był na torturze przygotowawczej jak najnikczemniejszy zbrodzień dla wybadania o mniemanym spisku przeciw Wilhelmowi!
Lecz Korneljusz obdarzony był nie tylko wzniosłym umysłem, lecz i mężnem sercem. Był on z tego rodzaju ludzi, którzy przejęci wiarą polityczną podobnie jak ich przodkowie religijną, uśmiechali się na widok katuszy; jakoż gdy go wzięto na tortury, powtarzał donośnym głosem zachowując miarę wierszy, pierwszą strofę ody Justum et tonacem Horacjusza; nie przyznał się do niczego i znużył nie tylko siłę, lecz i fanatyzm swych katów.
Sędziowie pomimo tego uwolnili Tyckleara od wszelkiego zarzutu wspólnictwa, wydawszy wyrok przeciw Korneljuszowi skazujący go na utratę praw i godności, na koszta procesu i wieczne wygnanie z rzeczypospolitej.
Było to już żadnem zadowoleniem dla ludu, którego dobru stale się poświęcał Korneljusz de Witt, jednakże jak się przekonamy, nie było to dostatecznem.
Ateńczycy pozostawili wprawdzie piękny przykład niewdzięczności, lecz holendrzy ich przewyższyli w tym względzie. Pierwsi wygnali tylko Arystydesa.
Jan de Witt dowiedziawszy się o obwinieniu brata, pospieszył złożyć dostojeństwo Wielkiego Pensjonarza. Ten również godnie był wynagrodzony za swoje poświęcenia. Pozostali mu nieprzyjaciele i rany, jedyne korzyści osiągnięte, które bywają udziałem ludzi zacnych, poświęcających się bezinteresownie dobru ogólnemu.
W tymże czasie Wilhelm Oranji oczekiwał, nie przyspieszając wypadku przez środki zależne od niego, ażeby lud, którego był bożyszczem, utorował mu wstęp do statuderatu, usuwając dwóch braci Wittów.
Tak więc 20 sierpnia jak na wstępie tego rozdziału nadmieniliśmy, prawie wszyscy mieszkańcy biegli do Buitenhof dla przypatrzenia się wyjściu z więzienia Kornela de Witt udającego się na wygnanie i jakie znaki pozostawiły fortuny na człowieku, który tak dokładnie pamiętał wiersze Horacjusza. Należy tu dodać, że te tłumy gromadzące się przed Buitenhof nie zebrały się jedynie w niewinnym celu zaspokojenia ciekawości, było bowiem wielu pomiędzy ich zastępami, którzy zamierzali mieć czynny udział, czyli raczej uważając niedostatecznie spełnione zadanie, postanowili ja dokonać.
Rozumie się, że to byli niezadowoleni z kata.
Byli wprawdzie i tacy, którzy przybywali zamiarami mniej nieprzyjaznemu. Dla tych bowiem było to poprostu widowisko zawsze powabne dla motłochu, pochlebiające jego instynktownej dumie, napawać się widokiem poniżenia tego, który tak długo stał wyżej od innych. Ten Korneljusz de Witt, ten człowiek nieustraszony, mówiono, czyliż nie był więziony, dręczony torturami? a więc ujrzymy go bladym, cierpiącym, zawstydzonym? Nie byłoż to pięknym triumfem dla mieszczan baz porównania zawistniejszych od pospólstwa, gdyż każdy prawie obywatel Hagi nie omieszkał spieszyć na to widowisko.
A przytem, szeptali, między sobą agitatorowie oranżyści zręcznie wciskający się pomiędzy gromady, tusząc sobie, że potrafią nimi kierować jak narzędziem ostrem i silnem zarazem, czyliż nie zdarzy się sposobność rzucania błotem, a nawet kamieniami na tego Ruarta z Pulten, który niedość, że podpisał na akcie przywracającym statuderat vicoactus, lecz nadto targnął się na życie Wilhelma Oranji.
Oprócz tego dodawali zawzięci nieprzyjaciele Francji, że gdyby obywatele Hagi byli dobrze myślący i odważni nie dozwoliliby udać się na wygnanie Kornelemu Witt, gdyż bezwątpienia zawiąże intrygi z Francją i będzie żyć za złoto margrabiego Luvois wraz z drugim zbrodniarzem bratem Janem. W podobnych usposobieniach widzowie nie idą lecz biegną. Dlatego też mieszkańcy Hagi pospieszali tak szybko do Buitenhof.
Pomiędzy najgorliwszymi, dążył z wściekłością w sercu lecz bez zamiaru w umyśle zacny Tyklaer, oprowadzany przez oranżystów jako bohater nieskażonej poczciwości, zaszczyt narodu i wzór miłości chrześcijańskiej.
Ten odważny nikczemnik opowiadał, przyozdabiając kwiatami swego rozumu i wszelkiemi środkami swej wyobraźni, usiłowania, które Korneljusz de Witt czynił dla przezwyciężenia jego cnoty, wyliczał znakomite sumy, które mu obiecywano i opisywał piekielny podstęp, mający ułatwić jemu środki bezkarnego zamordowania Wilhelma Oranji.
Słowa jego z chciwością pochłaniane przez pospólstwo obudzały zapał dla statudera, wzniecając zarazem wściekłe przekleństwa przeciw braciom Wittom.
Nakoniec motłoch doszedł do tego, że przeklinał tych niesprawiedliwych sędziów, którzy wydali wyrok dozwalający oddalić się zdrowym i wolnym podobnemu zbrodniarzowi jakim był Korneljusz.
Przytem podburzyciele powtarzali zcicha:
— On odjedzie!… umknie nam.
Na co inni odpowiadali:
— Okręt oczekuje na niego w Schewningu, okręt francuski, Tycklear jego widział.
Poczciwy Tycklear, mężny Tycklear, wołano chórem.
Oprócz tego — odezwał się jeden głos, że i drugi zdrajca, brat jego Jan, podobnież chce nam umknąć.
I obaj złoczyńcy będą tracić we Francji nasze pieniądze, pieniądze za nasze okręty, arsenały, warsztaty sprzedane Ludwikowi XIV.
— Nie dajmy im wyjechać! — wołał jeden z najzagorzalszych.
— Do więzienia, do więzienia — powtarzano. I na te krzyki, mieszczanie biegli z większym zapałem, nabite muszkiety i siekiery błyskały, oczy się zaiskrzyły.
Pomimo tego nie dopuszczono się dotąd żadnego gwałtu i oddział jazdy strzegący przystępów do Buitenhof zachowywał milczącą obojętność, daleko groźniejszą przez umiarkowanie od tych tłumów mieszczan wrzeszczących, wzburzonych, złorzeczących; oddział ten uszykowany we wzorowym porządku, baczny tylko na skinienie swego dowódcy hrabiego de Tilly, kapitana jazdy haskiej, który trzymał w ręku gołą szpadę opuszczoną ku strzemieniu.
Ten hufiec, jedyny szaniec broniący przystępu do więzienia, wstrzymywał przez swoją postawę wojowniczą nie tylko tłumy pospólstwa rozprzężone i hałaśliwe, lecz nadto oddział gwardji miejskiej uszykowany wprost Buitenhofu dla zachowania porządku wspólnie z wojskiem, dający przykład burzycielom przez okrzyki:
— Niech żyje Oranji. Precz ze zdrajcami!
Obecność Tillego i jego oddziału była z początku hamulcem skutecznym dla żołnierzy miejskich; lecz wkrótce, stopniowo podnieceni własnemi okrzykami i nie pojmując, ażeby odwaga mogła być udziałem milczenia, wnieśli przeto, iż jeźdźcy strwożeni nie stawią im oporu i postąpili ku więzieniu wraz z pospólstwem.
Wtedy hrabia de Tilly wyruszył sam naprzeciw nim i podnosząc szpadę, zmarszczywszy czoło odzywa się:
Mości panowie gwardziści! co znaczy ton pochód? w jakim celu?
Mieszczanie szczękając muszkietami powtarzali okrzyki:
— Niech żyje Oranja, śmierć zdrajcom!
— Niech żyje Oranja — mówi Tilly — i ja to powtórzę, lecz wolałbym, ażebym to usłyszał od ludzi w dobrym usposobieniu będących. Śmierć zdrajcom i na to się zgadzam, lecz to się ograniczyć powinno do życzeń. Krzyczcie tak długo dopóki się wam spodoba, jestem tu dla zapobieżenia tego i zapobiegnę.
Poczem odwróciwszy się do żołnierzy, zokomenderował:
— Do ataku broń!
Żołnierze wykonali rozkaz z taką szybkością, że obywatele i lud natychmiast rozpoczęli odwrót z pośpiechem, który wywołał uśmiech na twarzy oficera.
— Bądźcie spokojni — odzywa się tonem właściwym wojskowemu, — moi żołnierze nie dadzą jednego wystrzału, lecz z waszej strony wymagam, ażebyście nie postąpili ani kroku do więzienia.
— Czy wiesz panie oficerze, że i my mamy muszkiety — mówi dowódca gwardji obywatelskiej.
— Widzę to dobrze — odpowiada de Tilly, — gdyż migacie nimi bezustannie przed moimi oczyma; lecz chciejcie uważać, że i my mamy pistolety, które niosą celnie na 50 kroków, a wy jesteście zaledewie na 25.
— Śmierć zdrajcom — zawołali gwardziści z rozjątrzeniem.
— Ba! wy zawsze jedną piosenkę śpiewacie, to jest nużącem.
Poczem zajął stanowisko na czele swego oddziału, gdy tymczasem tłumy się gromadziły około Buitenhof.
Pomimo tego, pospólstwo wzburzone, chciwe krwi jednej ze swych ofiar, nie dostrzegło, że druga spiesząca naprzeciw swemu przeznaczaniu, przejeżdżała o sto kroków za oddziałem jazdy, udając się do Buitenhof.
Był to Jan de Witt, który wysiadł z karety ze służącymi i przechodził spokojnie podwórze więzienne.
Zbliżywszy się do dozorcy więzienia mówi:
— Dzień dobry Gryfus, przychodzę do mego brata Kornela, ażeby go odwieźć za miasto, gdyż jak ci wiadomo skazany został na wygnanie.
Dozorca podobny do niedźwiedzia wyuczonego otwierać i zamykać drzwi więzienia, ukłonił się w milczeniu i wpuścił go do wnętrza budowli, zamknąwszy za nim drzwi.
Uszedłszy kilkanaście kroków spotkał piękną dziewicę osiemnastoletnią w ubiorze fryzyjskim, która mu się powabnie ukłoniła, potem wziąwszy ją pod brodę mówi:
— Dzień dobry zacna i piękna Różo, jak się ma mój brat?
— Oh! pan Korneljusz — odpowiada dziewica — jest zdrów i nie lękam się o to, aby mu się co złego stało, gdyż to już minęło.
— Czegóż się więc obawiasz piękne dziecię?
— Obawiam się tego co się stać może.
— Ah prawda — mówi p. de Witt — te wrzaski pospólstwa.
— Czyś pan słyszał?
— Rzeczywiście lud jest wzburzony, lecz spodziewam się, że gdy nas ujrzy być może, iż się uspokoi, gdyż zawsze staraliśmy się o jego dobro.
— Niestety, nie jest to dostatecznem dla niego, — szepnęła dziewica oddalając się posłuszna nakazującemu znakowi danemu jej przez ojca.
— W istocie mówi do siebie Jan ta dziewczyna, która bezwątpienia i czytać nie umie wyrozumiała w kilku słowach dzieje świata.
I zawsze równie spokojny, lecz posępniejszy od chwili wejścia do więzienia, były Pensjonarz zbliżał się do komnaty brata swego.