Czarny tulipan/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czarny tulipan
Wydawca Skarbiec Powieści
Data wyd. 1932
Druk Druk. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
DWAJ BRACIA

Piękna Róża przepowiedziała, jak się zdaje rzeczywisty stan rzeczy, gdyż w tym czasie jak Jan de Witt wstępował na schody wiodące do więzienia swego brata, obywatele usiłowali wszelkiemi sposobami oddalić Tillego z jego oddziałem.
Widząc to pospólstwo, oceniło zgodne zamiary swej milicji ze swojemi skłonnościami, wrzeszcząc z całej siły:
— Niech żyją mieszczanie!
Co się tyczy Tillego, równie roztropny jak stały, parlamentował z oddziałem gwardji obywatelskiej pod wpływem wymierzonych pistoletów swego szwadronu, tłumacząc im dokładnie, iż miał polecenie od stanów strzec więzienia i miejsc okolicznych.
— Dlaczego wydano ten rozkaz? dlaczego strzec więzienia? — wołali oranżyści.
— Otóż — odpowiedział de Tylly — zapytujecie mnie o to czego nie potrafię wam wytłumaczyć. Powiedziano mi — pilnuj i ja pilnuję. Wy moi panowie, którzy jesteście prawie wojskowymi, znać powinniście co to jest rozkaz.
— Lecz ten rozkaz został wydany, ażeby ułatwić ucieczkę zdrajcom.
— Być może ponieważ zdrajcy są skazani na wygnanie — odpowiada Tilly.
— Któż wydał ten rozkaz?
— Stany, już to wam mówiłem.
— Stany zdradzają?
— To mi jest niewiadome.
— I ty, podobnież jesteś zdrajcą.
— Ja!
— Tak, ty.
— No, no. Posłuchajcie mnie moi panowie: kogóż mógłbym zdradzić? Stany? Nie mogę ich zdradzić, ponieważ będąc na ich żołdzie, wykonuję ściśle ich rozkazy.
Następnie gdy hrabia udowodnił dokładnie, iż miał niezaprzeczoną słuszność, wrzawa powiększyła się wraz z pogróżkami, na które hrabia odpowiadał z umiarkowaniem:
— Moi panowie współobywatele! błagam was nie nabijajcie muszkietów, bo gdyby przypadkiem, który wystrzelił i ranił mojego żołnierza, wtedy położylibyśmy na placu przynajmniej 200 ludzi, co dla nas byłoby bardzo dotkliwem, a dla was jeszcze bardziej, gdyż zdaje mi się, że z obu stron nie mamy przyczyny życzyć sobie czegoś podobnego.
— Gdybyście się tego dopuścili i my dalibyśmy ognia — zawołali mieszczanie.
— Przyznaję to, lecz chociażbyście nas wszystkich pozabijali, dlatego nie przywrócilibyście do życia tych, którzyby padli od naszych strzałów.
— Ustąp nam miejsca, a uczynisz zadość obowiązkowi dobrego obywatela.
— Naprzód nie jestem obywatelem — mówi Tilly — lecz oficerem, co jest zupełnie odmiennem; przytem nie jestem holendrem, lecz francuzem, co jeszcze większą stanowi różnicę. Nie uznaję innej władzy nad stany, które mi za to płacą, przynieście mi rozkaz stanów, ażebym ustąpił, a natychmiast zakomenderuję pół obrotu w prawo, gdyż bardzo mi się tu nudzi.
— Tak, tak! — zawołało ze sto głosów, co powtórzyło natychmiast pięćset innych. — Dalej na ratusz, idźmy do deputowanych, dalej, dalej.
— Otóż dobrze — pomrukuje Tilly, spoglądając na oddalających się zagorzańców, — idźcie, a zobaczymy czy wam dadzą zezwolenie, idźcie przyjaciele.
Zacny oficer liczył na cześć magistratu, który ze swej strony liczył na jego honor żołnierski.
— Zdaje mi się — mówi do ucha Tillego jego porucznik, — że deputowani powinni odrzucić ich żądanie, lecz zarazem należałoby nam przysłać posiłki, to byłoby nieźle.
W tymże czasie, Jan de Witt, którego opuściliśmy wstępującego na schody po rozmowie z Gryfusem, i jego córką, Różą, stanął przed drzwiami izby, w której leżał na materacu brat jego Korneljusz, który był wzięty na tortury przygotowawcze.
Wyrok wygnania zapadł przed rozkazem wydania go na tortury nadzwyczajne.
Korneljusz rozciągnięty na łożu odpoczywał nareszcie po trzechdniowych katuszach mając ręce i stawy wyłamane; pomimo tego nie przyznał się do zbrodni, której zamiar mu przypisywano, oczekując śmierci dowiedział się nakoniec, że skazany został na wygnanie.
Budowy ciała energicznej, ożywionej duszą wzniosłą mógłby zawstydzić swych nieprzyjaciół, gdyby ci przeniknęli pośród głębokiej ciemności więzienia do jego osoby; wtedy ujrzeliby na jego wybladłych policzkach uśmiech męczennika zapominającego o znikomościach ziemskich ad chwili, gdy dostrzegł okazałości niebios.
Korneljusz odzyskał siły wskutek postanowienia silnej woli raczej jak środków pomocniczych i zastanawiał się ile czasu zatrzymywać go będą formy prawne w więzieniu.
W tejże chwili wrzaski milicji i ludu odnoszące się do obu braci, zagrażały kapitanowi de Tilly, który osłaniał ich swoją opieką. Odgłos tej wrzawy odbijający się od murów więziennych podobnie jak przypływ morza, doszedł do uszu więźnia.
Lecz jakkolwiek groźnym wydawał się ten odgłos, Korneljusz był na to obojętnym i nie podniósł się do okna zakratowanego, przez które przenikało światło i dochodziła wrzawa.
Cierpienia jego tak dalece przejęły jego jestestwo, że uważał je za swój stan normalny. Nakoniec doznawał rozkoszy, czując, że dusza jego i władze umysłowe blskiemi są odłączenia od cierpień cielesnych i wydawało mu się, że dusza i rozum pozbywszy się materjalności, unosiły się za jej sferą, podobnie jak się wzbija w powietrzu płomień ogniska prawie wygasłego, który go opuszcza dążąc do nieba.
Pomyślał o swym bracie.
Bezwątpienia zbliżanie się jego wywarło ten wpływ tajemniczy, który w późniejszym czasie wytłumaczyć możnaby silą magnetyzmu. W chwili, gdy Jan był obecnym w myśli Korneljusza, gdy wymawiał imię jego, drzwi się otworzyły. Jan wchodzi i spiesznym krokiem zbliża się do łoża więźnia, który wyciągnął ręce pokaleczone, obwinięte bandażami do swego czcigodnego brata, którego przewyższył nie tak w zasługach położonych dla Holandji, jak raczej w nienawiści, którą pozyskał od współziomków. Jan pocałował brata z rozrzewnieniem i złożył zwolna jego ręce na materacu.
— Korneljuszu, drogi bracie, ty jesteś bardzo cierpiącym.
— Już nic nie czuję, gdy ciebie widzę.
— Oh! mój kochany Korneljuszu, jeżeli tak jest, to ja przeciwnie widząc ciebie w tym stanie, cierpię za nas obu.
— I ja podobnież, gdym myślał o tobie pośród katuszy, nie uskarżałem się wcale, raz tylko wymówiłem te słowa: biedny mój brat, lecz otóż jesteś, zapomnijmy o wszystkiem. — Czy po mnie przybyłeś?
— Tak.
— Mam się dobrze, pomóż mi tylko powstać, a ujrzysz jak chodzę.
— Nie będziesz potrzebował iść daleko, gdyż moja kareta stoi stąd niedaleko, za oddziałem Tillego.
— Tilly stoi tu ze swoimi żołnierzami?
— Z jakiej przyczyny?
— Bo mówił Wielki Pensjanarz z posępnym uśmiechem jemu właściwym, — mieszkańcy Hagi objawili żądzę ciekawości wadzenia twego odjazdu, i z tego powodu lękano się zaburzenia.
— Zaburzenia? — powtórzył Korneljusz wpatrując się w oblicze pomieszanego brata — zaburzenia?
— Tak, Korneljuszu.
— A więc ta wrzawa, którą słyszałem nie była urojeniem? — mówił więzień do siebie.
Poczem odwracając się do brata:
— To tedy gromadzą się wokoło Buitenhof… nieprawdaż?
— Tak, mój bracie.
— Lecz jak mogłeś się tu dostać?
— I cóż…
— I przepuścili ciebie swobodnie?
— Wiesz dobrze, iż nie jesteśmy lubiani Korneljuszu — dodaje Wielki Pensjonarz z melancholijną goryczą. — Udałem się więc przez mniej ludne ulice.
— Więc się kryłeś Janie?
— Pragnąłem dostać się do ciebie niebawem i czyniłem co mogłem, jak to się zdarza na morzu i w polityce, gdy wiatr jest nam przeciwny, dążyłem wilczym śladem.
W tej chwili wrzawa uliczna dała się słyszeć w więzieniu. Tilly spierał się z milicją miejską.
— Oh, oh, Janie — mówi Korneljusz — wiem, że jesteś zręcznym sternikiem, lecz nie mam nadziei, ażebyś wyprowadził brata twego z Buitenhof pośród motłochu tak szczęśliwie, jak oswobodziłeś flotę admirała Trompa z Antwerpji.
— Za pomocą Boską, Korneljuszu, spróbujemy; lecz naprzód zapytam ciebie…
— O co?
Hałas znów dał się słyszeć.
— Oh, oh, — mówi Korneljusz — jakże ci ludzie są rozjątrzeni. Czy przeciw mnie? lub przeciw tobie?
— Zdaje mi się, że przeciw nam obu… chciałem ci powiedzieć mój bracie, że oranżyści najbardziej nas o to obwiniają, żeśmy weszli w układy z Francją.
— Zaślepieńcy!
— Przyznaję to, lecz z tem wszystkiem jest to naszem potępieniem.
— Lecz gdyby te układy przyszły do skutku, oszczędziłyby porażek pod Ress d‘Orsay, Weselą, i Reinbergiem; francuzi nie przeszliby Renu i Holandja mogłaby się uważać niezwyciężoną pośród swych bagien i kanałów.
— Wszystko to jest prawdą mój bracie, lecz wiedzieć należy i to jest niezaprzeczenie, iż gdyby znaleziono w tej chwili przy nas korespondencję naszą z panem de Louvois pomimo, że jestem dobrym sternikiem, nie potrafiłbym ocalić wątłego statku, który ma unieść Wittów z Holandji. Ta korespondencja zgubiłaby nas będąc odkrytą oranżystom. Spodziewam się zatem Korneljuszu, żeś ją spalił wyjeżdżając z Dordrechtu.
— Mój bracie — odpowiada Korneljusz — korespondencja twoja z margrabią Louvois najdowodniej przekonywa, żeś w ostatnich czasach okazał się najznakomitszym, najszlachetniejszym obywatelem stanów zjednoczonych. Cenię sławę mego kraju; lecz również i twoją mój bracie i dlatego nie spaliłem tych pism.
— Jeżeli tak, to wkrótce zakończymy nasze doczesne życie — mówi spokojnie były Wielki Pensjonarz zbliżając się do okna.
— Nie, bynajmniej, Janie, gdyż ocalimy nasze ciało i wskrzesimy naszą wziętość u narodu
— Co uczyniłeś z temi papierami?
— Powierzyłem je Korneljuszowi van Baerle mojemu chrzestnemu synowi, którego znasz, i który mieszka w Dordrechcie.
— Biedny młodzian! drogie i niewinne stworzenie, ten uczony, rzecz osobliwa! posiadający tyle wiadomości i poświęcony wyłącznie pielęgnowaniu kwiatów witających Boga i Boga stwórcy kwiatów. Złożyłeś więc w jego ręce ten zakład śmierci, a więc jest zgubiony biedny Korneljusz.
— Zgubiony!
— Tak, gdyż okaże się mężnym lub słabym. Jeżeli jest mężnym (bo lubo jest obcym w naszej sprawie, chociaż żyje na ustroniu w Dondrechtcie, lubo zwykle bywa roztargniony, przecież dowie się kiedyś co się z nami stało) będzie się nami zaszczycał, jeżeli jest słabym będzie się obawiał, że miał z nami stosunki; jeżeli jest mężnym rozgłosi tajemnicę, jeżeli zaś słabym, podejdą go zręcznie. W obu wypadkach Korneljusz ulegnie podobnemu losowi jak my. Tak więc, mój bracie, uciekajmy co prędzej, jeżeli jest czas jeszcze. — Korneljusz podniósł się na łożu i ująwszy rękę brata, który zadrżał dotknąwszy bandaży.
— Czyliż nie mam mego syna chrzestnego — mówi — czyliż nie przywykłem czytać w głębi myśli van Baerla. Zapytujesz mnie czy jest mężnym lub słabym? Nie jestem jednym, ani drugim, lecz cóż stąd? Lecz najgłówniejsza jest, że zachowa tajemnicę, gdyż nawet jej nie zna.
Jam odwrócił się zdziwiony.
— Oh! — mówi Korneljusz ze słodkim uśmiechem — Ruant z Pulten jest politykiem ze szkoły Jana, powtarzam ci, że Korneljuszowi nie jest wiadoma osnowa i znaczenie depozytu, który mu powierzyłem.
— A więc należy pospieszyć — zawołał Jan — ponieważ mamy czas jeszcze, wydać mu polecenie, ażeby papiery spalił.
— Przez kogo?
— Przez mego sługę Kraeke, który miał nam towarzyszyć konno, i który tu przyszedł, ażeby ci pomóc zejść ze schodów.
— Zastanów się Janie, czy należy zniszczyć te chlubne dowody?
— Zastanowiłem się przedewszystkiem, mój Korneljuszu, że potrzeba, ażeby bracia Wittowie zachowali życie dla ocalenia swej sławy. Skoro zginiemy, któż nas bronić będzie? Któż nas zrozumie?
— Sądzisz więc, żeby nas zamordowano, gdyby wykryli te papiery?
Jan nic nie odpowiedziawszy wyciągnął rękę w kierunku Buitenhof, skąd w tej chwili dochodziły dzikie okrzyki.
— Tak, tak, słyszę tę wrzawę, lecz przecież o co im idzie?
Jan otworzył okno.
— Śmierć zdrajcom — wyło pospólstwo.
— Czy słyszysz teraz Korneljuszu?
— Zdrajcy… to my! — mówi więzień wznosząc oczy do nieba wzruszając ramionami.
— Tak to my — powtórzył Jan.
— Gdzie Kraeke?
— Przy drzwiach jak mi się zdaje.
— Każ mu wejść.
Jan drzwi otworzył, wierny sługa oczekiwał przy progu.
— Zbliż się Kraeke i zachowaj w pamięci co ci brat poleci.
— Oh to nie jest dostatecznem Janie; muszę na nieszczęście napisać
— Z powodu?
— Ponieważ van Baerle nie odda tych papierów i nie spali ich bez mego wyraźnego zlecenia.
— Lecz czy będziesz mógł napisać, drogi przyjacielu — mówi Jan spoglądając na opalone i jątrzące się ręce brata.
— Oh! gdybym miał pióro i atrament przekonałbyś się.
— Otóż ołówek.
— Czy masz papier, gdyż nic mi tu nie zostawiono.
— Wydrzyj kartę z tej biblji
— Masz słuszność.
— Lecz twoje pismo będzie nieczytelne.
— Co mówisz — zawołał Korneljusz spoglądając na brata. — Te palce, które się oparły wpływowi ognia, ta wola, która poskromiła boleści, zjednoczą się we wspólnem usiłowaniu i bądź spokojny mój bracie, pismo moje nie będzie drżące.
Korneljusz wziąwszy ołówek napisał.
Wtedy dostrzec było można sączącą się krew z palca na obandażowanie.
Pot spływał ze skroni Wielkiego Pensjonarza.
Korneljusz pisał:

Drogi Synu!

„Spal papiery, które ci powierzyłem, spal je nie spojrzawszy na nie, nawet nie odpieczętuj, niech treść ich będzie ci nieznaną. Tajemnice podobne tym, które one zawierają, mogą się stać przyczyną śmierci. Spal je, a ocalisz Jana i Korneljusza.

Bywaj zdrów i kochaj mnie zawsze.
20 sierpnia 1672.
Korneljusz de Witt.

Jan ze łzami w oczach, otarł kroplę szlachetnej krwi padłej na papier, poczem oddał go Krackemu przy stosownem zleceniu, powrócił do Korneljusza, który zbladł i zdawał się bliskim omdlenia.
— Teraz, mówi — gdy poczciwy Kraeke da znak ze swej piszczałki rotmańskiej, będzie to znakiem, iż znajduje się na drugim brzegu kanału… poczem i my odjedziemy.
Pięć minut zaledwie upłynęło, gdy się dał słyszeć przeciągły świst marynarski, który przeniknął szczyty posępnych wiązów i był donośniejszy od wrzawy panującej na Buitenhof.
Jan podniósł ręce z dziękczynnem gestem ku niebu.
— A teraz jedźmy Korneljuszu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.