Czarny tulipan/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny tulipan |
Wydawca | Skarbiec Powieści |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Druk. Sikora |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W tym czasie, gdy wrzaski pospólstwa zgromadzonego na Buitenhof dochodziły coraz w groźniejszym sposobie do obu braci, gdy Jan de Witt w skutku tego naglił na odjazd, deputacja obywateli została wysłaną, jak nadmieniliśmy do ratusza z żądaniem oddalenia jazdy Tillego.
Od Buitenhof do Hoogstraat było dość blisko, dlatego można było dostrzec pewnego człowieka, który od początku opisywanej sceny, z ciekawością śledził wszystkie jej szczegóły i nakoniec udał się wraz z innymi, raczej postępował za orszakiem deputacji zmierzającej do ratusza, dla powzięcia prędzej wiadomości o wypadku poselstwa.
Tan nieznajomy był młodzieńcem od 22 do 23 lat liczącym, wątłej budowy wnosząc z powierzchowności. Zakrywał (mając bezwątpienia powody ku temu) swoją bladą twarz, podłużną chustką płócienną, którą często ocierał pot z czoła lub usta palące.
Oko niewzruszenie, podobne jak u ptaków drapieżnych, nos orli i długi, usta proste i wąskie wpół otwarte, raczej rozdarte jak otwór rany; stanowiły cechy, które byłyby dostarczyły Lawaterowi, (gdyby żył) w tej epoce, przedmiotu do spostrzeżeń fizjologicznych, i które nie wypadłyby korzystnie dla młodzieńca.
Pomiędzy postacią wojownika i rozbójnika morskiego mówili starożytni, zachodzi taka różnica, jak pomiędzy orłem a jastrzębiem.
Pogodne lub posępne spojrzenie.
Tak więc, ta fizjonomja chorobliwa, to ciało wątłe i mieszczące zarody cierpień, krok trwożliwy, którym postępował z Buitenhof do Hoogstraaf za tłumami wyjącego pospólstwa, były to cechy odznaczające podejrzliwego pana lub niespokojnego złoczyńcy; i być może gdyby był dostrzeżony przez urzędnika policyjnego, tenby uważał w nim ostatniego.
Przytem był ubrany skromnie i nie widać było przy nim żadnej broni, ramię jego było szczupłe, lecz nerwowe, ręka sucha lecz biała, arystokratyczna, opierała się o ramię oficera trzymającego dłonią rękojeść szpady.
Stanąwszy na placu Hoogstratu, człowiek z bladą twarzą, posunął swego towarzysza za obszerną okiennicę wpół otwartą, sam zaś zwrócił wzrok na balkon ratusza.
Na krzyki, wściekłości otworzyło się okno Hoogstraatu i ukazał się w nim człowiek pragnący przemówić do ludu.
— Kogo tam widzisz na balkonie? zapytuje młodzieniec oficera wskazując jedynie wzrokiem mówcę, który wydawał się bardzo wzruszonym i utrzymywał raczej równowagę nóg swoich, aniżeli opierał się o balustradę.
— Jest to deputowany Bowelt, odpowiada oficer.
— Co to za człowiek? czy go znasz?
— Jest to zacny człowiek, tak mi się przynajmniej wydawał.
Młodzieniec usłyszawszy podobne zdanie o Bowelcie, okazał poruszenie niezadowolenia tak widoczne, że oficer dostrzegłszy to pośpieszył dodać.
— Tak o nim mówią panie. Co się tyczy mnie, nie mogę tego potwierdzić nie znając osobiście Bowelta.
— Zacny człowiek… powtarza młodzieniec — w jakim rozumieniu można to uważać?
— Wasza Książęca Mość raczy mi przebaczyć, że nic więcej nadmienić nie mogę o człowieku, którego znam tylko z widzenia.
— W istocie — podszepnął młodzieniec, należy cierpliwie oczekiwać wypadku, bo jeżeli ten Bowelt jest rzeczywiście zacnym mężem, to będzie w wielkim kłopocie, gdy usłyszy wymagania tych szaleńców.
To mówiąc przebierał palcami na plecach swego towarzysza podobnie jak na klawiszach fortepianu, co zdradzało jego wrzącą niecierpliwość źle ukrytą w pewnych chwilach, a szczególniej w obecnej, pod lodowatą postacią, którą przybrać usiłował.
W tymże czasie można było posłyszeć głos naczelnika deputacji i zapytującego Bowelta, gdzie znajdują się jego towarzysze.
— Jużem wam oznajmił moi panowie, że oprócz mnie jest tylko p. Aspern; przytem nie mogę sam na siebie przyjąć odpowiedzialności.
— Chcemy wydania rozkazu… zawołało tysiące głosów. P. Bowelt usiłował mówić, lecz słowa jego nie były dosłyszane, można tylko było dostrzec poruszenia rąk jego znamionujące drażliwe położenie.
Widząc, że niepodobieństwem było, ażeby go słuchano, odwrócił się do okna otwartego i przywołał p. Aspern.
P. Aspem ukazał się na balkonie i został powitany okrzykami gwałtowniejszemi jak przed 10 minutami powitano p. Bowelt.
Pomimo tego, postanowił przemówić do ludu, lecz to było bezskutecznem, albowiem zamiast słuchania go, tłoczono się do bramy ratusza nie znając oporu ze strony straży.
— Teraz jak uważam — odzywa się młodzieniec obojętnie, gdy lud cisnął się przed główną bramę Hoogstratu — zdaje się, że rozprawy będą miały miejsce wewnątrz.
Pułkowniku, chodźmy posłuchać tych narad.
— Nie radziłbym tego W. K. Mości.
— Z powodu?
— Gdyż pomiędzy deputowanymi są tacy, którzy z łatwością mogliby go poznać.
— A wtedy obwinionoby mnie jako podżegacza. Masz słuszność — mówi młodzieniec, którego lica zarumieniły się przez chwilę z powodu, iż okazał podobną niecierpliwość — masz słuszność, pozostańmy tutaj. Z tego miejsca będziemy widzieć wracającą deputację z rozkazem lub bez niego, a wtedy wyrzeczemy stanowczo czy p. Bowelt jest zacnym mężem.
— Lecz zdaje mi się, że W. K. Mość nie możesz przypuścić na chwilę, ażeby deputowani wydali rozkaz Tillemu opuszczenia stanowiska.
— Dlaczego?
— Gdyż podobny rozkaz byłby poprostu wydaniem wyroku śmierci na braci Wittów.
— Przekonamy się o tem — odpowiada obojętnie młodzieniec.
Oficer spojrzawszy na niego badawczo, lecz od niechcenia, zbladł jak ściana.
Ze stanowiska, które obrali, książę i jego towarzysz, słyszeli hałas i stąpania ludzi wstępujących na schody ratusza. Poczem szmer ten przenikał przez otwarte okna sali z balkonem, na którym ukazali się pp. Bowelt i Aspern i którzy zachowali tę przezorność, iż powrócili wewnątrz z obawy bezwątpienia, ażeby tłoczące się tłumy nie wyrzuciły ich za balustradę.
Poczem widać było cienie przesuwające się około tych okien.
Sala obrad napełniała się coraz bardziej.
Wtem, wrzawa ucichła, lecz wkrótce wybuchła z większą gwałtownością i doszła do tego stopnia, że starożytna budowla wstrząsła się w swojej posadzie.
W końcu potok odpływać zaczął przez galerje i schody do bramy pod sklepieniem, który pędził z gwałtownością trąby powietrznej.
Na czele pierwszej grupy leciał, raczej biegł człowiek straszliwie zmieniony wskutek radości.
Był to chirurg Tycklear.
— Mamy go! mamy! — wołał trzymając papier w podniesionej ręce.
— Uzyskali rozkaz! — szeptał zdumiony oficer.
— Teraz można stanowczo wyrzec o panu Bowelt, mówi młody, wątpiłeś czy pan Bowelt jest zacnym mężem lub nie. Zdaje się, że nie okazał się, ani jednym, ani drugim.
Poczem z natężonym wzrokiem przypatrywał się tłumom.
— Teraz udajmy się do Buitenhof, zdaje się, iż ujrzymy tam coś osobliwego.
Zgromadzenie ludu było niezmierne na placu i w pobliżu więzienia. Lecz jeźdźcy Tillego utrzymywali swój posterunek we wzorowym porządku.
Wkrótce hrabia dosłyszał szmer powiększający się za zbliżeniem napływu nowych mas, które przedstawiały się podobne do bałwanów wodospadu.
W tej chwili dostrzegł papier migający w powietrzu, górujący nad ściśniętemi parsiami i pośród połysku broni.
— Ha! mówi unosząc się na strzemionach i dotykając rękojeści szpady swego porucznika — zdaje się, że nikczemnicy uzyskali rozkaz.
— Niegodziwe łotry, zawołał porucznik.
W istocie był to rozkaz, który kompanja milicji miejskiej powitała z okrzykami radości i natychmiast ruszyła z miejsca z hałasem udając się naprzeciw jeźdźcom Tillego.
Lecz hrabia nie dozwolił im zbliżyć się zbytecznie.
— Stać! stać! zdala od koni, albo zakomenderuję naprzód.
— Oto rozkaz! — odpowiedziały zuchwałe głosy.
Wziąwszy papier, z zadziwieniem spojrzał na niego, poczem dodaje głośno:
— Ci co go podpisali, są prawdziwymi katami Kornela de Witta. Co się tyczy mnie, prędzej uciętoby mi obie ręce, niż zmuszonoby mnie do napisania jednej zgłoski podobnego rozkazu.
Następnie odepchnąwszy rękojeścią szpady tego, który chciał mu odebrać papier:
— Podobne pismo jest dla mnie ważnem i winienem go zachować.
Złożywszy starannie papier, włożył go do kieszeni.
Poczem odwróciwszy się do żołnierzy zakomenderował:
— Trójkami od prawego, marsz!
Nakoniec półgłosem tak, że mógł być dosłyszanym od otaczających zbliska:
— A teraz mordercy, możecie dokonać waszego dzieła.
Okrzyk wściekły, mieszczący wsobie wszystkie zawiści i rozkosze dziczy dyszącej na Buitenhof; towarzyszył odwrotowi Tillego.
Jeźdźcy postępowali stępa, kapitan był w tylnej straży.
Jak widzimy, Jan de Witt nie przesadzał niebezpieczeństwa, dopomagając bratu do podniesienia się i nagląc go do odjazdu.
Korneljusz wsparty o ramię Wielkiego Pensjonarza zeszedł ze schodów prowadzących na podwórze.
Przy progu spostrzegł drżącą Różę.
— Oh! Panie Janie! co za nieszczęście.
— Cóż takiego moje piękne dziecię?
— Mówią, że poszli na ratusz wyjednać rozkaz oddalenia oddziału Tillego.
— W istocie moje dziecię, jeżeli go uzyskają, będzie źle z nami.
— A więc… jeżelibym mogła udzielić wam rady — przemawia drżącym głosem dziewica.
— Słuchamy ciebie… cóżby to było dziwnego, gdybyśmy usłyszeli z ust twoich głos Boga.
— Fajnie Janie… ja na twoim miejscu nie wychodziłabym na główną ulicę.
— Dlaczego? przecież Tilly stoi z oddziałem.
— Tak, to prawda… lecz on ma rozkaz stać tylko przed więzieniem.
— Wiem o tem
— I niema innego, ażeby wam towarzyszył za miasto.
— Nie…
— Tak więc, skoro miniecie ostatnich jeźdźców, wpadniecie w ręce motłoch.
— Lecz milicja…
— Właśnie tej najbardziej obawiać się należy.
— Cóż więc czynić?
— Na twoim miejscu p. Janie, wyszłabym przez poternę — mówi dalej bojaźliwie dziewica — skąd jest wyjście na pustą ulicę, gdyż wszyscy zebrali się na placu przy głównej bramie więzienia; poczem pośpieszyłabym do bramy miejskiej, przez którą wyjedziecie.
— Lecz mój brat iść nie zdoła.
— Spróbuję odpowiada Korneljusz ze stałością
— Wszakże macie wasz pojazd? — zapytuje dziewica.
— Tak, to prawda, lecz on stoi przed głównym wchodem.
— Nie odpowiada dziewica — sądząc, że wasz woźnica jest człowiekiem zaufanym, kazałam mu czekać przed poterną.
Obaj bracia spojrzeli na siebie z rozrzewnianiem i to podwójne spojrzenie przybrawszy wyraz głębokiej wdzięczności zwróciło się na dziewicę.
— Teraz idzie o to — mówił Wielki Pensjonarz — czy Gryfus zechce nam otworzyć drzwi poterny.
— Oh nie, bynajmniej — mówi Róża
— Cóż więc począć?
— Przewidziałam to i przed chwilą gdy rozmawiał przez okno ze swoim znajomym odczepiłam klucz z pęku.
— I masz go?
— Oto jest.
— Moje dziecię — odzywa się Korneljusz — nie mam nic co bym ci mógł dać za twoją przysługę oprócz Biblji, którą znajdziesz w mojem więzieniu; jest to ostatni dar uczciwego człowieka, spodziewam się, że ci szczęście przyniesie.
— Dziękuję ci p. Korneljusz, ona mnie nigdy nie opuści — poczem mówi do siebie:
— Jakie nieszczęście, że czytać nie umiem.
— Otóż wrzawa znów staje się gwałtowniejsza — mówi Jan — zdaje się moje dziecię, że niema chwili do stracenia.
— Chodźcież więc — mówi piękna fryzka.
I przez kurytarze wyprowadziła braci w przeciwną stronę więzienia.
Poprzedzani przez Różę, zeszli z 12 schodów, następnie przebyli małe podwórze otoczone warownemi wałami i nakoniec wypuszczeni zostali przez drzwi sklepione, na pustą uliczkę, gdzie oczekiwała na nich kareta ze spuszczonym stopniem.
— Spieszcie moi panowie… czy ich słyszycie — wołał strwożony woźnica.
Umieściwszy Kornela w pojeździe, Wielki Pensjonarz odwrócił się do dziewicy.
— Bywaj zdrową moje dziecię! wszystko cokolwiek byśmy powiedzieć mogli, byłaby niedostatecznem do wynurzenia naszej wdzięczności. Polecamy ciebie opiece Boga, który mam nadzieję wynagrodzi ci za ocalenie życia dwom nieszczęśliwym.
Róża ujęła rękę, którą jej podał Wielki Pensjonarz i ucałowała ją z uszanowaniem.
— Spieszcie, spieszcie… zdaje się, że usiłują drzwi wyłamać.
Jan de Witt szybko wsiadł do karety i zamknąwszy drzwiczki, zawołał:
— Do Tol-Hek!
Tol Hek, była bramą miejską przez którą prowadziła droga do małego portu Scheweningen, gdzie oczekiwał statek na obu braci.
Pojazd ruszył galopem.
Róża wiodła go wzrokiem dopóki nie zniknął w zakręcie ulicy.
Wtedy wróciła przez drzwi poterny, które zamknąwszy, rzuciła klucz do studni.
Hałas usłyszany przez Różę, która myślała, że się do bramy więzienia dobywają, pochodził rzeczywiście z tej przyczyny, gdyż po oddaleniu się oddziału Tillego, pozostała tylko ta zawada.
Jakkolwiek brama była mocno osadzaną i lubo odźwierny Gryfus (potrzeba mu oddać tę słuszność) stanowczo wzbraniał się ją otworzyć, łatwo było przewidzieć, że nie będzie w stanie długo opierać się natarczywości i strwożony Gryfus, wahał się, czy nie lepiejby było otworzyć, jak dozwolić zniszczyć bramę, gdy wtem uczuł, iż go ktoś zlekka pociągnął za suknię.
Odwróciwszy się, ujrzał Różę.
— Czy słyszysz tych szaleńców? mówił.
— Słyszę tak dokładnie…, że na twym miejscu mój ojcze…
— Otworzyłabyś… nieprawdaż?
— Nie, lecz pozwoliłabym bramę wysadzić.
— Lecz wtedy — zamordowanoby mnie.
— Tak, gdyby ciebie widzieli.
— Także chcesz, ażeby mnie nie dostrzegli.
— Ukryj się.
— Gdzie?
— W tajemnem więzieniu.
— A ty moje dziecię?
— I mnie weźmiesz ze sobą. Zamkniemy drzwi, a jak więzienie opuszczą, wyjdziemy z naszego ukrycia.
— W istocie masz słuszność! — zawołał Gryfus — to dziwna — dodał — jaki rozsądek mieści się w tej młodej głowie.
Następnie, gdy brama zdawała się ulegać usiłowaniom pospólstwa, co objawiało okrzyki radości, Róża otwierając drzwi w podłodze, powiedziała.
— Zejdź mój ojcze.
— Ale cóż się stanie z moimi więźniami.
— Bóg będzie się nimi opiekował, dozwól mi czuwać nad tobą.
Gryfus w towarzystwie córki zniknął w otworze i drzwi zapadły za nimi właśnie w tej chwili, gdy brama wyłamana została przez pospólstwo.
Lud cisnął się do więzienia wołając:
— Śmierć zdrajcom! Na szubienicę Kornela de Witt.