Czerwony testament/Część druga/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony testament |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Piotr Noskowski |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Testament rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ażeby odnieść list na pocztę, musiał Paweł przedostać się za Marnę w dolinę Saint-Maur-les-Fosses, gdzie się znajdowały najbliższe skrzynki pocztowe.
— Wychodzę do łodzi Magdaleno, powiedział do starej służącej. Po przechadzce chcę sobie w cieniu drzew poczytać trochę.
— Czytać!... powtórzyła Magdalena.... A to poco, mój słodki Jezu, to czytanie?...
— Ażeby się rozerwać trochę, rzecz prosta...
— Nie, nie!... żadnych a żadnych czytań!... Przyrzekłeś pan starszemu panu, że nie będziesz wcale pracował... obowiązkiem jest dotrzymać święcie danego słowa.
— Ależ... odparł śmiejąc się Paweł, nie mogę przecież ptakiem być od rana do nocy,.. umarłbym do licha z nudów... muszę przecież zająć się czemkolwiek...
— Zajmij się pan czem ci się żywnie podoba, byleby nie czytaniem, byleby niczem takiem coby ci umysł męczyło...
Te wszystkie głupie wasze łaciny, greczczyny, te jakieś jementrye, których ani krzty nie rozumiem, wymyślili po to tylko, aby w was mózgi i siły zabijać!... Nie potrzeba!...
— Powiedz że więc Magdaleno, co mam robić?...
— Cokolwiek bądź, co się panu podoba.
— Co się mnie podoba?... nie wiem doprawdy.
— A no to idź pan na ryby i postaraj się złapać parę ładnych sztuk na kolacyę.
— Ależ no, zawołał Paweł wesoło, to pomysł bardzo szczęśliwy! Idę do Saint Maur. Znajdę tam z pewnością kogoś, u którego będę mógł nabyć wędkę i popróbuję szczęścia.
— Wyśmienicie... To wcale nie takie zajęcie coby mózg zmordowało. Tylko proszę nie stać na słońcu, żeby się bólu głowy nie nabawić.
— Nie ma oto obawy. Znam zacieniony zupełnie kącik nadbrzeżny, tam się umieszczę z mojem czółnem i pokażę wam co ja umiem...
— Czyś pan pewny dobrego połowu?...
— Najpewniejszy.
— No to ślicznie, odpowiedziała śmiejąc się Magdalena, kiedy tak, to nie będę myśleć o obiedzie, ryby wystarczą, poczekam na nie...
— O, za pozwoleniem, odparł również śmiejąc się Paweł, to byśmy za bardzo znowu zarezykowali. Trzeba przygotować wszystko — ryby będą dodatkiem nadzwyczajnym.
— Młody człowiek wybiegł pośpiewując.
Wcale nieźle obeznany z wiosłowaniem, znalazł się w kilka minut po drugiej stronie rzeki.
Uwiązał czółno w małej odnodze Marny, wyskoczył na brzeg i poszedł wrzucić list do skrzynki, umieszczonej obok restauracyi wyspy.
Restaurator stał we drzwiach i rozmawiał z jakimś człowiekiem. Ponieważ poznał Pawła, bo ten był już nie raz w jego zakładzie, ukłonił mu się uprzejmie.
Paweł podszedł ku niemu.
— Panie kochany, powiedział, czy zechcesz pan wyświadczyć mi pewną przysługę?...
— Z największą przyjemnością — o co to chodzi panu?...
— Gdzie mógłbym, oto kupić sobie tutaj wędkę?...
— Na końcu ulicy, którą pan widzisz przed sobą. Ojciec Tardif, pod znakiem: „Grób Gujonów“. Chcę pan widzę z płotkami się rozprawiać?...
— A właśnie... dla zabicia czasu poprostu.
— Nie wyłap pan tylko wszystkich... Fouine wystąpiłby do pana z pretensyą...
— Kto to ten Fouine? zapytał Paweł.
— Rodzaj filozofa w łachmanach... rybak zapamiętały... brakonier wód słodkich... Nikt nie w stanie dorównać mu w tym względzie. Jeżeli kiedykolwiek nic nie złapie, to z pewnością, że nic do złapania nie było. Filut pierwszego rzędu. W gruncie dobre chłopaczysko. Często kupuję od niego zdobycz. Jeżeli zabawisz pan tu czas jakiś, a będziesz bywał nad rzeką, to go poznasz z pewnością...
— Ponieważ to taki majster, będę go prosił, aby mnie wziął na naukę.
— Nie będzie to drogo kosztować, butelka wina za lekcyę.
Paweł podziękował restauratorowi i udał się pod Grób Gujonów do ojca Tardif, handlującego przyborami rybackiemi.
Tam kupił potrzebne mu przybory i powrócił na czółno z wędką, pudełeczkiem do robaków i haczykiem do zawieszania ryb złowionych. Złożył to wszystko na spodzie statku, odczepił linę, wziął wiosło w rękę i popłynął z wolna ku małej zarośniętej łasze, stanowiącej jedno z wybrzeży willi, którą nabył na własność Jakób Lagarde, pod przybranem nazwiskiem doktora amerykańskiego Thompsona.
Przebył rzekę i zatrzymał się ponownie pod ogromną wierzbą, co szeroko po nad wodą roztaczała gałązie, a stanowiła jednę grupę z trzema kasztanami różowymi, których konary gęstym liściem okryte, nawet w czasie dnia skwar nego zapewniały chłód przyjemny.
Pod jednym z tych kasztanów stała zwyczajna ławka wiejska.
Wierzba, kasztany i ławka należały do parku Petit-Castel.
Młody człowiek wyszykował wędkę, założył robaka, sprawdził głębokość wody za pomocą kulki ołowianej uczepionej na końcu sznurka, nastawił odpowiednio spławik, a zrobiwszy to wszystko, usadowił się w szyi statku i zapuścił wędkę.
Paweł nie był wcale rybakiem, był sobie najzwyczajniejszym amatorem i do tego amatorem nowicyuszem, ale przypadkiem wybrał sobie wyjątkowo dobre miejscowość.
Wyciągał też płotkę za płotką i chował do woreczka.
To łatwe powodzenie zachęciło go niezmiernie i było mu pierwszą lekcyą owej świętej cierpliwości, która jest najgłówniejszym przymiotem i najpierwszą potrzebą łowiącego na wędkę. Nie darmo bo jeden z rybaków żartownisiów wypisał sobie na wędzisku taki oto epigramat, nie zawsze może prawdziwy:
Wędka jest narzędziem o dwu końcach. Do jednego z tych końców przyczepiony jest haczyk, do drugiego niedołęztwo.
Z tem wszystkiem Paweł się bawił, a to rzecz najgłówniejsza. Płotki brały ciągle, on ciągle wędkę wyciągał, ciągle zakładał robaki, i ciągle zarzucał na nowo.
Po dwu godzinach zabawki, znała zł się w posiadania wcale przyzwoitego zasobu.
Spojrzał na zegarek.
Była blizko trzecia.
— Nie jadam nigdy przed siódmą, powiedział, gdy więc powrócę na szóstą, to będzie zupełnie w porę. Magdalena będzie i tak miała czasu więcej niż potrzeba do załatwienia się z rybami... Jeżeli tak pójdzie dalej jak dotąd, to zdwoję zdobycz.
I zarzucił wędkę ponownie.
Czas był wyjątkowo piękny.
Słońce rzucało złociste promienie na rzekę i żywym ogniem paliło, ale Paweł znajdował się w atmosferze świeżej, chłodnawej, wpośród rozkosznego cieniu...
Siedząc spokojnie, cichutko, śledził z największem zajęciem, prawie ze wzruszeniem, najmniejsze poruszenie spławika.
„Czy bierze?...“
To proste zapytanie, miało w tej chwili dla niego najdonioślejsze znaczenie.
Pochłonięty tak cały, nie miał naturalnie możności posłyszeć lekkiego szelestu trawy, prawie tuż po za sobą w parku Petit-Castel.
Nie dostrzegł też wcale zwinnej, przepięknej postaci, która postępowała z książką w ręku i zajęła miejsce na ławce pod cieniem kasztanów, okrytych różowym kwiatem.
Jeżeli Paweł Fromental nie wiedział nic zgoła o młodej damie, która zamieszkiwała o dwa kroki od prześlicznego brzegu Marny, to ta dama ze swej strony ani żartem nie przypuszczała obecności czółna i rybaka, schowanych przed jej wzrokiem po za gałęziami wierzbiny.
W tem pięknem, o którem mowa stworzeniu, nasi czytelnicy poznali odrazu zapewne pannę Martę de Grand-Champ.
Zajęta była czytaniem romansu, prawie już zapomnianego, trochę paradoksalnego, romansu pani Emilii de Girardin, zatytułowanego: „Małgorzata, albo dwie miłości.“ Historya to cierpień serca, szarpanego przez dwa uczucia jednakie i nie mogącego się zdecydować, historya zakończona heroiczną śmiercią bohaterki, w której piersi serce to biło.
Marta dobiegała właśnie do końca książki i była w miejscu, gdy Małgorzata zwracając się myślą do Roberta de la Tresnaye powiada:
— Jeżeli jego nie zaślubię umrę!...
I jednocześnie dodaje:
— Czyż mogłabym żyć bez Stefana Darnac?....
Córka nieboszczki Periny Grand-Champ, w chwili gdy się opowiadanie nasze zaczyna, miała czyste serce dziewicze.
Nigdy nie można twierdzić, czy takie serce nie odda się pewnego pięknego poranku bezwzględnie komuś, który je pierwszy do silniejszego pobudzi uderzenia.
Dwoistość uczucia, o jakiej dopiero co czytała, uważała Marta za coś anormalnego, niemożliwego, i była przekonaną, że ona nie byłaby nigdy zdolną do takich dwu uczuć jednocześnie.
— Gdybym się kiedykolwiek zakochała — szepnęła nagle sierota, wypuszczając książkę z ręki i patrząc po przed siebie swemi wielkiemi oczyma — jestem jak najbardziej przekonaną, że byłaby to miłość niepodzielna.
Moje serce do jednego tylko należećby mogło.
Myśli o miłości, wzruszają wszystkie młode dusze.
Marta zapadła w zadumę.
Prawie w tej samej chwili posłyszała jakiś szmer, który ją nagle przebudził.
Był to jakby plusk jakiś niewyraźny na wodzie.
Podniosła się i rzuciła okiem do koła.
Po przez gęste liście wierzby, spostrzegła najpierw wędkę, potem rękę trzymającą wędzisko, potem drugą rękę trzymającą sznurek i starającą się odczepić z haczyka ogromnego leszcza broniącego się energicznie.
Po króciutkiej walce, leszcz został pokonany i jednocześnie rozległ się głos wesoły, niepodejrzewający, aby mógł być posłyszanym:
— A no, to się już nazywa prawdziwie piękną sztuką. Moja stara Magdalena, własnym swoim oczom wierzyć nie będzie chciała.
Głos Pawła był miły i dźwięczny.
Uderzył on silnie Martę, która ciekawa jak wszystkie córy Ewy, postanowiła przekonać się, do kogo ten głos należał.
W następstwie tego postanowienia, posunęła się na skraj brzegu, chwyciła za gałęź wierzby, do której Paweł czółno swoje umocował i... wychyliła przed siebie.
Ruch zanadto pospieszny sprawił, że straciła równowagę i z okrzykiem przestrachu się ześlizgnęła. Byłaby wpadła do wody, gdyby nie to, że przypadkiem zaczepiła jedną nóżkę o korzenie.
Książka z rąk jej wypadła, potoczyła się po pochyłości i zatrzymała przy statku Pawła.
Ten zajęty niezmiernie swoim świetnym połowem, siedział w czółnie w kuczki i usiłował wykonać operacyę niezmiernie dla jego niewprawnych palców trudna, usiłował poskromić leszcza, który się odczepił i skakał po czółnie jak szalony.
Posłyszawszy okrzyk wydany przez Martę Grand-Champ, drgnął, odwrócił głowę w stronę z której krzyk pochodził i stanął jak wryty.
Obraz zarówno świetny jak niespodziany przedstawił się jego oczom.
Piękna twarz sieroty, kąpiąca się w przejrzystem świetle i otoczona zielenią, wydawała się zachwycającą.
Było to zjawisko fantastyczne...i urocze...
Patrząc na tę idealną postać dziewiczą, na te wielkie zwrócone ku sobie aksamitne oczy, Paweł poczuł się do głębi duszy wzruszonym.
Pierwszy raz w swem życiu doświadczył podobnie dziwnego wrażenia, pierwszy raz doznał jakiegoś uczucia nieokreślonego, ale przyjemnego nad wyraz.
Marta ze swej strony była w tem samem zupełnie położeniu.
Trzymając się ciągle oburącz gałęzi wierzbowej i pochylona po nad wodą płynąca spokojnie, spotkała się ze wzrokiem Pawła i tak samo jak on doznała dreszczów przyjemnych.
Ten stan niemego hypnotyzowania trwał kilka sekund, potem młody człowiek odzyskał panowanie nad sobą i poczuł, że mu wszystka krew do serca napływa.
Głęboki rumieniec wystąpił mu na policzki.
— Pani — rzekł, kłaniając się uprzejmie kapeluszem, nie uwierzy pani jak mnie jej rozpaczliwy okrzyk przestraszył.
Głos Pawła był daleko jeszcze słodszym teraz niż przed chwilą, gdy poraz pierwszy przedostał się do uszu Marty.
Młoda kobieta oblała się purpurą.
— Przepraszam pana — odpowiedziała — za tę niespodziankę.
— Co panią sprowadziło tutaj?...
— Ciekawość popchnęła mnie do fałszywego kroku. Dobrze jeszcze, że nie stoczyłam się do wody. Całe szczęście, żem się trzymała silnie tej gałęzi i że nogą o korzenie zawadziłam... Tylko książka moja aż pod czółno pańskie zawędrowała.
Paweł zwrócił się w kierunku spojrzenia Marty.
I zobaczył książkę u nóg swoich.
A oto jest, zawołał wesoło.