Czerwony testament/Część druga/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Czerwony testament
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Testament rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Pascal ubrał się pospiesznie i poszedł na ulice Guénégaud; punkt o dziesiątej znalazł się u celu podróży i zadzwonił do drzwi Antoniego Fauvela.
Antykwaryusz poszedł otworzyć i zapytał młodego człowieka, którego nie poznał wcale, co sobie życzy od niego?...
— Jestem sekretarzem doktora Thompsona — odpowiedział Pascal — i on mnie tutaj przysyła...
— Racz pan wejść, szanowny panie, powiedział antykwaryusz, usuwając się dla zrobienia miejsca gościowi. Domyślam się co pana sprowadza. Doktór jest rozsierdzony na mnie, więc i pan przychodzisz jeszcze z wymówkami...
— Z wymówkami? — powtórzył Pascal. Niech mnie Bóg broni, łaskawy panie. Zkąd pan przyszedł do podobnego przypuszczenia...
— Obiecałem był wczoraj dostarczyć panu Thompsonowi zamówione przezeń dzieło, a tymczasem nadzwyczajne, a nieprzewidziane przeszkody, nie pozwoliły mi dotrzymać danego słowa.
— Ani wspomniał o tem opóźnieniu...
— O co idzie zatem?
— O radę pańską, o którą prosił już pana...
— Ah!... bardzo dobrze... Przypominam sobie... Chodzi o bibliotekę trafiającą się do nabycia gdzieś w okolicy Port-Créteil. Czy już dzień na ekspertyzę został oznaczony?....
— Odbyć się ma jutro rano.
— Brawo!.. to się złożyło doskonale. Jestem gotów oddać się cały do rozporządzenia pana doktora Thompsona, mego szanownego klienta. Pan doktór mówił mi, że w wigilię wieczorem pójdziemy do jego willi i tam oszacujemy...
— Trwa właśnie ciągle przy tym zamiarze i kazał mi zaprosić pana dziś na obiad do Petit-Castel.
— Jestem gotów do usług... O której godzinie mam się stawić?...
— O piątej punktualnie...
— A gdzie?...
— Może pan życzy sobie aby doktór tutaj wstąpił po pana?...
— O, nie!... Mam parę jeszcze interesów, które z południa zatrzymają mnie po za domem... O wpół do piątej muszę być na bulwarze Strasburskim... Czy nie zgodziłbyś się pan abym oczekiwał na pana Thompsona w kawiarni „Dziewiętnastego wieku?“
— Jestem pewny, że i doktorowi będzie to bardzo na rękę...
— A zatem rzecz ułożona. Na kilka minut przed piątą będę siedział na tarasie...
— Doktór nie pozwoli panu czekać na siebie... punktualnym jest jak nikt chyba...
Pascal odszedł, a Fauvel wybrał się za interesami.
Przed wyjściem przywołał Gendrin’a, swego robotnika.
— Jutro niedziela — rzekł — i jak sądzę, nie myślisz o robocie na jutro.
— O, nie, proszę pana... Chciałbym pójść z żoną odwiedzić mego chłopczynę, któregośmy oddali mamce pod Melun na wychowanie. Gdyby pan nawet dziś mnie już nie potrzebował, to byśmy dziś jeszcze pojechali...
— Nie mam nic przeciwko temn — odparł Fauvel. Jedź sobie choćby zaraz, jeśli ci się podoba. Posunąłeś znacznie naprzód robotę, należy ci się zatem odpoczynek... Tylko pamiętaj, abyś w poniedziałek stawił się z samego rana... Muszę koniecznie wyjechać w poniedziałek na dni kilka i muszę ci wskazać co będziesz miał do zrobienia...
— Będę z pewnością przed ósmą.
— To dobrze. A może potrzebujesz co pieniędzy?...
— Gdyby pan raczył mnie wspomódz, to bym był bardzo wdzięczny. Mógł bym kupić co w takim razie dla pędraczka, zrobić jaki mały podarek dla manki, coby żonę moję uszczęśliwiło...
— To masz-że sobie sto franków.
Gendrin wziął niebieski papierek z rąk Fauvela i podziękował mu gorąco.
— No, zmykaj już sobie teraz — dodał antykwaryusz. — Potrzebuję wyjść, więc chcę zamknąć drzwi za tobą.
— Zaraz, proszę pana... wezmę tylko paltot i uciekam...
W pięć minut potem, Fauvel zasunął mocne zasuwy, w które drzwi od pokoju służącego były zaopatrzone.
W chwili, gdy sam wychodził z mieszkania, zatrzymał się nagle.
— A bodajże cię!... — mruknął — a toż zapomniałem dzieła przyrzeczonego dr. Thompsonowi...
Cofnął się, poszedł dostać z czarnego gabinetu: „Pamiętniki hrabiego de Rocheforta,“ wpakował je do kieszeni ubrania zwierzchniego i po starannem pozamykaniu wszystkich zamków, wyszedł.
Zatrzymał się przed izbą odźwiernego, aby mu powiedzieć, iż wróci dopiero jutro rano, ale zastał drzwi zamknięto i lokalik pusty zupełnie.
Trochę niezadowolony z tego powiedział:
— Poczciwa kobiecina poszła sobie pogawędzić trochę, ale mniejsza oto, ma przecie klucz swój własny. Jutro rano pójdzie jak zwykle uporządkować mi w pokoju i zobaczy, że nie powróciłem jeszcze.
I poszedł.
Rajmund Fromental, jak już wiemy, porozdzielał swych podwładnych po różnych bibliotekach Paryża.
Sam z dwoma agentami, których szczególnem zaszczycał zaufaniem, czuwał od dwóch dni w bibliotece narodowej.
W ciągu tych dwóch dni, nie zaszło nic ważniejszego.
Możnaby było przypuszczać, że złodzieje książkowi odgadli, że się coś święci niedobrego i cofnęli przezornie.
— Nie możemy zrażać się niepowodzeniem... — oświadczył Rajmund swoim ludziom. Będziemy dotąd pilnować, dopóki nie przyłapiemy łajdaków. Zdwoimy owszem czujność...
O dziesiątej rano w sobotę, w chwili, gdy otwarto gmach biblioteki przy ulicy Richelieu, trzej ludzie zmieniali jeden po drugim przy wejściu do sali pracy i zamieniwszy po parę słów z urzędnikiem siedzącym przy wejścia, otrzymywali od niego biuletyny osobiste.
Ci trzej ludzie, różnego wieku, ubrani byli przyzwoicie, ale bez najmniejszej przesady, jak zwykle ubierają się ludzie przybywający do biblioteki w colu poszukiwań naukowych, lub uzupełnienia swych studyów.
Wszyscy trzej mieli lornetki z sobą.
Każdy z nich miał też pod pachą teczkę wypchaną papierami.
Byli to: Rajmund, — Pradier i Bouvard.
Bouvard umieścił się w pierwszej ław ce od wejścia z prawej strony.
Pradier zasiadł na lewo w ławie korespondentów.
Rajmund zbliżył się do estrady bibliotekarzy i porozmawiawszy coś z jednym z nich po cichu, zajął pierwsze miejsce na ławce pod sama estradą.
W ten sposób mógł był wzrokiem porozumiewać się z urzędnikami, co wśród okoliczności nadzwyczajnych, w jakich się znajdował, zastępowało mowę ustną w zupełności.
Według zwyczajów przyjętych w bibliotece i aby się nie zdradzić, nowo przybyli zachowywali się jak zwyczajni pracownicy, każdy zażądał biuletynu informacyjnego i każdy wypisał na nim tytuły dzieł, które otrzymać pragnął.
Dostarczono im te dzieła i zabrali się do ich przeglądania, udając, że robią wyciągi, a właściwie spoglądając to na prawo to na lewo i pilnie bacząc na wszystko, cokolwiek działo się w sali.
Ta sala zapełniała się powoli.
Około pierwszej z południa, było w niej ze dwustu pracowników różnego wieku, od uczonych starców wertujących wydania stare i nieznane do reporterów dziennikarskich; poszukujących tematów do artykułów i starych anegdot do odświeżenia.
Były także trzy czy cztery jakieś kobiety.
Pomimo tak znacznej liczby czytelników, panowała tu cisza najzupełniejsza, cisza naruszana jedynie szmerem kart przewracanych, piór ślizgających się po papierze i krokami dozorcy przesuwającego się pomiędzy ławkami i pilnującego porządku.
Cały ten tłum nie był bynajmniej nieruchomym.
Ciągle się ktoś to tam to owdzie uwijał, ten żądał wydania sobie książek, tamten zapytywał o katalogi.
Rajmund nie spuszczał z oka bibliotekarza, który odzywał się doń od czasu do czasu, ale żadnym gestem, żadnem spojrzeniem, nie pozwalał przypuszczać aby dzień dzisiejszy miał być od poprzednich szczęśliwszym.
Naraz Fromental zadrżał cały.
Wzrok bibliotekarza zatrzymał się na nim znacząco i po raz pierwszy, jakby mu mówił: Jest coś nowego!...
Fromental podniósł się i podszedł spokojnie ku estradzie.
Bibliotekarz rzekł półgłosem:
— Podano mi w tej chwili żądanie, o dostarczenie książki wyjątkowo rzadkiej, która od miesiąca zaledwie znajduje się w bibliotece... Powróć pan na swoje miejsce i nie spuszczaj mnie z oka ani na jednę chwile... Gdy książka zostanie doręczoną czytelnikowi, dam panu znak niezrozumiały dla nikogo, oprócz pana jednego; wystarczy panu odwrócić się nieznacznie, aby zauważyć osobistość podejrzaną.
— Opisz mi pan te osobistość.
— Człowiek młody, blady i szczupły.
— Blondyn?...
— Nie brunet i to bardzo mocny brunet... W ubraniu duchownego...
— Ksiądz!... — szepnął Rajmund. — To nie podobne do prawdy. To z pewnością nie złodziej.
— Naturalnie, że byłoby niepodobne gdyby to był ksiądz prawdziwy, ale jeżeli przebrał się tylko w ten sposób?...
— Prawda... które miejsce zajmuje ten jegomość.
— Numer 198.
— Dobrze. Nie zajmuj się pan mną więcej i zostaw mnie w spokoju.
Rajmund siadł z powrotem na swojem miejscu.
Wziął kapelusz, portfel, papiery i książkę, którą otrzymał niby do czytania i poszedł usiąść naprzeciwko młodego człowieka, młodego księdza prawdziwego czy fałszywego, na którego zwrócono mu uwagę.
Z tego miejsca był w możności widzieć, każdy najmniejszy ruch obserwowanego.
Usadowiwszy się, rozłożył przed sobą książkę i zdawał się być najzupełniej pochłonięty czytaniem.
Obok księdza, po jego stronie prawej, siedział człowiek około pięćdziesięcioletni z binoklami w szyldkret oprawnemi na nosie, ze wstążeczką Legii honorowej w dziurce od surduta.
Po lewej znów stronie tegoż księdza, znajdowała się kobieta lat około dwudziestu siedmiu, wcale nieładna i niedbale ubrana, jak większość kobiet przybywających za poszukiwaniami do biblioteki.
Trójka ta zdawała się być najzupełniej pogrążoną w czytaniu.
Kobieta i mężczyzna udekorowany, robili ustawicznie jakieś notatki.
Ksiądz przeglądał przewodnik, który trzymał w ręku.
W tej chwili, jeden z urzędników za żądał odeń biuletynu osobistego, wziął takowy i powrócił ku estradzie bibliotekarzy.
Bouvard i Pradier, którzy od czasu przybycia do czytelni, nie spuszczali oka z Rajmunda, widząc, że powstał i zmienił miejsce, zrozumieli, iż znaczy to:
— Baczność!... bo jest coś nowego!...
Jednocześnie zamienili też znaczące ze sobą spojrzenia.
Urzędnik przyszedł zwrócić księdzu jego biuletyn i przyniósł mu zarazem książkę zapotrzebowaną, którą przed nim położył.
Rajmund dostrzegł, że kobieta z lewej i mężczyzna udekorowany z prawej strony, zerknęli na tę książkę pożądliwie.
Mężczyzna udekorowany zrobił ruch, jakby chciał szukać czegoś w swoim portfelu i szepnął coś po cichutku tak, że Fromental, labo nie mógł dosłyszeć tego, pomyślał sobie w duchu jednakże:
— Aha... to napewno ptaszki, na które poluję... Ciekawa rzecz, kto z trojga sprzymierzonych, wyniesie książkę? Oj, będę miał ładny kąsek!...
I zdwoił baczność.
Młody człowiek, w ubraniu duchownego, otworzył książkę i zabrał się do czytania, ale podczas tego czytania znalazł sposób, nieznacznego podsunięcia swego biuletynu kobiecie, która w zamian swój mu przesunęła, a jednocześnie zgniotła w ręku i schowała do kieszeni ten, który jej dopiero co został podsuniętym.
W kilka sekund potem, książkę, jaką czytała, położyła po przed księdzem.
Ksiądz zrobił to samo i oboje zabrali się do spisywania notatek z kartek oddzielnych.
Potem i ksiądz i kobieta wzięli do rak książki, z tą różnicą, że ksiądz wziął tę, jaką otrzymała kobieta i przeciwnie, — To ta jejmość, wysunie się z pewnością pierwsza... — pomyślał Rajmund.
I myślał już opuścić swoje miejsce, gdy spostrzegł, że mężczyzna udekorowany, wyciągnął ze swego portfelu biuletyn czysty i wsunął go w rękę księdzu, który z kolei podał go znowu kobiecie.
Ta wzięła pióro i wypełniła blankiet.
Kości zostały rzucone.
Rajmund podniósł się, złożył na półeczce wszystkie przybory swoje, skierował się ku drzwiom wychodowym i zajął miejsce obok Bouvarda, siedzącego w pierwszej ławce.
— No i cóż?... zapytał ten ostatni.
— Mamy ich już!... Czy widziałeś gdziem siedział ostatecznie?...
— Widziałem... po za księdzem.
— To właśnie złodziej!...
— Czyż to możliwe?...
— Nieprawdopodobne a jednak prawdziwe. Mężczyzna udekorowany, siedzący po prawej i kobieta po lewej stronie, to godni jego wspólnicy. Kobieta ma przy sobie książkę skradziona... Ona też wyjdzie pierwsza prawdopodobnie... Ja pójdę za nią.. Ty, Bouvard, weźmiesz w opiekę tego ze wstążeczką i nie opuścisz go dotąd, dopóki się doskonale nie przekonasz gdzie mieszka.
— Rozumiem!... Rajmund powstał znowu, odszukał Pradiera i rzekł mu:
— Mamy ptaszków.
— Gdym zobaczył, że pan zmieniasz miejsce, zwątpiłem o tem... szepnął Pradier.
— Czy widzisz tam na tej ławce, tego młodego niby księdza, po za którym siedziałem?...
— Widzę...
— Skoro wyjdzie, nie straćże go z oczu ani na jedne chwilę...
Potrzeba koniecznie sprawdzić czy to jest jak się domyślam oszust przebrany i dowiedzieć się o jego mieszkania.
Rozumiem!... Dopilnuję go na pewno!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.